Bracia Karamazow/Rozdział siódmy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Bracia Karamazow
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1913
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. Братья Карамазовы
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ PIĄTA.

ROZDZIAŁ SIÓDMY.

Dochodzenie zbrodni.

Piotr Iljicz Perchotin, któregośmy zostawili dobijającego się z całych sił do mieszkania Gruszy, dostukał się, oczywiście, w końcu. Udało mu się także obaczyć Fenię i rozmówić się z nią.
„Patrzę na jego ręce, a tu krew kapie z nich kroplami” — opowiadała Fenia.
Wiedział wprawdzie Piotr Iljicz, że krew nie kapała, ale zawsze zestawienie tych faktów było wielce podejrzane, a najważniejszą rzeczą było dowiedzieć się, gdzie się wówczas udał Dymitr. Perchotin był prawie pewien, że pośpieszyć musiał do domu ojca i że tam musiało coś zajść. Zdawałoby się teraz, że najprościej byłoby udać się do domu Fedora Pawłowicza i sprawdzić fakt na miejscu, ale noc była ciemna, Fedora Pawłowicza znał tylko z daleka i wyobrażał sobie, jakby ten drwił później z niego, opowiadając po całem mieście, że nieznajomy jegomość wpadł do niego w nocy, dopytując, czy go kto nie zamordował. Skandal i śmieszność, a tego się najbardziej Piotr Ilicz obawiał.
Przyszła mu naraz myśl, czyby nie udać się do pani Chachłakow, aby się od niej dowiedzieć, czy to ona dała 3000 rb. Dymitrowi Fedorowiczowi. Gdyby odpowiedziała przecząco, Piotr Iljicz postanowił udać się natychmiast do sprawnika, w razie przeciwnym odłoży wszystko do jutra. Wizyta u pani Chachłakow o tak spóźnionej godzinie była również krokiem bardzo dziwnym, tembardziej, że Perchotin znał ją tylko z widzenia, ale coś pchało go do zajęcia się tą sprawą, mimo, że powtarzał sobie wciąż, zły sam na siebie, że to przecież do niego nie należy.
Była już godzina jedenasta, gdy zadzwonił do pani Chachłakow, gdzie wpuszczono go nie bez trudności.
Pani Chachłakow, rozdrażniona jeszcze niepomiernie poprzedniemi odwiedzinami Dymitra i jego szczególnem zachowaniem się, zlękła się tembardziej tak późnej wizyty człowieka, zupełnie sobie nieznajomego. Przemogła jednak w niej kobieca ciekawość i zdecydowała się przyjąć Perchotina, dowiedziawszy się od pokojówki, że jest to pan bardzo przystojny i dobrze ubrany.
Wyszła więc do salonu w szlafroku, bo szykowała się już do snu i zapytała z godnością swego gościa, czego sobie właściwie życzy?
— Pozwoliłem sobie trudzić szanowną panią w sprawie wspólnego naszego znajomego, Dymitra Karamazowa — rzekł Perchotin, zaledwie jednak wymówił to nazwisko, gdy pani Chachłakow przerwała mu gniewnie, a twarz jej wyrażała najwyższe oburzenie.
— Przepraszam bardzo, — zawołała, — ale jak pan śmie, jak pan może nachodzić nieznajomą kobietę w jej własnym domu o tak późnej godzinie i to po to tylko, aby mówić jej o tym okropnym człowieku, który tu, w tem samem miejscu, niedalej jak przed trzema godzinami, o mało mnie nie zamordował. O człowieku, który tu krzyczał, tupał nogami, a wyszedł tak, jak się z przyzwoitego domu nie wychodzi. On chciał mnie zabić. To też wiedz o tem, szanowny panie, że skarżyć się będę na niego, a i na pana także. Proszę, zostaw mnie pan w spokoju, bo nie chcę już słyszeć o tem ani słowa. Ja kobieta, ja matka — a wy...
Tu Perchotin przerwał ten potok wymowy, pytając.
— Jakto, więc i panią chciał zabić?
— A kogoż on już zabił? — zapytała pani Chachłakow.
— Racz mnie pani wysłuchać cierpliwie, a może uda się nam rozwikłać tę ciemną historyę. Oto Dymitr Karamazow pożyczył odemnie dziesięć rubli o godzinie trzeciej po południu i wiem napewno, że nie miał wtedy ani grosza. Tymczasem o godzinie dziewiątej wieczór, przyszedł do mnie, trzymając w ręku sporą paczkę sturublowych banknotów, na zapytanie zaś moje, zkąd wziął te pieniądze, powiedział mi, że otrzymał je od szanownej pani na podróż do kopalni złota. Miał przytem ręce zakrwawione i plamy z krwi na bieliźnie i ubraniu.
— Boże miłosierny! — krzyknęła pani Chachłakow, — zamordował widocznie starego swego ojca. Nigdy mu nie dawałam żadnych pieniędzy. O, biegnij pan, biegnij na miłość Boską ratować starego, kto wie, może jeszcze nie zapóźno.
— Przepraszam panią bardzo. Więc nie dawała mu pani żadnych pieniędzy? Czy pani jest tego pewna?
— Ależ nie dawałam mu nic, odmówiłam, bo nie umiał ocenić moich dobrych chęci.
A ten dziki człowiek wpadł w szał i rzucił się na mnie, tupiąc nogami, tak, że musiałam w tył odskoczyć. I jeszcze powiem panu, jako człowiekowi, przed którym nic mi już nie wolno ukrywać, że wyszedł, plunąwszy na mnie. Czy może pan sobie coś podobnego wyobrazić? Ale czemuż my stoimy, usiądź pan, proszę, albo lepiej śpiesz pan, śpiesz, do nieszczęsnego starca, aby go ochronić od śmierci.
— A jeżeli on go już zabił?
— To prawda! Ach Boże mój. Cóż robić w takim razie. Cóż robić?
Tymczasem posadziła Piotra Ilicza, a sama usiadła naprzeciw. Ten opowiadał jej w krótkości wszystko, co wiedział o dzisiejszych wypadkach. Słuchając go, pani Chachłakow wydawała okrzyki przerażenia i zasłaniała twarz rękami.
— Wystaw pan sobie, że ja to zawsze przeczuwałam. Ileż to razy, patrząc na niego, myślałam sobie, oto człowiek, który z pewnością skończy na tem, że mnie zamorduje. Tak się też i stało. To jest, jeżeli nie zabił mnie, a swego starego ojca, to tylko przypadek i palec Boży, który mnie od tego uchronił. Nie śmiał zamordować mnie, dlatego tylko, że przed chwilą włożyłam mu sama na szyję medalik świętej Barbary męczennicy. To mnie uratowało, ale jakże blizką byłam śmierci w owej chwili. Wystaw pan sobie, podeszłam do niego blisko, a on wyciągnął do mnie szyję. Boże mój, Boże i pomyśleć tylko, że jeszcze wtedy poważył się splunąć na mnie, choć zawsze to lepiej, niż gdyby mnie był zamordował. Czy wie pan, Piotrze Iliczu? (Nieprawdaż, tak się pan nazywa). Ja przestałam już wierzyć w cuda, z powodu starca Zosimy (pan słyszałeś o starcu Zosimie?). Ale od dziś zaczynam znowu wierzyć, bo to był wyraźny cud nademną. Słowem, że ten nędznik splunął na mnie i wybiegł z pokoju, ale dokąd on mógł pobiedz, dokąd? jak się panu zdaje?
Piotr Iljicz wstał, oświadczając, że musi teraz pójść do naczelnika powiatu, aby mu całą rzecz przedstawić.
— Znam go doskonale, to zacności człowiek, Michał Makarowicz. Idź pan, idź do niego, to wyborna myśl.
— Przykra to będzie dla mnie misya, — rzekł Perchotin, który usiłował napróżno wyrwać się z rąk pani Chachłakow i pożegnać ją, skoro dowiedział się już o tem, co mu było potrzebne.
— I wie pan co? — nalegała dama. — Przyjdź pan koniecznie do mnie opowiedzieć wszystko, czego się pan dowiedział. Chociażby o drugiej, o trzeciej, o czwartej nawet w nocy. Każ mnie pan rozbudzić, gdybym już spała. Chociaż ja napewno nie zasnę przez całą noc. A wie pan co? Możebym ja z panem pojechała.
— O nie! Nie potrzebuje się szanowna pani trudzić, wystarczy, jeśli mi pani da kartkę własnoręcznie napisaną i podpisaną, że Dymitr Fedorowicz nie otrzymał żadnych pieniędzy.
— Ależ naturalnie, dam ją panu natychmiast, to wyborna myśl. Poprostu w zdumienie mnie pan wprowadza przenikliwością swoją i rozumem. Taki młody. I pan tu urzęduje?
Mówiąc to wszystko i dużo więcej jeszcze na pochwałę młodego urzędnika, pani Chachłakow pośpieszyła do biurka i napisała szybko żądaną kartkę, którą doręczyła Perchotinowi.

„Nigdy w życiu nie dawałam żadnych pieniędzy nieszczęsnemu Dymitrowi Karamazow, a zwłaszcza, nie dałam mu dziś trzech tysięcy rubli. — Co przysięgam na wszystko, co mam najdroższego w świecie”.
Chachłakowa.

— Oto jest żądana kartka, — mówiła do Piotra Iljicza, — wielkiego czynu pan dokonasz, jeżeli, dzięki panu, prawda zostanie wyświetlona.
Perchotin żegnał ją pośpiesznie, ale pani Chachłakow nie chciała się z nim jeszcze rozstać, odprowadziła go do przedpokoju i mówiła wciąż:
— Jakże wdzięczna jestem panu, jak bardzo wdzięczna, że się pan do mnie pierwszej zwrócił. Byłoby mi niezmiernie miło widywać pana częściej u siebie. — Proszę, nie zapominaj pan o nas. Jak to przyjemnie pomyśleć, że mamy w naszem mieście tak zdolnego i inteligentnego urzędnika. Wyobrażam sobie, jak wysoko muszą tu cenić pańskie zdolności. Co do mnie, gotowa jestem zrobić dla pana wszystko, co będzie w mojej mocy. Ja tak kocham młodzież, przepadam poprostu za nią. Przecież to podstawa naszego życia i nadzieja kraju naszego. Żegnam pana, żegnam i czekać go będę z niecierpliwością.
Ale Piotr Iljicz wybiegł już, nie słysząc ostatnich jej słów. — Mimo wszystko jednak pani Chachłakow zrobiła na nim wrażenie bardzo sympatyczne. „Jak ona młodo wygląda” — pomyślał — „i jaka miła, przystojna”.
Bardzo podobne myśli snuły się po głowie pani Chachłakow, po odejściu młodego człowieka. Była nim poprostu oczarowana, tak dalece, że zapomniała prawie o tragicznym wypadku, który spowodował jego wizytę. — Udała się wkrótce na spoczynek i zasnęła spokojnie i słodko, marząc o niespodzianem spotkaniu, które w istocie miało dla niej w przyszłości bardzo ważne następstwa i stało się początkiem karyery młodego Perchotina.
On tymczasem udał się wprost do miejscowego sprawnika, Michała Makarowicza Makarowa.
Był to człowiek bardzo lubiany w mieście z powodu nadzwyczajnej swojej gościnności. Niezmiernie towarzyski, dnia jednego nie spędził bez gości, a pod najróżniejszymi pozorami urządzał u siebie proszone obiady i wieczory z kartami. — Był on już wprawdzie wdowcem, ale w domu jego nie brakło i kobiecego towarzystwa, bo mieszkała przy nim córka jego, również jak on, wdowa z dwoma dorastającemi córkami. Obecność młodych panienek ściągała, oczywiście, młodzież, to też w domu Michała Makarowicza bawiono się zawsze wesoło i gwarnie. Idąc do niego, Piotr Iljicz pewien był, że zastanie tam mniej lub więcej liczne zebranie, a przypuszczenie to nie zawiodło go. Przez dziwne jakieś zrządzenie losu, zebrani byli właśnie przy kartach wszyscy ci, których obecność konieczna była dla dochodzenia w razie jakiego zajścia kryminalnego, jak właśnie w tym wypadku.
Był tam więc zastępca prokuratora, którego jednak tytułowano prokuratorem, Hipolit Kiryłowicz, człowiek zdolny, ale mający o sobie bardzo wysokie pojęcie, przytem skłonny do suchot, a przez to chorobliwie rozdrażniony i zgorzkniały. Uważał on siebie za genialnie zdolnego Psychologa, umiejącego niemal odgadywać najtajniejsze pobudki zbrodni, a sprawa morderstwa, spełnionego w rodzinie Karamazowych — nastręczała mu wyborną sposobność do wsławienia swego nazwiska na całą prawie Rosyę.
Dalej, znajdował się tam jeszcze Mikołaj Neludow, młody sędzia śledczy, niedawno przybyły z Petersburga, który zalecał się do jednej z panienek i młody lekarz powiatowy, codzienny gość sprawnika.
Wszedłszy do mieszkania Makarowa, poznał odrazu Piotr Iljicz, że wiedzą już tu o katastrofie. Wszyscy rzucili karty i rozmawiali żywo, stojąc pośrodku pokoju. Okazało się, że Fedor Pawłowicz został w istocie zamordowany i ograbiony tej nocy, a wiadomość o tem doszła sprawnika przed chwilą.
Stało się to wszystko w następujący sposób: Żona Grzegorza, Marta Ignatjewna, zbudzona została nagle z głębokiego snu strasznym krzykiem, który, jak się pokazało, wydał z siebie Smerdiakow, dostając ataku epileptycznego. Marta znała dobrze te dzikie wycia, którymi rozpoczynała się zwykle jego choroba, ale lękała się ich zawsze, nie mogąc się nigdy do nich przyzwyczaić. Wstała więc i budzić zaczęła męża, ale, ku wielkiemu swemu zdziwieniu, nie znalazła go w izbie, łóżko na którem spał przed godziną, było puste. Wybiegła więc na ganek, nawołując po cichu, ale odpowiedzi nie otrzymała żadnej, natomiast usłyszała jęki, dochodzące z głębi ogrodu — „Boże miłosierny, — pomyślała, — zupełnie tak samo jęczała tu kiedyś biedna Elżbieta”. Poszła, mimo przestrachu w kierunku, zkąd dochodziły jęki, a po niejakim czasie usłyszała słaby i dziwnie brzmiący głos męża, który wzywał ją po imieniu. Znalazła go wreszcie zbroczonego krwią i usiłującego napróżno podnieść się. Krzyknęła wówczas przeraźliwie, mimo, że Grigorij nakazywał jej milczenie, mówiąc słabym głosem: „I czego krzyczysz, głupia? Idź lepiej i daj znać, komu należy. Morderca!... niegodziwy!... zabił własnego ojca”. Marta nie uspokoiła się jednak bynajmniej i krzyczała coraz głośniej, a potem pobiegła pod okno starszego pana, wzywając go na pomoc. Tu jednak straszny widok przedstawił się jej oczom. Oto Fedor Pawłowicz leżał na wznak na podłodze. Jasny jego szlafrok i koszula, zbroczone były obficie krwią, a stojąca na stole świeca oświecała żółtym blaskiem stężałe jego w martwej nieruchomości rysy.
