<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Abracadabra
Podtytuł charakter
Pochodzenie Nowele, Obrazki i Fantazye
Wydawca S. Lewenthal
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Abracadabra.
(charakter).


W wędrówce życia nieraz spotykają się twarze, których po długich latach zapomniéć trudno. Złożone z pierwiastków najpospolitszych, choć w rysach ich niéma nic napozór uderzającego, całością swoją ryją się głęboko w pamięci. W pierwszych chwilach naprzykrzają ci się nieustannie zwijając przed oczyma, przypominają po długich upłynionych latach, a gdyś się ich pozbył nareszcie, lada podobieństwo znowu je w całości odradza i na myśl żywo przywodzi.
Jedną z takich twarzy była dla mnie towarzysza studyów w uniwersytecie, a chwilowo na jednéj ze mną siedzącego ławce, Iwona Draga, najoryginalniejszego z ludzi, jakich mi się w życiu widziéć trafiło, choć się więcéj oryginalności bronił, niż starał o nią. Kiedym go poznał, poczynałem kursa osiemnastoletni, on na nie chodził od roku, czy więcéj, a dziesięć lat może ode mnie będąc starszy, i dobrze już nawet skutkiem pracy i zawczesnéj starości podłysiały. Był to mały człowieczek krępy, dobrze zbudowany, choć wcale nie tłusty, ale muskularnéj budowy; silny znać i choć bladéj, żółtawéj, ale zdrowéj cery. W rysach jego twarzy nie było nic szczególnego i paszportową formułą dałaby się wiernie opisać tak, że rysopis ten przystałby do wielu innych: twarz okrągła, nos mały, usta zwyczajne, oczy ciemne, włosy ciemne, żadnych znaków szczególnych. Ale pomimo to, wcale niezwyczajna i osobliwsza całość rodziła się z tych tak prostych materyałów budowy. Czoło miał wypukłe, nad oczyma zwieszone sklepieniem, gładkie, niekiedy tylko składające się w trzy wielkie majestatyczne fałdy; oczy okrągłe, żywe, biegające i niesłychanéj siły wzroku, nos istotnie mały, prosty, ale wycięty jak nozdrza Araba, usta drobne, których dolna warga odstawała. Brwi ciemne w prostéj linii rosły mu nad oczyma, i schodziły się gdy czoło fałdował jak u Jowisza piorunującego. Zresztą nie był on ani piękny, ani odrażający, twarz miał typu surowego, zamyśloną, coś w niéj było napoleońskiego; ucho małe, nogi i ręce kształtne, ale postać jego niknąca łatwo w tłumie, za zbliżeniem się do niéj nieopisane czyniła wrażenie, zwłaszcza gdy się go raz pierwszy spotkało. Ciągnął za sobą oczy; chciało się go śledzić i zgadywać, czując, że pod tą zimną maską spoczywa jakaś wielka tajemnica psychologiczna.
Jątrzyło to témbardziéj, że mimo największych zabiegów i łatwości poznajamiania się, jaka zwykle towarzyszy koleżeństwu akademickiemu, nikt go, prawdę powiedziawszy, bliżéj nie znał. Zjawił się na niższych kursach, uczęszczał na nie czas jakiś, potém najdziwniéj zmieniał przedmiot swych studyów, brał inny, chodził pilnie i notował, pracował, a po pewnym przeciągu czasu, przerzucał się wkrótce do nowego i najmniejszego z nim nie mającego związku.
Znać, że i profesorów fizyognomia jego uderzać musiała, bo Capelli często się do niego ze swemi dowcipami na prawie rzymskiém obracał, na które on ledwie półuśmiechem wątpliwego znaczenia odpowiadał, inni jakby mimowolnie pociągani siłą jakąś, kierowali do niego tłómaczenia, objaśnienia, a czasem nawet pytania. On rzadko się odzywał, choć znać było, że dobrze, o co chodziło, rozumiał; trafiało się jednak, że sam proprio motu zainterpelował nauczyciela i niepospolicie go zawsze zagadnął, tak, że z trudności, o któréj rozwiązanie z udaną naiwnością prosił, mistrzom się nawet trudno było wywikłać. To wszystko dawało o nim ogromne wyobrażenie, ale ilekroć kto z nas chciał się doń zbliżyć, uśmiechnął się pogardliwie niemal, ruszył ramionami, rzucił ledwie słowo i zaraz uciekał jak od powietrza...
Daliśmy mu z wypadku przezwisko Abracadabra... Był bowiem czas, że chodził na medycynę, i gdy o febrach przepuszczających była mowa, a profesor szeroko nam historyę pojęć téj choroby wykładał, sposób leczenia jéj w dziełach najdawniejszych medyków, przed odkryciem specyfiku chiny, czytając mnóstwo formuł średniowiecznych, nasz Iwon, wysłuchawszy go z wielką uwagą i seryo, odezwał się w końcu, że pan profesor opuścił jeszcze jeden bardzo ważny sposób kurowania feber za pomocą papierka, na którym wypisywano mistyczny wyraz Abracadabra, dając go zażywać choremu, co najupartsze febry leczyć miało.
Trudno odgadnąć, w jakiéj intencyi to dziwactwo przytoczył, ale gdy usiadł odezwawszy się z tą niedorzecznością, śmiech ogólny obudził, a profesor choć śmiał się także, jakoś niesmacznie i półgębkiem.
Odtąd Iwona poczęto powszechnie nazywać doktorem Abracadabra. A że charakter jego tak nam się zdał nierozwikłany, jak znaczenie tego kabalistycznego wyrazu, jużeśmy raz dawszy mu ten przydomek, inaczéj go nazywać nie mogli, tak wybornie do niego przystał.
Ta zagadkowa postać wśród młodzieży daleko od niéj ruchawszéj, żywszéj i ogromnie odmiennéj, nie mieszająca się do codziennego jéj życia, dojrzalsza od niéj, uderzająca rozwagą, namysłem i wytrwałością, drażniła nas niepospolicie. Ale żaden figiel ani pochlebstwo zbliżyć nas do niego nie mogły, widać z planu unikał towarzyszów. Wiedzieliśmy tylko, że stał gdzieś na bernardyńskim zaułku, a ja doszedłem, że o dwa tylko domy od kanonicznéj kamienicy, w któréj na dole parę zajmowałem pokoików. Miał tam izdebkę jednę, sam sobie usługiwał, jadł nie wiedziéć gdzie i co, zamykał się na klucz i pracował, a gdy wychodził na przechadzki, to gdzieś tak się błąkał, iż nikt z nim spotkać się nie mógł.
Większa część kolegów dała za wygraną doktorowi Abracadabra, ale ja z sąsiedztwa w uliczce i ciekawości wrodzonéj, wciąż go nie spuszczałem z oka, nie chcąc nawet przypuścić, żeby dla mnie miał zostać wiekuistą zagadką. Spotykaliśmy się niemal codziennie wychodząc, wracając i choć nibyśmy się z sobą nie znali, uważałem, że Abracadabra spoglądał na mnie z podełba, a złapawszy moje zaciekawione wejrzenie, ruszał ogromnie ramionami i zżymał się z gniewu, którego wcale nie taił, chcąc mnie nim zapewne odpędzić. Trwało to nie pomnę już jak długo, gdy przez dni trzy, czy więcéj znikł mi z oczów, a że to było wpośród roku akademickiego i Abracadabra bardzo był pilnym uczniem, nie mogłem sobie wytłómaczyć, coby się z nim stało. Wkońcu pomyślałem, że jak rzucał dotąd jednę naukę dla drugiéj, tak mógł nauki całkiem porzucić dla czynnego życia.
Gospodarz domu, w którym stał, był mi zdawna znajomy, był to poczciwy na wpół spolszczały Niemiec tłusty, gruby, narodową szlafmycę piastujący na wypogodzoném czole, jak godło spokoju duszy i mający przy dobrém sercu a flegmie bezprzykładnéj tę tylko jednę śmiesznostkę, że najgorzéj w świecie po polsku mówiąc, miał się za wybornie posiadającego ten język i utrzymywał, że trudno go było poznać od krajowca. Stąd lubiał nim mówić i byle go kto chciał słuchać, gawędził chętnie, a mnie choć młodego, ale w mundur uczony ubranego, do językowych swych popisów przypuszczał. Ażeby się nawet lepiéj zamaskować z niemczyzną, nie mogąc poświęcić szlafmycy, boby to zawiele go kosztowało, fajkę swą niemiecką porcelanową z Fryderykiem Wielkim zmienił na antybkę i stambułkę, z któréj kurząc wagsztaff zasiadał w oknie z powagą sułtana. W tém oknie wisiał barometr, druga namiętność poczciwego Wiganda, bo codzień bawił się jego zmianami i przepowiadał zeń bodaj swéj kucharce, czego się można było nazajutrz spodziewać.
— A co panie Wigand, spada barometr? — spytałem go, kłaniając mu się w przechodzie obok kamienicy.
— Ni! ni! ni! Ani włos! do góra stępuje!
— Czyż być może?
— Na mój honor! do góra!
— Więc będziemy mieli pogodę?
— Będziemy mieli pogoda... nic pewnego (zamiast nic pewniejszego, zawsze się tak wyrażał pan Wigand, nie domyślając się wcale omyłki.) Było to polskie przysłowie Niemca, często je powtarzającego.
Zatrzymałem się przed oknem.
