Bezbarwne żyjątka/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Bezbarwne żyjątka |
Pochodzenie | Przygody słynnego detektywa amerykańskiego
Tomik 11 |
Wydawca | Nakładem „Nowego Wydawnictwa“ |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Zakłady Graficzne „Zjednoczeni Drukarze“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Die farblosen Tiere Tytuł cyklu:
Der neue Nick Carter. Der Weltdetektiv |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Tomik 11 35 groszy
Bezbarwne żyjątka
NAKŁADEM „NOWEGO WYDAWNICTWA“
WARSZAWA UL. SIENNA 3
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Przekład autoryzowany z niemieckiego
Zakłady Graficzne „Zjednoczeni Drukarze“
Warszawa, Elektoralna 15. Telefon 436-36.
Spis rozdziałów
|
Wielki park „Bois de Boulogne“ był pusty i wymarły. Na wschodzie niebo różowiło się pierwszemi blaskami jutrzenki. Była godzina 5-a nad ranem.
Policjant Requenel sprawował nocną wartę, dotychczas niezakłóconą żadnem wydarzeniem. Ziewając szeroko, myślał, że koledzy wnet przyjdą go zluzować — gdy wtem wzrok jego padł na murawę. Cóż to? znów jakiś pijaczyna przepędza majową noc pod gołem niebem? Policjant żwawo zbliżył się, nachylił nad leżącym i niewiele widząc wśród ciemności, zawołał:
— Wstawaj, bracie! Już świta!
Ale cień leżący pod krzakiem nie drgnął nawet. Wtedy policjant nachylił się jeszcze niżej i ostry gwizd przeszył ciszę nocną. Na odgłos gwizdka alarmowego z dwóch sąsiednich alei nadbiegło kilku policjantów:
— Berthier! — zakomenderował Requenel — stój tu przy krzaku i nie ruszaj się z miejsca! Ty zaś biegnij do bramy i nie wypuszczaj nikogo bez rewizji osobistej — ja udaję się do komisarjatu po pomoc ze strony inspektora policji. — W parku zdarzyła się zbrodnia!!
Po kwadransie Requenel wrócił w towarzystwie inspektora policji i wywiadowców z aparatami fotograficznemi. Po zdaniu raportu przez wartownika przy zwłokach, który nie dostrzegł nic podejrzanego przystąpiono do dokładniejszej rewizji w miejscu strasznego odkrycia. W świetle poranku widać było pod krzakiem worek ze zgrzebnego płótna, przez które zarysowywały się wyraźnie kształty ciała ludzkiego.
Przy pomocy gumowych rękawiczek, by nie zostawiać śladów na płótnie, wywiadowcy ostrożnie podnieśli worek z okropną zawartością i zanieśli go do samochodu, który natychmiast ruszył.
— To dziwne! — rzucił inspektor Rigolo, o którym krążyły gadki po Paryżu, że miał więcej szczęścia w wykrywaniu zabójstw, niż rzeczywistych zasług, gdyż przy niewielkiej energji był bardzo pyszałkowaty i zarozumiały — to dziwne! niema żadnych śladów na murawie.
— Ośmielę się powiedzieć — wtrącił policjant Requenel, salutując — że ślady stóp na trawie nie zostają długo, gdyż trawa szybko się rozprostowuje...
— Słusznie! — powiedział inspektor — ale chyba nie sądzicie, żebym sam nie wpadł na ten pomysł — lub żem tego nie dopatrzył...
— Świetne oczy pana inspektora są znane i stawiane za wzór całej policji — dyplomatycznie odparł policjant.
Inspektor uśmiechnął się przychylnie, mile pogłaskany w swej ambicji. Warta policyjna została zluzowana i inspektor udał się do swego mieszkania.
Około godziny pierwszej otrzymał meldunek następującej treści:
„— W worku ze zgrzebnego płótna leżały skurczone zwłoki mężczyzny lat około trzydziestu; wzrost — metr sześćdziesiąt sześć, prawdopodobnie inteligent, gdyż naskórek na rękach był zupełnie gładki i niespracowany. Ubrany był w marynarkę, koszulę i spodnie. Dokumentów jakichkolwiek brak.
Z tyłu czaszki znajduje się szeroka rana, obwiązana gałganem, prawdopodobnie by zapobiedz obfitemu krwawieniu. Rana ta jest zadana tępem narzędziem. — Śmierć nastąpiła według wszelkiego prawdopodobieństwa około godziny jedenastej wieczorem dnia poprzedniego“.