Marta, zupełnie już nieprzytomna ze strachu i zgrozy, pobiegła za bramę do sąsiadów, wzywając ich na pomoc. Przeraźliwe jej krzyki zbudziły przedewszystkiem Maryę Kondratiewnę i matkę jej, zbudził się też i stróż, który tam przypadkiem nocował i wszyscy, wraz z Martą, udali się na miejsce zbrodni. Wpierw jednak zajęli się leżącym w ogrodzie Grigorem. Przenieśli go do jego izdebki i opatrzyli rany, on zaś polecił im zawiadomić natychmiast sprawnika o wszystkiem, co zaszło. W ten sposób, w chwili, gdy Piotr Iljicz wszedł do mieszkania Michała Makarowa, chcąc udzielić mu tylko obaw swoich i podejrzeń, zastał tam już wszystkich w popłochu i przekonał się, że to, co uważał za domysł i przypuszczenie, było już faktem pewnym i stwierdzonym.
Przedstawiciele władzy postanowili działać energicznie. Pomocnik prystawa otrzymał polecenie wybrania czterech najzdolniejszych agentów policyjnych, żeby z ich pomocą zbadać teren zbrodni. Udali się więc wszyscy do domu Fedora Pawłowicza, który, jak się okazało, miał głowę roztrzaskaną tępem jakiemś narzędziem, tem samem, którem, prawdopodobnie, ugodzony został Grigorij. Narzędzie to odszukano wkrótce w ogrodzie, obok miejsca, gdzie leżał Grigor. Był to poprostu duży, mosiężny tłuczek, ten sam, który Dymitr porwał z kuchni Feni w chwili, gdy się dowiedział o nieobecności Gruszy. W pokoju sypialnym, w którym leżał trup zamordowanego, nie było żadnych śladów walki. Wszystko było w porządku, prócz tego, że na ziemi, obok łóżka, znaleziono dużą rozerwaną kopertę, na której wyczytano napis, położony ręką Fedora Pawłowicza: „Trzy tysiące rubli, dla mego anioła, Gruszy, jeżeli zechce przyjść”. A dalej, w charakterze dopisku: „Mojemu lubemu kurczątku”. Obok leżała na ziemi różowa wstążeczka, którą związana była koperta.
Piotr Iljicz złożył wówczas urzędowe zeznania, co do wszystkich szczegółów, które mu były znane. Sędzia i prokurator zwrócili szczególniejszą uwagę na wiadomość, że Dymitr zabrał z sobą pistolety i zamierzał się o świcie zastrzelić. Należało więc śpieszyć się, aby uprzedzić jego rozpaczliwy zamiar, który uniemożliwiłby przeprowadzenie śledztwa. „To jasne, to zupełnie jasne — powtarzał prokurator. — To się spotyka bardzo często wśród takich zbrodniczych narwańców. Dziś morderstwo, jutro hulanka z kobietami, a potem samemu sobie kulką w łeb. Pamiętacie państwo tego chłopaka, który zabił kupca Ołsufjewa i ograbił go z półtora tysiąca rubli; tak samo, prosto z miejsca zbrodni, poleciał na hulankę z pieniędzmi w garści”.
Trzeba było jednak przedtem dopełnić wszystkich formalności w domu zamordowanego, opieczętować wszystko, zrewidować starannie całe mieszkanie, podać ekspertyzę lekarską i t. d. Uradzono więc, żeby wysłać powozem stanowego prystawa, Maurycego Maurykowicza, który miał przygotować wszystko, zachowując najściślejsze incognito, do czasu przybycia wyższych władz. Tak się też i stało. Stanowy, przybywszy do Mokroje, przypuścił tylko do tajemnicy gospodarza oberży, Tryfona Borysicza, który, na jego żądanie, wydostał pistolety Dymitra i umieścił je w bezpiecznem miejscu. Obaj też mieli wciąż na oku obwinionego. Było to właśnie wtedy, gdy Mitia, wyszedłszy na ganek, spotkał Tryfona Borysicza, dziwiąc się nagłej zmianie jego humoru. W godzinę później, o 5-ej zrana, przyjechali dwiema trójkami sędzia, prokurator, sprawnik i inni, i wówczas przystąpiono do urzędowego aresztowania mordercy. Doktór tylko został na miejscu, przy trupie Fedora Pawłowicza. Zainteresowała go także żywo choroba Smerdiakowa. Twierdził, że tak częste ataki epileptyczne są bardzo rzadkiem i dziwnem zjawiskiem i że jest to wypadek, należący stanowczo do nauki. Zdawało mu się przytem, że chory jest w niebezpieczeństwie życia i prawdopodobnie nie dożyje jutra.
Gdy Mitia usłyszał, że oskarżają go o zamordowanie ojca, spojrzał dokoła siebie dzikim wzrokiem, wołając: „Nie! tej krwi nie jestem winien; chciałem zabić, ale nie zabiłem. Nie ja! nie!” Zaledwie to jednak wyrzekł, gdy z za firanki wypadła Grusza i krzyknęła rozdzierającym głosem, rzucając się do nóg sprawnika:
— To ja! To ja, przeklęta, winna jestem wszystkiemu! Przezemnie on zabił ojca; dręczyłam go, męczyłam, aż doprowadziłam go do tego. I tego starego biedaka także męczyłam i rozum mu odebrałam. Wszystko to ja, wszystko przezemnie, jam główna winowajczyni.
— Ty! wiadomo, że ty! — krzyczał sprawnik, wygrażając jej pięścią. — Ty niegodna rozpustnico, źródło wszelkiej zbrodni.
Ale sędzia i prokurator schwycili go za ręce, powstrzymując niewczesną żarliwość.
— Miarkujcie się, Michale Makarowiczu — mówił prokurator. — Zachowujecie się niemożliwie i psujecie zupełnie porządek śledztwa.
— Przekracza pan miarę — hamował go młody sędzia śledczy. — Trzeba koniecznie zachować formy przyzwoite, konieczne.
— Sądźcie nas oboje razem! — wołała Grusza, wciąż jeszcze na klęczkach — i niech nas jedna spotka kara. Pójdę z nim wszędzie, choćby na szubienicę.
— Gruszo! życie ty moje i moja święta! — zawołał Mitia, rzucając się na kolana obok niej i ujmując ją mocnym uściskiem. — Nie wierzcie jej, panowie, ona nic nie wie, nic niewinna, żadna krew na niej nie ciąży.
Rozdzielili ich przemocą. Gruszę odprowadzono do przyległej izby. Mitia zaś znalazł się, sam nie wiedząc kiedy, za stołem, przy którym siedział naprzeciw niego młody sędzia śledczy, który zachęcał go uprzejmie, aby napił się wody.
— Wypij pan, proszę, to pana uspokoi — mówił, po nie wiem już który raz, wskazując na szklankę, pełną wody. Mitia przypominał sobie potem, że przez cały czas strasznego tego badania nie mógł oczu oderwać od pierścieni, zdobiących rękę sędziego. Jeden był z ametystem, drugi ażurowy, pięknej bardzo roboty i szczególnego blasku. Nie mógł nigdy pojąć, dlaczego pierścienie te pochłaniały tak wyłącznie jego uwagę.
Na krześle, na prawo od Miti, w miejscu, które zajmował przedtem Maksymow, usiadł prokurator, tam zaś, gdzie poprzednio siedziała Grusza, zajął miejsce pisarz, towarzyszący urzędnikom. Sędzia śledczy siedział na kanapie, gdzie wprzód figurował jegomość z fajką, niefortunny wielbiciel Gruszy. Sprawnik usunął się w zagłębienie przy oknie, gdzie dotrzymywał mu towarzystwa młody Kałganow.
— Proszę, napij się pan wody — zapraszał po raz dziesiąty może sędzia śledczy.
— Wypiłem już, panowie, wypiłem. No cóż! Sądźcie mnie teraz, skazujcie, wydajcie wyrok! — zawołał Mitia, patrząc przed siebie osłupiałym, nieruchomym wzrokiem.
— Tak, więc pan utrzymuje stanowczo, że nie winien jesteś śmierci ojca? — pytał sędzia.
— Tak, tak, tej śmierci nie jestem winien, przelałem inną krew, krew innego starca, ale ojca mego nie zabiłem. Opłakuję całem sercem tamto zabójstwo, ale strasznie, panowie, o, strasznie, odpowiadać za nie, inną krwią, tak blizką! To jakbyście mi obuchem dali po głowie. Ale któż zabił mego ojca? Kto go mógł zabić, jeśli nie ja? To coś nadzwyczajnego, niemożliwego.
— Kto mógł zabić ojca pańskiego... — zaczął sędzia, ale w tej chwili przerwał mu prokurator, zamieniając z nim znaczące spojrzenie, i zaczął sam, zwracając się do Miti.
— Starzec, o którego życie zdajesz się tak lękać, Grigorij Wasilewicz, sędziwy sługa waszego ojca, nie zginął, mimo morderczego ciosu, któryś mu pan wymierzył.
— Żyje! — zawołał Mitia z wybuchem nagłej radości. — Dzięki ci, o Panie, to widoczny cud ręki Twojej! Wysłuchałeś modlitwy grzesznika i złoczyńcy, jakim jestem.
Dymitr przeżegnał się trzy razy.
— Właśnie tenże Grigorij złożył ważne świadectwo przeciw panu — zaczął prokurator.
— Pozwólcie panowie! — przerwał Dymitr — na jedną tylko minutkę pobiegnę do niej.
Mówiąc to, wstał żywo z krzesła.
— Przepraszam, w tej chwili nie wolno! — syknął prokurator, zrywając się również z miejsca. Jednocześnie dwaj ludzie z blachami na piersi przytrzymali Mitię, który zresztą uległ bez oporu.
— Jaka szkoda, panowie! — mówił Mitia, zupełnie rozpogodzony — chciałem tylko powiedzieć jej, że zmyta już ze mnie ta krew, która przez całą noc ssała mi serce i że nie jestem mordercą. Chciałem jej to powiedzieć, bo to moja narzeczona, panowie — dodał, patrząc dokoła z tryumfem. — O, jakże wam wdzięczny jestem za tę wiadomość, odrodziliście mnie nią i wskrzesili do życia. Boże mój! wszakże ten starzec nosił mnie na ręku, gdy byłem jeszcze dzieckiem, pielęgnował mnie i był mi ojcem prawdziwym, wtedy, gdy opuszczony byłem przez wszystkich.
— Zatem pan utrzymuje... — zaczął sędzia.
— Pozwólcie panowie! jeszcze chwilę — przerwał Mitia, opierając się obu łokciami na stole — dajcie czas opamiętać się, przyjść do siebie. Wszystko to spadło na mnie tak nagle, a wy pytaniami waszemi uderzacie we mnie raz po raz. A ja przecież człowiek jestem, panowie, nie bęben, w który tłuc można bez opamiętania.
— Możeby się pan jeszcze wody napił — zaproponował raz jeszcze sędzia.
Mitia odjął ręce od twarzy i roześmiał się. Patrzył przed siebie śmiało, a wygląd jego zmienił się w jednej chwili, zaczął także mówić zupełnie innym tonem. Nie był to już obwiniony wobec sędziów swoich, ale człowiek dobrego towarzystwa, równy tym, z którymi rozmawia, jakgdyby się z nimi spotkał w jakim wspólnie znajomym domu.
Znał bo też wszystkich ich dobrze, u niektórych bywał częstym gościem, jak np. u sprawnika, który przyjmował go nawet bardzo łaskawie, a dopiero w ostatnich czasach boczyć się na niego zaczął za to właśnie, że Mitia, zajęty miłością swoją do Gruszy, nie odwiedzał go dość często. Z prokuratorem znał się także dobrze, a zwłaszcza łączyła go przyjazna zażyłość z żoną jego, kobietą bardzo nerwową i fantastyczną, która, niewiadomo dlaczego, lubiła go bardzo i zajmowała się jego losem. Z młodym sędzią śledczym spotykali się także często i prowadzili nawet z sobą zajmujące dysputy, przeważnie o kobietach.
— Widzę, Mikołaju Onufrowiczu, że artystycznie umiecie prowadzić badanie — zaśmiał się wesoło Mitia. — Nie lękajcie się, bo teraz ja sam ulżę waszej robocie i opowiem chętnie resztę. Miałem przyjemność widywać pana u kuzyna mego, Miasowa, nieprawdaż? Bądźcie spokojni, panowie, rozumiem wybornie wasze położenie względem mnie, a wobec oskarżenia Grigorja ciąży na mnie straszne, okropne podejrzenie. Ale do rzeczy, panowie, za chwilę wszystko się wyjaśni. Skoro już wiem, że nie zabiłem starca, skończymy całą sprawę w oka mgnieniu.
Mitia mówił dużo i prędko, z widocznem nerwowem podnieceniem, a sędziów swoich zdawał się uważać za najżyczliwszych swych przyjaciół.
— Zatem pan zaprzecza stanowczo i radykalnie wniesionemu na pana oskarżeniu — przemówił sędzia, a zwróciwszy się do pisarza rozkazał zapisać to w protokule.
— Zapisywać? Chcecie więc panowie wszystko zapisywać? I owszem, daję wam na to moje pełne zezwolenie. Tylko widzicie tak trzeba pisać: Winien jest ciężkiej obrazy, a nawet uderzeń, które zadał starcowi, winien jest myślą wewnętrzną, kryjącą się w głębi jego serca (chociaż tego nie trzeba pisać, — dodał, pochylając się ku pisarzowi, — wewnętrzne moje życie należy wyłącznie do mnie). Ale morderstwa tego nie popełnił, nie winien jest śmierci ojca. Wszak to byłaby dzika myśl, zupełnie dzika. Dowiodę wam tego, panowie, i przekonam was natychmiast, i śmiać się będziecie z własnych podejrzeń, serdecznie śmiać.
— Uspokój się pan — upominał go sędzia śledczy, usiłując przyprowadzić do równowagi rozegzaltowanego własnemi słowami Dymitra. — Przedewszystkiem zechciej pan odpowiedzieć nam zupełnie wyraźnie na jedno pytanie. Podobno nie lubiłeś pan swego ojca i byłeś z nim w ciągłym sporze. Przed kwadransem nawet zawołałeś pan: „Nie zabiłem, chociaż chciałem zabić”.
— Czy ja tak zawołałem? Może być, ostatecznie. Na nieszczęście chciałem go istotnie zabić, i to nie raz. Na nieszczęście.
— Chciałeś go pan zabić? A czy nie zechciałbyś pan objaśnić nas, co było przyczyną tak wielkiej pańskiej nienawiści do ojca?
— Cóż tam objaśniać? — odparł posępnie Mitia, wzruszając lekceważąco ramionami. — Nie ukrywałem moich uczuć, całe miasto wiedziało o nich. W restauracyi, w cukierni, niedawno jeszcze w celi starca mówiłem o nich otwarcie. Kilka dni temu uderzyłem ojca i omal go nie zabiłem, i to przy świadkach. Fakta krzyczą przeciw mnie, sam to przyznaję. Ale uczucia, panowie, uczucia, to inna rzecz. Wprawdzie zdaje mi się, że do uczuć moich nie macie prawa, że jednak nie ukrywałem ich i dawniej, owszem, mówiłem o nich głośno, we wszystkich miejscach publicznych, więc i przed wami nie będę robił tajemnicy. Widzicie panowie, ja rozumiem, że są na mnie straszne poszlaki. Krzyczałem na głos, że ojca zamorduję, a tu zamordowali go w istocie. Któż więc inny mógł zabić, jeśli nie ja? Cha, cha. Sam jestem do głębi poruszony, myśląc, ktoby go mógł zabić? Powiedzcie mi więc panowie, gdzie go zabili? jak? czem? Żądam od was koniecznie tych szczegółów. — Mówiąc to, obrzucił szybko wzrokiem prokuratora i sędziego.