— Jak to miło — rzekłem — wiedziéć tak naprzód wolę bożą i być pewnym, że za kołnierz nie kapnie! Ot, gdybyś pan miał parę izdebek próżnych, dla pańskiéj konwersacyi i barometru gotówbym się doprawdy przenieść do pana...
— Ho! ho! — uśmiechnął się z wyrazem uradowania, nieco poruszając szlafmycę. — Nie prawda! barometr, to jest wielka satysfakcya.
— Bardzo wielka!
— Bardzo miłe zajęcie czasów!
— Niezawodnie, panie Wigand!
— A co pan myślisz? właśnie i stancya u mnie może być wolna?...
— Gdzie?
— Tu na dole...
— Doprawdy? któraż?
— Jak ten mruk umrze...
— Jaki?
— Jaki? A wasz kolega Drag.
— Cóż to? czy chory? — spytałem niespokojnie.
— No nie, że on chory — rzekł — ale głupi... Bardzo regularny człowiek, niéma słowa, prowadzi się dobrze, ale... — pokazał na głowę — ćwieka ma!
— Cóż mu jest?
— Kto go tam będzie wiedziéć? jak zachorował, zamknął się i nikogo do siebie nie puszcza... dyabli go wezmą, bo ciężko chory, będzie kłopot z pogrzebem.
— Jakto? nikogo przy nim, ani sługi, ani przyjaciela?
— Nikogo... zaryglował się na klucz, i gotów umrzéć.
— Ale pan musisz miéć klucz drugi?
— Mam, a na co mieszać się w nieswoje rzeczy...
— Dajże mi pan — zawołałem — znam go trochę, będę miał o nim staranie...
— Nie przyjmie... wypchnie... wyłaje... darmo! — rzekł Niemiec — już my próbowali...
— Nic nie szkodzi — odpowiedziałem — niechże ja spróbuję jeszcze...
Wigand pomyślał, dał mi klucz z kołka obejrzawszy się i pokłonił się; ja wprost pędem pobiegłem do izdebki wskazanéj. Szczęście, że zamykając się na klucz ze środka, klucz z zamku wyjął dla niepoznaki; pocichu więc otworzyć drzwi mogłem, i nie zbudziwszy chorego wcisnąłem się ostrożnie. Była to izdebka mała, ciemna, o jedném z dziedzińca kraciastém okienku, a że dom Wiganda należał do szczupłéj liczby tych budynków, których liczne pożary, jakim Wilno ulegało, nie dotknęły; miała charakter XVII wieku wybitny jeszcze. Przytłaczało ją ciężkie płaskawe sklepienie, głębokie framugi z pułkami i szafami, kapryśnie rozpościerały się po ścianach, wyżéj i niżéj bez żadnéj regularności i planu; szczupłość czyniła ją czémś bardzo przypominającém więzienie.
Obejrzałem się i mrowie przeszło po mnie. Drag leżał wyciągnięty na lichéj pościółce, wyprężony cierpieniem, ręce podłożone pod głowę, usta zacięte, czoło zmarszczone, znać usnął zwalczony znużeniem wśród bólu, który siłą ducha przezwyciężył. W izdebce był tylko dzbanek wody, szczątki chleba, talerz nadtłuczony, i mnóstwo książek i papierów. W kątku stał prześliczny szkielet, w przerażającéj postawie szermierza z fleretem w ręku, robiący mimowolnie wrażenie wyzywającéj życie śmierci, tak ruch jego był naturalny, gwałtowny, przerażający szyderstwem...
Obejrzałem się raz jeszcze i na palcach przystąpiłem do łóżka; Drag spał, ale rozpalony cały, buchając ogniem gorączkowym, niekiedy drgnął, zaszamotał się, to znów wyprężył, to znów słowo niewyraźne wyrwało się z ust jego i zacinał je, zaciskając zęby; panując nad sobą nawet obalony chorobą.
Nagle jakby instynktem poczuł przy sobie sąsiedztwo żywéj istoty, wzdrygnął się, siadł na łóżku, otworzył na mnie oczy iskrzące ogniem gorączki i zawołał:
— Co ty tu robisz! śledzisz! szpiegujesz? idź precz, próżniaku... idź precz!
— Przyszedłem ci posłużyć...
— Niepotrzeba! niepotrzeba!... idź sobie...
— Chcę ci pomódz...
— Kto cię prosił?
— Obowiązek...
— Dziecinna ciekawość... idź sobie!... — To mówiąc położył się, a raczéj obalił, wołając jeszcze słabnącym głosem: — Idź precz!
Z ostatnim wyrazem znać opuściły go siły, zamknął oczy, zaciął usta; wyciągnięte oczy, zmarszczone czoło świadczyły tylko o srogiém cierpieniu. Nie mógł się zdobyć na więcéj. Poznałem, że tu bez rady doktora sam nic nie nadam, pocichu więc wymknąłem się, zaryglowałem drzwi znowu i poleciałem do profesora Abichta, bo mi było najbliżéj do murów uniwersyteckich. Ale Abicht swoim zwyczajem, choć najwięcéj może ze wszystkich profesorów miał nauki i serce najpoczciwsze, odmówił rady, bo w praktykę nie wierzył i nie miał ufności w sobie właśnie przez zbytek nauki.
Pobiegłem do Rynkiewicza, któregom nie znalazł, do Porcyanki, i tego w domu nie było, nareszcie do Korzeniowskiego, który nigdy żadnemu z uczniów nie odmówił pomocy. Odmalowałem mu położenie Draga, i za chwilkę byliśmy u niego. Ale trafiliśmy już na delirium i gorączkę, w któréj gadał z niesłychaną szybkością i wymową... Profesor i ja jak wkuci zatrzymaliśmy się na progu.
— Nie! — wołał — nie zmożesz mię, siło niszcząca... jestem młody, mam wolę potężną, mam przyszłość... zwyciężę! Czuję przed sobą życie... muszę je zdobyć... Zajrzę na dno téj wielkiéj tajemnicy, któréj znam tylko zadanie, a rozwiązania nie pojmuję.
— Wszystko głupstwo — dodał po chwili — na dnie wszędzie człowiek ze swoją maluczkością i dzieciństwem... w każdym bohaterze siedzi w kątku kawałek błazna i trochę smarkacza... Ot, ot, zdaje ci się, żeś w nim schwytał wyższą istotę, a już się wyślizga i przedzierzga w małoletniego roztrzepańca. Zaczyna jak prorok, kończy jak szewc pijany... doskonale śmieje się z głupstw cudzych, a swoje ma za całkowicie usprawiedliwione... toż samo w życiu i nauce... a wszędzie ja na wierzchu, ty dla zabawki, a on wielkie X nieznane tylko dlatego, by trójkę Platonowską dopełnić.
— Co mi pan mówisz? — ofuknął się z cicha profesor — on chyba udaje delirium, nie deliruje...
— To być nie może, zbliż się pan... — rzekłem.
Podszedł do łóżka pan Korzeniowski i zdumiał się, Drag oczywiście był nieprzytomny, obłąkany, ale pot występujący nań silnemi grochowéj wielkości kroplami zwiastował kryzys.
— Natura silna, wyjdzie cało!... — rzekł po cichu.
— Czegóż mu potrzeba? — spytałem — by naturze dopomódz!
— Nic w téj chwili prócz spokoju; co się miało stać, już się stało, przebędzie dzień dzisiejszy, w stanie osłabionym, wyłysieje na nowo, i ta choroba na długo uwolni go od innych.
Dobrze się stało, że mu lekarz nic nie przepisał, bo prawdziwie nie wiem, jakbym był mógł mu dawać lekarstwo i namówić na nie. Lekarz usiadł przy łóżku ostrożnie i z cicha, ja stanąłem za nim i tak dywagacyj jego, w których jeszcze był związek i przytomność, słuchaliśmy. Drag się rozśmiał.
— Widzę — rzekł — nie, nie, nie jesteśmy tak źli, jak się zdajemy, ród ludzki składa się tylko po większéj części z cieląt ze skrzydłami udających anioły i cieląt z rogami, któreby rade za dyabły uchodzić... przecież cielę cielęciem. Ja sam mam w sobie coś cielęcego... zagapiłem się na naturę i naraziłem na śmierć, odrobinę ciepła zwierzęcego oddając chłodnéj atmosferze... Było za co tyle cierpiéć... by nic nie zrozumiéć... Cóż ciekawego natura? wszystko jest nieco słabszém odbiciem co i my, jednego ducha, jednéj myśli... Natura... dosyć głupia dekoracya, nieosobliwszéj sztuki, któréj aktorowie ról się nie ponauczali... aleśmy dzieci! Otóż Plato!... — zawołał — jak się masz, stary marzycielu! A! a! cóżeś to popisał w Timeaszu? śmiejesz się, sam wiész, że te atomy, to wierutne bałamuctwo poety... Jak się masz, Arystotelu! dużoś zgadł, ale wątpię, by ci się przyśniło, że ludzie tak długo iść będą, trzymając się twego ogona... Siadajcie, panowie... siadajcie, to przynajmniéj jakie takie towarzystwo... nie tych błaznów, co mnie zwykle otaczają... Pomówimy szczerze, bo w książkach waszych jest, przyznacie, dużo deklamacyi, komedyi i blachmalu... No, panie Platonie, nieprawdaż? poetyzowałeś na karb poczciwego Sokratesa... A waćpan, Arystotelu, trochę nie w swoję rzecz się wdałeś, chcąc całéj naturze przepisać prawidła bytu... choć wywinąłeś się z tego i wyłgałeś ze zręcznością więcéj niewieścią niż męską, figlami raczéj niż zuchwalstwem... Ale otóż i kochany Sokrates! Siadaj i waćpan, choć na łóżku... patrzę na ciebie z poszanowaniem i trochą szyderstwa. Co za pasya, koniecznie chciéć uczyć i świat przerabiać, żeby się dopracować cykuty, paskudnéj mikstury, i skończyć na cielęcéj ofierze koguta Eskulapowi... Doskonały ten twój kogut. Cha! cha! płynął, płynął, a na brzegu utonął! Składasz go widzę, na Platona, który ci przyszył ten strzępek... ale ba! Platon klnie się, że istotnie była mowa o kogucie. Ty, którego za bezbożnika osądzono, tłómacz się, nie tłómacz, postąpiłeś tak jak nasi niedowiarkowie, co na łożu śmiertelném rehabilitują się spowiedzią. Był kogut w robocie! cha! cha! i Sokrates człowiek.
