Bracia Karamazow/Rozdział szósty/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bracia Karamazow |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1913 |
Druk | L. Bogusławski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Barbara Beaupré |
Tytuł orygin. | Братья Карамазовы |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Tymczasem Dymitr leciał, jak wiatr, drogą do Mokroje.
Odległość wynosiła dwadzieścia wiorst z okładem, ale dzielna trójka Andrzeja wiozła z taką szybkością, że można było napewno liczyć, że na czas przybędą. — Ta szybka, bajeczna jazda, otrzeźwiła Mitię. Noc była świeża, chłodna, ani jednej chmurki na niebie, gwiazdy błyszczały, jak szczerozłote, a była to ta sama prawie chwila, gdy Alosza, upadłszy twarzą na ziemię, przysięgał kochać ją na wieki wieków. Dymitrowi jednak smutno było bardzo na duszy; pomimo tysiącznych sprzeczności tak gryzących, które, ciężyły mu na sercu, serce wyrywało się przedewszystkiem do niej, do tej królowej swego życia, którą śpieszył pożegnać po raz ostatni. To jedno było dziwne, że Dymitr nie czuł najmniejszej urazy do tego nowego, nieznajomego człowieka, który zabierał mu Gruszę. Każdego innego znienawidziłby strasznie i prawdopodobnie nie obeszłoby się znów bez rozlewu krwi. — Temu jednak, pierwszemu jej, temu jednemu, nie zrobiłby nigdy nic złego, nie miał względem niego żadnych wrogich uczuć. „To ich prawo, święte niezaprzeczone prawo pierwszej miłości. O człowieku tym Grusza nie była w stanie zapomnieć przez całe pięć lat, jego więc jednego kochała i nikt nie ma prawa stawać między nimi”.
Takie były uczucia jego w tej chwili. Usuwać się z drogi i niezakłócać nikomu szczęścia. Postanowienie to powziął odrazu, skoro tylko Fenia oznajmiła mu powrót pierwszego kochanka Gruszy. Jedynego, który miał do niej prawo. Mimo to, na dnie tych uczuć jego i postanowień tkwił przedewszystkiem głęboki, bezbrzeżny smutek, dochodzący do rozpaczy. Były chwile, gdy chciał zatrzymać Andrzeja i wyskoczyć z telegi, aby, przyłożywszy sobie pistolet do skroni, skończyć już raz z tem wszystkiem, nie doczekawszy świtu. — Ale myśl ta przemknęła mu tylko, jak iskra, a tymczasem trójka leciała, jak wicher, pożerając przestrzeń. W miarę zbliżania się do celu powracała znów myśl o niej, o tej kobiecie, która mu była fatalnem wcieleniem losu i czuł znów jedno tylko, że pragnie zobaczyć ją jeszcze choćby raz tylko jeden, choćby zdaleka. „Ona tam teraz jest z nim — myślał, — muszę przecie zobaczyć co się z nią dzieje” i nigdy dotąd nie budziły się w nim tak tkliwe uczucia, będące dla niego samego niespodzianką.
— I zginę! — zawołał mimowoli, nie panując już nad myślą swoją.
Lecieli tak już prawie godzinę — Mitia milczał, a i Andrzej, mimo, że był chłop rozmowny, nie odzywał się do niego ani słowem, poganiając swą trójkę. Naraz Mitia zawołał z nagłym niepokojem.
— Andrzeju! a co będzie? jeżeli już śpią.
Przyszło mu to nagle do głowy, a dotąd ani pomyślał o tem.
— A pewnie, że musieli się już pokłaść — odparł Andrzej.
Mitia zachmurzył się, zły był. I cóż będzie w samej rzeczy, jeśli on przyjedzie, miotany takiemi uczuciami, a oni tam śpią.
— Ona śpi, a może już... — Niedobry gniew zakipiał mu w sercu.
— Popędzaj, Andrzej! żywo! — Krzyknął, wychodząc prawie z siebie.
— A może się jeszcze nie pokładli, — przemówił po chwili namysłu Andrzej, — Tymosza mówił, że się tam dużo państwa zjechało.
— Gdzie? na stacyi pocztowej?
— Nie na stacyi, a w zajezdnym domu, u Płastunowa.
— Jakto?! więc dużo tam jest ludzi, i któż taki? — pytał Mitia zatrwożony niespodziewaną wieścią.
— Mówił Tymofiej, że jest tam dwóch panów z miasta, tutejszych niby, i dwóch przyjezdnych zdaleka, a może i kto jeszcze. W karty zaczęli grać, to może jeszcze i nie śpią.
— W karty mówisz?
— Dopiero jedenasta godzina, więc może jeszcze nie śpią.
— Jedźże Andrzeju! prędzej, prędzej — naglił Mttia.
— Proszę wielmożnego pana, — przemówił nagle Andrzej, — nie chciałbym was tylko rozgniewać, ale widzicie...
— Cóż takiego?
— Tam dopiero co Eudoksya Makarówna do nóg wam padała, prosząc za swoją panią i za kimś jeszcze, żeby ich niby nie gubić, a ja, za przeproszeniem wielmożnego pana, wiozę was do nich, to i sumienie odezwało się. Tak jakoś głupio to, niby, powiedzieć, ale boję się, żeby uchowaj Boże, co złego.
Mitia skoczył z siedzenia i chwycił go za ramiona.
— Słuchaj ty! Furman jesteś, powozić umiesz?
— Umiem.
— Widzisz! to ty rozumiesz, co to znaczy usuwać się komuś z drogi, dać wolny przejazd? Po to właśnie jadę. Nie bój się, mordować nikogo nie będę, grzech ludzi mordować, nie wolno nikomu życia psuć, a jak się samemu sobie zepsuło, to możesz się sam ukarać. A jak komu życie zgubiłeś, kara cię i tak nie minie. — Wszystko to wyrwało się z ust Miti, jednym tchem, prawie mimowoli. Andrzej, choć trochę zdziwiony takiem zachowaniem się wiezionego pana, podtrzymał jednak rozmowę, mówiąc:
— Prawdę rzekliście, Dymitrze Fedorowiczu, grzech człowieka mordować, jak i wszelkie inne stworzenie. Ot! choćby i konie. Bywa taki, co je okrutnie morduje i biczem gna, choć bydlę siły niema, a przecie gna je i gna prosto przed siebie.
— Aż się do piekła zagna — przerwał mu nagle Dymitr, chwytając go znów za ramiona.
— Słuchaj Andrzej! ty prosta duszo, powiedz, pójdzie Dymitr Karamazow do piekła, czy nie pójdzie? tak po waszemu.
— Niewiem tego, to już od was zależy Dymitrze Fedorowiczu. Bo to, proszę wielmożnego pana, powiadają u nas tak: „Skoro syn Boży na krzyżu rozpięty Bogu ducha oddał, to prosto z krzyża wstąpił do piekieł i oswobodził ztamtąd wszystkich grzeszników. — I powstał wielki lament w piekle, bo się dyabły trapiły, że już nikt więcej nie przyjdzie i piekło będzie stało puste. Wtedy Zbawiciel rzekł: Nie lamentujcie dyabły, bo przyjdzie ich tu do was jeszcze wielu. Wszyscy panowie i rządcowie, a najbardziej sędzie i bogacze, tylu ich będzie, że się prawie w piekle nie zmieszczą. I tak będzie po wieki wieków, aż znów do was zstąpię”. Takie im słowo powiedział.
— Podanie ludowe, wspaniała legenda, a ściągnij-no lewą.
— Tedy widzi pan, jak już komu piekło sądzone, to się tam dostanie — mówił dalej Andrzej, — ściągając lewą. — Ale my tu wszyscy, Dymitrze Fedorowiczu, znamy was, jak niby małe dziecko. Choć się czasem i zgniewacie, ale Pan Bóg wam pewnie odpuści, bo serce macie, jak mała dziecina.
— A ty Andrzeju odpuścisz mi?
— Cóżbym wam miał odpuszczać, niceście mi złego nie zrobili.
— Ale za innych, za wszystkich. Ty jeden za wszystkich. Ot tu, zaraz na, gościńcu, odpuścisz? mów, duszo prosta.
— Och, panie wielmożny, straszno doprawdy słuchać, taka dziwna mowa wasza. — Ale Mitia słów tych nie słyszał i dziko, nieprzytomnie modlić się zaczął półszeptem:
— Panie, Boże mój! przyjmij mnie do siebie, mimo bezprawia moje i nie sądź mnie, o Panie! nie sądź, bom już sam siebie osądził. Nie sądź, bo kocham cię, Panie, i kochać będę choćby z głębi piekieł i tak po wieki wieków. Tylko pozwól mi jeszcze kochać tu na ziemi godzin parę, tylko do świtu. Bo widzisz sam, że kochać ją muszę i nie mogę jej nie kochać. Powiem jej tylko: „Miałaś prawo mnie odtrącić i nie troszcz się o tego, który był twoją ofiarą i nic sobie nie wyrzucaj.”
— Mokroje! — zawołał Andrzej, ukazując przed siebie biczem.
Mokroje czerniło się już rzeczywiście przed okiem dojeżdżających. Była to ogromna wieś, licząca 2000 mieszkańców, składająca się z mnóstwa chat i domków, rozrzuconych na znacznej przestrzeni. W tej chwili wszyscy już spali, gdzieniegdzie tylko błyszczały światełka w oknach chat.
— Jedź, Andrzej! prędzej, — zawołał raz jeszcze Mitia, cały w gorączce.
— Tu jeszcze nie śpią, — przemówił Andrzej, wskazując biczem na zajezdny dom Płastunowa, gdzie w sześciu oknach, wychodzących na ulicę, błyszczały jarzące światła. Dom ten stał przy samym wjeździe do wsi.
— Nie śpią, — potwierdził radośnie Mitia, — Grzmij! Andrzej! dzwoń, z bicza trzaskaj. Niech słyszą, że zajeżdżamy. Niech wiedzą, kto jedzie i jak jedzie. — Andrzej puścił w cwał spienioną swoją trójkę i osadził ją przed gankiem z brzękiem i trzaskiem. Dymitr wyskoczył natychmiast z telegi, a w tejże chwili gospodarz zajazdu, który w istocie zabierał się już do snu, wyszedł na ganek, aby zobaczyć, kto zajeżdża o tej porze z takim szumem i hałasem.