— Znaleźliśmy ojca pańskiego, leżącego na wznak na podłodze, w sypialnym jego pokoju, a głowę miał roztrzaskaną — odpowiedział prokurator.
— Okropność! — wzdrygnął się Mitia i zakrył twarz rękami.
— Idźmy dalej — rzekł prokurator. — Przyczyną nienawiści pańskiej była, jak się zdaje, zazdrość — sam pan to kiedyś przyznałeś publicznie.
— Tak, była w tem zazdrość, ale nietylko to.
— Spór o pieniądze?
— Tak i spór o pieniądze.
— Chodziło podobno o trzy tysiące.
— Jakie trzy tysiące — krzyknął gwałtownie Mitia. — Więcej, daleko więcej. Ale gotów już byłem zgodzić się i na trzy tysiące. Tak bardzo, tak nieodzownie potrzebowałem ich. I rzeczywiście, trzy tysiące, które, jak wiedziałem, przeznaczył dla Gruszy i trzymał u siebie pod poduszką, uważałem za skradzione mnie.
Prokurator zamienił znów porozumiewawcze wejrzenie z sędzią śledczym, i mrugnął na niego nieznacznie, sędzia zaś rzekł:
— Pozwoli pan, że zanotujemy w protokule, żeś pan te pieniądze uważał jako swoją, niezaprzeczoną własność.
— Piszcie panowie, piszcie! Rozumiem doskonale, że to znów dowód przeciw mnie, ale mimo to, nie zaprzeczam i odpowiadam za siebie. Widzę teraz, że uważacie mnie za całkiem innego człowieka, niż jestem nim w istocie. Raczcie nie zapominać, że mówi z wami człowiek uczciwy i mimo, że zmierzył całą otchłań podłości, człowiek szlachetny — tak panowie, szlachetny wewnętrznie, w głębi swego jestestwa. Nie umiem się, być może, wyrazić. W tem właśnie cała moja męka, że przez całe życie szukałem szlachetności, pożądałem jej, tęskniłem za nią i odkryć ją chciałem, z latarnią Dyogenesa w ręku... tak... z latarnią. A mimo to, przez całe życie popełniałem rzeczy brzydkie, jak my wszyscy, panowie, t. j., przepraszam, wy może lepsi jesteście odemnie i tylko ja, ja jeden zbłądziłem. — Panowie! głowa mnie boli — dodał marszcząc czoło. — Co prawda, niepodobała mi się jego powierzchowność — mówił dalej. — Coś w niej było nieuczciwego, bezczelnego, sponiewierać musiał i splamić każdą świętość, przytem te wieczne drwiny, cynizm, było mi to wszystko wstrętne. Dziś jednak, kiedy wiem, że już nie żyje, myślę o nim inaczej.
— Jakto inaczej?
— Nie tyle inaczej, ile przykro mi, żem go tak znienawidził.
— Uczucie skruchy?
— Nie, o nie. Źle mnie rozumiecie. Widzicie panowie, sam przecie nie jestem ani tak pięknym, ani tak dobrym człowiekiem, abym miał prawo za wstrętnego go uważać.
Rzekłszy to, Mitia spochmurniał. Wogóle za każdem prawie pytaniem, które mu zadawano, stawał się coraz posępniejszy. Naraz zaszła całkiem niespodziewana scena. Grusza, którą odprowadzono niezbyt daleko, bo do trzeciej tylko izby, płakała tam bezradnie. Towarzystwa dotrzymywał jej jeden tylko Maksymow, niesłychanie strwożony i onieśmielony. Przy drzwiach został jeden tylko człowiek z blachą. Gdy żal wezbrał już w niej nad miarę, Grusza, nie bacząc na nic, wyrwała się z pokoju, gdzie była zamknięta i, wołając na cały głos: „Och, nieszczęśliwam ja! nieszczęśliwa!” wdarła się do izby, w której odbywało się przesłuchanie Miti. Ten, ujrzawszy ją, rzucił się, oczywiście, na jej spotkanie, ale nie dozwolono im zbliżyć się do siebie. Gruszę wyprowadzono znowu, Mitia zaś szamotał się długi czas, i dopiero czterech ludzi zdołało go zatrzymać. Gdy wreszcie uległ i usiadł na dawnem miejscu, krzyknął, zwracając się do sędziów.
— I czemu się nad nią znęcacie? Ona wam przecie nic nie zawiniła!
W chwilę potem wszedł do izby sprawnik, Michał Makarow i prosił o pozwolenie przemówienia kilku słów do więźnia, oczywiście, w obecności sędziów. Gdy mu na to pozwolono, stary rzekł szczerze wzruszony.
— Posłuchaj mnie, gołąbku, Dymitrze Fedorowiczu, sam odprowadziłem na dół twoją narzeczonę, Agrafię Aleksandrownę i oddałem ją tam pod opiekę córek gospodarza. Ten stary Maksymow siedzi wciąż przy niej, a ja sam uspokoiłem ją i perswadowałem, żeby zachowywała się spokojnie i nie przeszkadzała śledztwu, bo może zaszkodzić twojej sprawie. To dobra i rozumna kobieta. Pojęła, o co chodzi, a mnie, staremu, ręce całowała, prosząc i wstawiając się za tobą. Teraz przysłała do ciebie umyślnie, prosząc, żebyś był spokojny i trzeba, kochanku, trzeba, żebyś się uspokoił, inaczej nie będziesz się mógł dobrze usprawiedliwiać. — Cóż, Dymitrze Fedorowiczu, czy mogę jej powtórzyć, że zrobicie to, o co was prosi?
Stary sprawnik, przed chwilą tak gniewny, mówił teraz ze łzami w głosie, tak wzruszyła go do głębi dobrej duszy litość nad żywym, ludzkim bólem tych obojga. Dymitr rzucił się ku niemu z zachwytem.
— Dziękuję wam, o dziękuję za nią, Michale Makarowiczu! Anielską macie, anielską duszę. Będę już teraz spokojny i więcej jeszcze, będę wesół, szczęśliwy. Teraz, panowie, otworzę wam całą duszę i wszystko ze mnie wydobędziecie. Obaczycie panowie, jak się to łatwo skończy i jak wesoło. Panowie. Co to za kobieta i taka miłość! czem ja nędzny zasłużyłem na nią? Co jej dałem? ona mi jest światłem i świętością życia. — A słyszeliście ten jej krzyk: „Z tobą razem, choćby na szubienicę”. Ona, taka dumna, u nóg się wam włóczyła z mego powodu, a przecie jest niewinna. Jakże mam jej nie wielbić? jak nie rwać się do niej?
I opadł na krzesło, a zakrywszy twarz obu rękami, zapłakał cicho, ale były to łzy radości. Opamiętał się też natychmiast. Stary zaś sprawnik ogromnie był ucieszony dobrym skutkiem swego poselstwa, a i sędziowie także. Czuli oni, że sprawa badania więźnia wstępuje w nową fazę.
— No, panowie! — mówił Dymitr, — teraz wasz jestem, zupełnie wasz. Tylko proszę, nie grzebcie się panowie w mojej duszy, nie szarpcie jej drobiazgami, a pytajcie mnie o fakta, o same fakta, a zadowolnię was w zupełności. — Do dyabla z wykrętami!
Badanie zaczęło się znowu.
— Nie uwierzysz pan, jaką przysługę oddasz pan sam sobie, odpowiadając jasno na wszystkie pytania, — mówił sędzia z widoczną radością, błyszczącą w jego płowych, jasno niebieskich i trochę za blisko siebie osadzonych oczach. — W takiem położeniu, jak pańskie, wzajemna ufność jest koniecznym warunkiem powodzenia, a my z naszej, strony dołożymy wszelkich usiłowań, aby sprawa weszła na dobrą drogę. Nieprawdaż, panie prokuratorze?
— O bezwątpienia! — odpowiedział sucho prokurator. W gruncie nie pochwalał on zbyt życzliwego odnoszenia się sędziego do obwinionego. Tu wypada nadmienić, że młody sędzia śledczy, który niedawno przybył z Petersburga, był jedynym człowiekiem w mieście, wierzącym zupełnie szczerze w niepospolity talent i nieomylną przenikliwość prokuratora. W zamian za to, młody sędzia był jedynym człowiekiem, posiadającym szczerą sympatyę prokuratora. Jadąc tu, ułożyli się już w drodze w jaki sposób prowadzić mają badanie i rozumieli się teraz wybornie, z jednego słówka, z jednego mrugnięcia powiek.
— Pozwólcie mi panowie opowiedzieć wszystko samemu, tylko nie przerywajcie drobiazgami — niecierpliwił się Mitia.
— Ależ wybornie, najchętniej. Tylko wpierw pozwól nam pan skonstatować drobny, ale ciekawy dla nas fakcik o tych dziesięciu rublach, które pożyczył pan u przyjaciela swego, Perchotina, oddawszy mu w zastaw pistolety.
— Tak jest; panowie, zastawiłem swoje pistolety, zaraz po powrocie do miasta.
— Więc pan wyjeżdżałeś?
— Wyjeżdżałem, a wy panowie nie wiedzieliście o tem? Widzicie!
Prokurator i sędzia spojrzeli po sobie.
— Czy mógłbyś pan opowiedzieć nam systematycznie cały przebieg owego dnia? — zaproponował sędzia.
— Ależ i owszem. Czemuż nie żądaliście tego odemnie wcześniej. Właściwie, jeszczeby dla was było lepiej, gdybym rzecz całą zaczął od poza wczorajszego dnia. Poszedłem najpierw do kupca Samsonowa, dla pożyczenia od niego trzech tysięcy rubli.
— Przepraszam, — przerwał prokurator, — czy nie mógłby pan objaśnić nas, dlaczego chodziło panu mianowicie o trzy tysiące rubli?
— Ech! panowie. I znowu zaczynacie gubić się w drobiazgach. Jak? Kiedy? dlaczego? Czemu tyle, a nie tyle pieniędzy? I poco to? Czemu tyle a nie tyle pieniędzy? I poco ta cała babranina? Do czego was doprowadzi? Jeśli tak dalej pójdzie, to trzy tomy zapiszecie tą jedną sprawą, a i tak nie wystarczy wam to jeszcze i będziecie musieli dodać epilog.
Słowa te wypowiedział Mitia trochę niecierpliwie, ale tonem człowieka ożywionego najlepszemi chęciami i pragnącego wypowiedzieć całą prawdę.
— Panowie, — podchwycił on znów, — wierzcie mi, że rozumiem doskonale wzajemne nasze położenie, dopóki się rzecz cała nie wyjaśni. — I nie myślcie, proszę, że jestem pijany, a choćbym i był pijany, toby i tak nie miało żadnego znaczenia, bo u mnie widzicie tak:

„Wytrzeźwiał, wnet głupim został,
Upił się, rozumu dostał”.

— Cha! cha! — A przytem, panowie, wiem dobrze, że za pobicie starego Grigora należy mi się kara, pół roku, może rok więzienia, jak tam już po waszemu wypada. Nie można przecie bezkarnie starcom głowy rozbijać. Ale poza tem, musicie panowie sami przyznać, że moglibyście świętego wyprowadzić z równowagi takiemi pytaniami, jak gdzie stąpił i kiedy stąpił? dlaczego stąpił? W co wstąpił? I cóż z tego wszystkiego się dowiecie? Nic, ale to zupełnie nic. Zakończę więc prośbą do was, panowie. Dajcie już raz pokój tym mizernym i wykrętnym pytaniom. Kiedy wstał? co zjadł? jak splunął? gdzie splunął? Ładna metoda, niema co mówić. — Uśpić najpierw czujność przestępcy, a potem rzucić mu nagle w twarz oszołamiające pytania: „Kogo zabił”? „Kogo okradł”? Cha! Cha! Na tem polega cała wasza uczona i fachowa przebiegłość. Taka chytrość dobra może jest dla chłopów, których sądzicie, ale ja się przecie na nią nie dam złapać. Służyłem w wojsku i rozumiem się trochę na tych rzeczach. Wybaczcie, panowie, moje gadanie. Nie uszłoby ono może człowiekowi uczonemu, ale Mitia Karamazow może sobie na nie pozwolić.
Sędzia śledczy słuchał tych słów, śmiejąc się, co się zaś tyczy prokuratora, ten nie śmiał się wcale, ale nie spuszczał wzroku z obwinionego, jakby nie chciał stracić ani jednego słówka, ani jednego drgnięcia jego rysów.
— Uznaję w pełni słuszność pańskich rozumnych uwag, — odezwał się wreszcie prokurator — ale nie mogę odstąpić od pytania, które raz jeszcze powtarzam. Dlaczego pragnąłeś pan posiadać mianowicie trzy tysiące rubli?
— Dlaczego? dlaczego? No dlatego, że, że... chciałem dług oddać.
— Komu?
— Tego stanowczo nie powiem, z zasady, bo tu już zaczyna się kwestya mego życia prywatnego, kwestya mego honoru. Dług chciałem oddać, dług honorowy, a komu? nie powiem.
— Pozwoli pan, że zapiszemy to w protokule.
— Ale i owszem, piszcie panowie wszystko, macie widocznie dość czasu na to.
— Pozwól pan sobie powiedzieć, szanowny panie — rzekł sucho prokurator, — że nie mamy prawa zmuszać pana do odpowiedzi, o ile pan ich nam nie chcesz udzielić. Ale jednocześnie zwracam uwagę pana, że, przemilczając niektóre szczegóły, szkodzi pan własnej sprawie, zwłaszcza w tym wypadku.
Mitia dał się przekonać i opowiadał, jak mógł najjaśniej i najzwięźlej. Szczególniejszą uwagę jego sędziów zwrócił na siebie fakt sprzedania zegarka za 6 rubli. Rozpytywano go o wszystkie szczegóły i zapisano je starannie, jako dowód, że jeszcze w wilią nie miał on ani grosza. Opowiadając dalej, Mitia rozwodził się nad zazdrością, jaka dręczyła go w stosunku jego do Gruszy. Szczegółów tych słuchali sędzia i prokurator z naprężoną uwagą, podobnież, jak opowiadania o kontroli, którą rozciągnął nad jej krokami, śledząc ją ze stanowiska swego w ogrodzie Maryi Kondratiewny. O miłości swej i zazdrości mówił gorąco i obszernie, przemagając niejako wewnętrzną wstydliwość. W końcu przecież, — pomyślał sobie, — że ten smarkacz sędzia i ten zdechlak prokurator, nie warci są tego, aby przed nimi serce otwierać. Stawał się też coraz bardziej posępny, powtarzając sobie w duszy, że musi cierpieć i znosić, bo niema innego wyjścia.