— A toż kto? — zapytał nagle zmieniając głos — ale ba! otworzyć drzwi tylko, to ci nieproszonych gości nasunie się bez liku... Widzisz waćpan kto tu jest ze mną, a leziesz, jakbyś wart był siedziéć przy tych uwieńczonych bałamutach, prosty szarlatan jarmarkowy.
— Któż to taki znowu?... — spytał zaciekawiony profesor.
— Nie wiem, słuchajmy... Nazwiska nie dosłyszałem...
— Idźże precz, Bombaście... Najlepszym dowodem postępu ludzkości jest właśnie przyjście Alberta W. i Paracelsa po Arystotelesie... Cha! cha!
— A precz, kuglarze! precz! Prosimy pana Bakona, który z tyłu wygląda. Co waćpan nam powiesz? Wyłożysz zapewne swoję teoryę wiatrów, dowód jak doskonale umiałeś zasadę przez się znalezioną zastosować. Nie wstydź się waćpan, wszyscyśmy głupi, nie z jednéj, to z drugiéj strony... możesz sobie siadać mimo teoryi wiatrów i innych twych bredni. Ależ mi ich tu nachodzi! Czy nie zamknąćby już drzwi! Augustyn syn Moniki! Kłaniam uniżenie... Jedno piękne, jakiem znalazł w legendzie waćpana, to owo chłopię, co to wielkie morze dłonią w maleńki dołek przelewać chciało. Gród-Boży wziąłeś z neo-platońskiéj szkoły, nie z Platona, boś nawet po grecku nie umiał, to wiadomo... Mniejsza o to! ale duch był wielki! Głową i czołem przed potęgą ducha! Tertulian! dajże mi pokój, skończyłeś kacerzem z wielkiéj mądrości, urwało się na końcu. Hipokrates chce, bym mu język pokazał... masz go jak długi, ale cóż z tego, kiedyś nie znał anatomii... chyba proroczo zgadniesz, co mi jest, kiedy nie wiesz, co w sobie mam... Czegóż się to gniewać! tak jest! A rady niczyjéj nie potrzebuję, bo i sam wyzdrowieję, czuję, chcę, muszę, bywaj zdrów, bez was wszystkich dźwignie mnie młodość i wola...
Zamilkł, ale oddychał ciężko i rzucał się przez chwilę.
— Czy zawsze tak świat będzie piękny jak dziś? Starzy mówią wszyscy od lat tysiąców, że im brzydnie, więc nie świat piękny, ale piękno w tych oczach, co na niego patrzą. Dziwne przeznaczenie... na Boga, mozolić się, pracować, boléć, tułać, walczyć, podnosić duchem, i potém znowu na upokorzenie, starzejąc tracić wszystkie mozolnie nabyte władze, słabnąć, niszczéć, zapominać, ziębnąć, by umrzéć prawie tak głupim, jak się urodziło! Ale czy wola ludzka nie może zwyciężyć nawet starości? nie wiem! Sądzę! nie rozumiem... Ale czém sobie głowę suszyć... wszystko zabawki i fraszki...
Zamilkł podśmiewając się po cichu.
— Nikogo — rzekł — żywéj duszy... takie przeznaczenie moje, nigdy nie miéć nikogo, urodzić się nie wiedziéć gdzie i jak, jak grzyb nad drogą w zgniłym pniu, na kupie gnoju... być wykarmionym z łaski, rzuconym na łaskę losu... i sierotą zostać na zawsze... a pokazać, że wola wszystko zastąpić może, zwycięży i przemoże wszystko... Nie znałem ani ojca, ani matki, ani serca... i nie potrzebuję ich, miłość zmiękcza, rzecz babska, na nic się nie zdało kochać... posiąść chcę, nie miłować... Pokraję świat w kawałki i zjem go potrosze... może téż przy téj operacyi dobędę się do jego serca i zobaczę, co bije na dnie.
— Biedny człowiek... — rzekł profesor z litością. — Kto wié, co go czeka, to organizacya potężna... ale w piersi pusto, zaschło serce... straszny człowiek...
To mówiąc oddalił się na palcach, ja zostałem przy chorym, i nie mogę wypowiedziéć, z jakiém zajęciem śledziłem tę zagadkę, którą dla mnie była ta istota. Całą noc następną drzemiąc, przesiedziałem u jego łóżka, zasłoniłem okno płaszczem, żeby go zawcześnie nie obudziło światło, spał coraz się uspokajając, kilka razy tylko ciężko westchnął, ale z oddechu coraz regularniejszego znać było, że gorączka ustępowała. Nazajutrz ku wieczorowi dźwignął się powoli, ale powstać nie mógł, tak był złamany, stęknął i upadł na łóżko znowu. Przystąpiłem do niego... okiem zdziwioném powlókł po mnie, jakby sobie przypominał, kto jestem, chciał odepchnąć, potém po namyśle zażądał, abym mu pić podał... Pobiegłem po napój wskazany przez doktora na przewidziany wypadek pragnienia, orzeźwiał i słabszym głosem, nie podziękowawszy nawet, wybąknął tylko:
— Idźże już, idź... dość tego... nie potrzebuję nic...
Wistocie spokojniejszy już mogłem go teraz opuścić, postanawiając odwiedzać, aby choć parę razy w dzień miał pomoc, którą tak niechętnie przyjmował. Zdawał się oswajać ze mną; jadła, które-m mu przynosił, nie odrzucił, robił, com mu wskazywał, był posłusznym wcale, ale zaledwie sił nabrał trochę, zaryglował się zaraz ze środka i więcéj mnie już dopuścić nie chciał, zbywając milczeniem. Chłopiec od pana Wiganda nosił mu jadło, na które dawał pieniądze, i napój, po który posyłał do apteki.
Ja dopełniwszy obowiązku i nie chcąc mu się więcéj narzucać, od téj chwili odstąpiłem go, i gdy zbladły wyszedł, a spotkaliśmy się w kilka dni potém parę razy na ulicy, udałem, że go nie widzę, żeby nie żebrać podziękowań, których-em wcale nie potrzebował.
Uważałem tylko, że człowiek ten tak nadzwyczajnéj był siły, iż po najcięższéj chorobie, po któréjby inny niezmiernie długiego do wyzdrowienia i powrotu do siebie potrzebował czasu, on cudownie prawie w miesiąc pokrzepniał, dźwignął się, i wypełzła nawet głowa nowym mu się zaczęła pokrywać włosem.
Po staremu wrócił do dawnych obyczajów odludka i do nauki. Nie gadaliśmy do siebie znowu i trwało to bardzo długo, a ja już nawet byłem potrosze gorączkowych jego marzeń zapomniał, gdy jednego razu z największém zadziwieniem mojém, postrzegłem go wchodzącego do mojego mieszkania. Upiór-by mnie więcéj, zdaje mi się, nie zdziwił i nie przestraszył. Była to godzina spoczynku, grałem na fortepianie i ręce przyrosły mi do klawiszów, pobiegłem opamiętawszy się ku niemu, ale on ledwie skinąwszy głową, obejrzał się wkoło ciekawie i usiadł jak w domu.
Przyznam ci się, kolego, żeś mi wielką zrobił niespodziankę. — Uśmiechnął się z pewną dumą.
— Chodzisz na literaturę — odrzekł krótko — mówmy jak ludzie oszczędzając słów próżnych! prawda to?
— Tak jest — odpowiedziałem.
— Osobliwy wybór... Co to jest literatura? Bałamuctwo! bełkot dziecinny! próbki słabości! Co się tam uczyć... Dlaczegoś to wybrał!
— Nie czułem się zdatnym do czego innego.
— A zatem chyba do niczego... — odrzekł — bałamuctwo, czegóż się uczysz i co będziesz umiał, gdy tę literaturę skończysz?
— Języki, historya... filologia...
— Instrumenta... do czego? Całe więc życie myślisz fabrykować instrumenta, ale daléj? cóż daléj?
— Nie wiem — rzekłem — ale poznanie literatur...
— To jest poznanie, jak dwudziestu czterech zarozumialców lub pokaleczonych, śpiewali jednę pieśń coraz inaczéj i coraz gorzéj, a drugich dwudziestu czterech udawali ich potém... Bałamuctwo!
— We wszystkiém równie człowiek jest człowiekiem... i tu go poznać można, równie jak przez ściślejsze nauki..