— Hm! — mruknął inspektor — niewiele jestem mądrzejszy po tem sprawozdaniu — i sięgnął po telefon:
— Czy to Prezydjum policji?
— Właśnie chcieliśmy zapytać pana inspektora czy zgadza się na rozlepienie listów gończych?
— Oczywiście — przy obietnicy dużej nagrody pieniężnej — to znakomicie przyspiesza rozwiązanie zagadek kryminalnych. — Gdzie znajdują się obecnie zwłoki?
— Jadę tam natychmiast! — zdecydował inspektor.
W prosektorjum za grubą szklaną ścianą widać było rządy mar, na których spoczywały pogrążone w wieczny sen ciała ludzkie, zakryte po szyję białemi prześcieradłami. Jednakowa temperatura, około 12 stopni poniżej zera, pozwalała na przebywanie trupom przez dłuższy czas bez widomych oznak rozkładu.
Między publicznością, z lękiem lub niezdrową ciekawością przyglądającą się temu niewesołemu widowisku, kręcili się tajni agenci policyjni, wnosząc z zachowania, czy czasem zbrodniarza nie przyprowadziła tu niepohamowana żądza ujrzenia śladów swego czynu. Nieraz złoczyńcy zdradzali się swem zachowaniem wobec zwłok osób zamordowanych.
Lecz ani tego, ani następnego dnia nikt nie zjawił się celem rozpoznania tajemniczych zwłok, znalezionych w lasku Bulońskim.
Gazety opublikowały wypadek zbrodni i zarzucały policji niedołęstwo, gdyż śledztwo niczego nic wskórało w wykryciu zagadkowej sensacji. Inspektor Rigolo był wprost nieprzytomny z wściekłości, że sprawa utknęła na martwym punkcie. Dopiero przypadek pomógł mu popchnąć śledztwo na nowe tory: otóż, któregoś pięknego majowego wieczora inspektor spacerował po mniej ludnych ulicach Paryża, rozmyślając nad dręczącą go zagadką, gdy wtem zobaczył jakieś zbiegowisko. Przystanął i ujrzał, jak jakiś pijak w nieprzyzwoity sposób zagradzał drogę młodej panience, ku uciesze i widowisku roześmianej gawiedzi.
Panienka, skromnie aczkolwiek starannie ubrana, była bliska łez z powodu dwuznacznych żartów i zaczepek pijaka. Nikt jej nie przychodził z pomocą, wszyscy bawili się jej zakłopotaniem. Wtem, gdy ruchy zuchwałego pijaka stawały się coraz bardziej brutalne, z tłumu wystąpił jakiś wysoki mężczyzna i zręcznym ruchem odepchnął pijanego, że ten, chwiejąc się i tak na nogach, zatoczył się i padł w rynsztok.
Wśród pomruków gawiedzi nieznany obrońca ostrożnie wyprowadził struchlałą dziewczynę.
Inspektor Rigolo zbliżył się do nieznajomego.
— Ach, to pan! — zawołał, przyglądając mu się bliżej — Nick Carter w roli Don Kiszota!...
— Proszę wykorzystać swój zakres władzy, panie inspektorze! — odparł słynny detektyw, nie tracąc przytomności umysłu — i kazać zaaresztować tego draba, który atakuje skromne panienki!
— Słusznie! — i inspektor szepnął kilka słów nadbiegłym właśnie policjantom, którzy salutując, niezwłocznie wypełnili zlecenie i pociągnęli za sobą opierającego się pijaka w stronę pierwszego posterunku.
Tymczasem inspektor i detektyw Carter skinęli na przejeżdżającą taksówkę i wsadzili drżącą, przerażoną dziewczynę.
— Pani pozwoli się odwieźć?
Dziewczę skinęło głową i szepnęło cichutko:
— Ale ja mieszkam bardzo daleko... Za przedmieściem St. Denis...
— To nic! — wesoło rzucił Carter, wsiadając do auta — we trójkę będzie nam raźniej, nieprawdaż, panie inspektorze?
Gdy taksówka zatrzymała się pod wskazanym adresem, Nick Carter ujrzał niewielką narożną kawiarenkę.
— A gdybyśmy tak poszli oblać nową znajomość? — zaproponował — mamusia nie da nam bury za spóźnienie...
Po twarzyczce dziewczyny — miała lat najwyżej osiemnaście — przemknął cień smutku:
— Ja nie mam mamusi... ani nikogo.... Nikt na mnie nie czeka —
Po pierwszym kieliszku wina dziewczę ożywiło się nieco i poczęło gorąco dziękować swemu wybawicielowi, że ją uwolnił od natarczywości pijaka.