Po chwili jednak nabrał znów otuchy i opowiadał dalej, prawie już wesoło; gdy doszedł do wizyty swojej u pani Chachłakow, miał ochotę przytoczyć parę anegdot o tej damie, ale sędzia powstrzymał go, polecając, aby nie odstępował od przedmiotu. — Opisywał dalej swoją rozpacz i wyrwało mu się mimowoli, że był wówczas w takiem usposobieniu, że gotów był prawie zamordować kogo i ograbić, byleby dostać te trzy tysiące. Przerwano mu natychmiast i Mitia musiał znieść w milczeniu, że szczegół ten zapisano starannie jako dowód przeciw niemu. Gdy doszedł do punktu opowiadania o tem, jak się przekradł do ogrodu ojca, aby tam śledzić Gruszę, sędzia przerwał mu nagle i wydobył z dużego skórzanego portfelu mosiężny tłuczek. Pokazał go Miti, pytając, czy przedmiot ten jest mu znany.
— Ależ tak, — potwierdził posępnie — dajcie mi go, niech mu się przyjrzę. Ech! do dyabła!
— Dlaczego pan nie wspomniał o tem dotąd? — zauważył prokurator.
— Nie wspomniałem? może być, w każdym razie nie zataiłbym, niema obawy, tylko mi wyszło z pamięci.
— Czy nie zechciałbyś pan opowiedzieć nam dokładnie, w jaki sposób doszedłeś do posiadania tego przedmiotu?
— I owszem, zechcę.
I Mitia opowiedział, jak porwał tłuczek z kuchni Feni i wybiegł z nim na ulicę.
— Jakiż zamiar mógł pan mieć na myśli, zaopatrując się w tego rodzaju oręż?
— Jaki zamiar? Żadnego nie miałem. Tak porwałem i wybiegłem.
— Czyż można zrobić taką rzecz bez zamiaru?
W Miti zakipiało wszystko z oburzenia i obrazy. Spojrzał uważnie na tego smarkacza sędziego i uśmiechnął się złym uśmiechem. Było mu teraz coraz bardziej wstyd, że mógł wywnętrzać się przed takimi ludźmi z szczerością i wylaniem.
— Pluję na was i na wasz tłuczek — zawołał nagle.
— Wszelako pozwól pan...
— Od psów go wziąłem, żeby się psom opędzić, na wszelki wypadek, w nocy.
— A czy i pierwej brał pan zawsze z sobą coś do obrony, gdy pan wychodził w nocy?
— Do dyabła! Tfu! panowie. Nie można mówić z wami uczciwie — zawołał Mitia, do najwyższego stopnia rozdraźniony.
Poczerwieniał z gniewu i krzyknął z zapamiętaniem w głosie, zwracając się do pisarza:
— No! więc pisz pan, zapisz prędzej, żem porwał tłuczek, aby zabić ojca mego, Fedora Pawłowicza, uderzeniem w głowę. Kontenci jesteście teraz, panowie? — pytał, patrząc wyzywająco na sędziego i prokuratora.
— Rozumiemy doskonale, że wyznanie to wypowiedziałeś pan w gniewie na nas, obrażony naszemi pytaniami, które się panu wydają drobiazgowemi i zbytecznemi, a które istotnie są ważne i konieczne — odparł sucho prokurator.
— Ależ zmiłujcie się, panowie. Wziąłem ten tłuczek, czyż wiem dlaczego? Któż może wiedzieć, dlaczego się w takich wypadkach bierze coś w rękę. Zostawmy już to w spokoju, inaczej, przysięgam, że słowa więcej nie odpowiem.
Oparł się łokciami na stole i zakrywszy twarz dłońmi, usiłował przemódz w sobie uczucie gniewu. W rzeczywistości chciało mu się ogromnie zamilknąć i nie wyrzec już ani słowa, choćby go na śmierć prowadzono.
— Widzicie, panowie, — przemówił wreszcie, — słuchając was, przypomina mi się sen jeden, który miałem nieraz. Śni mi się, że goni mnie ktoś, kogo się strasznie lękam, i pragnę ukryć się przed nim. Chowam się więc za drzwi, za szafę, a on szuka mnie, mimo, że wie bardzo dobrze, gdzie jestem ukryty, ale udaje, że nie wie, aby udręczać mnie dłużej i nasycić się lękiem moim.
Otóż to, co wy teraz ze mną robicie, podobne jest zupełnie do tego snu.
— To pan miewa takie sny? — zauważył prokurator.
— A miewam! Każ pan prędko zapisać, że miewam takie sny.
— Zapisywać nie każę, ale w każdym razie ciekawe są te pańskie sny.
— No! a teraz, jak widzicie, panowie, nie sen to już, a rzeczywistość, najrealniejsza w świecie rzeczywistość.
Jestem wilk, a wy, jak myśliwi, tropicie mnie i osadzacie.
— Porównanie zupełnie nietrafne — odparł sędzia, niezwykle miękko.
— Oszem, bardzo, bardzo trafne — zawołał Mitia, w którym gniew zaczynał wzbierać nanowo. — Możecie nie wierzyć zwykłemu przestępcy, czy tam podsądnemu, ale człowiekowi szlachetnemu, w całem, najszerszem znaczeniu tego słowa (krzyczę to śmiało), szlachetnemu, przynajmniej duchowymi porywami swojemi, nie macie prawa nie wierzyć.
No! ale „zamilcz, o serce i ucz się cierpieć w milczeniu.” — Cóż, czy mam mówić dalej?
— Ależ, oczywiście, prosimy.
I Mitia opowiadał dalej z wszystkimi szczegółami, starając się nie ominąć żadnego najdrobniejszego faktu.
Gdy doszedł do miejsca, jak stał pod oknem ojca i starał się dowiedzieć, czy tam jest Grusza, zauważył, że sędzia i prokurator patrzą na niego jakby obojętnie, nie zadając mu żadnych pytań. „Rozgniewali się, czy co?” — pomyślał i nie mógł nic odgadnąć z wyrazu ich twarzy. Opowiedział, jak wyjął z kieszeni tłuczek, a wtedy zatrzymał się nagle.
Patrzył przed siebie na ścianę, ale czuł, jak obaj sędziowie wpili się w niego wzrokiem.
— I zabiłem! chwyciłem broń i roztrzaskałem mu czerep w ciemności, wszakże tak według panów? — syknął Dymitr, błyskając gniewnie oczyma, a cała wściekłość, powściągana dotąd i tłumiona, wybuchła w nim znów z całą siłą.
— Według nas? No, a według pana, jak się to miało odbyć? — pytał prokurator.
Mitia spuścił oczy i milczał długo.
— Według mnie, panowie, według mnie oto co się stało. Czy łzy matki mojej wymodliły mi łaskę u Boga, czy Duch święty musnął mnie skrzydłem swojem, dość, że szatan został pokonany i odskoczyłem od okna. Ojciec, który wtedy dopiero mnie zauważył, przestraszył się i cofnął się w głąb pokoju, doskonale to pamiętam, ja zaś pobiegłem do parkanu, ogradzającego ogród. Tam to doścignął mnie Grigor, kiedy już siedziałem na płocie.
W tej chwili dopiero Mitia podniósł oczy i spojrzał na swoich słuchaczy. Obaczył ich twarze, zwrócone na niego z doskonale obojętnym wyrazem.
— Panowie drwicie sobie ze mnie! — zawołał.
— Zkądże pan to wnosi? — pytał sędzia.
— Nie wierzycie ani słowa z tego, co wam powiedziałem. Rozumiem zresztą sam, jak to wygląda. Starzec leży tam z roztrzaskaną głową, a ja tu opowiadam tragicznie, że chciałem go zamordować i wyjąłem już broń z kieszeni, a przecież go nie zabiłem. Cha! cha! Czysty poemat; pięknieby to może wyglądało w poezyi, ale w rzeczywistości... Śmiejecie się z tego w duchu.
— A nie zauważył pan, — pytał prokurator, jakgdyby nie widział wzburzenia Miti — nie zauważył pan, czy drzwi od mieszkania ojca pańskiego, które wychodzą na ogród, czy te drzwi zamknięte były, czy otwarte?
— Były zamknięte.
— Nie były.
— Ależ napewno były zamknięte, któżby je mógł otworzyć? — zadziwił się bardzo Mitia.
— Drzwi te były otwarte i morderca pańskiego ojca musiał wejść przez nie przed dokonaniem zabójstwa — objaśnił prokurator, powoli i dobitnie wymawiając każdy wyraz.
— Ależ to być nie może — obstawał przy swojem Mitia. — Drzwi te zamknięte były przez cały czas, gdym stał pod oknem. Zresztą, nieboszczyk nie otworzyłby ich nigdy bez usłyszenia umówionego znaku.
— Znaku? jakiego znaku? — pytał prokurator z niepohamowaną, pożądliwą prawie ciekawością i tracąc w jednej chwili poprzednią swoją sztywność. Pytał ostrożnie, prawie lękliwie, jakgdyby cicho podpełzając, poczuł bowiem, że natrafił na jakiś ważny punkt, a jednocześnie obawiał się, czy Mitia nie zechce cofnąć zeznania i nie odkryje go w całej rozciągłości.
— A! to nie wiedzieliście dotąd o znakach? — podchwycił Mitia, śmiejąc się złośliwie. — A cóż będzie, jeżeli nie powiem? Od kogo się dowiecie? Znaki te znane były tylko mnie, nieboszczykowi, a jeszcze i Smerdiakow wie o nich, ale on wam ich nie odkryje. A przecie fakcik to ciekawy i Bóg wie, co na nim można zbudować. No, uspokójcie się, panowie, powiem, nie zataję. Macie do czynienia z tak szczególnym podsądnym, że świadczy sam przeciw sobie, bo widzicie, panowie, on jest człowiekiem honoru, a wy...
Prokurator przełknął te komplimenta bez zmrużenia powiek, tak bardzo lękał się, aby mu nie wymknął się ów ważny dowód. Mitia też opowiedział im wszystko z całą dokładnością, wystukał im nawet na stole umówione hasła, objaśniając, co każde z nich oznacza.
— Macie teraz doskonałą broń przeciw mnie — zakończył Mitia, odwracając się od nich z pogardą.
— Zatem, prócz pana i pańskiego ojca, umówione te hasła znane były jeszcze służącemu Smerdiakowowi, nikomu zresztą więcej? — upewniał się jeszcze raz prokurator.
— Tak jest, nikomu więcej, chyba jeden Duch święty mógł o nich jeszcze wiedzieć, nie zapomnijcie zanotować, że i Duch święty — szydził Mitia.
Zapisali też wszystko skrzętnie, poczem prokurator zaczął znów, jakby tknięty nową myślą:
— Zatem jeśli, prócz pana i pańskiego ojca, hasła owe znał jeszcze tylko Smerdiakow, więc to może on zastukał do okna dla zwabienia Fedora Pawłowicza, a następnie, gdy drzwi zostały otwarte, wszedł i zamordował go. Jak pan sądzi?
Mitia spojrzał na prokuratora drwiąco, razem z głęboką nienawiścią. Patrzył długo i milczał, aż prokurator oczy zmrużył, potem rzekł:
— Rozumiem łapkę, zdaje się wam, żeście już tropioną zwierzynę za ogon pochwycili. Che! che! Przenikam cię już nawskroś, panie prokuratorze. Pan byłeś pewien, że skoczę natychmiast i krzyczeć będę w niebogłosy: „Ależ naturalnie, że to Smerdiakow — on jest mordercą!” Cóż, czy nie tak? przyznaj pan.
Ale prokurator niczego nie przyznawał, tylko czekał dalszego ciągu.
— Omyliłeś się pan, nie oskarżam Smerdiakowa — przemówił Mitia.
— Więc go pan wcale nie posądza?
— A pan go posądza?
— Posądzam i jego.
Mitia utkwił oczy w podłogę.
— Żart na stronę — mówił posępnie. — W pierwszej chwili, jakeście tu weszli, przemknęło mi na chwileczkę przez głowę, że to może Smerdiakow. Wołałem na głos, że nie winien jestem tej krwi, a w duszy myślałem: „Smerdiakow”. Ale jednocześnie pomyślałem sobie także: „Nie, to nie on, to nie może być on”. To nie było w jego siłach, panowie.
— Może więc ma pan podejrzenie jeszcze na kogo? — pytał ostrożnie sędzia śledczy.
— Nie wiem, nie mam pojęcia. Jakaś moc niebieska, czy piekielna, w każdym razie nie Smerdiakow — utrzymywał stanowczo Mitia.
— Dlaczego twierdzisz pan tak stanowczo, że to nie on?
— Takie mam przekonanie. Smerdiakow to człowiek o uczuciach bardzo nizkich, a przytem tchórz, to jest mało powiedzieć tchórz, to wcielenie tchórzostwa, chodzące na dwóch nogach. Istne kurczę. Rozmawiając ze mną, drżał zawsze cały z obawy, żebym go nie zabił. Padał mi do nóg i całował, płacząc, te same oto buty, błagając, żebym go nie zastraszał. Słyszycie, „żebym go nie zastraszał”; czy to nie dosyć? Lękał się mnie tak bardzo, choć nigdy na niego ręki nie podniosłem i dawałem mu nawet podarki. Taki niedojda, epileptyk, którego ośmioletni dzieciak mógł pokonać, ten nie mógł przecie popełnić morderstwa; zacóżby zresztą zabijał starca? wszak był, podobno, naturalnym jego synem, czy wiecie to, panowie?
— Słyszeliśmy tę legendę, ale wszak i pan jesteś jego synem, a mimo to, krzyczałeś na całe miasto, że go zabijesz.
— Kamień do mego ogródka, nizki, podły kamyk. Czy nie podłość to z waszej strony rzucać mi w twarz takie rzeczy, skoro ja sam powiedziałem wam wszystko, co mnie może obwinić? Sam wam powiedziałem, że chciałem zabić starca, że mogłem go nawet zabić, a mimo to, nie zabiłem. Słyszy pan, panie prokuratorze, nie zabiłem! Mój anioł stróż uchronił mnie od tego.
Tchu mu zabrakło. Przez cały czas prowadzenia śledztwa ani razu nie był tak wzburzony.
— A cóż wam mówił Smerdiakow? — spytał po chwili. — Czy mógłbym wiedzieć?
— I owszem, może pan pytać o wszystko, co ma związek z faktyczną stroną procesu — odparł chłodno prokurator. — Z pewnością odpowiemy na wszystko, cośmy obowiązani panu objaśnić. Smerdiakowa znaleźliśmy leżącego w łóżku, wśród ciągle powtarzających się ataków epileptycznych. Doktór utrzymuje, że może jutra nie dożyje.
— W takim razie ojca mego zabił chyba sam czart — wyrwało się Miti, jakgdyby dotąd jeszcze wahał się w przypuszczeniach: czy to Smerdiakow? czy nie Smerdiakow?
— Powrócimy jeszcze do tego szczegółu — zdecydował sędzia śledczy. — A teraz zechce pan mówić dalej.
Mitia prosił o chwilę wytchnienia. Udzielono mu jej bardzo uprzejmie. Po krótkim odpoczynku zaczął opowiadać, jak siedzącego już na płocie uchwycił Grigor za lewą nogę, jak on uderzył go w głowę, i jak potem skoczył nanowo do wnętrza ogrodu. Prokurator przerywał mu ciągle drobiazgowemi zaczepkami, teraz już umyślnie, aby go utrzymać w stanie ciągłego rozdrażnienia. I tak przerwał mu, żądając, aby opisał szczegółowo, w jaki sposób siedział na płocie. Mitia zdziwił się.
