Charitas/Część druga

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Charitas
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
cykl Walka z szatanem
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ DRUGA.

Po nocy, bardzo źle spędzonej, pan Granowski siedział w otwartem oknie pierwszorzędnego hotelu w Krakowie. Poprzedniego dnia przyjechał był późnym wieczorem, a do godziny drugiej w nocy tułał się od hotelu do hotelu, nigdzie nie mogąc znaleźć „numeru“. Wszystkie wolne pokoje zajęte były przez wojskowych i rozmaitych „uchodźców“. Armie rosyjskie szły, jak wieść głosiła, na Kraków i „lada chwila“ miały się ukazać w rynku. To też w mieście panował nocą popłoch, bieganina i gwar. W ciemnych ulicach śmigały raz wraz automobile, pełne oficerów, zostawiając po sobie zapach benzyny i kłęby specyficznie krakowskiej kurzawy. Nikt nie odpowiadał na pytania, nie wysługiwał się, nie całował rączek i nie czapkował. Tak wielki dokonał się przewrót w mieście Krakowie. Zdobywszy za niesłychanie wygórowaną cenę pokoik w drogim hotelu, pan Granowski nie mógł usnąć wskutek ciągłego poryku automobilów wjeżdżających i wyjeżdżających z bramy. W korytarzach biegano i wydawano okrzyki, jak w „polu“ i „na linii“. Niewyspany gość od wczesnego ranka dopraszał się o śniadanie u służby, która go, jako cywila i zawalidrogę, traktowała przez ramię. Nie wiedział, co ma począć ze sobą w tym obozie wojennym i o tej godzinie. Siedział cywilnie, bezradny i spokorniały, w otwartem oknie i patrzał w dziedziniec, którego cała przestrzeń była ze szczętem zapchana samochodami, prywatnemi dotychczas, a obecnie rekwirowanemi na rzecz wojny. Wspaniałe wozy najrozmaitszego typu i pochodzenia ulegały oględzinom oficerskim i lustracyom jakichś specyalistów, — ruszały się tam i nazad, jak żołdaki w czasie ćwiczeń, wydając ohydne swe jęki. Widziane z góry, podobne były do rojowiska ohydnych owadów, a cały dziedziniec wyglądał, jak gniazdo ich przed wyrojem.
Gdy wreszcie przyniesiono kawę, pan Granowski pił ją z pośpiechem, żeby co prędzej wyjść na miasto. Ulice były opustoszałe i jakby przestraszone. Sklepy i kramy otwierano jakoś niechętnie i z rezerwą. Co krok spotykało się oficera lub żołnierza w uniformie pruskim, a na wszystkie strony i bodaj wszystkiemi ulicami brnęła dokądś piechota austryacka. Pan Granowski zamierzał iść do swego adwokata, mecenasa Naremskiego, lecz pora jeszcze była za wczesna, więc bez celu kroczył wzdłuż plantów.
W sąsiedztwie ulicy Wolskiej znalazł się w tłumie żołnierzy chorych, skądś przypędzonych, którzy czekali na wpuszczenie ich do szpitala, dopiero co założonego w gmachach uniwersyteckich. Ludzie ci wlekli się, przysiadali i opadali na ziemię. Niektórzy kładli się na zielonej jeszcze murawie i zamykali oczy. Wrześniowe słońce ogrzewało ich i zdawało się pokrzepiać. Jeden z żołnierzy leżał na kwietniku, wsparłszy głowę na niskiem żelaznem ogrodzeniu. Oczy jego były w głąb czaszki zapadłe, usta rozchylały się od szybkiego oddechu, a blada, schudzona twarz pełna była cierpienia. Rzadka broda, zapuszczona kędyś w szpitalu, baraku, czy w szczerem polu nie licowała z wojskowem ubraniem, z czapką wsuniętą na same brwi. Jakieś dzieci proletariackie zjawiły się obok tego wojaka, a jedno z nich dawało mu swój cukierek. Chory podniósł powieki, lecz nie mógł udźwignąć ręki. Surowa groza, jak łuna wewnętrznej boleści, jaśniała w jego oczach. Ruchem głowy, który stanowił ciężki wysiłek, żołnierz odepchnął cukierek i odtrącał natarczywą rękę litościwego dziecka. Straszna, samotna niedola malowała się w jego licach. Jakoweś czeskie, czy słoweńskie wyrazy prosiły się u radosnego malca, żeby, go zostawił samego ze śmiercią. Pan Granowski odszedł stamtąd, przepowiadając sobie zbawczą w takich okolicznościach maksymę:
A la guerre comme à la guerre...
Ale wówczas trzeba było w ulicach Krakowa mieć tej stosownej sentencji większy zapasik. Co krok nawijały się widoki ostre i przykre. Zwożono rannych wprost z pola bitwy, z pod Ojcowa, czy z pod Słomnik. Wielkie wozy do transportowania mebli wyładowywano przed szkołami, zamienionemi na szpitale. Niesiono na tragach ludzi poprzetrącanych, leżących, jak zwłoki, lub kupy rozszarpanego mięsa. Oczy zgorączkowane, dzikie lub błędne, jak u waryatów, świadczyły jedynie o życiu znoszonych wciąż kadłubów. W jednej z ulic, wybiegających z rynku a schodzącej w obwód niziny krakowskiej, ku okolicznym błotom, widać było z górującego nieco punktu plantacyj olbrzymią, wydłużoną masę ludzką pułku wyruszającego w pole. Szeregi za szeregami żołnierzy, idące miarowym krokiem zajmowały całą, od chodnika do chodnika, szerokość ulicy, a długi ich natłok ginął kędyś u wylotu ulicy, uchodzącego w podmiejskie pola. Falujący błysk luf karabinowych przywodził na pamięć chwiejne ruchy łanów zboża przedeżniwy. To podobieństwo torowało sobie drogę do imaginacyi widza tem natarczywiej, iż każdy z żołnierzy miał wetknięty w lufę „gwera“ bukiecik kwiatów krakowskich. Zdawało się patrzącemu z oddalenia że to ogród krakowski, niesiony przez jego dzieci, wyrusza z obrębu miasta, kołysząc się w jesiennem słońcu. Owo wetknięcie żywych kwiatów w otwory luf karabinowych, w austryackie uzbrojenie, miało, zapewne, oznaczać, iż żołnierze ruszają w pole z radością, pełni animuszu i tężyzny. Jakaś dziarska pieśń polska zrywała się z ust maszerujących batalionów, pieśń o męstwie i nadziei, o sile i wzgardzeniu wszelkiej słabości. Ale bliższe wejrzenie w szczegóły wojennego szyku dawało widzieć niejakie odchylenia od radości i tężyzny. Pan Granowski spostrzegł oto wojownika, idącego na skrajnem miejscu w szeregu, maszerującego twardym krokiem z ową równianką kwiatów na szczycie karabina, — brodatego izraelitę, którego twarz wyrażała boleść przerażającą. U lewej ręki żołnierza, uczepiony kurczów o obiema dłońmi, biegł po bruku chłopiec żydowski, szlochając i jęcząc ostatkiem siły. Małe jego nogi nie mogły nadążyć i zrównać się z krokiem batalionów. Ojciec, maszerujący poprawnie, depcący kamienie tęgiemi nogami, z przepisaną radością wyruszający na krwawe boje, odtrącał to małe żydzię od swojej ręki, rzucał je niejako poza siebie z gniewem i wyniosłą siłą. Ale w istocie rzeczy łkał w głębi piersi na myśl, że już na zakręcie ulicy małe ręce odczepią się od jego dłoni, głos ukochany nie doleci do jego uszu, a drobne stopy zostaną kędyś w ścieku ulicznym. Tak się też stało. Śmiech widzów antysemicko usposobionych odpowiedział na głęboki jęk dziecka, gdy, chwytając się za głowę, za małe pejsy, brnęło dokądś przed siebie, szukając zrozpaczonemi oczyma postaci ojcowskiej w olbrzymim, szarym, ruchomym tłoku żołnierzy.