— Tryfonie Borysiczu! To ty? — Oberżysta przechylił się, aby lepiej widzieć, aż poznawszy gościa, zbiegł na jego spotkanie ze schodów, z oznakami najwyższego zachwytu i uniesienia.
— To wy, ojcze! Dymitrze Fedorowiczu! Was że to oglądają oczy moje!
Ów Tryfon Borysicz, był to chłop zdrowy i silny, o twarzy pełnej i chmurnym wyrazie oczu, który jednak rozpromieniał się jak pod wpływem różdżki czarodziejskiej na widok gościa, budzącego w nim nadzieje dobrego zysku. Z miejscowymi chłopami za to twardy był i nieużyty i traktował ich z góry. Nosił się po rosyjsku, w czerwonej koszuli i kabacie bez rękawów. Grosza uciułał już niemało, ale marzył wciąż o wzniesieniu się na wyższe stanowisko. Połowę miejscowych chłopów miał w kieszeni, wszyscy mu byli coś dłużni.
Dzierżawił od właściciela ziemię, a trochę jej i kupił. Ziemię tę uprawiali mu chłopi za długi, z których nigdy nie mogli wyjść. Był on wdowcem i miał cztery dorosłe córki, z których jedna była już także wdową i mieszkała u niego z dwojgiem dzieci. Za utrzymanie musiała mu się wywdzięczać, pracując jak czarna wyrobnica. Druga córka wydana była za mąż do miasta, za urzędniczka, wysłużonego jakiegoś pisarza. Była to chluba rodziny i z tego powodu fotografia jej i męża w mundurze urzędniczym zdobiła ściany gościnnego pokoju. Dwie młodsze córki ubierały się w dnie świąteczne w zielone i niebieskie suknie, skrojone po wiejsku, z długimi ogonami i ukazywały się tak przystrojone w cerkwi i na przechadzce. Za to w dnie powszednie budzone były skoro świt i w krótkich spódniczkach z miotłami w ręku, spełniały wszystkie posługi koło domu i służyły gościom.
Pomimo uzbieranych już tysiączków, Tryfon Borysicz nie gardził żadnym zyskiem i lubił z tego powodu takich gości, jak Dymitr, którego jedna wizyta przynosiła mu odrazu parę setek rubli. Wybiegł więc na jego spotkanie i wprowadzał go na ganek z wielkimi honorami.
— Ojcze! Dymitrze Fedorowiczu! Raczyliście więc znowu do nas zawitać!
— Poczekaj, Tryfonie Borysiczu — zaczął Mitia. — Przedewszystkiem mów mi zaraz, gdzie ona?
— Niby Agrafia Aleksandrówna! — podchwycił natychmiast usłużny gospodarz. — A jest, jest tutaj.
— Z kim? z kim?
— A są tu z nią jacyś przejezdni. Jeden urzędnik jakiś, zdaje się z Sybiru. On to posyłał po nią. A drugi towarzysz jego, ubrany po miejsku. Trudno poznać, co za jeden.
— Cóż, bogaci? hulają?
— Jakie tam hulanie, niebardzo tam widać u nich bogato.
— Nie bardzo, mówisz. A któż jest więcej.
— Dwóch panów z miasta. Jechali z Czarnej i zatrzymali się tu przejazdem.
— Jeden taki młody, student zdaje się, pana Mjusowa siostrzeniec, nie pamiętam, jak się nazywa, a drugi obywatel Maksymow, na odpuście był w klasztorze waszym, a teraz jedzie gdzieś razem z tamtym młodym.
— Więcej już nikogo niema?
— Nikogo.
— Czekajno jeszcze! Tryfon Borysicz. Mówno teraz jeszcze jedno! najważniejsze. Cóż ona? jak?
— Niedawno przyjechała i siedzi tam z nimi.
— Wesoła? śmieje się?
— Niebardzo tam ona śmieje się, nawet zdaje się niewesoła. Siedzi i temu młodemu włosy rękami rozgarnia.
— Oficerowi?
— Tam niema żadnego oficera. Ona zresztą nie jemu, a temu siostrzeńcowi pana Mjusowa włosy gładzi. Zapomniałem tylko, jak się nazywa.
— Kałganow.
— A tak, tak, Kałganow.
— Dobrze, sam zresztą zobaczę. A w karty grają?
— Grali, a teraz przestali. Herbatę już także wypili. Nalewki kazał podać ten przyjezdny urzędnik.
— Czekaj, Tryfon Borysicz. Czekaj miły, sam zobaczę. A teraz odpowiadaj mi jedno. Cyganie są?
— Niema już cyganów, ani słychu Dymitrze Fedorowiczu. „Naczalstwo” wypędzić kazało. Ale za to żydy są, na cymbałach umieją grać i na skrzypcach, to przyjdą zaraz, można posłać.
— Posłać! — zawołał z ogniem Mitia, — natychmiast po nich posłać. A dziewki do śpiewu zawołać, tak, jak wtedy. Zwłaszcza Maryę, Arynę i Stefanię. Dwieście rubli dam za chóry.
— Za takie pieniądze zbudzę panu całą wieś, choćby już i spać legli. A czy to mało, ojcze? grubym, nieokrzesanym takim chłopom, tyle pieniędzy dawać. Ech! wy już takie cygara dawaliście im, tym muzykom. Takim zbójom. A dziewki te ich brudne, śmierdzące, robactwo ich oblazło. Poco ich wołać. Ja dla pana własne córki pobudzę i kopiejki za to nie wezmę. Spać się już coprawda, pokładły. Ale ja ich dla pana kolanem w plecy, to się pozrywają i noc całą śpiewać będą. Nie to, co wtedy, żeście tych prostaków szampańskiem poili. Ech, żal się Boże.
Zapomniał szanowny Tryfon Borysicz, że sam wówczas schował pod stołem pół tuzina butelek szampana i zatrzymał je jako swoją własność, a znalazłszy na ziemi sturublowy banknot, podjął go szybko i schował do kieszeni, gdzie też i pozostał.
— Tryfon Borysicz! — mówił Mitia. — Pękł nam wtedy niejeden tysiączek, pamiętasz?
— Oj, pamiętam gołąbku. Jak tu nie pamiętać. Chwalić Boga, trzy tysiączki zostawiliście u nas w Mokroje.
— A teraz będzie to samo. — Objaśnił go Dymitr i, wyjąwszy z kieszeni swoją paczkę banknotów, podsunął ją pod nos oberżyście.
— A teraz słuchaj! i żebyś mi wszystko co do joty zrobił, jak każę. Za godzinę przybędzie tu wózek, pełen zapasów — wino, ciastka, zakąski, wszystko to natychmiast wypakować i przynieść do gospody. Tymczasem wziąść tę paczkę, co jest u Andrzeja na koźle, otworzyć natychmiast i szampan na stół podać. — Ale przedewszystkiem dziewki zawołasz! słyszysz! dziewki! a zwłaszcza Maryę, żeby przyszła. — Zwrócił się do telegi i wyjął z pod siedzenia futerał z pistoletami.
— Teraz tobie zapłacić muszę za drogę — mówił do Andrzeja. — Masz tu 15 rubli za przyjazd, a tu pięćdziesiąt na wódkę, jakem przyrzekł. Za gotowość, za przyjaźń twoją, żebyś pamiętał o Dymitrze Karamazowie.
— Boję się, proszę pana, — zawahał się Andrzej, — pięć rubli na szklankę herbaty przyjmę, jeżeli łaska, więcej nie, Tryfon Borysicz niech będzie świadkiem — niech się wielmożny pan nie gniewa, jeżeli głupie słowo powiedziałem.
— Czegóż się ty boisz? — pytał Mitia, obrzucając go wzrokiem. — No, w takim razie idź do dyabła, a masz tu pięć rubli — i rzucił mu pieniądze. — A teraz słuchaj, Tryfon Borysicz, wprowadź-no mnie cicho do gospody tak, by tamci nie widzieli żebym mógł na nich spojrzeć. — Gdzie oni siedzą? czy w błękitnym pokoju? — Tryfon Borysicz spojrzał niespokojnie na Mitię i jego pistolety, spełnił jednak żądanie. Wprowadził go ostrożnie do sieni, a sam wszedł do pierwszej izby, przyległej do tej, w której siedzieli goście i wyniósł z niej światło. Potem wprowadził cichutko Mitię, ustawił go w ciemnym kącie, tak, że ten mógł doskonale widzieć, co robią ci, których śledził. Ale Mitia nie wytrzymał długo w swoim ukryciu, zobaczył Gruszę i serce zaczęło mu się tłuc w piersiach, a w oczach pociemniało. — Grusza siedziała przy stole, a obok niej bardzo przystojny chłopak, młodziutki Kałganow. Grusza trzymała go za rękę i patrzyła mu w oczy, śmiejąc się, on zaś zdawał się opowiadać towarzystwu coś bardzo zabawnego. — Naprzeciw nich siedział na krześle gruby Maksymow, z drugiej zaś strony Gruszy, na kanapie — on, ten jej pierwszy, a z nim drugi jakiś nieznajomy.
Dymitr spojrzał uważnie na tego, którego uważał za swego rywala. Był to sobie gruby człowieczek, o szerokiej twarzy, widocznie niewielki wzrostem, palił fajkę i wydawał się czegoś zagniewany. Towarzysz jego zato cienki był, jak tyczka i nadzwyczajnie wysoki. — Dłużej nie chciał patrzeć i czuł w sercu chłód i oddech miał zaparty, postanowił wejść tam do nich, co też natychmiast uskutecznił.
— Ach Boże! — krzyknęła na jego widok Grusza, która go pierwsza zobaczyła.
Mitia szybko i wielkimi krokami zbliżył się do stołu.