— Jakto, w jaki sposób? Tak, jak na koniu. Jedna noga z jednej, druga z drugiej strony.
— A tłuczek?
— Tłuczek trzymałem w ręku.
— Nie w kieszeni? Czy pan dobrze pamięta? Czy pan z rozmachem uderzył?
— Prawdopodobnie z rozmachem.
— Czybyś pan nie mógł usiąść na krześle, jak na koniu, dla uplastycznienia nam tego momentu — zaproponował prokurator.
— Cóż to? Czy pan drwi ze mnie? — spytał Mitia, patrząc z góry na prokuratora; ale ten ani drgnął pod jego wejrzeniem; wówczas Mitia, doprowadzony do wściekłości, usadowił się na krześle, jak na koniu, z umyślnym rozmachem, i zrobił gest w powietrzu.
— O tak! widzicie! tak zabiłem człowieka. Czyście zadowoleni?
— Dziękujemy panu. A teraz zechciej pan powiedzieć, dlaczego, mianowicie, zeskoczyłeś pan z ogrodzenia i powróciłeś do ogrodu?
— A licho wie dlaczego, chciałem zobaczyć...
— W takiem wzburzeniu i uciekając?
— Chciałeś pan może dać jaki ratunek rannemu?
— Jaki tam ratunek. A może zresztą chciałem.
— Czyś pan był wówczas tak wzruszony, że nie wiedziałeś, co czynisz?
— Doskonale wiedziałem i pamiętam wszystko co do joty. Zeskoczyłem z parkanu i ocierałem mu krew chustką.
— Widzieliśmy pańską chustkę. Czy miałeś pan nadzieję przywrócić rannego do przytomności?
— Może, czy ja wiem; chciałem poprostu przekonać się, czy żyje.
— Aa! O tem się pan chciałeś przekonać? No i cóż?
— Nie jestem doktorem, panowie. Odszedłem nie wiedząc. Właściwie myślałem, żem zabił.
— Bardzo dobrze, — zakończył prokurator — dziękujemy panu.
Mitia pamiętał doskonale, z jakim żalem stał nad nieruchomem ciałem Grigora, ale duma nie pozwoliła mu o tem wspominać, prokurator zaś wywnioskował ztąd tylko to, co mu było potrzebne. — Co za zimna krew i zatwardziałość, chciał się tylko przekonać, czy żyje jedyny świadek jego zbrodni. Dumny był, że potrafił rozdrażnić drobiazgami podsądnego i doprowadzić go do takich wyznań. Mitia opowiadał dalej, ale widocznie przychodziło mu to z wielką męką. — Nie chciał już żadną miarą otwierać serca przed tymi obcymi ludźmi, którzy wpijali się w niego, jak szczypawki. Postanowił też mówić jaknajmniej o swoich uczuciach i trzymać się ściśle faktów.
— Postanowiłem odebrać sobie życie — mówił dalej. — Dowiedziawszy się od Feni, że Grusza ma się połączyć ze swoim dawnym, tym, który miał do niej największe prawo, nie widziałem już nic przed sobą. Za mną hańba i krew przelana — myślałem o Grigorze. Poszedłem więc wykupić pistolety, chcąc o świcie wpakować sobie kulę w głowę.
— A przed świtem hulać całą noc.
— Tak, przedtem hulać całą noc. Kończcie już, panowie. Chciałem zastrzelić się o godzinie piątej zrana i napisałem ostatnią moją wolę u Perchotina, macie oto ten papier, czytajcie — dodał z pogardą, wydobywając zapisaną kartkę z kieszeni kamizelki i rzucając ją na stół prokuratorowi.
Ten, oczywiście, podjął ją bardzo ciekawie i odczytał wspólnie z sędzią, poczem dołączyli to do materyału dowodowego.
— Wchodząc do Perchotina, nie pomyślałeś pan o tem, że masz krew na rękach i twarzy? Czy nie obawiałeś się pan podejrzenia?
— Takich tam podejrzeń! Było mi wtedy wszystko jedno. Miałem przecież i tak zastrzelić się nad ranem, gdyby nie ta historya z ojcem, nie wiedzielibyście o niczem i nie przyjechalibyście tutaj. Szatan chyba was ostrzegł, szatan ojca mego zabił i sprowadził was tutaj. Jakim sposobem stało się to wszystko tak prędko? Dziw! poprostu bajka.
— Pan Perchotin zeznał, że, wszedłszy do niego, trzymałeś pan w zakrwawionych rękach paczkę banknotów.
— Było tak rzeczywiście.
— Teraz nasuwa się jedno maleńkie pytanie — przemówił niesłychanie nizko sędzia śledczy. — Zkąd pan wziąłeś tyle pieniędzy, skoro z samego zeznania pańskiego wynika, że pan nawet do domu nie zachodził?
Prokurator zmarszczył się na pytanie to, postawione tak poprostu, nie przerywał jednak sędziemu.
— Istotnie, nie zachodziłem do domu — odparł Mitia bardzo spokojnie, utkwiwszy wzrok w ziemię.
— Powtarzam raz jeszcze pytanie — rzekł sędzia niesłychanie ostrożnie, jakby się podkradając. — Zkąd pan dostał tak znaczną kwotę, skoro, według własnego pańskiego zeznania, tego samego jeszcze dnia, o godzinie piątej po południu...
— Nie miałem ani grosza i zastawiłem pistolety u Perchotina — podchwycił Mitia. — Tak, a potem chodziłem do Chachłakowowej prosić o trzy tysiące, lecz ta nie dała. A tu naraz pojawiły się pieniądze. Rozumiem doskonale, panowie, jaki was strach oblatuje na myśl, że nie powiem, zkąd wziąłem te pieniądze. Zgadliście, bo istotnie nie dowiecie się tego odemnie, stanowczo nie powiem.
Sędziowie milczeli chwilę.
— Zechciej jednak zrozumieć, panie Karamazow, że musimy koniecznie znać ten szczegół — cicho i prawie tkliwie przemówił sędzia śledczy.
— Rozumiem, a mimo to, nie powiem.
Wmieszał się i prokurator i znów upewniał podsądnego, że może nie odpowiadać na pytania, skoro to uważa za stosowne, że jednak taka metoda...
— Przynosi szkodę mnie samemu — podchwycił Mitia. — Wiem o tem, panowie, słyszałem już tyle razy, i tam dalej i tam dalej. Rozumiem, że to punkt niezmiernie ważny, a przecież nie powiem.
— To już pańska rzecz — zauważył cokolwiek nerwowo sędzia śledczy.
— Żart na stronę — mówił dalej Mitia, patrząc im prosto w oczy. — Byłem z początku tyle naiwny, że proponowałem wam wzajemne zaufanie. Mowy być nie może o tem teraz, bo musieliśmy się w każdym razie natknąć na ten punkt, który jest nieprzebytą zaporą. Wiem przecież, że nie uwierzycie mi na słowo.
Zamilkł, pochmurny.
— A czy nie mógłby pan, nie naruszając niczem swojej tajemnicy, wyjaśnić nam choćby tylko powierzchownie motywy, które zamykają panu usta w punkcie, jak sam pan przyznałeś, tak niezmiernie ważnym?
Mitia uśmiechnął się niejasno.
— Jestem o wiele lepszy, niż panowie myślicie i dam wam na to odpowiedź. Milczę i nie mogę słowa powiedzieć o tych pieniądzach, a to dlatego, że tu dopiero zaczyna się hańba moja, hańba stokroć gorsza, niż morderstwo i grabież. Oto, dlaczego mówić nie mogę, ze wstydu jedynie. Czy zapiszecie to, panowie?
— Zapiszemy — szepnął sędzia.
— Właściwie nie wypadałoby wam tego zapisywać. Powiedziałem to wam jedynie z dobroci, że tak powiem z łaski, pokazałem wam szmat mojej duszy. A wy zaraz w garść i do kieszeni — zauważył pogardliwie Mitia. — Piszcie zresztą, co chcecie, nie boję się was, i nie jesteście w stanie upokorzyć mnie.
Odmowa Dymitra była tak stanowcza, że sędzia przestał nalegać, prokurator tylko miał jeszcze nadzieję i rzucał dalsze pytania.
— Niech pan określi nam przynajmniej, jak wysoka była kwota, którą pan trzymał w ręku, wchodząc do Perchotina?
— Nie powiem i tego.
— W takim razie zechciej pan złożyć w nasze ręce całą gotówkę, którą masz przy sobie.
— Pieniądze? Ale naturalnie, rozumiem, że to niezbędne. Macie tu, panowie, wszystko.
Mówiąc to, powyjmował pieniądze z rozmaitych kieszeni i wysypał je na stół, aż do ostatniej miedzianej kopiejki.
Zliczono je szybko i okazało się, że jest ich osiemset sześćdziesiąt rubli i trzydzieści kopiejek. Doliczono wszystkie wydatki, jakie poniósł Mitia dnia tego, wynosiło to razem półtora tysiąca rubli.
— Wszyscy jednak utrzymują, że miał ich pan daleko więcej — zagadnął prokurator.
— Cóż ztąd?
— I pan także utrzymywał to samo.
— Być może.
— Przesłuchamy jeszcze świadków w tej sprawie. A o pieniądze może pan być zupełnie spokojny. Złożone zostaną gdzie należy i zwrócone panu będą po ukończeniu sprawy, jeżeli, oczywiście, pokaże się, że masz pan do nich prawo.
No, a teraz...
Tu sędzia śledczy wstał i oznajmił prawie surowo Dymitrowi, że musi się teraz poddać osobistej rewizyi.
— Ależ i owszem, proszę, powywracam wszystkie kieszenie — odparł Dymitr.
— To nie wystarcza. Musi pan zdjąć odzież.
— Jakto, rozbierać się? Tfu do dyabła! czy nie możecie i tak obejrzeć?
— W żaden sposób, Dymitrze Fedorowiczu. Musi pan koniecznie zdjąć z siebie całą odzież.
— Jak chcecie, — mruknął gniewnie Mitia — pod warunkiem tylko, żeby się to odbyło za firanką.
— Ależ oczywiście, za firanką — przyzwolił sędzia.
Tu nastąpił okres badania, zupełnie niespodziewany dla Miti i bardzo przykry. Nie wyobrażał sobie, żeby się znalazł na świecie ktoś, ktoby się z nim w ten sposób śmiał obchodzić. Wydało mu się to strasznie poniżające. Gdyby chodziło tylko o zrzucenie wierzchniej odzieży, byłoby wreszcie mniejsze. Ale kazali mu się zupełnie rozebrać, a on przez dumę nie protestował już napróżno i poddał się temu bez słowa. Za firankę, prócz sędziego i prokuratora, puszczono kilku chłopów.
„Prawdopodobnie chcą mnie zmusić siłą” — pomyślał Mitia.
— Cóż to, czy i koszulę mam zdjąć? — spytał wreszcie opryskliwie, ale prokurator, ani sędzia nic mu nie odpowiedzieli, pochłonięci zupełnie oglądaniem tużurka jego, spodni, kamizelki i czapki. Poważny wyraz ich twarzy świadczył o głębokiem zainteresowaniu, jakie budziły w nich te oględziny.
„Nie robią sobie ze mną ceremonii” — pomyślał Mitia.
— Pytam panów poraz drugi, czy mam zdjąć i koszulę? — przemówił jeszcze raz, głosem jeszcze mniej uprzejmym.
— Niech pan będzie spokojny, dowie się pan jeszcze o tem na czas — odparł sędzia.
Obaj z prokuratorem rozmawiali żywo, nie krępując się bynajmniej obecnością Miti, i wypowiadając podejrzenia bardzo dla niego ubliżające. Sędzia, Mikołaj Parfenowicz, dotykał sam starannie wszystkich części jego ubrania, przesuwając palcami po szwach, jakby tam czegoś szukał. Nie ukrywali wcale przypuszczenia, że mógł zaszyć zrabowane pieniądze gdzieś między wierzchem a podszewką.
„Traktują mnie, jak najprostszego złodzieja” — pomyślał Mitia.
Pisarz, który był także obecny temu przeszukiwaniu, przytoczył jeszcze przykład o niejakim „Gridi”, który, okradłszy całą kancelaryę, ukrył pieniądze w czapce.
— Sturublówki pozwijane były w trąbkę i założone za obramowanie czapki — mówił.
Sędzia i prokurator pamiętali wybornie ten fakt, to też i czapka Miti przepatrzona została i przewrócona na wszystkie strony.
— Przepraszam! — zawołał nagle sędzia, dostrzegłszy zawinięty mankiet od koszuli Miti — wszak to krew?
— Krew — odparł Mitia.
— Jakaż to krew? I dlaczego ma pan rękaw zawinięty?
Mitia opowiedział, że była to krew Grigora i że zawinął rękaw, myjąc się u Perchotina.
— To bardzo ważne. Musisz pan koniecznie zdjąć także koszulę.
Mitia zarumienił się i wpadł we wściekły gniew.
Cóż to? chcecie mnie zostawić zupełnie nagim? — krzyczał.
— Bądź pan spokojny, zaradzi się jakoś na to, a tymczasem bądź łaskaw zdjąć i skarpetki.
— Cóż to! żarty? i to ma być koniecznie potrzebne? — krzyknął, błyskając gniewnie oczami.
— Nie czas tu na żarty — odparł surowo sędzia.
— A no, jeżeli trzeba, to dobrze — mruknął Mitia, a usiadłszy na łóżku, zdejmować zaczął skarpetki. Czuł się jednak bardzo zażenowany. Dokoła niego ludzie poubierani, a on jeden zupełnie bez odzieży, wszyscy zaś przyglądają mu się. Poraz pierwszy uczuł się rzeczywiście jakby winowajcą, a przytem jakimś gorszym i niższym od nich wszystkich. „Mogą mnie teraz słusznie lekceważyć” — pomyślał. Szczególniej przykro mu było zdejmować skarpetki. Były dość brudne, jak i reszta jego bielizny, a przytem nie lubił sam kształtu swoich nóg. Zwłaszcza jeden palec u lewej nogi miał gruby, płaski, skurczony, wstydził się tego i nieprzyjemnie mu było pokazywać go innym. Ze złości i wstydu zaczął umyślnie zachowywać się grubiańsko. Sam zerwał z siebie koszulę i rzucił ją sędziom, wołając:
— Cóż? może jeszcze co potrzebujecie, skoro wam nie wstyd?
— Nic, dziękujemy panu, nic już więcej nie trzeba.
— Więc mam tak siedzieć nagi? — zawołał oburzony.
— Niech się pan przykryje tymczasem kapą, która tu jest na łóżku, a postaramy się panu o ubranie.
Zawinięto odzież jego w jeden pakiet i sędzia zabrał ją z sobą i wyszedł. Wyszedł też i prokurator, a Mitia został tylko ze strzegącymi go ludźmi, którzy oka z niego nie spuszczali.
Mitia owinął się kapą, ale było mu chłodno, bose jego nogi sterczały z pod okrycia i nie mógł się żadną miarą tak osłonić, aby je zrobić niewidocznemi.