Panu Granowskiemu nie sprawiła satysfakcyi ta scena przypadkowo dostrzeżona. Widział on już w swem życiu wszelakich wojsk niemało i zżył się z myślą o konieczności, o logice, niejako, zjawisk tego rodzaju. Wiedział, że to wszystko tak właśnie, jak jest, być musi. Lecz widok naoczny tego wszystkiego, co jest, był mu nieprzyjemny z tego względu, że poruszał własne jego sprawy wewnętrzne, wyrzucał jakby za pomocą miny prochowej, grube i ciężkie warstwy ziemi martwej, oddawna uleżałej. Pragnąc zapomnieć o głupstwie dopiero co widzianem, ruszył w inne ulice. Lecz wszędzie było to samo. Domy, szkoły, urzędy, instytucye zmienione na szpitale, czy koszary, marsze pułków w takt bębna. Tam zaciekawiły go szeregi automobilów wojennych, wiozące przez miasto Kraków niewyczerpane zasoby oficerów pruskich. Gdzieindziej kuchnia wojenna, gotująca na środku ulicy zupę dla żołnierzy, którzy, zasiadłszy na skraju chodnika, spokojnie wychlipywali zawartość manierek, gwarząc między sobą, przy użyciu uciesznej wielorakości języków austryackich. Około godziny jedenastej pan Granowski przecisnął się przez jedno z takich wojackich zbiorowisk i wszedł do mieszkania swego adwokata. Pomimo wczesnej pory przyjęty został bez zwłoki. Adwokat, Dr. Naremski, mężczyzna pięćdziesięcioletni, łysawy, zażywny, okrągły, przyjął klijenta z należytą atencyą, ale bez czołobitności, której w tym czasie wszyscy krakowianie wyzbyli się, jakby na skutek zmowy. Usadowiwszy milionera w fotelu, mecenas zajął miejsce naprzeciwko niego i tak długo przypatrywał mu się z pod oka, że poczęło to wreszcie niecierpliwić.
— Pan mnie nie poznaje? — spytał pan Granowski uprzejmie, lecz z pewnym naciskiem.
Dr. Naremski podniósł brwi i rozłożył ręce z wyrazem zdumienia. Czyliż mógł nie poznać swego dostojnego klijenta?
— Przychodzę do pana, — ciągnął gość, — ażeby się naradzić w kilku sprawach pierwszorzędnej dla mnie wagi.
— Moskale idą od Radomia wielką masą... — szepnął adwokat tajemniczo, jakby przekładając ten niewzruszony pewnik do przedwstępnego rozważenia.
— Mogą sobie ci Moskale iść skąd i dokąd chcą. Mnie obchodzi los kopalni „Xenia“.
— To rozumiem! — zawołał pan Naremski, zacierając ręce. — Les affaires sont les affaires!
— Ma pan słuszność.
— Ale czy nie należałoby zwrócić jednakże uwagi na ostatnie wiadomości z pola walki? Cóż nam przyjdzie z najprzezorniejszego układu interesów, skoro wróg zagarnie kopalnię?
— Właśnie o tem chcę z panem mówić.
— Pragnę uprzedzić, że osobiście jestem na wylocie.
— Na wylocie? Dokąd?
— Do Wiednia?
— Dziś pan wyjeżdża?
— To będzie zależało od tego, czy Moskale...
— A cóż ci Moskale pana obchodzą? Więc pan wyjeżdża do Wiednia, o ile będą niepomyślne wiadomości?
— Tak jest.
— Nie rozumiem.
— Czyż to nie jasne? Przecie idą!...
— No, i cóż stąd, że idą? Zjedzą pana?
— Zjeść nie zjedzą, lecz tu w każdym razie z nimi nie zostanę.
— Wyjeżdża pan z rodziną?
— Rodzinę wyprawiłem od dawna.
— Także do Wiednia?
— Oczywiście. Sam jestem jedną nogą tutaj, drugą trzymam na stopniu wagonu.
— Tak. Widzę, że w tych warunkach o interesie trudno panu mówić.
— Ależ, przeciwnie! Mówić możemy, mówić należy! Chciałem tylko ustalić fakt najważniejszy. Pragnąłbym wiedzieć, co mamy rozważyć przedewszystkiem?
— Nie, o kopalni zaniecham obecnie rozmowy. Interesuje mię na dziś pytanie, czy pan mecenas nie zna przypadkiem, nie spotykał w tym czasie na krakowskim bruku niejakiego pana Leszka Śnicy, artysty malarza?
— Śnica, malarz... Owszem, jest taki.
— Gdzie jest?
— W naszym świecie malarskim. Wymieniano takie nazwisko w recenzyach obrazów, wystawianych w naszym „Pałacu Sztuki“. Chwalono, czy ganiono — nie pamiętam. Jakieś polemiki były napewno. Widywałem również osobiście to nazwisko na kartkach pod obrazami, gdy zdarzało mi się być na wystawie, co, wyznaję, nie przytrafia mi się zbyt często. Obrazów samych, muszę dodać, nie pamiętam w najsłabszej mierze, gdyż jako człowiek niefachowy w tym kierunku, zdala od życia artystycznego...
— Osobiście nie zna pan tego malarza?
— Osobiście nie znam.
— Do szanownego pana osobnik ten nie zgłaszał się w każdym razie?
— Bynajmniej. Ale zaraz.. Coś to tu było... Tyle obecnie przelatuje wypadków... Cóż to tu było?
— Ciekawy jestem...
— Wie pan, z malarzami nie wiele mam do czynienia, obrazów z reguły nie nabywam.
— Zasada bardzo słuszna, zwłaszcza w stosunku do mistrza pędzla, który mię zajmuje.
— Szanowny pan zna go osobiście?
— Tak jest. Poznałem go we Włoszech. Z pewnych względów idzie o to, ażeby się dowiedzieć, gdzie on teraz przebywa.
— Malarz Śnica... Ostatecznie moglibyśmy zasięgnąć informacyj w naszym „Pałacu Sztuki“. To przedewszystkiem. Jeżeli tam nie uda się zasięgnąć języka, udamy się gdzieindziej. Kraków — toż to przecie nie Londyn.
— O, tak, panie mecenasie, Kraków to bynajmniej nie Londyn.
Adwokat Naremski z uprzejmym, a wymownym gestem przeproszenia ujął słuchawkę telefonu i siarczyście zakręcił korbą. Wnet wykrzykiwał w słuchawkę nieuniknione:
— Allô! Aliô!
Po chwili mówił do kogoś z przymkniętemi oczyma:
— Tak jest, tak... Leszek... Właśnie, właśnie! Dziękuję uprzejmie. Już na front?! A czy nie wiadomo panom — gdzie? Oczywiście, oczywiście... Skądżeby?
— Proszę zapytać, czy nie wiadomo, w którym pułku? — podszepnął pan Granowski.
Awokat z uprzejmem nachyleniem głowy powtórzył pytanie w tubę telefonu. Za chwilę pomrukiwał:
— Tak, tak! Oczywiście. Proszę bardzo, będę bardzo obowiązany. Porucznik? Naturalnie!