— Niechżeż nam mademoiselle opowie, jak to się stało, że ten drab tak panią prześladował — poprosił inspektor.
— Pracuję w magazynie mód na wielkich Bulwarach — mówiła dziewczyna, nabierając śmiałości po uprzedniem zalęknieniu — ale nigdy dotychczas nie wracałam sama do domu — nie czułam, że to tak daleko...
— Gdy się ma siedemnaście lat i taką zgrabną figurkę — żartobliwie rzucił Nick Carter — nietrudno znaleźć amatora do codziennych odprowadzań...
Twarz dziewczyny oblał ciemny rumieniec:
— Tak... Karolek przychodził po mnie codzień... ale od poniedziałku zginął, jak kamień w wodę...
— No, miła panieneczko, w Paryżu chłopcy nie giną bez śladu... Któż to taki ten Karolek?
— To mój sąsiad — i najlepszy przyjaciel — dziewczynie łzy kręciły się w oczach — dobry był dla mnie i wierny — niepodobna, żeby ot, tak z fantazji przestał po mnie przychodzić — i co najgorsza, już czwartą noc nie przychodzi do domu...
— Co też pani mówi? — zainteresował się inspektor — czy dała pani znać na policję?
— Ach, cóż to pomoże?
Inspektor napuszył się obrażony. Głos zabrał Nick Carter:
— Proszę nam powiedzieć, co to za człowiek ten Karolek — czem się zajmował — może dopomożemy pani odnaleźć zaginionego przyjaciela.
— Nazywał się Karol Duval — mieszka naprzeciwko mnie — jest buchalterem — lat ma około 29 — — skromny, cichy, oszczędny — czy ja wiem co więcej? Od poniedziałku na niego czekam i czekam, aż głowę tracę — i prawdę mówiąc, nie opuszcza mnie niedobre przeczucie...
Inspektor wyciągnął nagle z kieszeni fotografję:
— Czy to czasem nie ten — pani przyjaciel?
Dziewczyna gwałtownie chwyciła inspektora za rękę:
— O, tak, to on! Skąd ma pan jego zdjęcie? Mój Boże! mów pan prędzej!
— Niestety, przeczucia pani nie pomyliły — powoli i z żalem w głosie powiedział inspektor — Karol Duval nie żyje....
Dziewczyna zatrzepotała rękoma i śmiertelnie pobladła, osunęła się w głębokiem omdleniu na podłogę.
Minęło pięć dni. Nick Carter siedział właśnie w swem skromnem mieszkanku i czytał gazetę, w której naczelne miejsce zajmował sążnisty artykuł satyryczny, kłującemi docinkami wypominający policji jej niedołęstwo i brak energji. Sprawa „trupa w Lasku Bulońskim“ wciąż była jednakowo ciemna — ustalono tylko nazwisko zamordowanego, a opinja publiczna domagała się ustalenia także motywów morderstwa i oddania sprawcy w karzące ręce sprawiedliwości.
— Biedny Rigolo — pomyślał detektyw — potężny cios dla jego ambicji i zarozumiałości te kpinki ze strony prasy. A jednak proponowaną przezemnie pomoc pogardliwie odrzucił...
Wtem zadzwonił dzwonek przy drzwiach i nagle we drzwiach stanął sam pan inspektor Rigolo we własnej osobie.
— Od kilku dni szukam pana wszędzie — zawołał zdyszany skutkiem szybkiego wchodzenia po schodach.
— Czemu mam przypisać tę niezwykłą tęsknotę za mą skromną osobą? — z lekką ironją spytał Carter.
— Pan wie dobrze — ta przeklęta sprawa żyć mi nie daje — przed paroma dniami pan mi wspominał, że pan zainteresowałby się nią chętnie... Drogi panie, niechżeż pan ją weźmie w swoje ręce, może nareszcie ruszymy z tej przeraźliwej martwoty!
— Przyszła koza do woza — pomyślał w duchu Nick Carter, głośno zaś rzekł: Interesuję się tem zabójstwem w dalszym ciągu — —
— To znaczy, że pan się zgadza! — zawołał uradowany inspektor — bo co do mnie, mówiąc szczerze, jestem ciemny, jak tabaka w rogu, nie natrafiłem jeszcze absolutnie na żadne ślady!