— Panowie! — zaczął tak głośno, że prawie krzycząc, ale jąkając się przytem za każdem słowem — ja, ja nic. — Niech się pani nie boi! — zawołał nagle do Gruszy, która cofnęła się gwałtownie w tył z krzesłem i uczepiła się konwulsyjnie obu rękami ramienia Kałganowa. — Ja... nie jadę także, wolno chyba podróżnemu zabawić tu z wami do rana, tylko do rana. — Z ostatniemi słowami zwrócił się do otyłego człowieczka, siedzącego na kanapie, z fajką w zębach, jakgdyby prosząc o pozwolenie.
— Pan daruje, — odparł tamten z godnością, — ale my tu jesteśmy prywatnie, są przecież inne pokoje.
— Ach, to wy, Dymitrze Karamazow! — zawołał wtedy Kałganow. — O co pytacie? siadajcie tu z nami i koniec.
— Jak się macie, Kałganow, zawsze mówiłem, że z ciebie złoty, nieoszacowany człowiek, — odrzekł Dymitr, ściskając jego rękę.
— Aj! aj, co robicie, palce mi połamiecie, — zaśmiał się Kałganow. — Jak można tak mocno ściskać?
— On tak zawsze, — odezwała się wreszcie Grusza, z trochę jeszcze niepewnym uśmiechem. Doszła widocznie do przekonania, że Mitia nie będzie robił awantur, ale wpatrywała się w niego z ciekawością i niepokojem, nie wyobrażała sobie bowiem nigdy, że w ten sposób postąpi, czekała więc, co dalej będzie.
— Witam szanownego pana — odezwał się słodko gruby Maksymow. Mitia rzucił się do niego z wielką serdecznością.
— A i pan tutaj, bardzo, bardzo rad jestem, że pana widzę. Panowie... ja...
Tu znów zwrócił się do jegomościa z fajką, uważając go widocznie za główną personę.
— Leciałem tu jak strzała. Chciałem ostatni dzień i ostatnią godzinę mego życia spędzić w tem miejscu, w tem samem zupełnie miejscu, gdzie i ja także gościłem moją królowę. Daruj pan, — krzyknął znów, — przyleciałem tu, ale się nie bójcie. To ostatnia noc moja, wypijemy na zgodę. Zaraz tu wino przyniosą, pozwolisz, panie. Chce mi się wina, muzyki, szumu, gwaru. Niech będzie to samo, co wtedy. Niech wspomnę dzień radości mojej w tę ostatnią noc. — Ostatnie słowa uwięzły mu w gardle. Chciał coś jeszcze mówić, ale nie mógł i tylko tłumione jakieś krzyki wydzierały się z jego ust. Obcy pan patrzył na niego z niedowierzaniem.
— Jeżeli moja królowa niema nic przeciw temu — zaczął wreszcie.
— Co tam królowa! jaka królowa, dajcie już raz z tem pokój, — przerwała niecierpliwie Grusza. — Śmiesznie mi patrzeć na was i słuchać tego gadania. Siadaj, Mitia, tylko proszę cię, nie przestraszaj mnie niczem. Coś ty tam widział. Nie będziesz tak? co nie będziesz? jeżeli tak, to rada ci jestem.
— Ja, ja! Mnie się lękać? — zawołał nagle Mitia, wyciągając ku niej ręce. — O! możesz pani przejść, przejść mimo, nie stanę na zawadzie. — I potem ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich, a nawet własnemu, zalał się nagle łzami, a opadłszy na krzesło, chwycił za poręcz, jakby się go chciał trzymać.
— Ot, jaki ty jesteś! ot jaki! — zawołała zmieszana Grusza. — On i dawniej tak. Przyjdzie czasami do mnie, nagada coś, czego zrozumieć nie można, a raz tak samo płakał, jak teraz, nie wstyd że to?... Gdyby choć było czego płakać — dodała z naciskiem.
— Ja... ja nie płaczę, — zwrócił się nagle Mitia i po chwili wybuchnął nerwowym, donośnym, wstrząsającym śmiechem.
— A teraz znowu to! No! Mitia, uspokój się — upominała go Grusza. — Bardzo jestem kontenta, żeś przyjechał, słyszysz, bardzo. Ja chcę, żeby on tu siedział z nami, — zawołała rozkazująco, jakby do całego towarzystwa, ale było widocznem, że słowa te odnosiły się wyłącznie do jegomościa z fajką. — Chcę tego, chcę. A jeżeli on odjedzie, to i ja pojadę — dodała z błyszczącemi oczami.
— Wola mojej królowej jest dla mnie rozkazem, — odparł z galanteryą obcy pan, całując Gruszę w rękę. — Proszę pana do naszej kompanii — rzekł uprzejmie do Miti. Ten chciał wystąpić znów z jakąś przemową, ale zamiast tego, wyrwało mu się całkiem co innego.
— Wypijemy panie! co — zawołał niespodzianie.
Wszyscy się roześmieli.
— Chwała Bogu! — zawołała Grusza. — A ja już lękałam się, że on znów z jakąś mówką wyskoczy. Siadaj Mitia i nie waż mi się występować z żadnemi oracyami. A jeżeli przywiozłeś ze sobą szampana, to doskonale. Nie znoszę tych nalewek. Najbardziej cieszy mnie, żeś sam przyjechał. A zkąd wziąłeś te pieniądze? Schowaj że je.
Mitia, który wciąż jeszcze trzymał w ręku swoje banknoty, zmieszał się uwagą Gruszy i schował je szybko do kieszeni, czerwieniąc się przytem mocno. W tejże chwili wszedł gospodarz, niosąc na tacy parę odkorkowanych butelek i kieliszki. Mitia wziął jedną z butelek, ale tak był roztargniony, że nie wiedział, zda się, co ma z nią począć, wyręczył go więc Kałganow i ponalewał wszystkim pełne kieliszki.
— Przynieśno jeszcze parę butelek! — zawołał na gospodarza Mitia, przyczem pochwycił z tacy jeden kieliszek i wychylił go pierwszy, nie pamiętając, że przed chwilą proponował obcemu panu wspólny toast, na zgodę. Po wypiciu wina nastąpiła w nim nagle zupełna zmiana. Z twarzy jego znikł bez śladu tragiczny i beznadziejny wyraz, z jakim był wszedł do pokoju, a natomiast pojawił się na jego ustach uśmiech naiwny i prawie dziecięcy, i patrzył przed siebie radosnym i nieśmiałym wzrokiem wybitego pieska, który na nowo przypuszczony został do łaski i wpuszczony do pokoju. Rozglądał się dokoła wesoło i jakby z wdzięcznością, a krzesło swoje przysunął do krzesła Gruszy, na którą patrzył z nieukrywanym zachwytem. Powoli przypatrywać się też zaczął z większą uwagą obu nowopoznanym panom. Pan, który siedział na kanapie, raził go cokolwiek swoją niedbałą postawą i fajką, której nie wypuszczał z ust.
— Cóż zresztą! — pomyślał — to bardzo dobrze, że on pali fajkę, widać tak trzeba.
Na obrzękłej, prawie już czterdziestoletniej twarzy owego pana tulił się malusieńki nosek, pod którym sterczały pretensyonalnie wywinięte do góry, farbowane widocznie wąsiki. Wszystkie te szczegóły nie wzbudziły w Miti najlżejszej odrazy, nawet peruka, licho widocznie zrobiona, której dwa kosmyki opadały na czoło, nie wydała mu się wcale rażącą. „Peruka, więc bardzo dobrze, to widocznie konieczne”, pomyślał znowu. Drugi nieznajomy, znacznie widać młodszy od swego towarzysza, siedział pod ścianą, przysłuchując się w milczeniu rozmowie i nie mieszając się wcale do towarzystwa. Ten uderzył tylko Mitię nieproporcyonalnie wysokim wzrostem. „Jak wstanie, sięgnie niezawodnie głową sufitu”, pomyślał. Przemknęło mu też przez głowę, że musi to być niezawodnie przyjaciel i obrońca siedzącego na kanapie pana, jak gdyby stróż bezpieczeństwa jego osoby. Ale i to wydało się Miti bardzo odpowiednie. Nie zrozumiał wprawdzie dokładnie zagadkowego tonu Gruszy, ale uczuł, że przebaczyła mu już, jest znowu dla niego łaskawa. Pozwoliła mu przytem siedzieć przy sobie, co wprawiało go w bezmierny zachwyt, a gdy obaczył, że raczyła umoczyć usta w winie, uczuł się u szczytu szczęścia. Dziwiło go tylko ogólne milczenie, które zapanowało nagle. Powiódł po towarzystwie oczyma, które zdawały się mówić: „I czemuż siedzicie tak panowie, lepiej zacznijcie jaką rozmowę”.
Kałganow, jakby odgadując myśl jego, przemówił, ukazując na Maksymowa.
— Śmieliśmy się wszyscy z niego, bo plecie banialuki i kłamie, jak najęty.
Mitia spojrzał na Maksymowa i wybuchnął także krótkim, nerwowym śmiechem.
— Wyobraź pan sobie, opowiadał, że służył niegdyś w kawaleryi i miał ogromne powodzenie u kobiet. Mógłże on kiedy służyć w kawaleryi?
Kałganow rozumiał doskonale stosunek Miti do Gruszy, domyślał się też, jakie miało znaczenie przybycie nieznajomego pana. Mało go to jednak zajmowało i daleko lepiej bawił się towarzystwem Maksymowa i jego zmyślonemi opowiadaniami. Z Gruszą i towarzyszami jej spotkał się tu przypadkowo. Gruszę znał już dawniej i był nawet u niej parę razy, ale nie podobał się jej wtedy — dziś zato spoglądała na niego bardzo łaskawie, obsypując go względami, zwłaszcza do czasu przyjazdu Miti. Nie robiło to na nim jednak żadnego wrażenia. Kałganow był jeszcze bardzo młody, niespełna lat dwadzieścia. Miał bardzo sympatyczną twarz, z gęstwiną ciemno-blond włosów nad czołem i ślicznemi niebieskiemi oczyma. Zachowywał się i weselił jak dzieciak, mimo to oczy jego miały wyraz głęboki i rozumny, a chwilami patrzał nimi tak, jakgdyby nie słyszał nic z tego, co się naokoło niego działo, marząc o czemś dalekiem i bardzo swojem. To znów cieszył się bardzo i zapalał z powodu jakiejś drobnostki.