— Traktują mnie, jak psa, — syknął zgrzytając zębami. — Ta kanalia prokurator poszedł i siedzi tam, zostawiając mnie nagiego, oczywiście, patrzeć na to nie mógł, przyzwoitość mu nie pozwalała.
Po chwili powrócił sędzia, a za nim pachołek, niosący pakiet z ubraniem. Mitia pewien był, że zwracają mu własną odzież, okazało się jednak, że to był garnitur Kałganowa. Sędzia zdawał się bardzo ucieszoy dobrym wynikiem swoich poszukiwań.
— Ma pan tu ubranie i bieliznę — rzekł z zadowoleniem do Miti. — Pan Kałganow jest tak grzeczny, że panu wszystko pożycza. Na szczęście, miał z sobą wszystko w kuferku podróżnym.
Mitia
strasznie się oburzył.
— Nie włożę cudzego ubrania! Proszę mi w tej chwili zwrócić moje.
— To niemożliwe.
— Niech dyabli biorą Kałganowa i jego stroje, nie włożę tego na siebie!
Długo musiano perswadować Miti, że ubranie jego, jako splamione krwią, dołączone być musi do materyału dowodowego i że prawo nie pozwala na zwrócenie mu go, dopiero po skończonym procesie. Mitia dał się wreszcie przekonać i zaczął się pośpiesznie ubierać.
Zauważył wówczas, że ubranie Kałganowa jest na niego za długie i zawązkie.
— Błazna robicie ze mnie dla własnej przyjemności! — krzyknął gniewnie.
Upewniano go, że to przesada, i że garnitur Kałganowa wygląda na nim zupełnie przyzwoicie. Okazało się jednak, że tużurek jest istotnie za ciasny w ramionach i nie można go było zapiąć.
— Proszę tylko oświadczyć panu Kałganowowi, że nie prosiłem go wcale o tę uprzejmość, że to wy sami robicie ze mnie pajaca.
— Ależ on to doskonale rozumie i ogromnie żałuje, t. j. nie ubrania swego żałuje, ale ubolewa nad pańskiem nieszczęściem — upewniał go sędzia, Mikołaj Perfonowicz.
— Pluję na niego i na ubolewanie! No! a teraz co mam robić?
Przeprowadzono go znów do gościnnej izby, w której odbywało się poprzednie badanie. Mitia zły był i chmurny i starał się nie patrzyć na nikogo. Czuł się upokorzony tem cudzem ubraniem, nawet w obec chłopów i Tryfona Borysicza. Twarz tego ostatniego mignęła mu na chwilę we drzwiach i znikła natychmiast. Mitia usiadł na dawnem miejscu, w najgorszem usposobieniu.
— No, teraz, każecie mnie zapewne wysiec rózgami, nic już wam innego nie pozostaje, — zgrzytnął, zwracając się do prokuratora. Na sędziego nie chciał już zupełnie patrzyć i obracał się do niego bokiem. „Podlec”! myślał o nim. „Umyślnie tak wywracał moje skarpetki, żeby wszyscy widzieli jakie są brudne”.
— Zajmiemy się teraz przesłuchaniem świadków, — rzekł sędzia.
— Oczywiście, — potwierdził prokurator, głęboko zamyślony.
— Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, aby panu ułatwić usprawiedliwienie, ale pańska stanowcza odmowa w sprawie wyjaśnienia nam pochodzenia owych pieniędzy, uniemożliwia to zupełnie.
— Co to za kamień w tym pierścieniu? — spytał Mitia, jakby wychodząc z zadumy i wskazał na jeden z trzech wielkich pierścieni, zdobiących prawą rękę sędziego.
— W którym? — spytał ze zdziwieniem Mikołaj Parfenowicz.
— W tym, który pan nosisz na trzecim palcu — dopytywał Mitia, z uporem rozkapryszonego dzieciaka.
— To topaz, zadymiony topaz — mogę zdjąć pierścień — niech pan obejrzy.
— Nie, nie, nie zdejmuj pan — zaprzeczył Mitia, zły sam na siebie.
— Tfu, do dyabła panowie, obrzydziliście mi własną duszę.
Czy wy sobie wyobrażacie, że gdybym zabił ojca, to byłbym w stanie ukryć to, wykręcać się przed wami, kłamać i udawać?
Gdybym był winowajcą, przysięgam, że nieczekałbym waszego przybycia, ale zastrzeliłbym się zaraz, jakem pierwotnie zamierzał, nie doczekawszy świtu.
Przez lat dwadzieścia nie nauczyłbym się tyle, ile przez tę jedną przeklętą noc.
Czy patrzyłbym wam prosto w oczy? czy rozmawiałbym tak z wami, ja, który się tak męczyłem domniemanem zabójstwem Grigora? A wy chcecie, ażebym przed takimi, jak wy, którzy drwicie ze mnie, nie wierzycie słowom moim, stawiacie mi co krok jakieś pułapki, żebym ja odkrywał wam dobrowolnie jeszcze nową podłość swoją i nową hańbę. Ten, co otworzył drzwi do mieszkania ojca mego, musiał go zamordować i ograbić, a kto on? niemam pojęcia, choć gubię się w domysłach. Tyle wam mogę powiedzieć i więcej ani słowa, a teraz wołajcie świadków.
Mitia umilkł i zdawało się, że istotnie już nic mówić niechce, ale prokurator, niczem nie zrażony, prowadził rzecz swoją dalej.
— Właśnie, co do tych drzwi, o których pan wspominał, czuję się w obowiązku oznajmić panu, że Grigor Wasilewicz oświadcza stanowczo, że drzwi owe widział odemknięte, w chwili, gdyś pan wybiegł z ogrodu.
— To być nie może. — Wydawało mu się, albo kłamie! — krzyknął Dymitr.
— Zeznanie jego jest bardzo stanowcze, pytaliśmy go kilka razy i zawsze odpowiadał to samo.
— Wydało mu się, bredził nieprzytomnie po wyjściu z omdlenia, albo umyślnie tak zeznał z nienawiści do mnie.
— On widział te drzwi nie po wyjściu z omdlenia, ale jeszcze przedtem.
No! a teraz przedstaw pan obwinionemu wiadomy przedmiot, — rzekł prokurator, zwracając się do sędziego.
Na to wezwanie sędzia położył na stół dużą kopertę, na której widniały jeszcze trzy nienaruszone pieczęcie, koperta rozerwana była z jednego boku.
Mitia otworzył szybko oczy.
— To... to z pewnością ojcowska koperta, ta sama w której miało być trzy tysiące i jeszcze napis: patrzcie „mojemu Kurczątku” widzicie!
— Widzimy, aleśmy już pieniędzy nie znaleźli, koperta była pusta i leżała na ziemi obok łóżka, za parawanem.
— Panowie! — zawołał nagle Mitia. — Ależ to Smerdiakow, na pewno, on jeden wiedział o istnieniu owej koperty.
— Przecież i pan wiedziałeś o niej, sam mówiłeś, że leżała pod poduszką.
— Nie, nie wiedziałem, tylko słyszałem od Smerdiakowa.
Pytaliście Smerdiakowa? Co on mówi? To najważniejsze.
On jeden znał hasło.
— Zapominasz pan, że hasło było niepotrzebne, skoro drzwi były otwarte, — zauważył sucho prokurator.
— Znowu te drzwi! A to zmora! taki dowód przeciw mnie, — rzucił bezmyślnie Mitia.
— Widzi pan — pochwycił prokurator. — Z jednej strony te drzwi, z drugiej strony pańskie uparte milczenie o pochodzeniu owych pieniędzy — wszystko to świadczy przeciw panu.
Mitia, słysząc to, zastanowił się chwilę i pobladł.
— Więc dobrze, — zawołał wreszcie, — odkryję wam moją tajemnicę i hańbę moją, i powiem zkąd miałem te pieniądze.
— I wierz mi pan, Dymitrze Fedorowiczu, — podchwycił sędzia niesłychanie słodko i nieumiejący ukryć swojej radości. — Wierz mi pan, że pełne i całkowite wyznanie z pańskiej strony pociągnie za sobą nieobliczalne następstwa, zwłaszcza teraz, bo...
Tu prokurator szturgnął go nogą pod stołem i sędzia urwał. Zresztą Dymitr i tak go nie słuchał.
— Panowie, — rzekł z przejęciem. — Te pieniądze, jeśli mam wyznać prawdę, były moje.
Twarze prokuratora i sędziego przeciągnęły się, spodziewali się obaj zupełnie czego innego.
— Jak to pańskie? — próbował zaprzeczyć sędzia, — skoro tego dnia jeszcze o piątej po południu, według własnego pańskiego zeznania...
— Ee! Zostawcie już raz, do dyabła, waszą piątą godzinę i moje zeznania. Te pieniądze były moje, t. j. ukradzione dawniej przeze mnie, i miałem je wciąż przy sobie.
— Skądże je pan wziął?
— Z woreczka, który nosiłem na szyi, były tam zaszyte i nosiłem je tak z wielkim wstydem i hańbą swoją.
— Od kogoś pan je sobie przywłaszczył?
— Chciałeś pan powiedzieć komu je ukradłem? Nazywaj pan, proszę, rzeczy po imieniu. Sam wiem, że ukradłem, po waszemu przywłaszczyłem je sobie, po mojemu jednak ukradłem. A zwłaszcza wczoraj wieczór. Wczoraj wieczór to już je zupełnie ukradłem. Było ich tam półtora tysiąca.
— Wczoraj wieczór? Przecież pan mówiłeś przed chwilą, że nosiłeś je już cały miesiąc przy sobie.
— To też nie ojcu, bądźcie spokojni, nie ojcu ukradłem je, a jej. Nie przerywajcie mi, proszę, bo mi i tak ciężko mówić o tem. Przed miesiącem wezwała mnie do siebie Katarzyna Iwanówna Wierzchowcew, dawna moja narzeczona. Znacie ją?
— A jakże, oczywiście.
— Wiem, że znacie. Najszlachetniejsza duszą, ale mnie nienawidzi, o już oddawna nienawidzi mnie i zasłużenie, całkiem zasłużenie.
— Katarzyna Iwanówna? — Przemówił ze zdziwieniem sędzia śledczy. Prokurator słuchał uważnie.
— Nie wymawiajcie jej imienia. I tak podły jestem, że ją tu wspomniałem. Otóż ona nienawidziła mnie oddawna, od samego początku. Jeszcze tam, w mieszkaniu mojem. Chociaż to do rzeczy nie należy. Nie godni jesteście wiedzieć o tem. Otóż wezwała mnie do siebie i dała mi trzy tysiące, abym je przesłał do Moskwy siostrze jej, że niby sama nie mogła się tem zająć. Było to właśnie w owej fatalnej chwili, gdym poznał drugą, tę moją dzisiejszą, którąście tam zamknęli na dole, słowem Gruszę. Porwałem ją wtedy i przyjechałem z nią tutaj, do Mokroje i przehulałem w jej towarzystwie połowę tych trzech tysięcy, t. j. półtora tysiąca. Druga zaś połowa została, zaszyłem ją w woreczku i nosiłem przy sobie, aż do wczorajszego dnia, — wczoraj dopiero wyprułem te pieniądze i straciłem je, t. j. nie zupełnie, bo te osiemset rubli, które wzięliście odemnie, to jest właśnie reszta z owego półtora tysiąca.
— Jakto? Przecież wszyscy wiedzą, że straciłeś pan wówczas trzy tysiące, a nie półtora.
— Kto liczył? Przed kim zdawałem rachunek?
— Zmiłuj się pan. Przecież tak sam utrzymywałeś zawsze, że straciłeś tam trzy tysiące.
— Mówiłem, opowiadałem głośno i całe miasto trąbiło o tych trzech tysiącach, a mimo to, straciłem tylko połowę, a połowę zaszyłem w woreczku i nosiłem przy sobie.
— I nie mówiłeś pan o tem nikomu?
— Nikomu.
— To dziwne.
— Wybacz pan — rzekł prokurator. — Postępek taki t. j. przywłaszczenie sobie pieniędzy powierzonych panu przez pannę Wierchowcew, była to lekkomyślność bardzo, może, daleko idąca, w każdym razie nie taka straszna hańba, jak pan to utrzymujesz, zwłaszcza, uwzględniwszy pański charakter.
Zresztą, nie robiłeś pan wcale tajemnicy z tego, że pieniądze te pochodzą od pańskiej narzeczonej, i całe miasto o tem wiedziało. Dlaczego taki sekret, co do tego półtora tysiąca, które pan zachowałeś przy sobie?
Dlaczego wołałeś pan przed chwilą, że wolisz iść do ciężkich robót, niż złożyć to wyznanie?
Prokurator uniósł się tak dalece, że zapomniał o zwykłej sztywności.
— Nie w tem była hańba, że miałem te półtora tysiąca, ale w tem, że, mając trzy tysiące, podzieliłem je na dwie części i jedną z nich schowałem.
— Cóż znowu — zaśmiał się prokurator, już z gniewem. — Dlaczegóż to podzielenie tych lekkomyślnie, czy, jeśli pan chcesz, haniebnie przywłaszczonych pieniędzy, ma być czemś gorszem i bardziej panu ubliżającem, niż wzięcie całej kwoty?
Ważniejszem jest przecie to, że pan wogóle wziąłeś te pieniądze, nie jakeś niemi rozporządził.
— Ależ panowie! — zawołał Mitia. — W tem właśnie podłość, że, dzieląc te pieniądze, postępowałem na zimno i z wyrachowaniem — i podłość ta trwała całe trzy miesiące.
— Nie rozumiem.
— Dziwię się wam, panowie, ża tego nie rozumiecie.
Gdybym był przehulał całe trzy tysiące odrazu, a na drugi dzień przyszedł do niej i powiedział: „Katia — straciłem twoje pieniądze przemarnowałem na hulankę”, to nie mówię, żeby to było dobrze. Postąpiłem, jak zwierz nie umiejący pohamować żądzy swojej — ale przynajmniej nie jak złodziej, nie jak prosty złodziej. Albo, gdybym straciwszy te półtora tysiąca, odniósł jej resztę — to także postąpiłbym może marnie, nędznie, ale przecież nie jak złodziej i ona mogłaby uwierzyć, że skoro zwróciłem jej tyle, oddam później i resztę.
— Być może, że byłaby w tem pewna różnica, nie tak jednak wielka, jak pan przypuszczasz, — uśmiechnął się chłodno prokurator.
— Ogromna, ogromna różnica, panie prokuratorze. Podle postąpi sobie niejeden, pozwól pan nawet powiedzieć, postąpi czasem podle każdy — ale złodziejem nie każdy bywa. A złodziej w moich oczach, to arcy podły człowiek — podlejszy od podłego.
Otóż widzi pan, nosiłem te pieniądze przez cały miesiąc, a nie byłem jeszcze złodziejem, bo w każdej chwili mogłem je zwrócić, chociaż nie mogłem się na to zdecydować.
Każdego dnia powtarzałem sobie. — „Zdecyduj się, łotrze, przemóż siebie i oddaj”. I nie oddawałem. Cóż, dobrze to było? uczciwie?
— Zapewne, że nie dobrze — odparł prokurator. — Ale daj pan teraz pokój tym subtelnościom, a opowiedz nam poprostu, na co przeznaczyłeś te zatajone pieniądze.