— Absolutnie żadne? To chyba niemożliwe! — Widząc zakłopotanie inspektora, Carter zmienił ton i zaczął pytać rzeczowo: — Kiedy widziano poraz ostatni Karola Duvala?
— Dnia dziesiątego maja, koło siódmej wieczorem koledzy widzieli go wychodzącego z biura — wskoczył do autobusu, idącego w stronę St. Denis — odtąd — ślad jego zaginął.
— Czy miewał przy sobie większe sumy pieniędzy?
— Był to młodzieniec skromny, bardzo uczciwy — taką opinję wydano o nim w biurze — nigdy nie wspominał o pieniądzach, a w biurze także mu ich nie powierzano.
— Poproszę o protokół z oględzin zwłok.
Nick Carter długo i sumiennie czytał papier, który mu wręczył inspektor, poczem spytał:
— Czy mógłbym obejrzeć trupa na własne oczy?
— Nie będzie to łatwe, ale spróbujemy... A czy protokół nie wystarcza?...
Ze względu na późną godzinę w trupiarni nie chciano wpuścić do wnętrza obydwóch panów, ale magiczne słówko „inspektor policji“ otworzyło im drogę.
Nick Carter, wprowadzony do niewielkiej salki, zdjął marynarkę, narzucił lekarski fartuch, na ręce naciągnął gumowe rękawiczki i uzbrojony w mikroskop, zabrał się do pracy nad zwłokami zamordowanego. Przedewszystkiem zajął się zbadaniem budowy pokrwawionego włosa, zdjętego z głowy trupa.
Po godzinnem naukowem badaniu, któremu inspektor przyglądał się z niemaskowanym sceptycyzmem, Nick Carter zapakował narzędzia wraz z materjałem, przygotowanym do jeszcze bardziej drobiazgowej analizy mikroskopowej, do teki, oznaczonej Nr. 5.
— Przypuszczam, że zabójcą był cieśla — rzekł detektyw, wsiadając do auta, które odwoziło obydwóch panów z ponurej kostnicy.
— Skąd może pan to wiedzieć? — rzucił zdumiony inspektor.
— Widzi pan, napozór umarli milczą — ale trzeba umieć się im przyglądać, wtedy ich milczenie może być bardzo wymownym aktem oskarżenia, a mikroskop — przekonywującym prokuratorem.... Proszę, niech pan jedzie ze mną do domu, pokażę panu dowody rzeczowe, aczkolwiek niewidoczne, ale obciążające...
Inspektor, pełen niedowierzania, posłuchał wezwania detektywa i po godzinie obaj panowie siedzieli nad mikroskopem w prywatnem mieszkaniu Nicka Cartera:
— Widzi pan, panie inspektorze, te opiłki drzewne, przylepione do skrwawionych włosów? Jaki to gatunek drzewa, musi ustalić rzeczoznawca. — W ziarenkach piasku widzę resztki węgla czy koksu — stąd mogę wnosić, że zabójcą był cieśla lub stolarz — ewentualnie węglarz czy palacz. Twierdzić napewno nie mogę jeszcze nic, ale droga do przypuszczeń otwarta.
— Teraz pokażę panu najważniejszą zdobycz — mówił dalej detektyw, otwierając niewielkie pudełeczko i wysypując jego zawartość na szkiełko mikroskopu — proszę spojrzeć: widzimy bezbarwne żyjątka, niewiele większe od łebka od szpilki — musimy zasięgnąć światłej opinji jednego z przyrodników: — chyba najlepiej poinformuje mnie profesor Richelet — w jakich warunkach żyje ten drobiazg, czem się żywi i jaki ośrodek mu najbardziej dogadza.
Inspektor Rigolo słuchał z mieszaniną zdumienia i niedowierzania.
— No, i ostatnie z mych trofeów — i Nick Carter wyciągnął z teczki kawałek różowego kartonu — może to będzie także dowodem rzeczowym w sprawie, wytoczonej przeciwko mordercy..
— Oby jak najprędzej! — wzniósł błagalnie oczy do nieba zrozpaczony swą bezradnością inspektor.
Po kilku dniach Nick Carter otrzymał kowe wyniki szczegółowych badań mikroskopowych. Profesor Richelet pisał:
„Badane żyjątka należą do gatunku, który bytuje tylko w zupełnych ciemnościach. Są one bezbarwne, pozbawione narządu wzroku i żywią się pleśnią. W świetle słonecznem giną.“
Rzeczoznawca w sprawie opiłków zaopinjował, że są to cząsteczki wiórów sosnowych i dębowych.