— Wyobraź pan sobie, wożę się z nim już cztery dni, od czasu, kiedy go pański brat wyrzucił z kolaski, tam w klasztorze. Zainteresował mnie wówczas i wziąłem go z sobą, ale kłamie tak bezwstydnie, że odwiozę go z powrotem.
— Kłamie? doprawdy, to bardzo zabawne — zawołał Mitia, którego wszystko radowało.
— Wyobraź pan sobie, był dwa razy żonaty — mówił dalej Kałganow.
— Nieinaczej — upewniał Maksymow. — Pierwsza moja żona oszukała mnie jeszcze przed ślubem: była kulawa, a taiła się z tem; podskakiwała wciąż, a ja myślałem, że to z wesołości. Po ślubie dopiero przyznała się. „Nóżkę — powiada — złamałam, jeszcze dzieckiem będąc, gdy skakałam przez rowy na łące.”
— Teraz, podobno, prawdę mówi — zaśmiał się głośno Kałganow — a cóż pańska druga żona?
— Druga uciekła po ślubie z francuskim elegantem, a przedtem przepisała na siebie cały mój majątek i tak mnie zostawiła. „Tyś — powiada — człowiek wykształcony, dasz sobie radę i bez tego”. To też wielebny jeden archirej powiedział mi raz, mówiąc o moich żonach. „Jeśli pierwsza twoja żona miała chód trochę niepewny, to zato druga okazała się aż nadto zwinna”.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Kałganow zwłaszcza radował się jak dziecko, aż łzy mu w oczach stanęły.
— Posłuchajcie państwo — wołał. — Prawda, że kłamie, ale robi to jakoś poprostu, naturalnie, i za to go lubię. Niema w tem podłej chęci zysku, idzie mu to samo z siebie, taki już specyalny ma talent. Utrzymuje jeszcze — mówił dalej — że Gogol jego właśnie przedstawił w powieści „Martwe dusze”. Pamiętacie państwo, jest tam pewien ziemianin Maksymow, którego niejaki Nodrow wysiec kazał rózgami, za co osądzony został w następnych słowach: „Za wyrządzenie obywatelowi Maksymowi czynnej zniewagi, przez wysieczenie go rózgami, w stanie nietrzeźwym”. Tylko, że daty się nie zgadzają, bo to było w 1820 roku. No cóż, wysiekli pana, czy nie? — nalegał Kałganow z wielkim zapałem.
Trudno było zrozumieć, czemu cieszyły go tak bardzo brednie, które opowiadał Maksymow, Mitia jednak podzielał jego zachwyt przez sympatyę dla miłego chłopaka. Zato obcy panowie okazywali najwyższe znudzenie i lekceważącą pogardę.
— Która godzina? — zapytał jeden. Okazało się jednak, że żaden z nich nie posiadał zegarka.
— Czemu psujecie zabawę drugim? — krzyknęła Grusza z widocznem rozdrażnieniem. — Jeżeli was to nie bawi, to nie powód jeszcze, aby się drudzy mieli na śmierć zanudzać. No, czemuż zamilkliście? Opowiadaj dalej — wołała do Maksymowa.
Miti zaczęło się wreszcie w oczach rozjaśniać, zaczął rozumieć.
— Niema co tak bardzo opowiadać — podchwycił Maksymow z widocznem jednak zadowoleniem. — I ludzie i wypadki są przez Gogola zmyśleni, a właściwie przedstawieni w sensie alegorycznym.
— Za cóż was jednak wysiekli? — nalegał Kałganow.
— A! to zupełnie za co innego. Nie podobało się im to, że byłem uczeńszy od nich. Piliśmy razem w restauracyi, w licznem towarzystwie, a ja zacząłem sypać francuskiemi cytatami, które oni wzięli do siebie.
— I za to cię wysiekli?
— A za to, za wykształcenie moje. I za takie rzeczy ludzie mogą skrzywdzić niewinnego.
— E! dajcie temu spokój — przerwała Grusza. — Myślałam, że będzie co ciekawego, a to! — machnęła ręką z pogardą.
Słysząc to, Mitia przestał się natychmiast śmiać, jeden zaś z przybyłych powstał i chodzić zaczął po pokoju wielkiemi krokami, z miną człowieka, który znalazł się w niewłaściwej dla siebie kompanii.
— A ten się znów czego rozchodził? — syknęła ze złością Grusza.
— Możebyśmy znów zaczęli partyjkę — zaproponował Maksymow.
— Doskonała myśl — podchwycił Mitia. — Dawajcie karty i zaczynajmy.
— Późno już — zaprotestował pan z fajką.
— O tak, nie czas już zaczynać — potwierdził długonogi jego towarzysz.
— Cóż to znowu? — krzyknęła Grusza, na dobre już rozgniewana — dlaczegóż to dla was późno? Siedzą jak mruki i drugim jeszcze psują zabawę.
— Widzę, że bogini moja nie łaskawa dziś na mnie i to mnie smutkiem napełnia — przemówił sentymentalnie pan z fajką. — A zresztą, gotów jestem w każdej chwili — dodał, zwracając się do Miti.
— Dobrze, dobrze — zawołał Mitia, wydobywając z kieszeni swoje banknoty. — Mam zamiar przegrać do pana dużo, dużo pieniędzy. Bierz więc pan karty i zakładaj bank.
— Najlepiej wziąć karty od gospodarza, innemi grać nie będę — rzekł srogo mały pan.
— Od gospodarza? Bardzo dobrze. Podawać karty — rozkazał Mitia.
Płastunow zjawił się natychmiast, niosąc nierozpieczętowaną talię kart, zawiadomił też jednocześnie Mitię, że chóry ze wsi już nadeszły, a i żydkowie z cymbałami przybędą niebawem. Wtedy Mitia wybiegł do przyległej izby dla wydania rozporządzeń. Widząc to, gruby Maksymow pośpieszył także za nim.
— Pożycz mi pan pięć rubli — szepnął do Miti — chciałbym także postawić coś na kartę.
— Ależ, wybornie — zgodził się Mitia — masz pan tu dziesięć i zaczynaj, a gdybyś przegrał, przychodź pan do mnie, dam zaraz więcej.
— Dziękuję — wołał radośnie Maksymow i pobiegł śpiesznie do sali, gdzie zasiadano już do gry.
— Na miejsca, panowie! — zapraszał jeden z przybyłych panów.
— Nie będę grał — odezwał się Kałganow — przegrałem dopiero co pięćdziesiąt rubli, dosyć na raz.
— Nie miał pan szczęścia, ale karta może się odwrócić — zachęcał wysoki pan.
— Ile stawiacie panowie? — pytał Mitia.
— Nie wiem jeszcze, może sto, może dwieście — odparł pan z fajką.
— Choćby milion — zaśmiał się Mitia. — Ja na początek stawiam dziesięć rubli.
— A ja rubelka na kobietkę, na damę czerwienną — dodał Maksymow i, wysuwając z niepokojem swoją damę, przeżegnał się skrycie pod stołem.
Wygrali obaj. Mitia podwoił stawkę. I szło tak dalej, ale zaczął przegrywać.
— Przestań pan grać — zawołał nagle Kałganow.
— Dlaczego? dlaczego? — bronił się Mitia, podwajając wciąż stawkę. — Owszem, idźmy dalej.
— Przegrał pan dwieście rubli, czy stawiasz drugich dwieście? — pytał jeden z panów.
— Stanowczo nie pozwolę panu grać dłużej — obstawał Kałganow.
— Cóż znowu? dlaczego? — upierał się Mitia — owszem, jedźmy dalej.
— Ależ! Pluń pan i rzuć! Wiem przecie, co mówię — nalegał Kałganow.
Mitia patrzył na niego zdumiony.
— Rzuć kartę Mitia, bo może on ma racyę, a zresztą i tak dosyć przegrałeś — odezwała się Grusza dziwnym jakimś głosem. Obaj obcy panowie powstali z miejsc, mocno obrażeni.
— Żartujesz pan — przemówił pan z fajką, czerwony z gniewu.
— Jak pan śmiesz — zawołał podniesionym głosem wysoki pan.
— Tylko nie krzyczeć i nie skakać sobie do oczu, jak koguty — krzyknęła Grusza.
Mitia spojrzał na nią i dostrzegł w jej twarzy coś, co go zastanowiło. Przyszła mu widocznie jakaś nowa myśl, bo zbliżył się do małego pana z fajką i, klepiąc go po ramieniu, zaproponował:
— Panie, dwa słowa, chodźmy do przyległego pokoju.
— Cóż takiego? — pytał ten.
— Zaraz się pan dowiesz, chodź tylko ze mną.
Mały pan zgodził się, pod warunkiem jednak, aby wysoki jego towarzysz był także świadkiem rozmowy.
— Ależ i owszem, bardzo dobrze, jako stróż bezpieczeństwa — szydził Mitia.
— A wy gdzie? — pytała trwożnie Grusza.
— Za minutę wrócimy — zapewniał Mitia. I nagle na twarzy jego ukazała się odważna pewność siebie i wiara w przyszłość. Zupełnie inaczej wyglądał, gdy przed godziną tu wchodził. Przeszli do sypialni gospodarza, gdzie w kącie, na stoliku, paliła się mała świeczka. Usiedli tam naprzeciw siebie, wysoki pan stał przy nich, założywszy ręce z tyłu.
— Czem mogę służyć? — zapytał mały pan.
— Nie będziemy dużo gadali, w dwóch słowach wszystko skończę. Oto pieniądze — mówił, wydobywając z kieszeni swoje banknoty — trzy tysiące. Bierz je pan i jedź z nimi gdzie chcesz.
Pan utopił pytający wzrok w twarzy Miti.
— Trzy tysiące? — pytał, porozumiewając się oczyma ze swym towarzyszem.
— Trzy, panie, trzy. Widzę, żeś ty rozumny człowiek. Bierz trzy tysiące i wynoś się do wszystkich dyabłów, wraz ze swym towarzyszem. I to na wieki, rozumiesz pan, na wieki. Oto temi drzwiami możecie panowie wyjść. Jeżeli palto macie, lub futra, to je wam zaraz wyniosę. Konie wam zaprzęgnę i bądźcie zdrowi. A!