— Ale tu bo chodzi o poznanie Boga nie człowieka! — rzekł Drag — a co mi z anatomii cielęcia? wszystkie cielęta są jako jedno cielę... Co to literatura? szwargotanie, zabawka! popisy! Do czego to prowadzi, do urodzenia niepotrzebnéj powtarzaniny komunałów, które jutro znów zostaną zapomniane, bo słusznie na to zasługują... Jeśli ci poważniejsza nauka nie smakuje, to szukajże chleba...
— A jeśli i chleb mi nie smakuje?
— E! dziecko jesteś i umrzesz dzieckiem...
Przepowiedział, niestety!
— Waćpan ratowałeś mnie w chorobie, ja go chcę poratować w obłąkaniu... jesteś widomie chory na poezyą... Ale to produkt chorobliwy jednéj tylko pory i godziny żywota... daléj, późniéj, starzejąc, przekonasz się o niepodobieństwie poezyi, i uschniesz jak krzak, którego kwiaty były pełne, i przez to że były pełne, owocu dać nie mogły... bo pręciki nasienne przeszły dla zabawki w czcze liście pachnące i kolorowane, ale więdnące po godzinie życia.
— Nie widzę jeszcze, czém to gorsze od nauki, która także jest tylko owocem chwili w życiu człowieka...
— Jakto chwili? — zawołał — uczyć się można do śmierci!
— I w końcu nic nie umiéć, lub, co na jedno wychodzi, za wiele...
— Nauczyć się niewiadomości, pokory! a! to ogromna nauka! — zawołał — a nauczy cię tego poezya?
— Sądzę, że równie przynajmniéj jak matematyka, medycyna, filozofia... i teologia...
— Tak, tylko gdy cię ona tego nauczy, nie będziesz już wówczas poetą... bo słowo zwątpienia na ustach wszelki ogień w sercu zagasi... Bądź zdrów.
Wyszedł i tyle go widziałem.
Z największém zadumieniem mojém, na drugi rok odmieniwszy mieszkanie i zająwszy nowe w domu Orlowskiéj, na wysokościach, w których mi tak było dobrze... raz stąd poszedłszy na mszą świętą do bernardynów, spostrzegłem w kościele Draga... osłupiałem znajdując go na modlitwie.
Śledziłem go, gdy wychodził z kościoła.
— A co?... — spytałem w kruchcie — poezya językiem wiary i do twojego przemówiła serca...
Spojrzał na mnie ostro.
— Mylisz się — rzekł — wiara przemówiła językiem poezyi... ale nie myśl, bym był pod panowaniem jéj... jestem panem siebie... Cóż z tego, że we mnie biją wszystkie tętna ludzkości, nie chcę ich uderzeń tamować... żyję chwilami sercem i szukam, przez wiarę, okna na świat lepszy.
— Daj Boże zawsze żyć ci sercem i wiarą!... — zawołałem.
Zmarszczył się pogardliwie.
— Zobaczysz — rzekł — pracuję, walczę, przemieniam się, probuję, ale ty téj egzystencyi zrozumiéć nie możesz... Powtarzam ci, szukam okna, którém-bym zajrzał w świat drugi.
— Wszakże je już znalazłeś?
— Nie wiem!
I wyrwawszy mi się, odszedł szybko...
Śledząc go późniéj ciekawie przez parę miesięcy, spotykałem ciągle uczęszczającego do kościoła, gdy nagle znikł mi znów z oczu.
Przyznaję chętnie, że była chwila, w któréj mnie z innemi towarzyszami szał karnawałowy owładnął, przebieraliśmy się, dziwaczyli, waryowali na salach domu Müllera... i po dziecinnemu bawiliśmy się. Zdaje mi się, że to przypadło właśnie w chwili, gdy po raz pierwszy w Europie naszéj pokazała się cholera. Jednéj maskarady, pamiętam jak dziś, wsuwa się blade widmo w całunie, z maską staréj wychudłéj i zżółkłéj baby szpitalnéj na twarzy, wywiędłe, obwieszone flaszkami, a tak dobrze uosabiające straszliwą plagę, że nie potrzebowało napisu, który je miał tłómaczyć urbi et orbi. Na widok téj maski wszystko struchlało... straciliśmy serca, zdrętwiały nogi... to szyderstwo ze śmierci zdawało się każdemu niewczesne i niegodziwe. Ja uciekałem od dziwaka, który tak wraźliwe obrał sobie przeistoczenie, gdy cholera zaczęła żywo nacierać na mnie... byłem przebrany za garçon sans souci; utrzymując więc moję rolę, musiałem w końcu dostać, choćby i cholerze, i zaśmiać się jéj w oczy.
Cholera wzięła mnie do kąta, podniosła maskę, i z pod niéj wychyliła się twarz szyderska Draga.
— A ty tu co robisz?
— Bawię się — rzekł — strachem i przesądnością ludzi...
— Winszuję...
— Nie rozumiesz mnie — rzekł. — Chciałem tych, co się niedorzecznie obawiają śmierci, uzbroić w odwagę, wskazując im kogoś, co się ośmiela kpić z cholery pod jéj nosem...
— Myśl śliczna, szkoda, że potrzebowała komentarza — odpowiedziałem.
— Strasznieście ograniczeni! — odparł urażony — dla ciasnych głów darmo-by i komentarze pisać... pójdę się przebiorę, bo się chcę zabawić, a wszyscy uciekają ode mnie.
— Ty bawić się?
— Próbuję, czy w tym stanie duszy, do którego czuję jakieś usposobienie, nie otworzą mi się oczy na nowy jaki horyzont...
— Ale cóż znowu za chorobliwa potrzeba horyzontów i widzeń nowych? — odparłem — wiecznież masz próbować życia, a nigdy żyć?
— Rozpocznę życie na pewno, gdy grę poznam...
Wyszedł i po pewnym przeciągu czasu dał mi się poznać w ubiorze pajaca, a szalał tak, że o mało go policya wyprowadzić nie kazała. Znaleźliśmy się znowu w bufecie, ale już było nad rankiem, wszyscy się rozchodzili, ledwie kilka figur krążyło powstrzymane, nie mając co robić z sobą; muzyka już była zeszła z galeryi.
— A cóż?... — spytałem — nowa próba...
— Miał słuszność król Salomon, wszystko głupstwo... Zabawa męczy i wstydzi, to dobre dla dzieci.
— Czasem się miło zdziecinić.
— Być może, ale dla tych, którzy woleliby być dziećmi, choć udają ludzi, bo im wąsy wyrosły, pusto w końcu... pusto w sercu.
Nadchodząca maseczka dosyć niesmacznie przebrana za peruwiankę, podała mu w téj chwili rękę i z wielkiém mojém zdumieniem niezdziwiony wyszedł z nią z maskarady, szepcąc po cichu...
— I to próba być musi! — rozśmiałem się po cichu.
— Jakże panu posłużył wczorajszy balsam peruwiański? — zapytałem go nazajutrz spotkawszy w ulicy.
— Doskonały do smarowania bydląt, gdy im grzbiety swędzą... — odparł ze wzgardą i poszedł zamyślony.
Te urywane spotkania i częstsze coraz rozmowy skleiły w ostatku między nami znajomość; znosił mnie, a na niego i to było za wiele; jam podziwiał człowieka, który, jak zapalony toksykolog, najdziwaczniejsze z sobą odbywał próby. Podobny Proteusz nie wiem czy się rychło drugi raz znajdzie na świecie, bo był, czém chciał na rozkaz, a próbował wszystkiego. Dla mnie, stał się on ciekawém studyum psychologiczném, choć-em sobie wówczas nie zdawał z tego sprawy, jak dalece był typem, u nas szczególniéj wielką klasę umysłów wahających się i niewytrwałych przedstawiającym. Silniejszy i pełniejszy od tych, których był reprezentantem, jak go dziś pojmuję, jest wyrazem ogromnéj liczby młodzieży dzisiejszéj, która ma wszystko, co potrzeba do życia, prócz wytrwania, krwi zimnéj i woli do pracy. O ile go sobie przypominam, Drag nie ograniczał się jedném skosztowaniem czegokolwiek, powracał do próby raz drugi i trzeci, nurzał się gwałtownie w tém, co go nęciło, przejedzony dostawał odrazy, obojętniał, odwracał, uciekał. Najczęściéj przerzucał się potém do przeciwnego bieguna, szukając kontrastu i zrazu znajdując w nim wielką rozkosz, ale wkrótce przesycając się nim do obrzydzenia.
Przy takiéj ruchliwości umysłowéj, materyalna strona, gospodarstwo jego życia, przedstawiało najporządniéj i zegarkowo regularnie zbudowaną całość. W niéj malowała się druga wybitna strona jego charakteru, w kierunku pracy umysłowéj żadnego nie mając udziału; — tą była niezwykła u nas żelazna wytrwałość i stale trzymanie się jednego obmyślonego planu, od którego, zakreśliwszy sobie raz, nie odstępował na włos. Drag sam o własnéj sile wyszedł z pauprów parafialnéj szkółki, długi czas czyszcząc buty, do niższéj szkoły, w któréj żył korepetycyami. Znać zawczasu zaraz osnuł sobie jakieś życia zadanie, bo kosztem największych ofiar i wyrzeczenia się, zbierał grosz na dalszą drogę, żyjąc jak anachoreta, aby okupić czas swój i niezależność przyszłą. Przybył do Wilna z trochą pieniędzy, zarabiał ich niewiele potém robiąc preparata anatomiczne, przy których nieraz życie ryzykował, ale się ich podejmował dlatego, że pracując na zarobek, uczył się zarazem. Burzliwy umysł umiał nagiąć do najzmudniejszéj i powolnéj roboty, uczył zresztą małe dzieci, i tak mało potrzebował dla siebie, że temi środkami utrzymywał się nie wymagając najmniejszéj od nikogo pomocy. Sam nosił sobie wodę i posługiwał, ale że czas na to stracony żal w nim wzbudzał, obrachował się szczelnie, by mu jak najmniéj wychodziło; biegł do studni drogą jak najprostszą; jadł jak najmniéj i jak najkrócéj; przyjemnostki codzienne życia były mu obce. Najbardziéj uwagi godném było w nim to sterowanie i panowanie nad sobą potężne; cóż, kiedy sprężyna woli nie służyła mu wcale do kierowania ukształceniem umysłowém.