— Proszę zapytać tych panów, czy nie wiadomo, gdzie jest obecnie żona i dziecko tegoż Śnicy? — podpowiedział znowu pan Granowski.
Mecenas Naremski, wygłosiwszy to pytanie, słuchał, wlepiwszy oczy w ścianę, a potem przytakiwał uprzejmie niewidzialnemu rozmówcy:
— Teraz w Przemyślu, ale stale — co? Nie dosłyszałem. Stale — co? Pod Sokalem. U krewnych pod Sokalem? Dziękuję!
Odłożywszy słuchawkę, zakomunikował milionerowi zasłyszaną wiadomość, iż żona malarza Śnicy teraz bawi jeszcze w Przemyślu, ale wybiera się jechać do krewnych matki, którzy mieszkają gdzieś pod Sokalem. Pan Granowski podziękował prawnikowi za przeprowadzenie tego wywiadu, lecz zaraz dorzucił:
— Proszę pana, gdzieby to można zasięgnąć informacyj ściślejszych, bardziej dokładnych o tym oficerze?
— Bardziej dokładnych... Gdybyśmy wiedzieli, w którym jest pułku, trafilibyśmy do najpewniejszego źródła. W pałacu sztuki, niestety, tego szczegółu nie wiedzą. Tyle, że porucznik... Ale od czegóż jest nasze własne, nasze polskie ministeryum wojny? Nasz departament wojskowy? Nasz Enkaen?! — zawołał adwokat dumnie, z tryumfującą miną.
— Jakież to tam znowu własne ministeryum wojny? — pytał pan Granowski.
— A! szanowny pan powinien przecie zobaczyć tę naszą dumę i nadzieję własnemi oczyma. Tembardziej, że tylko na tej drodze możemy najszybciej powziąć wiadomość o owym Śnicy.
— Dobrze, ale jakimże to sposobem ja mógłbym wejść do owego Enkaenu?
— Jestem jednym z jego fundatorów, jednym z członków założycieli i najczynniejszych działaczów. Znam tam wszystko od początku do końca i od góry do dołu.
— A, w takim razie...
— Możebyśmy poszli zaraz? Właśnie jest sama pora... — mówił mecenas, spoglądając na swój gruby, złoty chronometr.
— Jestem gotów... — skłonił się pan Granowski.
Mecenas Naremski okrył barki nową, lśniącą, jesienną „zarzutką“, z gestem elegancyi iście wiedeńskiej „ubrał“ niemniej lśniący cylinder i, ozdobnymi ruchy, wskazując drogę, wypuścił swego gościa z gabinetu na schody i na ulicę. Wnet obadwaj dostojni panowie kroczyli wzdłuż plantacyj. Dochodziły do ich uszu raz wraz i ze wszech stron odgłosy bębnów, wybijających ostre tempo dla kroków pułków, wyruszających z miasta. Teraz, około południa, mijała ich defilada austryackich skopków z bączkami, okrywających wielorakie głowy. Pierzchało poczciwe krakowskie błoto z pod kół samochodów, w których wciąż migały czerwone kołnierze i lampasy dookoła czapek pruskich oficerów. Dwaj wytworni gentelmani wyminęli gmach uniwersytecki i zdążali w dół aleją, w której głębi odsłaniała się wspaniała masa Wawelu. Mniej więcej w połowie długości tej ulicy mecenas Naremski uprzejmym ruchem wskazał kierunek na lewo i wprowadził swego klijenta w ulicę Kapucyńską. Wkrótce znów zawrócił na lewo i przed bocznemi drzwiami dawnego pałacu Wielopolskich niemem a uroczystem skinieniem przedstawił poniekąd, przybyszowi z obczyzny dwu młodocianych strzelców w szarych uniformach z okropnymi karabinami na ramieniu, stojących na warcie. Pan Granowski przypomniał sobie, jak przez mgłę te postacie, które był postrzegał przypadkowo za dawniejszego pobytu w Krakowie. Wówczas jednak ci młodzieńcy z blaszanym znakiem białego orła nad daszkami kaszkietów budzili w nim litościwy półuśmiech, wynikający ze zdawkowych morałów i „poglądów“ krytycyzmu powszechnie gazeciarsko-kołtuńskiego. W chwili, gdy ich ujrzał znowu, wyprostowanych, marsowo strasznych, przejął się uszanowaniem, jeżeli nie dla nich samych, to dla długich luf werndlowskich karabinów, które majestatycznie i groźnie na ramieniu dźwigali. Pan Naremski był, jak u siebie w przedsionku gmachu, na schodach drewnianych, idących w półokrąg, a przywodzących na pamięć dalekie a rzewne obrazy wnętrza kamieniczek na Starem Mieście w Warszawie, — w korytarzach, podzielonych przepierzeniami z nieheblowanych tarcic, w izbach i zakamarkach prezesów, wiceprezesów, skarbników i sekretarzy. Wszędzie tam pełno było tego młodego żołnierstwa w szarych kurtkach, spodniach i czapkach. W całym gmachu panował ścisk i gwar. Cywilni panowie wybiegali z poza zamkniętych drzwi. Panie, pod lat niewieścich schodzące południe, coś tam załatwiały z wielkim ferworem. Nadobne dziewice pisały na maszynach, jakieś rubryki wciągały do niezmiernych ksiąg i krążyły wśród rycerstwa ze zmarszczeniem brwi, znamionującem nawał i doniosłość zagadnień. Pan Granowski, wprowadzony do dużej stancyi, zastawionej licznymi stolikami, przy których pisali rozmaici młodzi panowie, otrzymał krzesełko i siadł wśród grona jakichś osób, mających wygląd zwyczajnych petentów. Rozglądając się po twarzach, widząc obfitość urzędników, amfiladę sal, również zapełnioną rzeszą ludzi pracujących, postrzegając ruch, gwar, jakiś rozpęd, niemal cwał rzeczy, milioner olśniony został przez rozwidniającą myśl, która miała cechę zupełnego natchnienia. W minucie tej ujął i zbadał całą swoją sprawę, stosunek do Śnicy i zmierzył wszystkę głębokość niebezpieczeństwa, grożącego mu ze strony tego człowieka. Postanowił nieodwołalnie:
— Trzeba się tutaj właśnie uczepić, wejść między tych jakichś i stąd go właśnie potężnie w łeb ćwieknąć, gdyby się czepiał!
Tę powziąwszy wewnętrzną uchwałę, był już spokojny, jak za dawnych lat, jak w ciężkich chwilach życia, gdy przedsiębrał szalone imprezy i wykonywał je w duchu podczas trwania przelotnej sekundy żelaznego postanowienia. Czekał cierpliwie na mecenasa, który znikł za drzwiami gabinetu jednej z decydujących figur tego całego Enkaenu. Gdy wreszcie Naremski wysunął się z za tajemniczych drzwi i poszukał oczyma swego klijenta, w zamaszystych ruchach i na rozjaśnionem jego obliczu malowało się szczere i żywe zadowolenie. Przecisnąwszy się przez zbitą gromadkę osób, które tłoczyły się u dostojnych drzwi, adwokat szepnął w taki sposób, żeby go wszyscy słyszeć mogli:
— Sytuacya polepszyła się znakomicie. Nasi zadali Moskalom potężnego łupnia.
Zwrócony do pana Granowskiego specyalnie dodał:
— Wobec tego możemy zacząć rozważania co do kopalni.
— A cóż z wiadomością o malarzu?
— Na skutek mego żądania wdrożono dochodzenie w Aoka.