Mitia czekał niecierpliwie odpowiedzi, nie wątpił o dobrym jej skutku. Coś bardzo stanowczego przemknęło po twarzy pana z fajką.
— A pieniądze?
— Pieniądze tak. Tu pan dostaniesz pięćset rubli jako zadatek. A dwa tysiące pięćset dostaniesz pan w mieście. Przysięgam na honor.
Przyjaciele znów spojrzeli po sobie, twarz starszego przybrała wyraz surowy.
— Siedemset dam zaraz, do ręki, — nalegał Mitia z niepokojem, bo czuł, że sprawa jego gorszy bierze obrót. — Reszta leży u mnie w domu nie wierzycie panowie? przysięgam, że mam ją przygotowaną.
Wówczas obaj panowie spojrzeli na niego z pogardą, w poczuciu obrażonej godności.
— I cóż jeszcze? — spytał ironicznie starszy.
— Fe wstyd! nie spodziewałem się — i splunął z oburzeniem, za jego przykładem splunął też i wysoki jego towarzysz.
— Spluwacie? — zawołał Mitia, — bo się wam zdaje, że więcej wyciągniecie od Gruszy. — Oszusty!
Starszy pan poczerwieniał strasznie i wyszedł szybko, jakby nie chcąc już słyszeć o niczem, za nim wyniósł się i jego przyjaciel — Mitia zmieszany postępował za nimi. Pewien był, że obaj powtórzą natychmiast wszystko Gruszy. Tak się też i stało. Starszy zbliżył się do niej i stanął przed jej krzesłem w teatralnej pozie.
— Panno Agrypino — zaczął — jestem do żywego dotknięty. — Ale Grusza przerwała mu niecierpliwie.
— Daj mi pan spokój z Agrypiną. — Nazywam się Agrafia, albo lepiej jeszcze Grusza. — Proszę nie przekręcać mego imienia.
— Proszę pamiętać, pani Agrafio, że przybyłem tu z zamiarem zapomnienia o przeszłości, gotów byłem wszystko przebaczyć, wszystko darować. — Słysząc to Grusza skoczyła z miejsca w najwyższym gniewie.
— Ty mnie darować? ty mnie przebaczyć? jak śmiesz mówić mi takie rzeczy?
— Tak jest, pani Agrafio, chciałem rzucić zasłonę na przeszłość, i wziąć cię za żonę, bo nie jestem człowiekiem ciasnym. — Ale tu spotykam kochanków twoich, którzy wprowadzają mnie w zdumienie. Oto ten pan — mówił, wskazując na Mitię — proponował mi trzy tysiące, bylebym cię odjechał.
— Co, pieniądze za mnie dawał — krzyknęła Grusza, oburzona. — Mitia! czy to prawda? Jakżeś ty śmiał? Czy mnie można sprzedawać?
— Słuchaj pan, — wołał Mitia — ona czysta i bez skazy, nigdy nie byłem jej kochankiem.
— A ty? jak śmiesz mnie bronić? kto ci dał do tego prawo? Jeżeli byłam czysta, to nie z cnoty, ani z obawy przed Samsonowem, a dlatego, żeby módz temu oto powiedzieć, że jest podły. I on naprawdę pieniędzy za mnie nie wziął?
— Ale chciał, chciał, tylko wszystko odrazu, całe trzy tysiące, a ja mogłem mu dać tylko siedemset rubli jako zadatek — podchwycił szybko Mitia.
— Rozumiem teraz. Dowiedział się, że mam pieniądze, i dla tego przyjechał i żenić się chce ze mną.
— Panno Agrypino jestem człowiekiem honoru i chciałem cię wziąć za małżonkę, ale spotykam, zamiast mojej dawnej Gruszy, kobietę zupełnie nową, upartą i bezwstydną.
— A to się wynoś tam, skądeś przyjechał! nikt cię tu nie zatrzymuje — krzyknęła Grusza do ostatka wzburzona. — Ach! głupia! jakaż ja byłam głupia, żeby się pięć lat tak zadręczać z jego powodu. — Czyż to o niego mi chodziło? urazę moją kochałam i mękę moją, a nie jego. — Czyż to on zresztą? Wygląda na swego własnego ojca. Zkądżeś ty wziął tę perukę? — Tamten był sokół, a to kogut ociążały. — Tamten śmiał się i piosnki mi śpiewał, a ten! I dla niego pięć lat łez i męczarni! Och! głupia jestem marna i przeklęta kobieta.
Opadła na krzesło, zakrywszy twarz rękami. W tej chwili dał się słyszeć w sąsiedniej izbie wiejski chór zebranych już tam dziewek. Rozbrzmiała skoczna, wesoła, hulacka pieśń.
— Cóż to? Sodoma? — zawołał z oburzeniem wysoki pan. — Gdzie gospodarz! Proszę mi to zaraz rozpędzić na cztery wiatry.
Gospodarz, który dawno już zaglądał przeze drzwi, słysząc, że goście się kłócą, wszedł natychmiast do izby.
— A cóż to panu potrzeba i czego pan krzyczy? — Zwrócił się do obcego pana, tonem dziwnie aroganckim.
— Bydlę! — wrzasnął obrażony.
— Niewiem, kto bydlę — odparł zuchwale Tryfon Borysicz. — Jakiemi kartami graliście tylko co? — Ja przyniosłem nierozpieczętowaną talię, a wy jej nie ruszyliście i graliście znaczonemi kartami. — Za to na Sybir można pójść, tak samo, jak za fałszowanie pieniędzy. Oto są moje karty — dodał, wydobywając je z za poręczy kanapy, gdzie były zatknięte — wy nie panowie, a szachraje.
— Boże! jaki wstyd — jęknęła Grusza, rumieniąc się istotnie ze wstydu — Boże jedyny, jaki się z niego człowiek zrobił!
— Ja także widziałem, jak jeden z tych panów dwa razy kartę przesunął — dodał Kałganow.
— I mnie się coś zdawało, ale nie byłem pewny — dorzucił Mitia. Nie skończył jeszcze, gdy młodszy z obcych przybyszów stanął przed Gruszą, wygrażając jej pięścią i rzucił jej obelżywe wyzwisko! Zaledwie się to stało, Mitia rzucił się na niego i, objąwszy go obu rękami wyniósł do sypialnej izby, tej samej, gdzie się przed chwilą układali. — Powrócił natychmiast wołając: — Kanalja wydzierał mi się z rąk, ale nie wróci już tu, na pewno, o! nie wróci.
Stanął przy drzwiach, przytrzymując jedną ich połowę, drugą zaś uchylił, wzywając gestem starszego pana. — Niech że i pan będzie łaskaw, proszę bardzo, wolna droga — zachęcał.
— Dymitrze Fedorowiczu — zauważył Tryfon Borysicz — odbierzcie im wpierw pieniądze któreście do nich przegrali, przecież to jak kradzione.
— Ja im daruję moje pięćdziesiąt rubli — zawołał Kałganow.
— A ja moje dwieście — dodał Mitia — niech służą im na pociechę.
— Mitia! tyś dzielny chłopak — zawołała Grusza, a jakaś dziwna nuta zadźwięczała w jej głosie.
Starszy pan, purpurowy z gniewu, wahał się jeszcze, nie tracąc jednak godnej swojej postawy.
— Pani! jeżeli chcesz, możesz jeszcze pójść ze mną, jeżeli nie, bywaj zdrowa — przemówił patetycznie do Gruszy.
Po wszystkiem, co zaszło, nie stracił jeszcze nadziei, że Grusza pójdzie za nim. — Tak wysokie było jego mniemanie o sobie.
I poważnie, spokojnie, jak przystało, na człowieka z charakterem, przeszedł do sąsiedniej izby.
— Zamknij ich na klucz, — radził Kałganow. Ale w tejże chwili klucz zazgrzytał w zamku, przybysze zamknęli się sami od wewnątrz.
— A to doskonale! — krzyknęła za nimi Grusza. — Tędy ich droga.
Teraz dopiero hulanka rozpoczęła się na dobre. — Gruszeńka zażądała pierwsza, żeby jej podano wina. — Pić chcę! upić się do niepamięci! — wołała. — Jak wtedy! pamiętasz Mitia, gdyśmy się z sobą poznawali. — Mitia był jak w gorączce, ale przeczuwał już swoje szczęście. — Grusza tymczasem posyłała go wciąż pod rozmaitymi pretekstami. — Idź tam do nich, traktuj, powiedz! niech się weselą! niech tańczą! Niech tańczy wszystko, żywe i nieżywe, jak wtedy! — Była wciąż w najwyższem podnieceniu. Mitia biegał na wszystkie strony, spełniając jej polecenia. W jednej izbie śpiewały chóry — w drugiej rozpoczęły się tańce przy dźwiękach żydowskiej muzyki.
Gruszeńka usiadła na progu, między dwoma izbami, zkąd mogła jednocześnie przypatrywać się tańcom i słuchać chóralnych śpiewów. Dymitr postawił jej tam krzesło, aby wszystko odbyło się zupełnie tak samo, jak wtedy. Dziewki zgromadziły się w komplecie, przyszli żydkowie ze skrzypcami i cytrami, a co najważniejsza, nadciągnął tak oczekiwany wózek z zapasami. Mitia uwijał się i miotał na wszystkie strony. Do izby wchodził, kto chciał. Chłopi przejezdni, wszystkie baby ze wsi, rozbudzone ze snu wiadomością o wspaniałem ugoszczeniu, takiem samem, jak wtedy. Mitia pozdrawiał wszystkich, witał się ze znajomymi mu z poprzedniej hulanki, całował chłopów w oba policzki, częstował ich i poił. Co chwila kazał otwierać butelki z coraz to nowymi gatunkami wina. Dziewki piły z ochotą szampana, chłopi nie smakowali w niem i raczyli się chętniej koniakiem, rumem i gorącym ponczem. Mitia kazał ugotować parę kociołków czekolady i nastawić trzy samowary, które kipieć miały przez całą noc, do herbaty i ponczu. Tłum zwiększał się coraz bardziej, zrobiło się szumnie, głośno, bezładnie, i to właśnie zachwycało Mitię, który czuł się zupełnie w swoim żywiole. Im szaleniej, nieporządniej szła zabawa, tem się czuł szczęśliwszy i weselszy. Rozdawał pieniądze chłopom na każde żądanie, gotów, zda się, opróżnić dla każdego całą swoją kasę.