Detektyw kazał sobie dostarczyć ubranie zamordowanego i do dwunastej w nocy przesiedział nad mikroskopem, porównywując swoje rezultaty badań z danemi naukowemi. Około północy wstał z fotela i z płonącemi od wytężenia oczyma zatelefonował do inspektora:
— Jesteśmy na dobrej drodze, panie inspektorze. Spodnie i ubranie zamordowanego nosi ślady tych samych opiłków drzewnych i szczątków koksu, jakie wykryliśmy we włosach.
Mademoiselle Mimi Barnais siedziała w swym pokoiku zapłakana i rozmyślała nad smutną dolą, którą jej los zgotował. Niedość że straciła przyjaciela w tak tragiczny i wstrząsający sposób — wiadomość o tem przypłaciła wysoką gorączką i majaczeniem — ale od chwili wyzdrowienia policja nie dawała jej poprostu żyć, zamęczając nieustannemi niedyskretnemi pytaniami. Informacje jej na temat „Karolka“ były bardzo skąpe: młody człowiek był cichy, skryty, małomówny i nigdy nie zdradzał się wobec niej ze swemi planami. To też gdy wkońcu do jej pokoju zawitał Nick Carter, otworzyła mu cała we łzach, z rozdrażnieniem odmawiając wszelkich zeznań.
— Niech się pani uspokoi, drogie dziecko — z gorącem współczuciem powiedział detektyw — nie będę pani dręczył pytaniami. Choć i pani z pewnością chciałaby, aby okropna śmierć Jej chłopca została pomszczona, nieprawdaż?
— Tak — cichutko odparło dziewczę, kryjąc spłakaną twarz w chusteczce do nosa.
— Wiem, że Karol Duval był samotnikiem, nie miał żadnych wrogów — chyba o panią nie miał powodu być zazdrosny?
— Nie dostarczałam mu nigdy powodu. Nikt o mnie nie zabiegał oprócz niego.
— A czy miał jakieś inne namiętności? Lubił pieniądze? Czy był może skąpy: marzył o rencie, o cichej starości?
— Nie, skąpy nie był — raczej oszczędny, a co do marzeń — to nieraz mówił: „Gdybym miał pieniądze, dużo pieniędzy, moglibyśmy się nareszcie pobrać“... Ale z pensji urzędniczej trudno się dorobić majątku — mówiła dziewczyna wśród łkań — wiem że grał na loterji — czasem mówił, żeby chętnie spróbował szczęścia w Monte Carlo lub przy totalizatorze... Odradzałam mu niepewne zarobki...
Dziewczę zamilkło, wstrząsane szlochem. Nick Carter przestał rozpytywać, pogładził delikatnie dziewczynę po ręce i na palcach wyszedł z jej pokoju.
Na korytarzu zatrzymał się przez chwilę. Nie słychać było żadnego szelestu. W niezmąconej ciszy postąpił kilka kroków w stronę pokoju naprzeciw drzwi Mimi Barnais. Wyszukał w kieszeni pęk wytrychów, starannie dopasował i bez szmeru otworzył.
Po chwili Nick Carter znajdował się w pokoju nieboszczyka Karola Duvala.
Nie ufając nikomu, oprócz siebie, detektyw postanowił zrewidować ten pokój na własną rękę. Ale skromne umeblowanie — szafy otwarte, komody z powysuwanemi szufladami, porozrzucane książki — wszystko stało do jego dyspozycji, nie taiło żadnych tajemnic. Poszukiwania nie dały żadnych rezultatów.
Już zabierając się do wyjścia, Nick Carter w zamyśleniu oparł się o kominek i napoły świadomie począł grzebać ożogiem wśród zgliszczy. Z czeluści kominka wypadł spory kawał węgla i potoczył się do stóp detektywa. Carter pochylił się i podniósł. I ku wielkiemu zdziwieniu w świetle elektrycznej lampki spostrzegł, że węgiel nie powalał mu ręki. Dziwny węgiel!
Przyjrzał mu się zbliska: był to gładkokanciasty, ciężki, starannie imitujący kawał węgla kamień, z którego wydrążenia przy gwałtownym ruchu nagle gradem wysypały się złote monety... A więc tu były ukryte oszczędności Karola Duvala!
Dalej wypadła książeczka czekowa na imię właściciela pokoju, a za nią wysunął się różowy kartonik, na którym był napis: „Król Midas — 214:10.“
Co miał znaczyć ten tajemniczy napis? Procenty — czy termin uregulowania należności? Co znaczyła ta podziałka przez dziesięć?