— Gdzie?
— W „Armee Ober-Kommando“. Będziemy jutro wiedzieli wszystko jak najdokładniej. Jutro tutaj o tej samej godzinie będzie odpowiedź.
— Dziękuję panu.
— Czy szanowny pan zechce pofatygować się tutaj jutro, czy może spotkamy się na mieście i dopiero razem tu przyjdziemy?
— Radbym dowiedzieć się jak najwcześniej.
— Więc chyba tutaj. Zresztą...
Adwokat ujął milionera pod rękę z pewną nie tyle poufałością, ile raczej z uległą czcią, jak to czyni kolator, prowadzący swego plebana na procesyi. Usty zbliżonemi do jego ucha szeptał, kierując wspólne kroki w głąb korytarza:
— Warto poznać bliżej ten nasz drogi Enkaen! Warto wejrzeć w to dzieło tak nagłe, a zarazem tak doskonałe! Ile tu zapału, ile pracy, trudów, poświęceń, ofiar! Ofiar z pod serca, groszy wdowich, ofiar bezimiennych!... Jeżeliby się to zgadzało z wolą szanownego pana, moglibyśmy od niechcenia przyjrzeć się całkowitej sprawie, biegowi rzeczy, zbadać tę całość do ostatniej nitki, przekonać się o wartości...
Pan Granowski wiedział już, o co chodzi. Zrozumiał odrazu, że entuzyasta Naremski apeluje do jego pugilaresu. Ale to nabieranie było mu właśnie na rękę. Przybrał odpowiednio uduchowioną minę. Członek Enkaenu ani się domyślał, jak dalece odpowiednią wybrał chwilę. Zatopiony w pomyśle skaptowania kapitalisty, prowadził go umyślnie coraz dalej, wskazywał coraz inne „departamenty“, czyli izby, zastawione stolikami i szafami, pełne mężczyzn i kobiet, schylonych nad pisaniną. Nowicyusz dopytywał się troskliwie o drobne szczegóły, wchodził w detale, wglądał w drobiazgi. W pewnej chwili „raczył“ rozpytać się wyniośle o podstawy finansowe całej imprezy, jak człowiek świadomy rzeczy, jak mąż, pragnący zbadać dokładnie podglebne mury gmachu, który entuzyazm młodzieży zerwał się budować. Mecenas przytaczał cyfry, wyliczał jednorazowe datki i wdowie grosze wierzącego ogółu miłośników narodowej sprawy. Pan Granowski słuchał uważnie, notując sobie w myśli owe cyfry i kombinując, jakąby się tu sumą głęboko włamać w uwagę powszechną, wywrzeć wstrząsające wrażenie, a przecież wywinąć koziołka najpomyślniej dla siebie. Schodzili właśnie po owych schodach w półokrąg, gdy rzekł do adwokata:
— Pragnąłbym i ja złożyć swój grosz i mam do pana prośbę o wskazanie mi biura, gdzie to należy uczynić.
Naremski dał niemy znak głębokiem pochyleniem cylindra i uściśnieniem przedramienia dostojnego ofiarodawcy. Na dole weszli obadwaj w drzwi po lewej ręce i znaleźli się w obszernej sali, przedzielonej balustradą. Mecenas wtargnął śmiało za balustradę i znikł w sąsiedniej sali na chwilę, by wrócić w towarzystwie wytwornej damy, która zbliżyła się do ofiarodawcy, oczekującego majestatycznie na swą wielką chwilę. Mecenas Naremski miał zamiar przedstawić pana Granowskiego, ale to było zbyteczne, gdyż ten miał przed sobą najmniej oczekiwane zjawisko — doktorową Lentę Żwirską. Piękna pani wyciągnęła do przybysza obiedwie ręce, witając go najbardziej czarującym z seryi swych uśmiechów. Nic nie wiedziała o powrocie do Krakowa dostojnego „kuzyna“, (aczkolwiek kuzynostwo nie zachodziło wcale między nią i panem Granowskim), — stąd jej radość, radość podwójnie wielka, gdy słyszała, że tu zostać zamierza, a więc w czasie trwania wojny nie będą rozdzieleni. Bardziej, niż pani Żwirska, a nawet szczerzej, (z pewnych względów), był zadowolony z tego spotkania dostojny „kuzyn“. Przed niewieloma laty był on hańbą rodziny, (jego własnej), „łotrem“, o którym mówiło się jedynie z pogardą i to tylko w najściślejszym gronie. Teraz rozpytywał bardzo uporczywie, choć z najsubtelniejszą elegancyą o to, czemu zawdzięcza przyjemność oglądania pani Lenty, w tem miejscu, na urzędowem niejako stanowisku. Odpowiedziała z nadobną prostotą, iż pracuje w Enkaenie, w dziale ofiar dobrowolnych, że stoi poniekąd w pierwszym szeregu pewnego odłamu tego departamentu. Na jej to właśnie ręce płyną datki najobfitsze, najbardziej szczodre zapisy.
— Ciągną mię tu ludzie, — mówiła, — ze względu na szczególne, (jakoby!) zdolności do karoty, na talent do organizowania rozmaitych przedsięwzięć dochodowych. Budujemy Polskę nie na żarty! — dorzuciła pani Żwirska.
— A gdzie przebywa szanowny małżonek pani? — spytał „kuzyn“.
— To jest właśnie najcięższe moje zmartwienie... — rzekła piękna pani ze zmarszczonemi brwiami i bolesnem zagryzieniem grubo ukarminowanej dolnej wargi. — Jesteśmy rozdzieleni. On po tamtej stronie frontu, ja po tej. Byłam na kuracyi w Kissingen, gdy wojna wybuchła. Nie mogłam dostać się do domu, zdążyłam tylko do Krakowa. I oto pochłonęła mię ta nowa i cudna praca.
Mecenas Naremski, w milczeniu przysłuchujący się tej rozmowie, wtrącił subtelnym półszeptem:
— Dzięki wojnie posiedliśmy najdzielniejszy talent organizacyjny, jedną z mocniejszych współpracownic w dziele wskrzeszenia państwa polskiego.
Pani Żwirska ukarała pochlebcę przerywającym gestem i zwróciła się znowu do milionera:
— Wchodzę odrazu w swa rolę. Zaczynam dziś czynność od jednej z najsilniejszych w Polsce firm finansowych. Baczność!
— Staję do apelu.
— Z jaką sumą? — pytała piękna pani czarodziejsko uśmiechnięta.
— Słuchajcie! Słuchajcie! — mówił mecenas do otaczających ścian, krzeseł, szaf i stołów.
— Z jaką sumą? — namyślał się pan Granowski...
— Cóż może, chudopachołek, bourgeois, zaskoczony przez wojnę? Jakieś... czyż ja wiem? Jakieś sto tysięcy koron... — mówił, jak gdyby prosząc o pobłażliwość.
Pani Żwirska złożyła ręce i wywróciła do góry nogami piękne oczy. Mecenas już trzymał rozwarty arkusz papieru z herbem narodowym, tytułami i napisami. Podsunął go ofiarodawcy. Na stoliku pierwszym z brzegu, stojąc, pan Granowski pisał słowami wysokość ofiary i adres banku, który miał gotówkę uiścić. Jednocześnie pani Żwirska notowała coś również w swym wykwintnym, podłużnym, safianowym notesiku. Skończywszy rzekła:
— Zapisałam tutaj, kuzynie, ten dzień ku wiecznej pamięci, jako jeden z piękniejszych w mem życiu.
Pan Granowski uśmiechnął się i skłonił.