Na szczęście, zacny Tryfon Borysicz krążył wciąż koło niego, czuwając i strzegąc go po swojemu. On jeden nie był pijany, wychyliwszy jedną tylko szklaneczkę ponczu, i w chwilach stanowczych występował z rozsądną interwencyą, powstrzymując i ograniczając lekkomyślne marnotrawstwo swego gościa. Nie dawał mu obdarowywać chłopów kosztownymi cygarami, a zwłaszcza pieniędzmi, i załamywał ręce na widok bab i dziewek, zapijających czekoladę i likiery i opychających się cukierkami.
— Co robicie, Dymitrze Fedorowiczu? — wołał zgorszony. — Brudne to wszystko, robaczywe, taką kolanem w plecy, to jeszcze powinna sobie za honor uważać, a nie łakociami się obżerać. — Ale Mitia nie słuchał tego, a tylko troszczył się wciąż o Andrzeja, który go tu przywiózł. — Gdzie Andrzej? — wołał żałośnie i słabym już głosem. — Wyrządziłem mu obrazę i muszę go przeprosić. Zawołajcie mi go.
Kałganow boczył się z początku, śpiewy i tańce nie zachwycały go wcale, a i pić nie chciał. Pomału jednak, po jednym i drugim kieliszku szampana rozchmurzył się zupełnie i spacerował wielkimi krokami po izbach, z nieodstępnym Maksymowem. Gruszeńka, także już cokolwiek podchmielona, ukazywała wciąż na Kałganowa, wołając do Miti:
— Patrz tylko, jaki on śliczny, cudny chłopak, powiadam ci.
Słysząc to, Mitia biegł do Kałganowa, ściskał go i całował, jak również grubego Maksymowa. Przeczuwał już swoje szczęście. Wprawdzie Grusza nic mu jeszcze nie powiedziała, ale widocznem było, że ma już coś na myśli, a tylko się powstrzymuje. Naraz ujęła go mocno za rękę i przyciągnęła do siebie. Sama siedziała wówczas na krześle w progu.
— Słuchaj, Mitia! Jakeś tu przyjechał, coś ty sobie myślał? Chciałeś ustąpić mnie tamtemu, czy naprawdę?
— Szczęścia twego gubić nie chciałem — jąkał Mitia, nieprzytomny prawie ze szczęścia. Ale ona nie takiej chciała odpowiedzi.
— No! idź, wesel się — odsyłała go od siebie — a nie smuć się, zaraz cię znów zawołam.
I on odchodził, ona zaś siedziała, słuchając śpiewów, ale goniła za nim wzrokiem wszędzie, gdzie się obrócił. Po kilku minutach przyzywała go znowu.
— No, siadaj teraz koło mnie, — rozkazywała — powiedz, jakże to było wczoraj, gdyś się dowiedział o moim wyjeździe. Kto ci pierwszy powiedział?
I Mitia opowiadał bezładnie, porywczo, opowiadając zaś, chmurzył się często i brwi marszczył.
— Czego się chmurzysz? — pytała.
— To nic! Zostawiłem tam jednego chorego biedaka, o! gdyby on wyzdrowiał, gdyby mógł wyzdrowieć, dziesięć lat życia oddałbym za to.
— Bóg tam z nim! z tym twoim chorym. Więc miałeś zamiar zastrzelić się dziś o świcie? I czego? czego? Głupi, szalony chłopcze! Ale nie bój się, ja lubię takich waryatów — bełkotała cokolwiek już ociężałym językiem. — Więc tybyś dla mnie na wszystko się ważył. I naprawdę chciałeś się zastrzelić jutro? Czekaj! ja ci jutro takie słówko powiem, ja wiem, tybyś wolał dzisiaj, ale nie, poczekaj do jutra, a teraz idź tam do nich, baw się.
Potem przyzwała go raz jeszcze, jakgdyby niespokojna.
— Słuchaj, tobie coś jest, smutny jesteś, już ja to widzę. Całujesz się z chłopami i krzyczysz, a ja przecie widzę, żeś nie swój — mówiła, patrząc mu bystro w oczy. — Kiedym ja szczęśliwa, to i ty musisz być szczęśliwy. Wiesz! tu jest pewien ktoś, którego ja kocham. Zgadnij, zgadnij kto to być może? Aj, aj! Patrz-no tylko, jak tam mój mały usnął. W główce mu się zawróciło i śpi, chłopak serdeczny. Patrz.
Mówiła o Kałganowie, który istotnie podchmielił sobie porządnie i usnął nagle na kanapie. Zmęczył się nietylko może winem, ale i zabawą, do której nie przywykł i która mu była nie do smaku. Znudziły go i tańce, i śpiewy dziewek, które stawały się coraz bardziej wyuzdane. Zaczęły się dzikie jakieś zabawy. Dwie dziewczyny udawać zaczęły niedźwiedzia, a trzecia, krzepka jak dębczak, Stefanina, popędzała je kijem, pokazując je niby publiczności. „Żywo, Marusia, żywo! — wołała — bo pałka będzie w robocie!”
Dziewczęta wyprawiały różne skoki, a w końcu legły bez przytomności na podłodze, przy grzmiącym śmiechu zgromadzonej publiczności. „Niech tam sobie, — mówiła Grusza, z pobłażliwym uśmiechem — napracuje się to dzień cały, czemu się nie mają poweselić.”
Ale młody Kałganow otrząsał się ze wstrętem, jakby się czemś pobrudził.
— Świństwo to wszystko — zauważył, odchodząc. — Nie lepsza im zabawa słońca rannego czekać na polu w letnią noc? — Było tam już istotnie dużo miejskich naleciałości. — I to ma być poezya ludowa? — mówił oburzony. — Wkrótce zaczną śpiewać o cyrkowych tresurach i komiwojażerach żydowskich.
I, prawie obrażony, oświadczył, że mu jest smutno, usiadł i pomału zasnął.
Piękna twarz jego, odchylona na poręczy kanapy, pobladła cokolwiek.
— Patrz, jaki on milusieńki — mówiła Grusza, podchodząc w towarzystwie Miti do drzemiącego Kałganowa. — Rozgarniałam mu te jego włosy, takie śliczne, miękkie, a jasne jak len.
Mówiąc to, pochyliła się nad nim pieszczotliwie i pocałowała go w czoło. Chłopak otworzył oczy i spojrzał na nią, a poznawszy, zerwał się z miejsca i pytał zakłopotany, gdzie Maksymow?
— Ot! kogo jemu potrzeba! — zaśmiała się Grusza. — Posiedź-że lepiej ze mną choć minutkę. Mitia, ty jemu zawołaj tylko Maksymowa.
Okazało się, że Maksymow dotrzymywał nieodstępnie towarzystwa dziewczętom, posilał się też wraz z niemi czekoladą i słodkimi likierami. Nos mu poczerwieniał, a na twarz wystąpiły granatowe plamy. Zawołany, przybiegł natychmiast i oświadczył, że ma zamiar wykonać solowy taniec, którego uczono go jeszcze w dzieciństwie.
— Taniec łyżwiarzy — mówił, mrużąc słodko rozpite swoje oczka, — tańczyłem go, kiedy byłem jeszcze taki maleńki.
— To idź tańczyć, — mówiła Grusza — a ja tu sobie posiedzę z Kałganowem i ztąd patrzeć będziemy.
— O nie, i ja także pójdę patrzeć zblizka — zawołał naiwnie Kałganow, nie zważając, że w ten sposób odrzuca zaprosiny Gruszy, aby z nią chwilkę posiedzieć.
Poszli więc wszyscy patrzeć, jak tańczy Maksymow, ale okazało się, że cały taniec polegał na pewnych podrygach górnej części ciała w kierunku nóg, które znów tancerz odwracał co chwila podeszwą do góry, uderzając o nią dłońmi.
Kałganow zauważył, że niema w tem nic ciekawego, przeciwnie Mitia, który się dziś wszystkiem radował, wycałował Maksymowa na podziękowanie i zapytywał go troskliwie, czy nie zmęczony, nie głodny i czyby się czem nie posilił.
— Może cygarko chcesz wypalić? albo konfitur zjeść?
— Papierosika proszę.
— A wypić czego nie chcesz?
— Napiłem się już do syta likierków, ale czekoladek z likierami zjadłbym trochę.
— A bierz, kochany, ile chcesz. Patrz, cały wór wysypany na stole. Wybieraj, co chcesz, gołębia duszo.
— Chciałbym waniliową czekoladkę, taka najlepsza dla starych. Chi, chi...
— A nie wiem, może są i takie.
— Posłuchajcie, Dymitrze Fedorowiczu — szeptał poufnie Maksymow, nachylając się do ucha Miti. — Czy nie mógłbym za waszem szlachetnem pośrednictwem zawrzeć znajomość z jedną z tych dziewczątek, Marysia jej na imię. Chi, chi...
— Tego ci się, bratku, zachciało? Toś się źle wybrał, tego nie można.
— Ja nikomu krzywdy nie czynię — szepnął posępnie Maksymow.
— Nie, nie! Nie po to tu się zebraliśmy. Pić, jeść i tańcować możesz, ile ci się podoba, reszta mnie, do dyabła, nic nie obchodzi. Może ci pieniędzy potrzeba?
— To potem, jeśli wasza łaska — uśmiechnął się Maksymow.
— Dobrze, dobrze.
Mitia czuł, że mu gore w głowie.