Po niejakim czasie ujrzałem w nim zmianę wielką, osmutniał jakoś, zadumał się i pobladł; sądziłem, że mi się wygada z jaką boleścią, ale milczał swoim zwyczajem. Na dnie duszy po tych próbach nieustannych została mu, jak mi się zdawało, wielka tylko odraza od wszystkiego i lekceważenie; już się był tak jakoś ułomnie usposobił, że mógł jasno widziéć we wszystkiém złą i kulawą stronę, a piękności znikały przed nim. Powiedziałem mu to otwarcie.
— Doktorze, nadto jesteś dumny z tego, że wszędzie dostrzegasz łatwo słabą strony ludzkiéj nauki, mądrości i żywota... zrobiłeś się dobrowolnie kaleką. Dlaczegóż z równą łatwością nie starasz się nabyć władzy budowania czegoś lepszego od tego, czém tak poniewierasz?
Zastanowił się nieco...
— Uwaga głębsza, niż ci się może zdaje... — rzekł powoli — burzyć umiem, to prawda, szydzić mogę, pierwszym rzutem oka chwytam błędy i uchybienia... ale gdy zapragnę co stworzyć, braknie mi siły... Dwóch ludzi czuję wówczas walczących we mnie, jednego, który wierzy, drugiego, który szydzi i przeczy, a ostatni zawsze zwycięża...
— Zdaje mi się — dodałem — że ten charakter sam dobrowolnie nadałeś umysłowi swemu... Zostałeś wedle ewangielicznego prawa ukarany orężem, którym walczyłeś.
Spuścił głowę.
— Miałożby to wistocie — zawołał — być nie prawdą, ale tylko złudzeniem skoszonych oczu... to co widzę tak jasno... tak dobitnie?... miałżebym wiecznie patrzyć tylko na jednę stronę, skutkiem jakiegoś, jak on powiada — kalectwa?...
Tak mrucząc odszedł powoli...
Jużem go téż po téj krótkiéj między nami rozprawie nie widział więcéj w Wilnie. Ja nagle późniéj musiałem przerwać kursa moje, a gdym po dwóch latach powrócił na bruk miejski, po długich rozmyślaniach samotnych i łzach wylanych między czterema ścianami... już Draga w Wilnie nie było. Pytałem o niego u kolegów, którzy się w mieście znajdowali, a nikt mi nic o nim powiedziéć nie umiał... poszedłem w świat i upłynęły unosząc mnie na swych barkach długich, długich, niepowrotnych lat dwadzieścia kilka...



Niejeden to zapewne postrzegł, jak dziwnie się zmieniają fizyognomie ludzkie, długim czasu i życia przeciągiem, jestem pewien, że dusza ogromnie tu działa na ciało.
Są dzieci idealnéj piękności, które żywot późniejszy przeistacza na bydlątka, są starte maski bez wyrazu, na które rozwój ducha i serca wkłada promienistą aureolę natchnienia i męczeństw... są wreszcie ludzie uprzywilejowani spokojnego ducha, czy marmurowego oblicza, które się nic nie zmienia.
Często z ruiny młodzieńczych rysów, pozostają to oczy niezagasłe, to usta nieuwiędłe, uśmiechnione dawnym uśmiechem, to czoło niewzruszone, gdy resztę przetworzą burze i prace życia, namiętności i bóle. Jużem tych metamorfoz, niepostrzeżonych dla ogółu wiele napotkał zdumiewających, i niejedna smutne we mnie wzbudziła uczucie... Z cieniuchnych chłopaków porosły wielkie brzuchy na dwóch nogach, z niezgrabnych kloców porozwijały się Antynousy... ale niestety! rzadko mi się trafiło dostrzedz, by młodość cale niezatarta przechowała się na obliczu, lub rozkwitła jaśniejszą niż była dojrzałością w późniejszym wieku. Wogóle twarze ludzi i ich postacie stają się cieleśniejsze coraz, a rzadki dożyje chwili, w któréjby rysy jego mogły nietknięte burzą zajaśniéć spokojem przytomnéj, trzeźwéj, promiennéj starości.
Los nie ma tu udziału żadnego, jak-em się wielokrotnie przekonał, chyba komu pies kawał nosa odkąsi; przypadek gra rolę bardzo podrzędną, my sami tworzym twarz naszę, co chwila coś jéj dodając, coś od niéj odejmując i przekształcając fizyognomie nasze. Każda namiętność gwałtowna, burzy harmonią rysów i zostawuje po sobie ślady przejścia, jak kataklizm w naturze; każde nadużycie, znużenie, wycieńczenie piętnuje się na nas, na jednych brakiem siły i woli, w drugich niepokojem i walką, w innych powolném zbydlęceniem. Zdarzało mi się jednak po latach dwudziestu kilku napotykać twarze tak dziwnie niezmienione, a raczéj tak logicznie postarzałe, żem je od razu poznawał... ta logika jednak jest rzeczą bardzo rzadką; a smutno patrzéć na żywe ruiny, gdy z pałacu lub świątyni przerobi się człek na gorzelnią lub garkuchnią. W twarzy dziecięcia, potrzeba wielkiego badacza, żeby rozpoznać i zgadnąć, co z niéj spełznie na zawsze, a co istotny zaród przyszłości i nasionko rozwinięcia późniejszego stanowi. Zmianą wyrazu tak się przeradzają fizyognomie, że kiedy je z obrazem wyrytym w pamięci porównasz, przestrach cię ogarnia. Nikt podobno przedmiotu tego, który tu tylko z lekka dotykam, nie traktował ex professo, nie mamy do niego innych nad własne doświadczenie materyałów, a szkoda, bo metamorfozy twarzy więcéj są nauczające, niżby się na oko zdawało. Często-by z nich przy porównaniu żywota do lica, wyrosła niejedna prawda moralna.
Przepraszam czytelnika za ten ustęp nienależący do powieści, do którego dodać jeszcze muszę mimochodem ciekawą skazówkę. Mamy dwa bardzo różne portrety Władysława IV, jeden malowany przez Rubensa, gdy był młodém książęciem, drugi sztychowany przez Falcka, w późnym już wieku, po ożenieniu powtórném. Na bok odłożywszy piętno, jakie na nie wkładają dwa odmienne style artystów, chociaż Falck do szkoły rubensowskich sztycharzy się liczy; zapominając o tém, że sztycharz za mało idealizował i może z umyślnym przekąsem zrobił niemal karykaturę (choć portret Heveliusza i Łuk. Opalińskiego przez niego robione dowodzą, że umiał podnieść do wysokiéj potęgi wyraz ducha w ludzkiém obliczu)... co za przeogromna różnica w tych dwóch Władysławach! w tym kawalerze tak rycersko, śmiało i pięknie postawionym, tak arystokratycznego wdzięku, a tą maską rozlaną, ogromną, karykaturalnie śmieszną, schorowanego i w tłuszcz rozlanego sybaryty!... W portrecie Rubensa widzisz istne zarody bohaterstwa, myśli, popędu rycerskiego, tu sapie tylko opasły niedołęga, który bożego daru piękności w duszy i ciele przechować nie umiał. Portret Suyderhoefa stoi w pośrodku i jest jakby szczebel przejścia pomiędzy temi dwoma. Pomimo tych różnic ogromnych, wpatrzywszy się w dwa portrety Władysława, oba w swoim rodzaju zrobione wybornie, dojrzysz w Rubensie Falck'a, a w Falck'u Rubensa; człowiek ten mógł pozostać pierwszym, chociaż w kawalerze i rycerzu znać już roztyłego męża Maryi-Ludwiki. Nie chcę się zapuszczać w dłuższą o tém rozprawę, choć zaprawdę wieleby jeszcze powiedziéć się dało; powracam do mojéj powiastki.
Upłynęło tedy lat dwadzieścia kilka; zapomniałem Draga jak bardzo wiele innych towarzyszów moich, ja sam także zmieniłem się do niepoznania, z czerwonego chłopaka, na bladego i wymęczonego, niepewnych lat człowieka; — gdy, będąc przedostatnią razą w Warszawie, na chodniku wprost nowo-przetwarzającego się hotelu Gerlacha, spotykam się oko w oko z człowiekiem tak mi znajomym... tak znajomym dziwnie, choć nieznanym, żem się przed nim aż zatrzymał. Był to Drag, mało co postarzały, i dziwnie taki sam, jakim go znałem w Wilnie, serce mi do niego uderzyło jak do postradanéj młodości, stanąłem, on wpatrzył się we mnie także, i uśmiechnął... zbliżył i podał rękę... Nie wiem, jak mnie poznał, czy odgadł, to pewna, że się chwili nie zawahał, chociaż ja sam, niełacnobym może, porównywając twarz moję dawną z dzisiejszą, mógł je do jednego mianownika sprowadzić.