— Oczywiście, — mówił Naremski, — będziemy mieli pozwolenie pańskie ogłoszenia tej ofiary w pismach publicznych dla budzenia ducha w narodzie, dla szerzenia agitacyi.
— Nigdy! Nigdy! — protestował dobroczyńca Enkaenu. — Nie moje to są pieniądze, lecz moich zmarłych dzieci. To też, jeżeli już ta skromna ofiara ma być cytowana w kotyzacyi składek publicznych, jak szanowny pan powiada, dla budzenia ducha w narodzie, to proszę wymienić, jako ofiarodawców nazwisko: Ryszard i Xenia Nienascy.
Pani Żwirska i adwokat Naremski skłonili głowy jednocześnie. Pan Granowski patrzył w ziemię. Twarz jego miała wyraz surowy, zimny i wzniosły. Ale oto szczególniejszy błysk zamigotał w jego oczach, gdy je podniósł na panią Lentę. Rozumiała, iż chce jeszcze o coś zapytać, więc nastawiła ucho ze skwapliwością:
— Pani! Jesteśmy tutaj obydwoje spiskowcami z Królestwa. Mecenas, jako galicyanin nie rozumie, iż tam wszyscy Polacy są spiskowcami. Czy niema, czy nie powstały jakieś organizacye, działające po tamtej stronie frontu, czy niema usiłowań współpracujących?...
Pani Lenta zajaśniała od uśmiechu tajemniczego, radosnego, ogarniającego, jak płomień, jej całą postać. Szepnęła prawie z zachwytem:
— Ależ tak! Milion razy — tak!
— Rozumiemy się, pani! — wyrzekł bogacz.
— W tych sprawach da panu wyczerpujące informacye ktoś doskonale znany i, przypuszczam, miły.
— Któż to? — Same miłe niespodzianki!..
— Sabina Topolewska.
— Ona? Ale skądże znowu ona?
— Byłyśmy razem za granicą. Teraz pracujemy tutaj. Sabina stoi jeżeli nie na czele, to w pierwszej linii bojowników czynnych po tamtej stronie frontu.
— Doprawdy? Miła Sabcia, uprawiająca niwę polityki... Jakże to radosne zjawisko!
— Tak, tak, kuzynie, czasy nadeszły takie... Jeżeli raczysz wesprzeć swym hojnym darem i tamte prace, przynajmniej będziesz pewny, że powierzyłeś go doświadczonej ręce.
— O, tak! Wierzę!
Mecenas Naremski nie miał w trakcie końcowego ustępu tej rozmowy wyrazu zadowolenia na licach. Pani Żwirska dostrzegła to i, w sensie tłómaczenia, rzekła:
— Panowie z piętra, grube ryby naszego Enkaenu, tutejsi galicyjscy optymaci społeczeństwa, niechętnie widzą nasze prace na terenie Królestwa. Sprzeciwiają się, nawet protestują...
— Jeżeliby mi było wolno wyjaśnić...
— Wyjaśnić... — szyderczo przerwała urocza pani.
— Ależ, dla czego? — dziwił się pan Granowski. — Dla czego? Wszakże to pan mówił mi niedawno o walce na śmierć z Moskalami...
— Tak jest! Ale jeżeli mi wolno wyjaśnić...
Ktoś wszedł i rozmowa się urwała.
— Gdzież mam szukać Sabiny? — zapytał pan Granowski.
— Ach, toć już ona z pewnością szukać pana powinna i będzie. Gdy jej zaświeci nadzieja twej materyalnej pomocy na roboty, które ją teraz z głową pochłaniają, napewno cię znajdzie, gdybyś się ukrył pod ziemią.
— Obawiam się, żeby się nie przerachowała co do wysokości owej pomocy. Będziemy czerpać, póki starczy mieszka, aż do dna, do ostatniego szeląga. Ale muszę zaznaczyć, że główne sumy, umieszczone w Anglii, zdaje się, przepadły. Zostało to tylko, co jest tutaj. I oto cała spuścizna po Ryszardzie! Z tego, co jest, będziemy, powtarzam, czerpać aż do skutku. Jutro będę tutaj znowu, bo właśnie łaskawy pan mecenas obiecał mi pomoc w pewnej sprawne...
— Ach, jutro kuzyn tu przybędzie? Znakomicie się składa. Zresztą — jutro przysięga.
— Tak, tak! — mówił uroczyście mecenas.
— Może pojedziemy razem na widowisko?
— Jeżeli szanowny pan... — z ukłonem rzekł Naremski...
— Jutro, jutro... — rzuciła pani Lenta, oddalając się z lekkim ukłonem do obowiązków, które na nią w jednej z sąsiednich sal czekały. Mecenas pożegnał również pana Granowskiego i znikł w labiryncie sieni i departamentów. Ofiarodawca trafił do wyjścia i znalazł się na ulicy. Szedł uśmiechnięty i ukontentowany. Rozmyślał: — Pani Lenta Żwirska zbawiająca Polskę — no, no! — Osa z pawim ogonem. Urocza Sabcia — i ofiary na odbudowanie ojczyzny. Podsędziwiała koza w szyszaku...
Bądź co bądź powtarzał sobie w myśli zapewnienie, iż udało mu się spłatać jeden z najlepszych interesów w życiu. To go wprawiało w znakomity humor.


Nazajutrz rano pan Granowski przechadzał się wzdłuż drogi, dzielącej błonia podmiejskie, zatopiony w rozmyślania i roztrząsania szczegółowe swych spraw majątkowych. Poprzedniego dnia nad wieczorem odnalazła go w hotelu pani Sabina Topolewska i mile zajęła mu kilka pięknych godzin czasu. Od niej to, jak z najdokładniejszego raptularza, dowiedział się o wszystkich sprawach politycznych, społecznych i wojennych, osnuwających niedawno wskrzeszony Enkaen. Wiedział już tedy, jakie wewnątrz tego ciała nurtują nienawiści i intrygi, — kto kogo wygryza i za co, — kto jest najbardziej znienawidzony, a kto znowu budzi najgłębszy zachwyt, do istnych drgawek doprowadzając zespoły niewieście, — kogo trzeba strzedz się, jak morowej zarazy, a względem kogo palić się jasnym płomieniem uwielbienia. Pan Granowski dostrzegł, że pani Topolewska, udzielając tych informacyj, opisuje, a raczej oplotkowuje, najrozmaitszych ludzi, lecz nie w całkowitej ich osobistości, tylko jak gdyby od przepony brzusznej zdążając ku dołowi. Nie informowała słuchacza wcale o tem, jakie tam ktoś wyznaje ideje, jakie ma porywy ducha, jaki jest rodzaj jego umysłu, zalety i błędy rozumu lub serca, lecz podawała wyszperany pracowicie i najszczegółowiej uszeregowany wykaz zalet i wad niejako narządów dolnego kierunku. Pan Granowski wyznał to nawet swej informatorce w chwili rzewnego dziękczynienia za jej pouczenie, zaznaczając, iż mógł poznać tyle osób niewiadomych prawdziwie do fundamentu.
— Zawszeć to lepiej, — mówił, — znać życie każdego człowieka od strony schodów kuchennych, a później lustrować jego front, czyli tak zwaną jego „duszę“.