Wybiegł do sieni, a ztamtąd na ganek i stał tak chwilę, poddając się świeżemu chłodowi nocy. Chłód ten orzeźwił go. Stał tak sam jeden w ciemności i nagle chwycił się obu rękami za głowę. Rozpierzchłe jego myśli i uczucia zaczęły się skupiać, a ze skupienia tego trysnęło nagle światło przerażające, straszne. „A gdyby tak zastrzelić się natychmiast? Kiedyż, jak nie teraz?” Pójdzie po pistolety i zastrzeli się tu w tem samem miejscu i wreszcie będzie wszystkiemu koniec. Wczoraj jeszcze, gdy leciał tutaj, zostawiając za sobą hańbę, zbrodnię i tę krew przelaną, było mu jednak o wiele lżej. Wtedy życie było już dla niego skończone, ona stracona na zawsze, zgubiona, oddana innemu. Wtedy łatwo mu było myśleć o samobójstwie, taki koniec zdawał się być nieuchronny, konieczny, naturalny. Ale dziś? dzisiaj to widmo rozwiało się bez śladu. Ów straszny człowiek, ukochany Gruszy, pierwszy jej, najważniejszy, jedyny, stał się naraz czemś tak błahem, śmiesznem i nieznaczącem, nad czem nie godziło się nawet zatrzymywać myśli. Było to coś, co można było wynieść do drugiego pokoju i na klucz zamknąć, zkąd już więcej nie wróci. Grusza wstydzi się przeszłości, a z oczu jej widać aż nadto, kogo dziś kocha. Więc teraz dopiero zaczyna się naprawdę życie. Ale czyż wolno mu żyć?
Nie wolno, nie, on przeklęty. „O Boże, oddal odemnie tę rozpacz. Wszakże ty robisz cuda, Panie, dla takich, jak ja, grzeszników. Więc spraw to, spraw, niech starzec żyje, a wówczas ja nie będę mordercą. Hańbę skradzionych pieniędzy potrafię zmyć i zgładzić. Znajdę je choćby pod ziemią i zwrócę, komu należy. Śladu nie zostanie hańby i wzgardy, w której żyłem dotąd. Ale nie! o nie! to podłe, małoduszne rojenia. Przeklęty, przeklęty jestem.”
Mimo to wszystko, czuł, że jasny promyk nadziei świeci mu jednak w tych ciemnościach.
Coś rwało go z powrotem do tych izb, gdzie królowała ona, władczyni jego życia. „Czyż jedna godzina jej miłości nie warta całego choćby życia męki i hańby?” Taka myśl dzika chwyciła go za serce. „Do nóg”, tam do niej, byle ją widzieć, byle słuchać jej głosu. Poza tem nie myśleć o niczem, o wszystkiem zapomnieć, chociażby na noc jedną, na tę jedną noc.
W progu natknął się na wychodzącego Tryfona Borysowicza, który wyglądał czegoś posępnie, jakby mu coś dolegało.
— Ty czego, Borysowicz? szukałeś mnie może?
— Nie, nie pana, a pocóżbym miał was szukać — odparł oberżysta jakby niechętnie. — A pan zkąd wraca?
— A ty czego taki? Gniewasz się może, że zabawa trwa tak długo? Poczekaj, za chwilę skończymy.
— Ale proszę, proszę, jak najdłużej. Ile państwo sobie życzą.
„Co mu się stało?” pomyślał Mitia, wbiegając do izby, gdzie pląsały dziewki.
Miał nadzieję znaleźć tam Gruszę, ale jej nie było. Wreszcie odszukał ją za firanką, siedzącą w kącie, obok łóżka. Oparła twarz na dłoniach i płakała gorzko, mimo, że było widoczne, że wstrzymuje się, jak może, aby jej kto nie usłyszał. Obaczywszy Mitię, przyzwała go do siebie i ścisnęła mocno za rękę.
— Ach! Mitia, Mitia! Gdybyś wiedział, jak ja go kochałam — zaczęła szeptem. — Kłamałam mówiąc, że kochałam tylko urazę moją, kochałam jego, przez całe te pięć lat. Miałam wtedy lat dziewiętnaście, a on taki był ze mną czuły, słodki, takie mi śpiewał piosenki. I sam inny był, zupełnie inny, nawet z twarzy nie poznałabym go dzisiaj.
Jadąc tu, myślałam wciąż, jak go przywitam, co mu powiem, a on ceber pomyi wylał na miłość naszą. Myślałam z początku, że to ten wysoki drągal, towarzysz jego, krępuje go tak, że mówić ze mną nie śmie, i dziwiłam się, co to jest, że i ja sama nie mam mu nic do powiedzenia.
Czy wiesz? to ta żona go spaskudziła. Ta żona jego, dla której zdradził mnie i porzucił. Ona go przemieniła. Mitia, jaki wstyd, o jak wstyd tych pięciu lat, przepłakanych napróżno. Przeklinam je! o przeklinam.
I znów zalała się łzami, nie puszczając jednak ręki Miti.
— Mitia! gołąbku! Nie odchodź jeszcze, powiem ci jedno słówko, — szepnęła, podnosząc twarz ku niemu. — Powiedz mi, kogo ja kocham? Jest tu pewien człowiek, którego kocham, ale który? Ty tylko powiedzieć mi potrafisz. — Na twarzy, jej nabrzmiałej od płaczu, zaigrał uśmiech, a oczy jej błysnęły w ciemności. — Jakeś ty wszedł sokole, wtedy jeszcze, gdyś tu przyjechał, serce we mnie zamarło, a potem szepnęło mi wnet „Głupia! oto ten którego kochasz”. Wszedłeś i wszystko wyjaśniło się nagle. Aleś ty się bał. „Czego on się boi? myślałam?”
— A byłeś taki zalękniony, że słowa nie potrafiłeś wyrzec. Przecież ty nie z tych, coby się kogo mogli lękać. Mnie się on boi, — pomyślałam, tylko mnie. A przecież kazałam ci powiedzieć przez Aloszę, że kochałam cię raz, całą godzinę. I ja głupia mogłam myśleć, że po tobie będę mogła kochać kogo innego. Czy przebaczysz, Mitia? Czy mi darujesz? Czy mnie kochasz? Czy kochasz?
Zerwała się z miejsca i położyła mu ręce na ramionach; Mitia, niemy ze szczęścia, patrzył jej w oczy, patrzył na twarz jej, na uśmiech, aż naraz porwał ją w objęcia i całować począł.
— A przebaczysz, że ci tak dokuczałam? Ze złości to robiłam. Ze złości, starego twego doprowadziłam do utraty rozumu. Pamiętasz, jakeś ty raz u mnie pił, a potem rzuciłeś o ziemię kieliszkiem i roztłukłeś go?
Zapamiętałam to sobie, i dziś, jadąc tutaj, roztłukłam także kielich za podłe serce moje. Mitia! sokole! czemu mnie nie całujesz? Pocałował raz i przestał, patrzy tylko i słucha. Co mnie masz słuchać? Całuj, całuj mocniej, ot tak, jak kochać, to kochać! Niewolnicą twoją będę teraz, na życie całe. O, jak słodko niewolnicą być. Całuj mnie, dręcz, bij, rób ze mną co chcesz. Stój, poczekaj, potem, nie chcę teraz. Idź precz Mitia! Pójdę wpierw wina się napić. Upić się chcę, a potem tańczyć, tak tak.
Wyrwała się z jego objęć i przeszła do sąsiedniej izby, Mitia za nią. „Niech się teraz stanie, co chce, myślał, za taką minutę życie warto oddać”. Grusza wypiła istotnie jeszcze szklankę szampańskiego wina i upoiła się niem natychmiast. Policzki jej zapłonęły, usta rozgorzały, a oczy wprzód błyszczące, zaszły, jakby mgłą i wabiły ku sobie namiętnie. Nawet Kałganowa coś, jakby ugryzło w serce i zbliżył się sam do niej.
— A czułeś ty? jak pocałowałam cię, gdyś tam spał na kanapie, — pytała. — Upiłam się, ot co, a ty jeszcze nie pijany? A ty Mitia, czemu nie pijesz?
— Ja i tak pijany, upoiłem się tobą, ale i wina się napiję.
Wypił szklankę i uczuł się natychmiast pijany, aż się mu to samemu dziwnem wydało, gdyż aż do tej godziny był zupełnie trzeźwy. Wszystko kołować mu zaczęło w oczach, chodził po izbie, śmiał się, zagadywał do różnych ludzi, a wszystko nieprzytomne, jak w gorączce. Jeden tylko kącik pozostał nietknięty w jego świadomości, jak to sam później zeznawał. — Ona. Podchodził ku niej, siadał obok, słuchał jej głosu i patrzył na nią. Ona zaś siedziała na krześle, na zwykłem miejscu i roztkliwiała się. Przyzywała wszystkich do siebie, dziewczęta całowała gdy która do niej podeszła, albo niekiedy żegnała je ręką. Chwila jeszcze, a wybuchnęłaby łkaniem. Bawił ją bardzo starowina, jak nazywała Maksymowa. Ten podbiegał co chwila do niej i całował ją po rękach, każdy paluszek z osobna. Potem wykonał jeszcze jeden solowy taniec, przy akompaniamencie piosenki, którą sam śpiewał.
— Daj mu co Mitieńka, podaruj mu co, on biedny, potrzebujący, — prosiła Grusza. — Och! biedni ci, którym się krzywda dzieje. — Wiesz, Mitia, ja do klasztoru pójdę. Alosza powiedział mi dziś takie słowa, że mi na życie starczą. — Dziś szaleć jeszcze będę, ale jutro do klasztoru. — Dziś szaleć chcę. Ludzie dobrzy, cóż to złego? Bóg daruje. O ja! gdybym mogła, tobym wszystkim, wszystkim darowała. Pójdę po świecie i wszystkich będę o przebaczenie prosić. — „Dobrzy ludzie, powiem, darujcie głupiej babie, ot co”! — Zwierzę ja byłam, to i cóż, modlić się chcę, ot co. Dobrze żyć na świecie. Ach, Mitia niech się oni bawią. Ludzie dobrzy są, wszyscy, co do jednego. Nędzni my wszyscy, a przecie dobrzy. I ja dobra jestem. Chodźcie tu wszyscy do mnie i powiedzcie, pytam was, dlaczego ja taka dobra jestem. — Tak bredziła Grusza, coraz mniej przytomna, aż wreszcie oświadczyła stanowczo, że i ona musi zatańczyć. Wstała z krzesła, ale nie mogła utrzymać się na nogach. — Mitia nie dawaj mi więcej wina, wszystko krąży dokoła mnie, i piec i pokój cały. Ale przecie będę tańczyć, i niech patrzą, niech wszyscy patrzą, jak ja tańczę.