Nick Carter wraz z tajemniczym schowkiem nieboszczyka pojechał do inspektora Rigolo i opowiedział mu o rezultatach swego poszukiwania.
W porozumieniu z inspektorem Rigolo Nick Carter zlecił tajnym wywiadowcom, by szukali wśród bookmacherów takich osób, których mieszkania miały dostęp do piwnic. Niełatwe to było zadanie w ogromnym Paryżu wśród mętów i podejrzanych szumowin znaleźć człowieka, który wogóle miał prywatne mieszkanie, a cóż dopiero z własną piwnicą!... Ale armja szukających nie ustawała w pracy i któregoś dnia doniesiono Carterowi, że policjant Requenel — ten sam, który odkrył trupa pod krzakiem w Lasku Bulońskim — w cywilnem przebraniu odnalazł pewną spelunkę, którą należałoby na wszelki wypadek spenetrować.
Nick Carter wraz z Requenelem udał się na miejsce — był to sklep z owocami suszonemi na rogu Bulwaru Clichy. Detektyw przeczytał szyld i spytał policjanta:
— Czy ten właśnie Leblanc jest bookmacherem?
— Tak, mamy jego nazwisko na liście — ale w poufnym wywiadzie dowiedziałem się, że wyjechał z Paryża, zostawiając sklep pod opieką swego pomocnika. Nie podoba mi się ten jegomość — ma jakieś drapieżne oczy.
— Widzę, że macie uzdolnienia literackie, mój Requenel! — zażartował Carter — to znakomite określenie!
Pójdę sprawdzić, czy słuszne — poczekajcie na mnie tymczasem przed sklepem.
Istotnie, uwaga policjanta nie była pozbawiona słuszności — człowiek stojący za ladą miał wyraz twarzy chytry i okrutny zarazem.
— Czy zastałem pana Leblanc? — spytał Nick Carter.
— Pan Leblanc wyjechał — mruknął niechętny głos z za lady.
— A, to bardzo dziwne... Pan Leblanc obiecał mi lekki zarobek, żebym tylko ze sobą forsę przywiózł — mam trochę grosza, a jego niema — nieładnie, nieładnie... — mówił detektyw z pozorną dobrodusznością zasobnego wieśniaka.
— No, to się może jakoś da zrobić — odparł tamten i błysk niepohamowanej chciwości przemknął po nieufnej twarzy.
Nick Carter nachylił się nad ladą i szepnął porozumiewawczo:
— „Król Midas“!
— Ach, tak!... Niestety, pan Leblanc musiał wyjechać...
— Kiedyż to wyjechał?
— Koło 13-ego, 14-ego maja...
(A więc nazajutrz po dokonaniu zbrodni — przemknęło przez myśl detektywowi.)
— A pan by go nie mógł zastąpić w naszej sprawie? — rzekł głośno i znacząco — pieniądze są mi bardzo potrzebne...
— A dużo pan tego przy sobie ma? — rzucił napozór niedbale człowiek za ladą.
— Ze cztery tysiączki będzie — nowiuteńkie dolary, aż szkoda wydać...
— TA-AK.. Proszę, pan będzie łaskaw przyjść do mnie wieczorkiem — może nawet dziś jeszcze — porozmawiamy. Pan sam w Paryżu?
— Żywa dusza nie wie o moich zamiarach. Niech pan także nie wypaple się przed kim!...
— O mnie może pan być spokojny! Więc dziś o 8-ej, tak? Czekam w sklepie na pana.
Nick Carter zobaczył z pod oka, jak ręce obcego człowieka mimowoli wykonały zaborczy ruch, niby drapieżne szpony.
Punktualnie o 8-ej zgodnie z umową, detektyw stał przed sklepem.
Pomocnik pana Leblanc stał już w progu z lampą w ręce.
— Cieszę się, że pan jest punktualny — powiedział — i przepraszam, że oświetlenie nie jest pierwszorzędne. Proszę do kantoru!
Nick Carter zdjął płaszcz i kapelusz i zostawił w półciemnym sklepie. W kantorze stał elegancko zastawiony, suto nakryty stół, a w kubełku z lodem mroził się szampan.
— Odpowiednie dla miłego gościa musi być przyjęcie — mówił gospodarz lokalu, zacierając ręce.
Zasiedli do stołu. Potoczyła się towarzyska pogawędka. Nick Carter beztrosko dolewał sobie wina, bacznie uważając jednak, by Giugnal — tak się przedstawił: tajemniczy jegomość o „drapieżnych oczach“ — nie wypił ani odrobiny mniej. O swoją mocną głowę był zupełnie spokojny.