Pani Sabina nie zwróciła zresztą uwagi na to, co do mej mówił bogaty „wujaszek“ z tą odrobiną szyderstwa. Interesowała ją przedewszystkiem kwestya subsydyów na sprawy „aktywistyczne“ w Królestwie. Pan Granowski wsłuchiwał się w informacye kuzynki, notował sobie w myśli wszelkie szczegóły, podawane mu szczodrobliwie do wiadomości, a więc dane o „wywiadowcach“ i „wywiadowczyniach“, oraz ich pracach na „tyłach“ wroga. Wielokrotnie obiecywał łożyć na wszystko i to hojnie, — podkreślał z naciskiem, iż da sporo pieniędzy, tylko nie teraz jeszcze, lecz później i niejednorazowo, lecz częściowo. Przyrzekł wsparcie obfite dla różnorodnych spraw, najbardziej ryzykownych, tajnych, niebezpiecznych, piekielnie zakonspirowanych i dyablo zuchwałych. Pani Sabina wyszła uszczęśliwiona, ani przeczuwając, iż wyświadczyła doniosłą usługę milionerowi. Osiągnęła wprawdzie w danej chwili tylko parę tysięcy koron gotówką, lecz miała przyrzeczony kredyt bez ograniczenia. Teraz, spacerując po chodniku, wzdłuż głębokiego rowu, pełnego rudawicy i komarów, pan Granowski złośliwie rozmyślał o tem, że pani Sabina nieomieszka przecie roztrąbić na Kraków, Galicyę i Królestwo o jego wielkich ofiarach, o niezmiernej gotowości do datków, — że podwoi, potroi wysokość sum, ażeby, oczywista, własne znaczenie ukazać i uwydatnić. Dnia tego nie poszedł już do biur Enkaenu. Nie chciał akcentować zbyt wyraźnie swego zainteresowania się względem oficera Śnicy, budzić ciekawości Naremskiego i innych. Wiedział już mniej więcej wszystko, co mu było potrzebne. Zabezpieczył się na wszelką ewentualność. Ów Enkaen przedstawiał mu się coraz wyraźniej, jako wymarzona forteca, w której można było nietylko ukryć się, zabezpieczyć, ale rozlokować wygodnie i obmyśleć najzłośliwszy atak. Cóż to bowiem mogło w Polsce rywalizować z Enkaenem? Jaka ideja? Jakie hasło? Czemże był „testament“ Nienaskiego, jakie mógł mieć znaczenie w opinii rodaków w obliczu haseł Enkaenu, który przybrał się we wszelkie znaki i hasła czcigodne? Rozmyślanie pana Granowskiego przerywały raz wraz marsze oddziałów strzeleckich, które w pobliskich „Oleandrach“ miały swe kuchnie, kwatery i składy. Na błonia poczęła wysuwać się publiczność wielobarwnemi falami. Jesienny wiatr zrywał z drogi tumany pyłu. Daleko w mieście biły dzwony. Prastary Wawel, masą olbrzymią, spiętrzoną wspaniale poprzez mgły i pył, rysował się w oddaleniu. Odgłosy, dochodzące z miasta, świadczyły o wzmożonem życiu, o energii, pulsującej w starych grodu arteryach. Tłumy zapełniały drogę, prowadzącą do parku, i wylewać się zaczęły na murawy równiny. Tam młodzi legioniści usiłowali utworzyć z masy ludzkiej proste ściany kwadratu, ażeby zostawić w środku wolne miejsce dla generalicyi i wojska. Tylko do pewnego stopnia udało się im osiągnąć ten ideał z tego głównie względu, iż musieli marsowo i bezwzględnie poczynać w sferze tak kruchej i wiotkiej, jak nadobne krakowianki, z których w przeważnej mierze ów tłum się składał. Raz wraz jakieś urocze i wystrojone dziewczę przerywało front i zmierzało w środek, przeznaczony dla władzy wyższej, a żadna siła, żadna potęga, zaprawdę, nie była w stanie przeciwstawić się naiwności jego omdlałych spojrzeń i kuszącemu czarowi lekkomyślnych uśmiechów. Przez zbity tłum, gdzie już, jak to mówią, nie było gdzie palca wetknąć, przedzierać się zaczął szereg ułanów, spieszonych, (z musu, gdyż nie mieli jeszcze ani jednego konia). Ich szare czapki, niby to przypominające czasy i stroje księcia Pepi, wzbudziły zachwyt ogólny. Wspaniała, piękna, postawna młodzież szła krokiem, od którego, jak się to mówi w takich okolicznościach, ziemia drżała. W rzeczywistości i istotnie drżały serca krakowianek na widok tak pięknych oczu, wąsów, a nadto już wyhodowanych baczków à la książę Józef, zabójczo ku przodowi twarzy skierowanych. Oddział ułanów przemaszerował ku miejscu wyznaczonemu. Za nim poczęła walić piechota legionowa, mniej efektowna, lecz równie gorącem sercem tłumu witana. Skręciwszy z gościńca, piechury wciosały się jak szare kliny, w zielone jeszcze rozłogi błoń i jęły wypełniać rozciągniętemi liniami czworobok zarezerwowany. Jakiś strzelecki oficerek służbista, widać, z pod ciemnej gwiazdy, strofował swój maszerujący oddział, jak na placu ćwiczeń:
— Prawa! Lewa! Prawa! Lewa! Psiakrrrew! Prawa! Lewa! Prawa! Lewa! Psiakrrrrrw! Prawa! Lewa!
Jego chrapliwy głos rozlegał się nad całem polem, a rodzime i nieodzowne „psiakrew!“ dobrze świadczyło o przyszłości i tężyźnie dzieła. Gdy szerokie szare ramy piechurów utworzyły wreszcie stały, jakby żelazny kwadrat, lśniące automobile generalskie poczęły przerzynać zielone błonia. W środku wojsk sformował się błyszczący ośrodek. Na siedzeniu jednego z tych wozów stanął dowodzący generał i po polsku wygłaszał przemowę. Publiczność nie słyszała ani słowa. Wiatr przynosił echo wyrazów:
— „Bić Moskala na prawo i na lewo!...“
Po dowódcy przemawiał prezes Enkaenu. Wypolerowana rura jego cylindra zbierała na sobie, zdawało się, wszystkie promienie jesiennego słońca i rozdzielała je między tłumy milczące, gdy z oratorskim zapałem, kręcąc i potrząsając głową, słał te młode zastępy „na wroga“, zachęcał, żeby mężnie „szły w bój“! Po mówcach wstąpił na podwyższenie oficer młodszy wiekiem, kapitan, czy major, i doniosłym głosem jął czytać tekst przysięgi młodego, dobrowolnego legionu polskiego na wierność cesarzowi Austro-Węgier. W myśl procedury ów oficer wygłaszał poszczególne wyrazy przysięgi, a całkowity, żelazny kwadrat żołnierzy jednomyślnie i jednozgodnie je powtarzał:
„W obliczu Boga Wszechmogącego przysięgamy uroczyście, że Jego Apostolskiej Mości naszemu Najjaśniejszemu Monarsze i Panu Franciszkowi Józefowi Pierwszemu, z Bożej łaski Cesarzowi Austryi, Królowi Czech i t. d., Królowi Apostolskiemu Węgier wierność i posłuszeństwo zachowamy, że Najjaśniejszego Pana, generałów i wszystkich innych przełożonych naszych i starszych słuchać będziemy, ich czcić, bronić, oraz nakazów ich i rozkazów w każdej służbie dopełniać będziemy, że przeciw każdemu nieprzyjacielowi, ktokolwiekby nim był, gdziekolwiekby tego Najwyższa wola Jego Cesarskiej Mości od nas wymagała, na wodzie i lądzie, w dzień i w nocy, w bitwach i szturmach, potyczkach i przedsięwzięciach wszelkiego rodzaju i przy wszelkich sposobnościach, dzielnie i mężnie walczyć będziemy, że naszych wojsk, chorągwi, sztandarów i dział w żadnym razie nie opuścimy, że z nieprzyjacielem w żadne bynajmniej porozumienie wchodzić nie będziemy i zawsze tak, jak tego wymagają ustawy wojskowe i jak to na uczciwych żołnierzy przystoi, zachowywać się, ze czcią żyć i umierać chcemy. Tak nam Panie Boże daj! Amen“.