Zamiar to był zupełnie poważny. Wyjęła z kieszeni batystową chusteczkę, a ująwszy ją za jeden koniuszczek, poczęła nią powiewać. Wszyscy ucichli, przysposabiając się do ciekawego widoku, a Maksymow, w zachwycie, przybiegł i zaczął przed nią podrygiwać. Ale Grusza odpędziła go chusteczką.
— No cóż, Mitia, czemu nie idą patrzeć. Zawołaj i tamtych, pocóż ty ich zamknął. Otwórz, niech tu przyjdą patrzeć, jak ja tańczę.
Mitia posłuszny, począł walić pięściami do zaryglowanych drzwi.
— Hej wy! goście, chodźcie i wy tutaj, ona tańczyć będzie i was woła.
— Łajdaki! — zabrzmiała odpowiedź z za drzwi.
— A wy podłajdaki, ot co!
— Dajcie im pokój — zauważył Kałganow, mimo, że sam niepewnie się trzymał na nogach.
— Cicho bądź, smarkaczu mały, cukierki sobie zajadaj, a do nas się nie mieszaj.
— Cóż to? czemu oni pogodzić się z nami nie chcą, — żaliła się Grusza i, wyszedłszy na środek izby, chciała wreszcie rozpocząć taniec.
Dziewki zaśpiewały chórem jakąś okrężną melodyę, ale Gruszy siły nie dopisały.
— Słaba jestem, nie mogę — wyrzekła zmęczonym głosem. — Przepraszam bardzo, ale sił nie mam.
I kłaniać się zaczęła na wszystkie cztery strony, — powtarzając: Przepraszam zawiniłam.
— Upiła się paniusia, — powtarzały ze współczuciem baby, kiwając głowami.
— Upiła się — powtarzał rozpromieniony Maksymow.
— Mitia! odprowadź mnie — prosiła Grusza. I Mitia pochwycił ją na ręce i uniósł skarb swój do przyległej izby, gdzie złożył ją na kanapie, sam zaś ukląkł obok.
— Już czas na mnie, — pomyślał Kałganow, i wyszedł, zostawiając za sobą drzwi szeroko otwarte. Ale w izbie zabawa ciągnęła się dalej, szumna i hałaśliwa.
— Mitia, — mówiła Grusza słabym głosem. — Przyrzekłam ci i będę twoją, ale teraz zostaw mnie samą.
— Bądź spokojna, — szeptał Mitia, — i pozwól, mi zostać przy sobie. Połączymy się już na zawsze, nie teraz, oczywiście nie teraz. — I klęczał wciąż przy niej, nie wypuszczał jej z objęć.
— Ja wiem, ty jesteś zwierz, ale szlachetny człowiek. Teraz będziemy już żyli uczciwie, wszystko musi być uczciwie, — mówiła Grusza, ale słowa plątały się jej na ustach.
— Zabierz mnie Mitia i wywieź, wywieź daleko ztąd, tu żyć nie chcę. A tylko daleko, daleko.
— Tak, tak — potwierdził Mitia, przyciskając ją mocniej do piersi, — zabiorę cię i pojedziemy. Ulecimy ztąd oboje. Życie całe oddam za jeden rok przy tobie. Życie całe. O! gdyby tylko nie ta krew.
— Jaka krew? — Pytała zdziwiona Grusza.
— Nic, nic, — zgrzytnął zębami Mitia.
— Słuchaj! ty chcesz, żeby teraz było wszystko uczciwie, a ja złodziej jestem. Ukradłem pieniądze Kati. Hańba! hańba.
— Kati, tej pannie twojej. Ależ tyś ich nie ukradł. A zresztą, weź odemnie i oddaj jej... i czego krzyczysz? Teraz co moje, to twoje. Na co nam pieniądze? Mamy, to je wnet przepuścimy. Tacyśmy już oboje. Pójdziemy lepiej z tobą ziemię orać. Ja temi oto rękami ziemię kopać będę. Pracować musimy oboje. Słyszysz? Alosza tak kazał. Ja ci nie kochanką będę, a sługą wierną, niewolnicą twoją. Pracować na ciebie będę.
Pójdziemy do tej twojej Kati i pokłonim się jej oboje, prosząc, żeby nam darowała. A jak nie zechce, to się bez tego obejdzie. A ty pieniądze jej odnieś i kochaj mnie. A jej, żebyś się nie ważył kochać, bobym ją zadusiła, oczy bym jej szpilkami wykłuła.
— Ciebie kocham, ciebie jedną i na Sybirze kochać cię będę.
— Czemuż na Sybirze? Niech i na Sybirze, jeśli tak chcesz. I tam pracować będę. Tam śnieg. Lubię jechać sankami po śniegu, i żeby dzwonki dzwoniły dzeń, dzeń. Ot i teraz dzwonią. Ktoś tutaj jedzie. Słyszysz? Słyszysz? Ot i przestało dzwonić.
Bezsilna, zamknęła oczy i usnęła na chwilę. Mitia skłonił głowę na jej piersi i nie zauważył dzwonków, które istotnie zbliżały się co raz bardziej, a teraz nagle zamilkły.
Nie zauważył również, że w chwilę po ucichnięciu dzwonków, ucichły też pieśni i cała pijacka wrzawa w sąsiedniej izbie, i naraz zapanowała tam zadziwiająca, martwa cisza. Grusza otworzyła nagle oczy.
— Co to? — pytała — co to? Czemu tak cicho? Spałam i miałam sen. Jadę niby po śniegu, z człowiekiem kochanym, jadę z tobą niby. A śnieg taki biały i zimno, zimno. Więc tulę się do ciebie i ściskam i całuję. A śnieg błyszczy, wiesz, jak to bywa w noc księżycową, że człowiek prawie jest nie na ziemi. Budzę się, a tu miły przy mnie, jak dobrze.
— Przy tobie, ot tak — powtarzał Mitia, całując suknię jej, piersi, ręce. Lecz naraz zrobiło mu się dziwnie. Zdało mu się, że Grusza nie patrzy już na niego, ale prosto przed siebie, gdzieś powyżej jego głowy, a oczy jej wyrażały nagłe zdziwienie i jakby przestrach.
— Mitia! Kto to podgląda nas? — szepnęła. Mitia odwrócił głowę i zobaczył, że istotnie ktoś rozsunął firankę, wiszącą we drzwiach i patrzy na nich badawczo. I to nie jeden człowiek, ba było ich więcej. Skoczył z miejsca i rzucił się ku patrzącym.
— Proszę tu, proszę tu do nas, — przemawiał głos jakiś stanowczo, choć niezbyt głośno.
Mitia przekroczył próg i stanął nieruchomy. Cała izba pełna była ludzi, ale zupełnie nowych, nie tych, co się tu przed chwilą tak głośno zabawiali. Ludzi tych poznał natychmiast i zimny dreszcz przebiegł go od stóp do głów. Oto ten wysoki, sztywny starzec, w palcie i w czapce z czerwoną opaską — to sprawnik. A ten drugi o wyglądzie suchotnika, w tych starannie wyczyszczonych butach, to zastępca prokuratora. „On ma chronometr, — pomyślał Mitia, — wartości czterystu rubli, niedawno mi go pokazywał”.
A ten młody, drobny, w okularach. Mitia nie pamiętał tylko jego nazwiska, ale wiedział doskonale, że to sędzia śledczy, niedawno tu przybyły. A ten oto, to stanowy, Maurycy Markowicz, którego doskonale zna. Dobry znajomy. Dalej jeszcze ci z blachami i jacyś dwaj chłopi. A za nimi wszystkimi w progu Kałganow i Tryfon Borysicz.
— Ponowię! Czego wy, panowie! — Pytał Mitia, jakby nieprzytomny, aż naraz przypomniał sobie coś i krzyknął na cały głos.
— Aa! rozumiem.
Młody człowiek w okularach wystąpił przed innych i stanowczo, chociaż jakby z żalem — przemówił do Miti:
— Myśmy tu przybyli w sprawie... ważnej, bardzo ważnej. Proszę, zechciej pan przystąpić bliżej, tutaj, ot tu.
— To o starca! — krzyknął Mitia do najwyższego stopnia podniecony. — Rozumiem, to o starca i jego krew.
I jak podcięty usiadł, a właściwie opadł na stojące obok krzesło.
— A! rozumiesz! rozumiesz to teraz! ojcobójco ty, potworze. Krew starca woła przeciw tobie! — zawołał stary sprawnik siny z gniewu, i drżąc z oburzenia.
— Ależ panie, tak nie można! — zaprotestował młody sędzia śledczy, hamując oburzenie sprawnika. — Michale Makarowiczu, nie tak trzeba, nie tak. Proszę, pozwól mi pan samemu przeprowadzić pierwsze badanie oskarżonego. Nie przypuszczałem nigdy, abyś się pan mógł do tego stopnia zapominać.
— Ależ to brudy, zgroza, — krzyczał sprawnik, nie umiejąc powściągnąć zgorszenia i gniewu. — Patrzcie na niego. Pijany, w nocy, w karczmie, w towarzystwie rozpustnej dziewki i we krwi ojca.
— Zgroza!
— Zaklinam was na wszystko, pohamujcie się, Michale Makarowiczu, — prosił zastępca prokuratora, — inaczej i ja będę musiał...
Nie skończył jeszcze, gdy młody sędzia przystąpił do Miti, mówiąc poważnie i surowo.
— Kapitanie Dymitrze Karamazow. Jesteś pan obwiniony o zabójstwo własnego ojca, który zamordowany został dzisiejszej nocy. — Mówił coś jeszcze, jak również i prokurator, ale Mitia nic już nie słyszał i nie rozumiał, patrząc dokoła siebie dzikim wzrokiem.