— A pieniążki przy sobie pan ma? — bez żadnego przejścia rzucił nagle Giugnal.
— A jakże. Chciałbym sobie za nie choć pół Paryża kupić...
— Paryż — piękne miasto... Jakie ma ogrody, jakie zakamarki, hoho! Każdy dom, powiadam panu, to skarb architektury — naprzykład, nawet w tej starej ruderze są takie ciekawe piwnice i schowki... widzę, że się pan do nich zapalił... Dobrze, pokażę panu!
— Mam cię, ptaszku, w ręku — pomyślał detektyw i podniósł się, udając, iż chwieje się na nogach po wielkiej ilości wypitego wina.
Giugnal zamknął starannie drzwi za sobą. Z piwnicy wionęło zgniłym chłodem. Zeszli czternaście schodków wdół. Przy świetle lampki elektrycznej detektyw spostrzegł, że znajdują się w głębokiej piwnicy. Po drodze potknął się o jakiś wpoprzek leżący bal. Ciężko dysząc, przysiadł na nim na chwilę. Po sekundzie złożył ręce jak dziecko przed snem i głośno zachrapał. Giugnal zdawał się na to tylko czekać. Poruszając się bez szelestu, na palcach zbliżył się do napozór smacznie śpiącego gościa i sięgnął mu do kieszeni marynarki.
Nick Carter błyskawicznie wytrzeźwiał: zręcznym ruchem jednej dłoni, jak kleszczami ścisnął opryszka i nałożył mu niespodziewanie ręczne kajdanki, drugą ręką sięgnął do kieszeni i wydobywszy gwizdek policyjny, dał trzykrotny sygnał.
Giugnal zawył jak zraniony zwierz. Na schodach dał się słyszeć gwar i tumult i nad klapą, prowadzącą do piwnicy ukazała się głowa inspektora Rigolo:
— Hallo, mister Carter!
— Tutaj — detektyw gwizdnął raz jeszcze.
Inspektor zbiegł nadół w otoczeniu policji.
— Oddaję w pańskie ręce zabójcę Karola Duvala — uroczyście przemówił detektyw.
— W imię Prawa aresztuję pana — i inspektor położył dłoń na ramieniu Giugnala.
Nick Carter usiadł na przewróconym balu i otoczony grupką policjantów, zaczął mówić:
— Podejrzenia swoje co do osoby zabójcy Karola Duvala bazuję na następujących przesłankach: Giugnal jest to człowiek chciwy i niecofający się przed żadną możliwością osiągnięcia majątku. Jako wytrawny bookmacher opętał nieszczęśliwego Duvala obietnicą zrobienia kolosalnego majątku na totalizatorze, prawdopodobnie raz i drugi pozwolił mu wygrać, czem zaskarbił sobie zupełne zaufanie młodzieńca. Któregoś wieczora — podobnie jak mnie dzisiaj — skusił go do swej osobliwej piwnicy, licząc, że Duval zgodnie z obietnicą przyniesie ze sobą cały swój majątek. I tu przyszła mu szatańska myśl do głowy: nikt nie wie, nikt się nie dowie — i podstępny cios łomem żelaznym w tył czaszki pozbawił biednego chłopca życia... Teraz trzeba było uprzątnąć trupa: przy pomocy kamrata i wspólnika, właściciela sklepu Leblanc’a włożyli zwłoki w worek, zaszyli go naprędce i cudem jakimś niepostrzeżenie przenieśli tę okropną paczkę do Lasku Bulońskiego. Co było zrobić z majątkiem? Najlepiej ulokować w mieszkaniu nieboszczyka, w kryjówce, na której pomysł nikt innyby nie wpadł... A gdy śledztwo się skończy, gdy sprawa przycichnie, można będzie przez podstawioną osobę wynająć ten pokój i wpełni rozkoszować się krwawem złotem. Tymczasem brak wszelkich dowodów kompromitujących może uwolnić od podejrzeń. Cóż pan na to wszystko, panie Giugnal?
Więzień szarpnął się ponuro:
— To wszystko brednie wierutne... Żadnego Duvala nie znam i nie znałem. Jestem ofiarą nieporozumienia.
— Radzę się panu przyznać — wtrącił inspektor Rigolo — przyznanie się do winy zmniejsza wymiar kary.