Zrazu frazesy owe, powtarzane przez tyle młodych ust i czerstwych piersi, brzmiały głośno i donośnie, jak uderzenia serca w obwód dzwonu. Lecz stopniowo, stopniowo słowa wygłaszane zdawały się omdlewać i głucho upadać. Chwilami brzmiały, jak jęk, czy zduszony krzyk. Ale formuła przysięgi, (jak pisały tego dnia gazety „stołecznego“ miasta Krakowa „największej, najwspanialszej i najstraszniejszej, jaką człowiek może złożyć człowiekowi“), powtórzona została jednomyślnie i jednogłośnie przez to młode wojsko polskie. Słuchały jej w milczeniu żywe tłumy zgromadzonych ludzi, martwy Wawel, grobowiec królewski, — głuche pola, zasłane mgłą, i kurzawą jesieni. Słuchał jej niemy świadek, na łańcuchu wzgórz, jak wzniosłe widmo wiecznie warujący, — kopiec tego, który także przysięgał był tutaj, lecz narodowi swojemu... Stał, na zawsze taki sam, wpatrzony w dal na północ i południe, na wschód i zachód, — w czasy straszliwe przeminione, w czasy straszliwe ciągnące, z nad ziemi niewolnicy dźwignięty, jakoby piersi gór, które wzdychają ku niebu wiecznotrwałemu...
Pan Granowski, wciśnięty w tłum widzów i słuchaczów, przypatrywał się ceremonii z wyrazem podejrzliwości i ironii, właściwej jego naturze. Uzdolnienie do interesów, do przebiegłego sondowania i wywracania na nice wszelkich materyalnych spraw żywota, czyniło go przezornym, ostrowidzącym również i w sprawach politycznych. Pan Granowski rozumiał, co się dzieje, nie przez patryotyzm, którego niewiele w sobie mógłby się, po prawdzie, doszukać, lecz wskutek bystrego oryentowania się we wszelkich rzeczach ludzkich. Wiedział już, co się święci. Śmieszył go dowcipny figiel starej, doświadczonej w łotrostwie austryackiej tyranii, wyzyskującej przez swych płatnych suto fagasów czysty entuzyazm czterech tysięcy polskich młodzieńców. Postrzegając jednakże zapał gromadzki i jednomyślny animusz, tem goręcej zdecydował się wspierać wszelkie sprawy Enkaenu. Usiłował wybrnąć z tłumu, gdzie następowano mu na palce i potrącano ze wszystkich stron, gdy oto zobaczył w sąsiedztwie mecenasa Naremskiego. Ten dawał mu znaki, żeby się porozumieć. Znalazłszy się w miejscu wolniejszem, gdy uroczystość dobiegała do końca, a tłumy ruszać się zaczęły, pan Granowski podał rękę adwokatowi. Ten mówił z ferworem:
— Oczekiwałem w Enkaenie... Mam już wiadomość o Śnicy.
— Gdzie on jest?
— Na linii. Gdzieś w Staszowszczyźnie.
— Żyje?!
— Żyje, żyje, dzięki Bogu, i nie był dotąd wcale ranny.
Milioner dziękował za wiadomość, aczkolwiek nie była tak znowu nadmiernie pomyślna. Jego dusza inne życzenia malarzowi przesyłała. Gdyby takie życzenia mogły kierować lotem kul moskiewskich, napewno każda z nich trafiłaby doskonale.


Życzenia pana Granowskiego nie miały żadnego wpływu na kierunek kul i szrapnelów moskiewskich: porucznik Śnica czuł się znakomicie i cieszył jak najlepszem zdrowiem. Od kilku już tygodni prowadził zawziętą wojnę z Moskalami na terenie dawnego „Królestwa“. Wkraczał do przeróżnych wsi i miasteczek o nazwach, przeważnie, historycznych, które niegdyś, gdzieś, w jakowychś książkach zdarzało mu się czytać, — dziwując się niepomału, jak to te dziury i żydowskie gnieżdziska mogły być historycznemi Korczynami, Stopnicami, Wiślicami, Oleśnicami, Połańcami, Rytwianami, Zborowami, Kurozwękami... W ostatnich właśnie dniach żywemi oczyma ujrzał sam Pacanów, „gdzie kozy kują“, i własnemi sztylpami przemierzył niezgruntowane bajora tego rozgłośnego grodu. Wojna stała się żywiołem porucznika Leszka Śnicy. Wyznawał przed sobą i kolegami, iż wojna, gdy ją poznał, jest dalszym ciągiem, jak gdyby, w jego intelekcie, rozwinięciem artyzmu, niejako kwiatem, wyrastającym z życia mocnego człowieka, człowieka twórcy. Przedewszystkiem odpadło od potężnych twórczych ramion wszystko, co jest nędzną pracą, zabiegiem około gromadzenia jadła, napitku, odzieży, zaopatrzenia rodziny. Odpadło, jak nędzny łachman. Wszystko to zostało w formie matematycznie doskonałej, ścisłej i powabnej, na każde zawołanie wręczone. Broń, odzież, żywność, napój, zaopatrzenie żony i dziecka, — było produktem dostarczanym punktualnie co do sekundy przez tę ogromną, złożoną i niezrównanie potężną machinę, przez tę zarazem wszechmyśl i wszechczyn, która nosiła nazwę — „Austrya“. Powołaniem człowieka, męża, twórcy o działającej sile, którą kieruje wiedza, — stało się męstwo, to właśnie, do czego człowiek twórca winien być jedynie przeznaczony na ziemi. Gdy teraz porucznik Śnica zestawiał swe dawniejsze życie we Włoszech, życie wydrwigrosza, głodomora, łazanka, półlazzarona, „artysty malarza“ z obecną swoją mocą, trząsł się ze wściekłości i rżał z uniesienia. Tam nędzarz, tu potentat. Potentat istotny. Wojna to uczyniła, iż świat przed nieustraszoną źrenicą i pod zaciśniętą pięścią stanął otworem. Otworem stanęły wszystkie drzwi domów, zatrzaśnięte stale skrzynie, pękały wszelkie prawa, jakiekolwiek i kiedykolwiek kto pisał, rozsypywało się w proch tchórzliwe ludzkie serce, — serce takie samo właśnie, jakie on sam, dziś nieustraszony wojownik, przed sześcioma tygodniami nosił pod cywilnem odzieniem. Znał tamtę nędzę, to też lubił teraz przyglądać się jej, jako zewnętrznemu przedmiotowi. Zachwycało go życie bojowe, wędrowne, niepewne dnia ani godziny, pełne awantur niewysłowionych, przygód i zdarzeń fantastycznych, którychby nie zdołał wyśnić poeta o najbujniejszej wyobraźni. Otwierało się przed nienasyconą wrażliwością wnętrze wspaniałe i nad wyraz ciekawe. Za każdem wzgórzem i za każdym lasem były nowe objawy jej fantasmagoryi, które wysuwały się wciąż, jak przedziwne obrazy z tajemniczego wnętrza czasu i przestrzeni. Wkraczanie do wszelkich zbudowanych domów według woli i upodobania, lustrowanie dworów i pałaców, widok wciąż nowych osób, stosunków, rzuty źrenicy w najbardziej powikłane wypadki, rozdawanie łask i kar, rządzenie żywotami i losami ludzi, według tajemniczego interesu