— A! a! — zawołał — co tu robimy!
Drag, czyli doktor Abracadabra, gdym się weń wpatrzył, nieco mi się wydał okrąglejszy, ale twarz wygolona nie miała zmarszczek, czoło rysu, pełne policzki udawały wybornie młodość. U fraka jego, pod paletotem postrzegłem parę wstążeczek orderowych... Zawróciłem się z nim i poszliśmy razem.
Po kilku wyrzeczonych słowach, zaraz mi się dawny Abracadabra przypomniał, nic się w nim nie zmieniło; jak twarz i on pozostał tym samym; panował w nim ten sam ciekawy sceptyk i szyderca doskonale umiejący chwytać śmieszną i maluczką stronę życia, a nie mogący pojąć wielkiéj i poważnéj, ani dźwignąć się do udziału w niéj. Przyznam się, że byłem ciekawy jego losów i stanowiska, którego się poniekąd domyślałem z oznak długiéj służby i elegancyi, jaka go otaczała. Choć szedł piechotą dla agitacyi, ekwipaż wcale ładny postępował za nim, skromny, ale pełen smaku. Miał ten takt, że mnie ani zapraszał do siebie, ani ze staréj korzystając znajomości, jak ciekawego zwierzątka nie pokazywał licznie nagromadzonym przyjaciołom; — pojechałem do niego na Nowy-Świat na zaimprowizowaną herbatę, gdyż szczęściem wieczór miałem wolny.
Znalazłem apartament z angielską skromnością i komfortem urządzony, ciepły, zamczysty, surowo wyglądający na oko, czyściutki, tak że nigdzie pyłku nie dostrzegłem, sługę jednego ale bardzo pokaźnego, porządek i regularność zegarkową, wszędzie ślady więcéj niż zamożności, dostatku, prawie bogactwa. Ale w tych ścianach kosztowném obiciem przystrojonych chłodno było myśli i sercu, bo w nim człowiek otoczył się tylko wygodą, a nigdzie nie odezwało się serce, jakby go nie miał wcale. Żadnego portretu, pamiątki, nic, coby zdradzało przeszłość, ból, wspomnienie. Biblioteka była liczna, ustawiona porządnie, ale równie chłodna jak reszta... żaden promyk poezyi jéj nie ozłacał.
Gdyśmy usiedli przeciw siebie w wygodnych elastycznych fotelach wybitych ciemno-amarantową trypą, zapalili cygara i spojrzeli sobie w oczy, dopiéro wpatrując się lepiéj, postrzegłem, że Abracadabra wyglądał raczéj na marmurowe popiersie cezara rzymskiego, niż na żywego człowieka: — nic w nim nie było życia, krew nie wiem dokąd uciekła, znużenie i wiek odmalowały się tylko w lekkich sinowatych otokach, które opasywały powieki. Zaczęliśmy sobie przypominać Wilno, ale on szydził nawet z téj smętności pogrzebanéj pamiątki i niepowrotnéj, świętéj przeszłości lat ozłoconych młodością — nielitościwy!
Dziś tylko jego szyderstwo wystalsze, lepiéj sformułowane, oparte na pozorniejszych podstawach, wyglądało poważniéj i uroczyściéj. Widocznie umysł jego nie zmieniając kierunku nabrał hartu, wzrok widział jaśniéj i daléj. Nie mogliśmy mówić o sobie i wzdychać jak z kim innym, Abracadabra nie miał w piersi serca ani odrobiny, nie stworzył sobie rodziny, nie nauczył kochać, pozostał jak był sam jeden na świecie, i z tego stanowiska Stylity patrzał na to, co mu się zwijało pod nogami, ze wzgardą nie tajoną, ale przesiąkła potajemną zazdrością.
Wpadliśmy więc na ogólny przedmiot o dzisiejszych i dawniejszych czasach, a że sąd jego choć jednostronny był wielce dla mnie zajmujący, pozwoliłem mu się rozgadać, słuchając go z natężoną ciekawością.
— Świat — rzekł po chwili — mocniéj jest chory, niż sam sądzi; krzyczymy i wołamy, żeśmy na drodze postępu, a cofamy się najwidoczniéj. Co do mnie, nie widzę, by kiedykolwiek ludzkość wielkie zakreśliła koło, jest to wiekuiście jedno tema z waryacyami mniéj lub więcéj udatnemi, z tą różnicą, że je czasem pisze Beethoven gienialny, a częściéj małpa Gelineck. Jednakże wpatrzywszy się w to mrowisko, są tam barwy nieco różne, jaśniejsze i ciemniejsze, ale wiek nasz, niestety, choć tyle prawi o duchu... ducha nie ma... Mówi o nim jak spragniony o wodzie, ale się jéj nie napił, szuka źródła w pustyni, ale trafia tylko na miraże...
Dla mnie przeszłe wieki, pierwsze wieki ludzkości, nawet okrzyczane wieki średnie, mają daleko więcéj wielkości, powagi, piękności stosunkowéj, od tego, w którym się nam żyć dostało. Zeszliśmy do fraszek i rzeczy maluczkich, do prozaicznych zaprzątnień, do cywilizacyi czysto materyalnéj, która nas pożera i trawi. Wiek XVIII począł już szukać formuły szczęśliwości ziemskiéj i znalazł ją w dobrym bycie, który ekonomiści określili, wyważywszy chleb i wodę potrzebne człowiekowi... W szkole ekonomistów leży najcharakterystyczniejszy objaw wieku; nie filozofia nasza, ale ekonomia będzie dla wnuków miarą wzrostu, któregośmy dosięgli.
Tymczasem jak dziś jest, cała ta nauka stoi na politurowanych fałszach z najkruchszego drzewa... Gdzieniegdzie pomalowano ją wielkiemi słowy, aby szpar i dziur znać nie było, pozatykano duchem jak kłakami, polepiono filantropią, i cieszym się dziełem naszém... Ale ilekroć na tym sprzęcie coś usadowić potrzeba, najmniejszy ciężar łamie je i druzgocze, — ilekroć chcemy zastosować wielkie prawdy nasze wychodzą na pocieszne fałsze. Czasem doświadczenia z niemi doprowadzają do czegoś niby na oko pokaźnego, ale wpatrz się bliżéj, a przekonasz się, że fizyognomia myli, i ludzkość wzięta w kluby własnych praw syczy i boleje.
Spojrzmyż i porównajmy wieki te, w których nie urodziły się jeszcze formuły, nie prawiono o duszy i duchu... jaka tam potęga! jaka wielkość! co za żywot ogromny! Z całą swą cywilizacyą materyalną, kolejami, parą, bawełną angielską, telegrafami, świat stał się podobny machinie, w któréj ustawicznie jakieś kółko się psuje i zastanawia wszystko... dopóki go maszynista nie nalata... Co kółko, to nowa teorya, i tylko co nie widać, jak wcale nową budować przyjdzie machinę do teoryi, lub teoryą do machiny.
— Wolisz więc co innego? doktorze — spytałem — i ja dzielę twoje zdanie, ale czy poetyczność i wielkość przeszłości nie jest dziełem złudzenia i perspektywy powietrznéj, w któréj ją widzimy?
— Nie! zdradzają się wieki we wszystkich pozostałościach swoich... Po Egipcie zostały bazalty, głazy, piramidy choć ceglane, mumie i garnki... po Grecyi ideały z marmuru, bronzu i słowa... po Rzymie drogi olbrzymie i ruiny obozowisk... po średniowiecznéj przeszłości mogiły krzyżowców i katedry; — co po nas zostanie? alkaloidy i banhofy? dwudziestu czterech ekonomistów formułujących społeczną zasadę bytu, trochę szkła, trochę drutu i żelaziwa, dużo rdzy i kwita... Wiek, powiadam waćpanu, głupi, dziecinny i dowodzący upadku ludzkości; żadna w nim wielka myśl nie drga i zrodzona nie wyżyje długo w jego atmosferze zatrutéj, najlepszą potrafimy zepsuć... Jest niby pragnienie filantropijne podniesienia proletaryatu, ale jak się do tego biorą? jedni socyalizmu niewolą, drudzy utopią bałamutną. Sformowano miłosierdzie chrześcijańskie i zmieniono je w regularny podatek, ustanowiono towarzystwa i urzędników, którzy muszą być miłosierni od rana do nocy, a są wistocie tylko nieznośnemi machinami do podpisywania regiestrów.
Wszelka niespodzianość życia niknie, na wszystko znajduje się prawidło, od którego odstąpić na dół czy do góry nie godzi się... robią ze świata klasztor bez religii, rzecz w świecie najtrudniejszą.. fabrykę, warsztat... więzienie.