— Właśnie w tem była moja podłość, że pieniądze te przeznaczałem na później, dla wywiezienia ztąd Gruszy, w chwili, gdy zechce być moją. Nie znałem jej jeszcze wtedy, tak, jak dziś i myślałem, że jej przedewszystkiem potrzeba pieniędzy. Z zimną krwią więc i nikczemnem wyrachowaniem odłożyłem te półtora tysiąca. Czułem jednak wciąż hańbę moją, nosząc je na piersi, powtarzałem sobie wciąż: złodziej! złodziej jestem! Dlatego wyprawiałem takie awantury przez cały ten ubiegły miesiąc, dlatego sponiewierałem tego starca w restauracyi, napadłem na ojca, pobiłem Grigora. A przecież na dnie duszy mojej tkwiło wciąż ukryte marzenie, że jednak zwrócę pieniądze Kati i przyznam się do winy. Marzenie to pogrzebałem wczoraj, z chwilą, gdym rozpruł woreczek i pieniądze wyjąłem. Czy rozumiecie teraz; jaka to była podłość odkładać te półtora tysiąca?
Prokurator roześmiał się głośno.
Sędzia zaś rzekł.
— Ależ przeciwnie, było to bardzo przezornie z pańskiej strony, żeś pan nie wydał wszystkiego odrazu.
— Ależ to właśnie była kradzież, najgorsze złodziejstwo! Jak możecie tego nie rozumieć? Wstydziłem się też tego tak bardzo, że nie przyznałem się nawet bratu memu, Aloszy, że pieniądze noszę na piersi.
— Cóż pana skłoniło do tego, aby wyjąć je z woreczka właśnie wczoraj.
— Dlaczego pan to zrobił?
— Dlaczego? bo chciałem się zastrzelić i zdawało mi się, że to już wszystko jedno, czy umrę jako podły, czy jako uczciwy człowiek. Byłem pewien, że to wszystko jedno, a przecież okazało się teraz, że to wielka różnica. Wiele, wiele nauczyłem się przez tę dzisiejszą noc. O tak, panowie! Nietylko nie można żyć w podłości, ale i umierać w niej nie wolno. Umierać trzeba uczciwie.
— Zaczynam rozumieć skrupuły pańskie, Dymitrze Fedorowiczu, — przemówił słodko prokurator, — chociaż, o ile mi się zdaje, płynęły one głównie z nerwowego rozdrażnienia. Musisz pan wogóle być niesłychanie nerwowy. Czyż nie prościej było np. zamiast męczyć się tak cały miesiąc, udać się do panny Wierchowcew i poprosić ją o tę pożyczkę, dając jej choćby takie zabezpieczenie, jakie pan proponowałeś innym, np. pani Chachłakow.
Mitia poczerwieniał z oburzenia i spojrzał na prokuratora z niedowierzaniem.
— Czy pan na seryo uważasz mnie za człowieka do tego stopnia nikczemnego? A przecież w samej, rzeczy przychodziła mi na myśl i taka wstrętna kombinacya, nigdybym się jednak na nią nie zdecydował. Jakto? Iść do Kati, do narzeczonej mojej, wziąść od niej pieniądze i za te same pieniądze zdradzić ją, wyjechać z kobietą, której ona nienawidzi, która obraziła ją i znieważyła?! I pan, panie prokuratorze, proponujesz to jako naturalne wyjście? Pan chyba zmysły tracisz.
— W samej rzeczy, nie przyszło mi na myśl, że może tu zachodzić jakaś zazdrość kobieca — uśmiechnął się prokurator.
— Ależ toby już była taka podłość, takie łajdactwo, o jakiem ja nawet nie potrafiłbym pomyśleć. Bo wiedzcie, panowie, że ona mogłaby mi dać te pieniądze. Dałaby mi je nawet napewno z nienawiści ku mnie i przez zemstę, z pogardy by mi je dała, bo ta kobieta ma duszę wspaniałą, ale i piekielną w swej dumie. I ja wziąłbym te pieniądze, tak jest, wziąłbym je, a potem przez całe życie... Boże miłosierny. Wybaczcie panowie, ale mówić nie mogę. Choć wyznam, że ta piekielna myśl błąkała się we mnie jeszcze niedawno, przez cały wczorajszy dzień, gdym się napróżno starał o pożyczkę aż do ostatniej chwili.
— Doprawdy?
— Zrobiłem wam straszne wyznanie, — ciągnął dalej Mitia, — jeśli i to przejdzie mimo dusz waszych, jeżeli i tego nie zrozumiecie, umrę chyba ze wstydu, że mogłem do tego stopnia zaufać takim, jak wy, ludziom. Co? czy i to chcecie zapisywać? — krzyknął nagle ze strachem.
— Zapiszemy to, coś pan sam wyznał przed chwilą, co do ostatniej chwili przychodziło panu na myśl, że mógłbyś pan pożyczyć od panny Wierchowcew trzy tysiące rubli.
— Zmiłujcie, się panowie, tego przynajmniej nie zapisujcie. Rozdarliście mi duszę, a teraz grzebiecie się w niej i ryjecie w rozdartych miejscach.
Ukrył twarz w dłoniach.
— Nie lękaj się pan — rzekł prokurator, — zapisujemy teraz wszystko, ale odczytamy panu protokuł, i będziesz pan mógł zmienić to, co się panu wyda niezgodne z prawdą.
Wróćmy teraz do kwestyi trzech tysięcy. Możemy postawić conajmniej dziesięciu świadków, którzy twierdzą, że pan sam głosiłeś, że przywiozłeś do Mokroje całe trzy tysiące.
— Nie dziesięciu, ale stu i dwustu świadków postawić możecie, którzy to odemnie słyszeli.
— To jednak coś znaczy, jak pan sam przyzna.
— Nic nie znaczy, ja skłamałem, a za mną kłamali i inni.
— I dlaczego pan popełniłeś to kłamstwo.
— Czy ja wiem, dlaczego? Pochwalić się chciałem, żem wydał tyle pieniędzy. Chociaż nie, raczej chciałem zataić sam przed sobą, żem zostawił te półtora tysiąca. Dość, że, skłamawszy raz, nie chciałem sobie przeczyć. Czy można wogóle wiedzieć, dlaczego człowiek kłamie?
— Zapewne, że trudno to rozstrzygnąć. A teraz powiedz pan, jakiej wielkości był ten woreczek, który pan nosiłeś na szyi?
— Mały, jak storublówka, złożona we dwoje.
— Może pan masz jeszcze przy sobie jaki strzępek z tego woreczka.
— Niemam, wyrzuciłem.
— A w którem miejscu pan wyjął z niego pieniądze.
— W drodze, idąc od Feni do Perchotina.
— Gdzie mianowicie.
— Na Rynku.
— I tam go pan rzuciłeś?
— Tam. Każcie wymieść Rynek, to go znajdziecie.
— Z czego był zrobiony?
— Z jakiejś szmatki; poco wam ta wiadomość?
— Byłoby dla pana bardzo korzystne, gdyby się ten przedmiot znalazł. Może pan masz w domu jaką część bielizny, z której pan oddarłeś tę szmatkę?
— Niemam, teraz dopiero przypominam sobie, uszyłem go z czepka mojej służącej.
— Jakto z czepka?
— Wziąłem stary czepek, zdaje mi się dla otarcia pióra, a potem leżał na stole, więc uszyłem z niego woreczek.
— Pan umiesz szyć?
— Żołnierz musi umieć obchodzić się z igłą.
— A zkądże pan dostał igłę i nici?
— Dość już, dajmy temu pokój. Widzę, że nie wierzycie mi ani słowa. Moja wina, pocóżem wam dał się wyciągnąć na te wszystkie zeznania, jak mogłem zohydzić się sam dobrowolnie, odsłaniając wam wszystko, co czułem. Ciesz się, panie prokuratorze i śpiewaj hymn pochwalny na cześć swoją, dowiodłeś mi winy, nieprawdaż? O! przeklęci bądźcie z waszymi kruczkami.
Na tem skończono badanie obwinionego. Wszyscy byli niesłychanie znużeni, Mitia bezmyślnie patrzył w okno. Na dworze padał drobny deszcz i tłukł gęstemi kroplami w pozieleniałe szybki starych okien. Pod oknem biegł szary, błotnisty gościniec, gubiący się gdzieś w deszczowej mgle, a z drugiej strony czerniły się dachy wioskowych chat, wyglądających jeszcze biedniej i nędzniej w tej deszczowej pluchocie. Mitia przypomniał sobie złotokędzierzawego Feba, przy którego słonecznych promieniach zamierzał wczoraj jeszcze pożegnać się na zawsze z życiem.
— W taki ranek byłoby jeszcze lepiej — pomyślał.
Sędzia oświadczył, że czuje się wyczerpany i pokrzepiłby się chętnie herbatą i zakąską. Prokurator sprzeciwił się gruntownemu posiłkowi, nie było jeszcze na to czasu, należało wpierw przesłuchać świadków. Ostatecznie przyniesiono herbatę. Na uprzejme nalegania sędziego, wypił i Mitia szklankę, mimo, że w pierwszej chwili odmawiał stanowczo. Był on także ogromnie wyczerpany, wszystko zaczęło mu latać przed oczami i doznawał co chwila zawrotu głowy. Wprowadzono potem kolejno świadków. W przesłuchiwaniu ich sędziowie kładli głównie nacisk na określenie wysokości kwoty, którą Mitia przyniósł z sobą do Morkoje, te wszystkie zeznania były dla niego niekorzystne. Wszyscy świadkowie słyszeli o trzech tysiącach i nie przypuszczali, aby ich mogło być mniej.
Wprowadzono najpierw gospodarza oberży, Tryfona Borysicza. Wszedł pewnym krokiem, poważny i zachmurzony, nadając sobie pozory oburzonej cnoty, zdawał się być niesłychanie zgorszony postępowaniem obwinionego. Powiedział stanowczo, że przed miesiącem Dymitr Fedorowicz wydał tu całe trzy tysiące rubli.
— Sami cyganie wyciągnęli z niego najmniej tysiąc.
— Nie było i pięciuset — mruknął ze swego miejsca Mitia.
— Więcej, niż tysiąc, Dymitrze Fedorowiczu — obstawał przy swojem Tryfon. — Cyganie, wiadomo, naród chciwy, złodzieje i koniokrady. Ciskaliście pieniądze, a te szelmy brały, co popadło. Wygnała ich policya, a żeby nie to, sami by zaświadczyli, jak się wówczas przy was pożywili. Sam widziałem u was w rękach pieniądze, daleko więcej, niż półtora tysiąca. Liczyć, nie liczyłem, ale i na oko można poznać. Bogu dziękować, nieraz się przecież widziało gruby grosz.
Zapytany, ile pieniędzy Dymitr przyniósł wczoraj, Tryfon odpowiedział, że sam słyszał z ust obwinionego o trzech tysiącach.
— Czyż naprawdę mówiłem to sam? — spytał Dymitr...
— Napewno mówiliście to sami, zaraz po przyjeździe, słyszał Andrzej, wasz furman, jeszcze ten jest i może zaświadczyć. A potem, kiedyście weszli do izby, toście krzyczeli na głos, że zostawicie tu razem sześć tysięcy, niby trzy pierwej, a teraz znowu trzy, słyszał to Tomasz Kałganow, blizko stał.
Zeznanie o sześciu tysiącach podobało się bardzo prokuratorowi.
Wezwano potem Andrzeja, dorożkarza, który przywiózł Dymitra z miasta. Tu największe wrażenie wywołało opowiadanie jego o rozmowie, jaką miał z nim Mitia w drodze. Prokurator kazał zaciągnąć do protokułu, że Mitia zapytywał swego woźnicę, co go czeka na tamtym świecie, „Piekło, czy niebo”. To bardzo charakterystyczne, — mówił ze znaczącym uśmiechem.
Z kolei zaczęto badać Kałganowa. Poszedł zły i chmurny, nie miał najmniejszej ochoty świadczyć w tej sprawie. Względem sędziego i prokuratora zachowywał się tak, jakby ich widział pierwszy raz, mimo, że byli to dobrzy jego znajomi, których spotykał u wuja swego, Mjasowa. Zaczął od tego, że „nic nie wie i o niczem wiedzieć nie chce”. Oświadczył, że zupełnie nie zauważył, ile pieniędzy miał przy sobie Dymitr. Mimo widocznej niechęci młodego człowieka do dawania wyjaśnień, prokurator badał go długo i szczegółowo i wydobywał z niego rozmaite szczegóły, dotyczące romansowej strony procesu. O Gruszy wyrażał się Kałganow z zupełnym szacunkiem, mówił o niej wciąż Agrafia Aleksandrówna i ani razu nie pozwolił sobie nazwać ją Gruszeńka.
Dawny wielbiciel Gruszy i jego przyjaciel, którzy spali w przyległej izbie, zbudzeni zostali i oświadczyli wszelką gotowość do złożenia zeznań.
Mały pan z fajką mówił o stosunkach swoich z Gruszą z takiem samochwalstwem i tonem tak aroganckim, że Mitia nie wytrzymał i nazwał go kilkakrotnie podłym. Sędzia prowadził badanie z wielkim taktem, oszczędzając uczucia podsądnego, ale i tu wyszedł na jaw szczegół jeden bardzo niepomyślny dla Miti, a mianowicie wiadomość o tem, że ofiarowywał przybyszom trzy tysiące za odstąpienie Gruszy. Fakt ten rozpatrywano bardzo szczegółowo i zaciągnięto go do protokułu. Sędziowie tak byli wdzięczni świadkom, że nie zaczepiono wcale sprawy oszustwa przy grze w karty i wyszachrowane dwieście rubli zostały przy nich.
Wszedł wreszcie drobnym krokiem stary Maksymow, bardzo zmieszany i onieśmielony. Towarzyszył on dotąd nieustannie Gruszy, krzątał się przy niej i tak się nad jej losem rozżalał, że w końcu ona sama musiała go pocieszać.
Na zapytanie, ile mógł mieć Dymitr pieniędzy, oświadczył z przejęciem, że najmniej dwadzieścia tysięcy rubli.
— A widziałeś pan kiedy tyle pieniędzy? — pytał z uśmiechem sędzia.
— Widziałem, t. j. nie dwadzieścia, a siedem tysięcy, kiedy moja żona zastawiła w banku mój majątek. Pokazała mi wtedy z daleka; do rąk nie dała. Były tam same tęczowe papierki, tak samo, jak u Dymitra Fedorowicza.
Załatwiono się z nim prędko, aż w końcu przyszła kolej na Gruszę. Sędzia, obawiając się, aby przyjście jej nie doprowadziło Mitię do jakich wybuchów, uprzedził go kilku słowami i ten przyrzekł zachowywać się spokojnie.
Gruszę wprowadził sam sprawnik, Michał Makarowicz. Była bardzo blada i poważna; zachowywała się spokojnie i z prostotą i wywarła wrażenie bardzo dla siebie korzystne. Otulona była czarnym, pluszowym szalem, przy którym twarz jej wydawała się jeszcze bledsza i bielsza. Młody sędzia, Mikołaj Parfenowicz, zmieszał się cokolwiek na jej widok. Sam później powiedział, że wtedy dopiero przekonał się „jaka to rzeczywiście piękna kobieta. Maniery ma zupełnie wielkiej damy”, upewniał, mówiąc o niej w pewnem kółku kobiecem. Panie wyśmiały go i nazwały bałamutem i lekkoduchem, mimo to nie zmienił swego zdania.