— Nie mam do czego się przyznawać. Ten pan wymyślił sobie bajkę... Za jedną rzecz jestem odpowiedzialny: rzeczywiście djabeł mnie skusił i chciałem tego pana okraść, gdy spał tu na klocu... A żadnych dowodów innych przeciwko mnie niema!
— Czyżby? — ironicznie spytał Nick Carter — mogę pana przekonać, panie Giugnal, że jest inaczej...
W aucie przed sklepem jest pod siedzeniem szofera moja teczka Nr. 5. Panie Requenel, proszę przynieść.
Policjant błyskawicznie spełnił zlecenie.
Nick Carter w towarzystwie inspektora Rigolo dokonywał szczegółowej inspekcji piwnicy. W kącie stała skrzynia z węglem.
Detektyw zajrzał do wnętrza i z triumfem wyciągnął kawał koksu.
— Pierwsza poszlaka, panie inspektorze...
Przechodząc koło bala, Carter nachylił się i podniósł pełną garść opiłków drzewnych.
— Mogę sprawdzić pod mikroskopem — i proszę, by nie brać pod uwagę niewłaściwości miejsca do takich badań — czy te opiłki są identyczne ze znalezionemi na ubraniu trupa...
— Tak, widzę to! — zawołał inspektor, pochylony nad szkiełkiem mikroskopu — i ręczę za zgodność!...
A więc i drugi punkt odpowiada podejrzeniom...
Przy dalszem badaniu panowie spostrzegli na otynkowanej ścianie piwnicy czarne plamy.
— Może pan nam powie, co to jest, panie Giugnal? — spytał Rigolo.
— Ach, wiem, że panowie będą wysnuwali Bóg wie co na ten temat — szarpnął się ze złością szczwany ptaszek — powiem więc odrazu prawdę: to są plamy krwi — tak, krwi — niekażdy w Paryżu może sobie pozwolić na pieczeń z królika — są tacy, którzy muszą się zadowolnić pieczenią z kocura... Kot padł wczoraj ofiarą mego głodu.
— Dziwny to kot — powoli, z rozwagą powiedział Carter, przypatrując się zbliska poplamionej ścianie — i zdjął ze ściany przylepione długie ciemne włosy.
I oświetlając sobie drogę lampką podręczną, Carter szedł wciąż dalej, błądził po zawiłym labiryncie ślimakowato skręconej piwnicy. Wtem potknął się — w dół prowadziły jeszcze trzy schodki — odzyskując równowagę, zeszedł po nich i z głębi mrocznej jak grób piwnicy, wołał:
— Panie inspektorze, proszą do mnie!!
Inspektor nachylił się i oświetlił lampą czarną ponurą piwnicę. Nick Carter trzymał w ręce kawałek różowego kartonu — identycznego z tym, który znaleziono przy trupie i który znalazł Carter w kominku zamordowanego.
— Jeszcze pozostaje ostatnia poszlaka — mówił Carter — w tej ciemności, według opinji profesora Richelet, bytują niedostrzegalne dla oka bezbarwne ślepe żyjątka — i one właśnie naprowadziły mnie na szukanie zupełnie ciemnej piwnicy, w której już bez wszelkiej wątpliwości, twierdzić mogę, stracił życie nieszczęsny Karol Duval.
— Poraz ostatni pytam: przyznaje się pan do winy, Giugnal? — rzucił inspektor w stronę więźnia.
Giugnal w milczeniu nisko pochylił głowę.
Tak więc dzięki przenikliwości Nicka Cartera i zastosowaniu nowoczesnych metod badania udało się policji zrehabilitować wobec szyderczej prasy, i morderca Karola Duvala nie uszedł karzącej sprawiedliwości. Wspólnik jego Leblanc został zatrzymany na granicy, gdy wracał do kraju, i już nie zapierając się, także powędrował za kratę.
Nowy Nick Carter
Przygody słynnego detektywa amerykańskiego
Najlepsze fascynujące powieści kryminalne
Dotychczas wyszły następujące tomiki:
1. Twarz w oknie
2. Skradziony król
3. Niezwykły oskarżyciel
4. Tajemnica Sumerwillu
5. Krzyk w nocy
6. Sprawa z Sunny
7. Walka o dolara
8. Dom Cagliostra
9. Zabójcze róże
10. Wampir
11. Bezbarwne żyjątka
12. Skradzione klejnoty
Każdy tomik stanowi oddzielną całość
Cena 35 groszy
Nakładem „Nowego Wydawnictwa“
Warszawa ul. Sienna 3
|
||