Teraz obejrzmy się w tył na to, co nas poprzedzało — weźmijmy heroiczne wieki, czytajmy Herodota... spojrzmy na marmur grecki, wnijdźmy na wierzchołek piramidy, zajrzmy sfinksowi w oczy, odkopmy Babilon i Niniwę, wzruszmy gruzy feudalnych zamków, potrząśmy cmentarzyskami, w ich kościach więcéj jest jeszcze ducha, niż krwi w żyłach naszych... Błędne ale potężne popędy ludzkości zawsze wiodą ku czemuś, a choćby nad przepaść wiodły, to z heroiczną pięknością dobrowolnego skoku z tarpejskiéj skały... Wszędzie poezya, miłość, życie, poświęcenie, wszędzie duch potężny, wszędzie pokuszenia szalone, ale ogromne. — Stosy Sardanapalów, bitwy termopilskie, Machabeusze, Dawidy, Salomony, Scewole, Mucyusze, Arystydesy... a choćby Nabuchodonozory... potém Golgota i dwunastu ubożuchnych ludzi, co świat z gruntu przetwarzają jedném słowém... potém Piotr Pustelnik, zapasy z niewiernemi, scholastycyzm, boje... alchemia... reforma, inkwizycya... wszystko to wielkie błędy i wielkie fakta, w których biją pulsa życia... a dziś... drut telegrafu niosący kurs papierów giełdowych, handel, fotografia martwa, fabryki... a za całą poezyą statek parowy wiozący złoto z Kalifornii, kopane przez szaleńców, krwią i potem rozpusty oblane...
Przyznasz mi pan — dodał z głęboką wzgardą — że ludzkość nie może się pochwalić postępem, chyba powie, że się cofnęła, by skoczyć silniéj i daléj, ale skoki nie są chodem, i skoczywszy, najczęściéj się na nos upada... Ilekroć wyrwie się wśród zgrzytania żelaznych zębów machin głos silniejszy wołający nad Jerozolimą — biada! okrywają go śmiechem lub analizują interesem lub zagłuszają hukiem warsztatów, w których jedna połowa ludzi fabrykuje gałgany dla drugiéj. Zakochać się w tém trudno, poezyi i życia trzeba iść szukać u dzikich ludów... zmieszanego z dzikością... niestety!
A kto dziś powie, że tą drogą dochodzi się do nieprzebitéj gołéj ściany, to nieprzyjaciel postępu, zdrajca i przechera, to poziome stworzenie, jak kret, ryjące tylko pod ziemią, w ciemnościach.
Osobliwszy widok przedstawia z drugiej strony przy wygaśnieniu ducha i odebraniu potęgi słowu, spospolitowanie myśli i obrócenie pisma do najobrzydliwszych posług. Jak papuga, która się tylko co paplać nauczyła, krzyczym, czy jest czego, czy nie, powtarzamy, zapisujemy stosy... a ścisnąwszy to... niéma nic... Jedna połowa ludzkości mozoli się nad urządzeniem świata, druga dostarcza jéj teoryi, a wszyscy boleją... Obłąkani zeszliśmy z drogi zupełnie, pod pozorem swobody zostaliśmy niewolnikami błędów wieku. Proste życie jest jeszcze w Ameryce, gdzie się podobno przyszłość nowéj ery gotuje, ale i tu zarażona europejskiém swém pochodzeniem ludność, na miejscu ewangielii, karmi się głupim mormonizmem, poczwarném przerobieniem wielkiéj szaty na kusy przyodziéwek, buduje przyszłość na bycie materyalnym, dusi negrów i choruje na toż samo obłąkanie co my, lecząc się trochę pustynią, pracą i klimatem dziewiczym... Tymczasem Europa zastyga, zwijając się do snu, jak przed laty Azya, nim się z niéj to zrobiło, czém jest dzisiaj. Widać, zdaleka patrząc, że się zabieramy do końca... bo spisujemy już tylko regiestra, pakujemy manatki, porządkujemy rasy, ustawiamy się w szeregi, sadowim, kładziemy i patrzym, jak najwygodniéj skonać...
Wśród hałasu i krzyków miliona głosów, pokażcie mi choć jeden potężny, coby do kości poruszył to sparaliżowane ciało?... Wskażcie mi jednę myśl większą, lub odezwanie się do szlachetniejszego uczucia?... Ze stosów ksiąg dajcie mi jednę, z któréjby nowe trysnęło życie? Kto pragnie, a chce ochłody, musi powrócić do Biblii, Homera, do Liwiusza i Tacyta, do Augustyna i Tomasza... do poezyi hymnów kościelnych, do scholastycznych marzeń, w których jasna jest młodzieńcza siła! Wysiłki umysłowe naszego wieku przypominają mi umizgi ośmdziesiątletniego starca, któremu zbiera się na miłość przez imaginacyą i zebrać nie może.
Wszystkie dzisiejsze płody są dziełem prawideł i formuł, hodujemy poetów jak szparagi, karmim historyków jak woły na stajni, a najwyższym wyrazem piękna dla nas jest niezrozumiałe lub dziwaczne... zręczne i kuglarskie.
— Ale — przerwałem tę długą chryję — cieszę się, kochany doktorze, że choć przeszłość znalazła łaskę w twych oczach... tego dawniéj nie było i to już wielka w tobie zmiana.
— Powoli — rzekł — powoli, nie ciesz się wcale... wszystko jest stosunkowe... uniewinniam i podnoszę przeszłość, gdy na naszę teraźniejszość poglądam. Jakże chcesz, bym nie skłonił głowy przed wiekami, w których potężne słowo wiodło za sobą tłumy, w czasie, gdy tylko jadłem i napitkiem, odzieżą i karmią budzi się i wiedzie ludy? Ale i przeszłość ludzkości, to ułomne dzieje kulawego plemienia...
— Któremu przebaczyć potrzeba...
— A nie śmiać się z niego trudno... Jakże chcesz, bym pokląkł przed wielkim Cobdenem, Bastiatem lub Chevalier, gdy przypomnę tych, których oni uzurpowali stanowiska... Sięgają im właśnie po pięty. Wyschliśmy od rozumu...
— Uderz że się w piersi... doktorze... a ty? gdzież w tobie uczucie?
— Alboż ja lepszym być mogę od drugich? i jak nim być wśród nich potrafię? ja jestem zieloną gąsienicą na liściu zielonym; jaki pokarm, barwa taka. A wiesz — dodał — niech wstanie prorok, niech błyśnie myśl, niech się wyrobi potęga, może pojmę ich ułomność, ale mnie one pociągną... jak celnik rzucę worek i pójdę za słowem Mesyasza... Jeszczem ja nie tak ostygły jak wasz wiek dzisiejszy... Dla was niéma jeno chleb powszedni, nic, jeno koryto wieprzowe... jeść, jeść i nic więcéj... nie uczyć ubogich, ale ich karmić chcemy, nie doskonalić, ale od głodu obwarować. Wyrazem wieku jest ta obawa o jutro nie duszne ale żołądkowe... I chcesz, bym taki świat kochał, albo dla niego poświęcił ćwierć minuty życia mojego... Nie! jak wszyscy tak i ja! buduję ciepłą chatę, jem, piję i kpię z tego, co mnie otacza.
— A! — zawołałem — to stan okropny!
Rozśmiał się.
— Wiesz — rzekł — tyle się tylko we mnie zmieniło, że pojmuję okropność tego stanu, że są dla mnie chwile takiéj rozpaczy, iż głowę o mur chcę roztrzaskać, ale śmiechem się jak zimną wodą obleję i znowum zdrów... ot tak! aby do końca!
— I nic dla serca! — spytałem.
— Na co serce? Serce to rana, która boli, a ledwieś ją zasklepił, świerzbi... lepiéj się nie kaleczyć.
— Nie uważasz więc, że idziesz drogą, która ci się samemu fałszywą wydaje?
— Nie mam siły proroka, ani namaszczenia do męczeństwa... protestuję śmiechem... bo nie mogę krwią i życiem...
— Cóż daléj? jak sądzisz? — spytałem po chwili znużony.
— Nie wiem — rzekł — potop... koniec świata, śmierć, pożoga... ruina i na gruzach jéj życie nowe, czy zgrzybiałość powolna, wygaśnienie ducha i sen wiekuisty. To pewna dla mnie, że z tego, co jest, w kierunku, w jakim to sobie idzie, nic być nie może, trzeba nowego jakiegoś żywiołu do téj lampy, któréj knot dymi i kopci, nie świecąc i nie grzejąc; trzeba czegoś ogromnego, nie jak maluczka reforma luterska, obcinająca poły wiary na kusy fraczek niemiecki, ale jak odrodzenie Rzymu cezarów... najścia barbarzyńców... potopu świeżych ludów, trzeba jedném słowem, niepodobieństwa, trzeba człowieka coby wstał i takim głosem ryknął, żeby go świat cały posłyszał, uląkł się... Ale machiny zgrzytają, świszczą lokomotywy, trzeszczą warsztaty, i jęk proroka zagłuszą.
Drwiąco rozśmiał się patrząc na mnie.
— Jutro zapewne, jak was znam — rzekłem do niego — coinnego myśléć i mówić będziecie, wzięliście mnie na próbę dzisiejszéj dyspozycyi... nieprawdaż?
— Nie! nie! — zawołał... — i jam się odmienił, bo się już nie przerzucam z jednego stanowiska na drugie, by co raz nowego wymyślać na ludzkość, przeszłość i teraźniejszość — stanąłem i stoję na jedném... smutne ono ale trwałe...
— Cóż powiecie o odrodzeniu się wiary? — spytałem — wszak to widoczne i bijące?