Zmuszony był jednak zapytać ją, jaki stosunek łączył ją z Dymitrem.
— Przyjmowałam go u siebie jako znajomego — odparła poważnie.
Oświadczyła dalej z całą otwartością, że mimo, że się jej chwilami podobał, nie kochała go jeszcze.
— Wabiłam go do siebie, tak tylko z niegodziwości mojej, tak samo i jego ojca. Do starego Fedora Pawłowicza nigdybym nie poszła, obiecywałam mu tylko na żarty. Przez cały ostatni miesiąc myślałam o kim innym, ale sądzę, że to do rzeczy nie należy.
Tego samego zdania był i sędzia i badał ją tylko, podobnie, jak wszystkich innych, o sprawę trzech tysięcy. Grusza przyznała, że Dymitr wspominał jej o nich, pieniędzy tych, oczywiście, nie liczyła, wiedziała, że pochodzą od Katarzyny Iwanownej.
Gruszeńka opowiadała dalej, że przez cały ubiegły miesiąc Mitia skarżył się na brak pieniędzy. „Od ojca chciał je wydostać i na to jedynie liczył”.
— A czy nie mówił kiedy przy pani, że chce targnąć się na życie ojca?
— Och! mówił, niestety, nieraz — westchnęła Grusza — ale tylko wtedy, kiedy był bardzo zły.
— A wierzyła pani w to, że może spełnić swoją pogróżkę?
— Nigdy w świecie, polegałam na jego szlachetności.
— Panowie! — zawołał nagle Mitia — pozwólcie powiedzieć mi jedno tylko słowo.
— Proszę, niech pan mówi.
— Agrafia Aleksandrówna! — rzekł uroczyście, powstawszy z miejsca, — wierz Bogu i mnie; nie jestem winien krwi zabitego.
Usłyszawszy to, Grusza powstała również i przeżegnała się pobożnie przed obrazem.
— Bogu najwyższemu dzięki! — rzekła z przejęciem, a potem zwróciła się do sędziów, mówiąc:
— Jeśli tak powiedział, to mu wierzcie. Potrafi on czasem zmyślić coś, dla żartu, dla śmiechu, ale nigdy przeciw sumieniu. Nie skłamał on teraz i prawdę czystą rzekł, ja go znam.
— Bóg ci zapłać, Agrafio Aleksandrówno — odezwał się drżącym głosem Mitia. — Dużoś mnie podniosła na duchu i pokrzepiła.
Po skończonem badaniu, Mikołaj Parfenowicz ofiarował Gruszy swoje usługi, gdyby np. potrzebowała koni, albo towarzystwa i opieki.
— Dziękuję panu sędziemu — odparła, kłaniając się — odjadę z moim staruszkiem, Maksymowem, a tylko chciałabym zaczekać na dole, aż śledztwo skończy się zupełnie.
Po wyjściu jej, badano innych jeszcze świadków, poczem przystąpiono do ostatecznego zredagowania protokułu. Mitia poszedł w drugi kąt pokoju, a usiadłszy na dużym kufrze gospodarza, przykrytym dywanem, położył się na nim zwolna, a potem zasnął, sam nie wiedząc kiedy.
Miał wówczas dziwny sen, nie związany niczem z teraźniejszem jego położeniem. Śniło mu się, że jedzie gdzieś stepem szerokim, w miejscu, gdzie bywał niegdyś, służąc jeszcze w wojsku. Jedzie telegą, a wiezie go chłop z rudą brodą, siedzący na koźle. Zimno i śnieg pada dużymi, mokrymi płatkami, które, upadłszy na ziemię, tają natychmiast. Wiezie go chłop, przybrany w szarą wiejską kapotę, pogania szybko i biczem macha; nie stary jeszcze, ma lat najwyżej pięćdziesiąt. Ot, niedaleko już wieś! Widać już czarne, przeczarne izby, do połowy zgorzałe, z których sterczą czarne, okopcone belki. A przy wjeździe do wsi zebrało się dużo, dużo bab, cały tłum. Wszystkie chude, twarze jakieś wygłodzone, skóra na nich spalona, twarda; jedna, zwłaszcza, z brzegu, wysoka, koścista, lat może czterdzieści, a może dwadzieścia, poznać nie można. A na ręku trzymała dziecko płaczące. Piersi jej wyschły widocznie, ani kropli w nich mleka i dziecko płacze, płacze, nagie ramionka wyciąga, piąstki zaciska i drży całe od chłodu.
— Czego ono płacze? — pyta Mitia swego woźnicy, mijając wprędce całą gromadę.
— A płacze niebożątko — odpowiada chłop — płacze chudzina.
I podoba się to dziwnie Miti, że chłop wyraził się tak litościwie, po swojemu: niebożątko, a nie dziecko.
— I czegóż ono płacze? — dopytuje dalej Mitia, jakby nie rozumiejąc — czemu ma rączki nagie? czemu go nie otulą?
— Zziębło, niebożątko — odpowiada rudy chłop — przemarzła na nim koszulina, to i nie grzeje.
— A dlaczego to? dlaczego? — pyta natrętnie Mitia.
— Pogorzelcy biedni, chleba proszą.
— Nie, nie — woła wciąż Mitia — to nie to, ty mi powiedz, dlaczego stoją tu te biedne matki? dlaczego są biedni ludzie? dlaczego są biedne dzieci? dlaczego step taki pusty? Czemu oni nie całują się, nie śpiewają pieśni radosnych? dlaczego poczernieli tak od czarnej biedy? Czemu nie nakarmią swoich dzieci?
I czuje w głębi duszy, że chociaż pytania te są bez sensu, musi je przecież wypowiedzieć, musi tak pytać. I czuje także, że w sercu jego podnosi się coś, czego w niem jeszcze nie bywało. Jakaś wielka litość.
Płakać mu się chce i zrobić coś takiego, żeby nie było już płaczących dzieci, ani czarnych, wygłodzonych matek, i żeby już nikt nie płakał, i żeby łez wcale nie było, i to zaraz, natychmiast, bez chwili zwłoki, pożądał tego gorąco, iście po Karamazowsku.
— A i ja z tobą, na zawsze, na całe życie, nie opuszczę cię już nigdy — rozlega się obok niego miły, dźwięczny głos Gruszy, która przemawia z takiem uczuciem. I wówczas zapłonęło w nim serce i zapragnęło dążyć gdzieś do nowego światła, i żyć, żyć! Iść gdzieś, iść, coraz dalej, i to prędzej, prędzej, zaraz.
— Co? gdzie? — zawołał, otwierając oczy i siadając nagle na skrzyni. Zbudził się jakby z omdlenia i uśmiechał się promiennie. Nad sobą ujrzał Mikołaja Parfenowicza, który nalegał usilnie, aby wysłuchał czytania protokułu i podpisał takowy. Domyślił się Mitia, że spać musiał z godzinę, a może więcej, nie słuchał jednak, co mówił Mikołaj Parfenowicz, a uderzyło go tylko to, że ktoś, w czasie jego snu, podsunął mu pod głowę poduszkę.
— Kto podłożył mi pod głowę poduszkę? Kto był taki dobry? — zawołał z nagłym zachwytem, ze łzami prawie w głosie, jakby mu niewiem jakie wyświadczono dobrodziejstwo.
Dobroczyńca jednak pozostał nieznany. Być może, zrobił to któryś z żołnierzy, lub też pisarz Mikołaja Parfenowicza. W każdym razie, Mitia był niesłychanie wzruszony, głos jego drżał od łez. Zbliżył się do stołu i oświadczył, że gotów jest podpisać wszystko, czego od niego zażądają.
— Piękny sen miałem, panowie! — rzekł dziwnym jakimś głosem, z twarzą rozpromienioną od szczęścia.
Po powtórnem odczytaniu i podpisaniu protokułu, sędzia oznajmił Miti tonem ściśle urzędowym, że od tej chwili nie jest już wolny i odstawiony będzie pod ścisłą strażą do więzienia.
Mitia wysłuchał tego zupełnie spokojnie.
— Cóż! Nie obwiniam was, panowie, rozumiem, że nie mogliście postąpić inaczej.
— Odstawi pana na miejsce stanowy prystaw, Maurycy Maurykowicz — dodał prokurator.
— Stójcie, panowie! — zawołał nagle Mitia, z jakąś nerwową egzaltacyą. — Wszyscyśmy nędzni, marni, źli — istne zwierzęta. Wszyscy umiemy sprowadzać łzy gorzkie, na twarze głodnych matek i dzieciątek przy piersi. Być może, ja gorszy jestem jeszcze od innych... I rozumiem teraz, że takim ludziom, jak ja, potrzebny jest jakiś grom z ręki losu, który, chwyciwszy ich, jak na arkan, ściągnie ich przymusem i gwałtem, i zmusi do odmiany. Ja np. nie podniósłbym się nigdy o własnych siłach. Ale oto grom uderzył. Przyjmuję mękę niesprawiedliwego posądzenia, przyjmuję hańbę i chcę cierpieć, aby się cierpieniem oczyścić. Ale po raz ostatni jeszcze powiadam wam, panowie, że nie winien jestem tego zabójstwa, nie przelałem krwi ojca mego. Przyjmuję karę za to, że go chwilami chciałem zabić, że, być może, zabiłbym go nawet, ale walczyć będę z wami do ostatniej chwili i dowodzić swojej niewinności. Resztę niech rozstrzygnie Bóg.
A teraz, gdy za chwilę już zostanę aresztantem, bez własnej woli, pozwólcie, bym pożegnał was jeszcze jako człowiek wolny i równy wam.
Oto Dymitr Karamazow wyciąga do was rękę po raz ostatni, żegnając was; żegnam się z ludźmi i światem.
Głos zadrżał mu przy ostatnich słowach i rzeczywiście wyciągnął do nich rękę, ale Mikołaj Parfenowicz, który stał najbliżej, cofnął się i ruchem instynktowym schował rękę za siebie; spostrzegłszy to, Mitia opuścił swoją.
— Badanie jeszcze nie skończone — rzekł sędzia z pewnem zakłopotaniem. — Ja z mojej strony zrobię wszystko, co będę mógł, aby pana uniewinnić. Osobiście uważam pana raczej za człowieka nieszczęśliwego, niż za zbrodniarza. Posuwałeś się pan w namiętnościach swoich do ostatnich granic.
Mała figurka sędziego wyrażała w tej chwili wielką godność i przejęcie. Mitia jakby tego nie zauważył; przez głowę przemknęło mu, że oto za chwilę ten młodzik weźmie go pod rękę i, zasiadłszy gdzieś w kącie, zacznie mu szeptać jakieś uwagi o panienkach, jak to zwykle robił, gdy się spotkali w towarzystwie. Podobnie błahe myśli przychodzą nieraz do głowy nawet ludziom na śmierć skazanym.
— Panowie — zaczął znów Mitia — a czy będę mógł zobaczyć się z nią?
— Ależ, oczywiście, przy świadkach jednak.
Przyprowadzono Gruszę. Pożegnanie ich było krótkie. Ona skłoniła się głęboko Miti.
Bądź zdrów, człowieku niewinnie zgubiony! — rzekła, a potem dodała: — Słuchaj, powiedziałam, że będę twoją, i będę, i pójdę za tobą wszędzie, cokolwiekby się stało.
— Przebacz mi, Grusza, miłość moją i to, że kochaniem swojem i ciebie zgubiłem.
Nie rzekł już nic więcej i wyszedł na ganek. Otoczony był pachołkami policyjnymi, którzy go nie spuszczali z oczu. Przed gankiem stały dwa zaprzężone wózki pocztowe. Stanowy, człowiek przysadzisty i gruby, z twarzą pospolitą, w tej chwili zły i chmurny, krzyczał i fukał, wydając rozkazy i rozpędzając ludzi, tłoczących się pod gankiem. Zwrócił się do Miti i polecił mu opryskliwym tonem, by siadał na wózek.
— Inaczej nie wyglądał, kiedym go poił w restauracyi — pomyślał Mitia, wsiadając.
Około bramy stało mnóstwo ludzi, chłopi, baby, dzieci i furmani.
— Bądźcie zdrowi, ludzie Boży! — zawołał Mitia.
— Bywajcie zdrowi, a darujcie i nam, Dymitrze Fedorowiczu — odpowiedziało kilka głosów.
— Bywaj zdrów i ty, Tryfonie Borysowiczu! — zawołał Mitia do gospodarza.
Ale szanowny Tryfon nie raczył odpowiedzieć, udając, że jest czemś zajęty.
Okazało się, że chłopek, którego wsadzili na kozioł, żądając, żeby wiózł stanowego, nie był wcale pocztowym woźnicą, uchylał się więc od zaszczytu, wołając, że nie on ma jechać, a Jakim; żądał też koniecznie, aby czekano na owego Jakima, którego w żaden sposób nie można było odszukać.
— Widzicie, jaki to naród u nas bez żadnego wstydu! — uniewinniał się przed stanowym Tryfon Borysowicz, którego obowiązkiem było dostarczenie koni.
Ten Jakim cztery dni już temu wziął pieniądze za dzisiejszy dzień, ale przepił, a sam przepadł gdzieś, rozstąp się ziemio!
Tyle tylko powiem, że się dobroci waszej dziwię, z tym naszym podłym narodem.
— Możemy przecież pojechać na jednym wózku, nie bój się, Maurycy Maurykowiczu, nie zbiegnę ci w drodze! — wmięszał się Mitia.
— Pozwól pan sobie powiedzieć, że wypraszam sobie takie mówienie — odburknął opryskliwie stanowy. — Najpierw, że ja wam nie ty. I radzę pamiętać, jeśli was dotąd nie nauczono.
Mówiąc to, stanowy wlazł jednak na wózek, na którym siedział Mitia i rozparł się szeroko i wygodnie, wyciskając prawie z miejsca swego więźnia. W gruncie, był sam niezadowolony z powierzonej sobie misyi.
Tryfon Borysowicz stał dumnie na ganku, zaznaczając ostentacyjnie niechęć swoją do więźnia.
— Bywaj zdrów, bądź zdrów, Dymitrze Fedorowiczu — rozległ się nagle serdeczny jakiś i pełen sympatyi głos.
Był to Kałganow, który wyskoczył bez czapki i ściskał z wielką przyjaźnią dłoń Dymitra.
Konie ruszyły i ręce ich rozplotły się.
— Bądź zdrów, człowieku miły! nie zapomnę ci nigdy szlachetności twojej! — zawołał do niego Mitia, odjeżdżając. I wózek potoczył się po błotnym gościńcu, przy brzęku monotonnych dzwonków, wiszących na uprzęży. Deszcz ustał, ale niebo zaciągnięte było chmurami, a zimny, jesienny wiatr dął prosto w oczy jadących.
Kałganow, zostawszy sam, powrócił do izby, a usiadłszy gdzieś w kącie, ukrył twarz w dłoniach i rozpłakał się, jak dziecko. Wierzył on mocno w niewinność Miti. „Jak można — pomyślał — co za ludzie? Jaki świat? Czy warto? czy warto żyć?...” powtarzał sobie w duchu rozgoryczony.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Barbara Beaupré.