— Tak, widoczne, ale nie pocieszające... przychodzimy do wiary nie tą drogą, którąśmy do niéj przyjść byli powinni, nie sercem ale głową, wyrozumowaliśmy sobie jéj potrzebę, jak pożyteczność pewnych pokarmów; doktorowie ludzkości przekonali się, żeśmy nadto już karmili się strawą mięsną, poradzili jarzyny, i żywioł nowy, w czysto higienicznéj myśli. Zaczęła się propaganda na zimno, arystokracya uczuła się powołaną do protegowania wiary, i tak to sobie idzie jak gdzieindziéj handel towarów lub antrepryza komercyjna.
Ja nie wierzę w tę religią waszę, którąście wzięli jak płaszczyk modny skrojony przez najlepszego krawca, bo dla mnie niéma religii, gdzie niéma łez, ofiar i zaparcia się siebie, a tego tu nie dopatrzysz. Pięknie poubierane panie chodzą na strych nawracać i uczyć dzieci katechizmu, ale wieczorem tak samo jadą na teatr, gdy moda zawoła, i mówiąc o braterstwie w Chrystusie, pieczętują się herbami swemi i noszą się ze szlachectwem jak paw z ogonem. Są to usiłowania na zimno, które pewną liczbę ludzi poczciwych poprowadzą na dobrą drogę i skutek dobry miéć muszą, ale to nie owa potężna reforma, jakiéj nam potrzeba. Apostołów zastąpiły kobiety i rodowa arystokracya, która obejrzawszy się, że jéj nic do czynienia nie pozostało, wzięła się do zabawiania wiarą, ale gdzie duch i namaszczenie? To na zimno obrachunek ze strachu proletaryatu, którego się boją, więc mu dają ochładzające lekarstwo, z próżnowania i próżności zajmując się jego dystylowaniem. Kilku ludzi poczciwszych kierują tą fryzowaną apostoleryą, wiedząc, że i tu wióry na coś się przydać mogą — ale to sprawa maluczka. Za czasów XVIII wieku modą było miéć d’Alemberta, Diderota, Helvetiusa w salonie, korespondować z niemi i przetwarzać ludzkość ostrząc nóż na własną szyję; więc się nóż zaostrzało i gilotynę stawiało rękami markizów i baronów, paliło pergaminy i wocyferowało o równości pod prawem natury; — dziś moda wiary, drukują się książeczki dla ludu i hrabiowie piszą nowe ewangielie dla braci w Chrystusie, ale zajrzyj w serca tych panów, poszukaj iskierki w ich piersiach skośniałych!... Są to zimni handlarze, spekulanci, potajemne hulaki, bezmózgie małpeczki, tłuste bydlątka... tylko człowieka między niemi ani słychu... Ofiary, które robią, nigdy nie dochodzą nawet do zakatarzenia, a kieszeniowe nie przejdą dziesiątéj części tego, co przegrywają w karty i wyrzucą na stroje. Prędzéj tu znajdziesz dziwaka, niż potężne serce i głowę... a dziwactwo ich, to maska wielkiego karnawału naszego...
— Okropnyś, doktorze — przerwałem, wzdrygając się — nie pojmuję cię... zawsze i zawsze jedna tylko i to najgorsza strona...
— Bo dwóch nigdy razem widziéć nie można — rzekł chłodniéj, strzepując pyłek cygara. — Co mi tam! to pewna, że pierwszą i charakterystyczniejszą stronę życia widzę... druga śpi w cieniu, jak ziemia, nad którą nie świeci słońce.
— Dlaczegóżby tak ludzkość upadać miała?
— A tego ja ci nie powiem — odparł — ale człowiek starzejąc podupada na siłach, tak podobno i zbiorowa ludzkość, kochany kolego... Nieuchronnie potrzeba, by coś nieprzewidzianego spadło na ziemię, połamało warsztaty, pogruchotało głowy fryzowanym mędrkom i ludzkość nanowo rozpoczęła się od jakiegoś nieprzemądrzałego ale silnego Hryćka i Horpyny.
— Dlaczegoż Hryćka?
— Żeby nie była skrofuliczną... Zresztą, przyznasz, że żaden Alfred i Gustaw nie jest w stanie miéć tyle synów i córek, ile ich potrzeba na nowe zaludnienie... i Alfred zarazby z Emmą lub Eweliną nazajutrz z głodu pomarli, gdyby im przyszło samym sobie dać rady. Więc jakiś Hryciek i Horpynka zszedłszy z Babiéj Góry, po potopie, który wyniknie z pęknięcia beczek porterowych, rozpoczną na nowo starą historyę... aleby to nie było ciekawe... Zawsze naśladowanie słabsze od tego, co już raz się mocniéj odprawiło...
Westchnąłem nad tym sarkazmem; wtém wszedł po szyję zapięty na wszystkie guziki kancelista z teką papierów do podpisu pana radcy... Drag wskazał mu miejsce na biurze, gdzie miał położyć papiery, głową nawet nie skinąwszy; podawano nam herbatę, kancelista odszedł z wielkiém uszanowaniem...
Przyznam się, że w Warszawie nie piłem lepszéj herbaty, gdyż pomimo staréj, zapomnianéj pieśni do czaju niegdy przez Ludwika Osińskiego napisanéj, w któréj prorokował, że z tym czajem lepiéj nam będzie niż z węgrzynem... (!) stolica nasza dotąd się go robić nie nauczyła i pije ciepłą wodę zamiast herbaty, chrzcząc ją różnemi ingredyencyami, aby była znośniejszą. U pana radcy napój ten zrobiony był z całą rozmyślnością sybaryty, który lubi z każdéj rzeczy wyciągnąć jak najwykwintniejszą przyjemność.
— Widzę — rzekłem — że lubisz wygódki i na seryo bierzesz kuchnię życia.
— Jestem dzieckiem naszego wieku — odparł uśmiechając się — nie mamy ani uczuć, ani wzruszeń, ani wiary żadnéj, potrzeba szukać dystrakcyi w żołądku i podniebieniu.
— Panna Ewelina! — zawołał wchodzący lokaj.
Radca się gwałtownie odwrócił i zmarszczył.
— Co to jest?... — zapytał surowo.
— Przysłała pytać, czy pan będzie dzisiaj, bo chce jechać do teatru.
— Niech sobie jedzie — odparł sucho.
— A ha! jest i jakaś Ewelina — zaśmiałem się po wyjściu służącego — balsam peruwiański widać nie tak zły, jaki się panu wydał z początku.
Drag wzgardliwie ruszył ramionami.
— Panna Ewelina to mój deser po obiedzie... Stworzeńko ładne, głupiuchne, złe, ale czasem potrzebne dla dystrakcyi... Domyślasz się, że jest chorystką czy baletniczką... zgadłeś! Te istotki choć zdradzają, ale bawią... cacko... lalka! potrzebujemy rozrywki, jest w nas instynkt łączenia się w grona, który w zepsutych ot tak, przeradza się w bydlęce jakieś używanie i profanowanie piękności i młodości.. Co się tyczy zdrady... nie obawiam się, to mi wszystko jedno, czy ja jeden, czy dwóch nas jé jednę kuropatwę, bylem ja jéj miał, ile mi potrzeba...
Wzdrygnąłem się.
— Trzymam to w ryzie — rzekł — płacę dobrze, ale nie robię sobie nałogu z jednéj twarzy i co kilka miesięcy przemieniam... kandydatek dosyć zawsze...
— A powiem ci — dodał z pewną chlubą i dumą — ot życie tak urządzone, jak moje jest wcale znośne... głupie, czcze ale wygodne. Nie wyrywam się z gorliwością natrętną naprzód, bo to dzieciństwo, Talleyrand i Napoleon mieli racyę, surtout point de zèle: nie zaniedbuję się jednak nigdy w niczém, żyję i jestem ze wszystkiemi dobrze, karmię i poję tych, którzy mi są potrzebni, dowcip jeśli go mam, chowam jak ślimak rogi, nie gniewam się nigdy, nie słyszę, czego słyszéć nie chcę... mieszkam wytwornie, doktora mam najlepszego, zawsze jakąś Ewelinkę, zapas na jutro w dobrych listach zastawnych, żeby mi bieda swych łokciów dziurawych nie pokazała... cóż chcesz? to życie do zazdrości!
— I najlepszy komentarz do tego, coś mi niedawno mówił z takim zapałem — odpowiedziałem pocichu.
— Powtarzam ci — rzekł śmiejąc się — jestem dziecięciem wieku, a ja ojca i matki nie zapieram się, chcąc żyć długo i zarobić na błogosławieństwo... A jak mi się żółci zbierze na wątrobie i zechcę pocichu podrwić, znajdę sobie zawsze człowieka, jak ciebie dziś, kolego, który mnie nie skompromituje... kogoś przyjezdnego, obcego, cichego... to się przed nim wypaplam i kwita. Może jeszcze szklankę herbaty?
— Nie! — zawołałem, wstając — nie! nie! musisz, doktorze Abracadabra, potrzebować siesty po herbacie, a tak regularnego życia, jak twoje, żalby dla fantazyi przybysza przerywać... Bywaj mi zdrów! dwa razy w życiu spotkaliśmy się; Bóg jeden wié, czy zobaczymy się jeszcze raz trzeci...
— Zapewniają, że mamy się wszyscy znaléźć na tamtym świecie... — rzekł uśmiechając się — a zatém zawsze do zobaczenia, kochany kolego... Nie zgadłeś co do siesty — dodał, zaglądając do zegarka — idę teraz na sesyę towarzystwa dobroczynności, którego jestem jednym z dyrektorów... a potém do Eweliny...

All is well that ends well...

powiedział Shakspeare!!!...

1856.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.