wojny, który mógł się, w miarę okoliczności, utożsamiać z kaprysem jednostki, — był to istotnie artyzm. Nigdy dosyć nie można było tej sztuki natworzyć i napodziwiać zarazem. W ciągu krótkiego stosunkowo czasu porucznik Śnica zżył się ze swymi żołnierzami i podkomendnymi. Oni również, te zdrowe i silne andrusy krakowskie, galicyjskie żydowiny i lwowskie baciary, od czasu śmierci kapitana kompanii który padł w jednej z pierwszych potyczek, zżyli się ze swym porucznikiem i dociągnęli do miary jego miary i pasyi. On wiedział, co ze swymi chłopcami może zrobić, a oni wiedzieli, co on zrobi w danym wypadku, ile „się da“, a ile znowu „nie popuści“. Wkrótce półkompania, stu dwudziestu kawalerów i dowódca, stali się, jako smyczek i skrzypce. Jeżeli porucznikowi wypadło oddalić się na krótko z jakowychś wojskowych przyczyn od swej dwuplutonówki, wracał wnet z ukontentowaniem do swych nygusów, „do domu“. „W domu“ witano go ze szczerą uciechą, choć ta i łoił batem za przewinienia, aże skóra trzeszczała. Przebywanie wciąż na otwartem powietrzu, nocowanie w szczerych polach, marsze i obozowiska wśród obrazów powiśla małopolskiego, zarówno pod względem fizycznym, jak duchowym wzmocniły naturę komendanta. Nigdy jeszcze nie czuł się tak lwio zdrowym, rzeźwym, chyżym, żądnym życia, zwinnie sprężystym, zdolnym do chodu naprzód i skoku przez wszelką przeszkodę, — jak wówczas. Obrazy, sceny, wspomnienia, mnóstwo zjawisk, zwijające się w zwięzłe symbole zostawały gdzieś w pamięci, tworząc podstawy twórczości nowej, której, jako artysta, nawet nie przeczuwał w sobie dotychczas. Od dwu tygodni los wojny rzucił go w miejsce zapadłe i przygwoździł niejako do pewnego wzgórza nad szerokim stawem. Było to między Stopnicą a Staszowem, w pobliżu Rytwian i Oleśnicy. Wokoło ciągnęły się lasy stare i szły w kraj mokre łąki. Z rozległych borów, okrywających niewysokie wzgórza, wielkiemi płaszczyznami spływające ku Wiśle, sączyły się liczne strumienie ku rzece leniwej, osnutej tatarakami i sitowiem. Nizinne łąki na dalekiej przestrzeni dzieliły całą okolicę, przylegając z prawej i lewej strony do tej rzekł, która wreszcie rozlewała się w staw ogromny, jak jezioro. Zajmował on całą szerokość niziny między wyniosłościami, a wstrzymywała go grobla szeroka, wysoka i mocna, dawnemi sypana laty, gdyż ocieniały ją olchy prastare. Obok upustu tkwił młyn, którego czarny dach niezbyt się ponad linię grobli wynosił. Na pogródkach, prowadzących strumień wartu wody ku wielkiemu, podsięwodnemu kołu młyna, leżał most z tęgich balów. Ku tej grobli i mostowi zdążały z jednej i z drugiej strony stawu ze wszech stron uboczne, polne drogi, w piaskach żłobione od wieka, była to bowiem jedyna dobra przeprawa przez nizinę i wody. Rzeka, przy ujściu do stawu rozszerzająca się w szerokie zlewisko, zarośnięta była na dalekiej przestrzeni trzciną, tatarakiem, wyniosłemi pałkami i sitowiem. Niezliczone stada szpaków przesiadywały w tych gąszczach nadwodnych. Gnieździły się tam liczne rody kaczek, kurek wodnych, bekasów, dubeltów, a nierzadko nadlatywały od Wisły kulony i mewy, zwane wronami morskiemi. Pod jesień trzciny pożółkły i wydawały szelest suchy. Grzybień zawlókł powierzchnię szerokiego ujścia rzekł. Porucznik Śnica, jako dowódca części kompanii, w której służył, otrzymał rozkaz bronienia przez pewien czas, aż do odwołania, tej właśnie grobli. Zasiadł tedy w północnej stronie stawu, przekopał rów w poprzek dróg, oraz całego traktu komunikacyjnego, który prowadził na groblę, i leżał tam od dwu tygodni w ciągłym niemal ogniu. Wieś na wzgórzu z południowej strony stawu do połowy zgorzała w czasie poprzednich operacyj na tym terenie, i była bezludna zupełnie. Chłopi, których chałupy ocalały, i pogorzelcy kryli się gdzieś w lasach okolicznych. Uciekł również wraz z rodziną młynarz, zabrawszy wszelki dobytek. Daleko na horyzoncie widać było wieżę starego kościoła z cegły zupełnie poczerniałej i grupę domostw, stłoczonych dookoła tej wieży. I ta mieścina, tonąca w piaskach, była zupełnie pusta. Jedynie psy głodne wyłaziły z tych opustoszałych siedzib ludzkich i ciągnęły ku obozowisku żołnierzy, wietrząc zapach odrzuconych kości i resztek „menaży“. Zrazu te bezpańskie psiska głodomory przesiadywały ponad stawem, badając sytuacyę, jak drugi szyk bojowy, obserwujący wojsko ludzkie. Bitwy dawniejsze nauczyły je przezorności, to też ostrożnie i chyłkiem podkradały się przez groblę, ażeby u jej północnego przyczółka czatować na ochłapy, które odrzucał kucharz oddziału, usadowiony za młynem. Z czasem, nieprześladowane przez żołnierzy, zostały w chróstach nad wodą, czyhając na jałmużnę i gryząc się o nią zaciekle. Przekop porucznika Śnicy opierał się o gliniaste, strome osypisko, wysunięte, jak próg urwisty, z wyniosłego pola i o kilkadziesiąt kroków, od wody sterczące nad stawem. Po drugiej stronie młyna przekop ten kończył się w lesie olszowym, schodzącym w głębokie, nieprzebyte mokradła. Ten „przyczółek“, jak swój rów z emfazą nazywał porucznik Śnica, był nieustannie ostrzeliwany przez Moskali, stojących w lasach i na pagórkach okolicznych. Siła ich nie musiała być potężna, gdyż nie kusili się o wyrzucenie oddziału i wzięcie szturmem grobli, — czy też maskowali swe zamiary sforsowania błotnistej niziny w innem miejscu, na bitej drodze stopnickiej, — dość, że oddziałek porucznika wciąż ściągał na siebie szrapnele i ogień karabinowy. Aczkolwiek nieźle osłoniony przykopą gliniastą oddział ze stu kilkunastu stracił czterech ludzi od tego moskiewskiego ostrzeliwania. Trzech żołnierzy zabił pocisk, czwartego śmiertelnie zraniła kula karabinowa. W przekonaniu, że niedługo przecie w tem miejscu leżeć wypadnie, żołnierze wynaleźli dla poległych towarzyszów cmentarz w ich mniemaniu najdostojniejszy. Umieścili ich w owej stromej ścianie gliny, stojącej samotnie nad stawem. Wybrali tam łopatami jak gdyby kryptę, wsunęli w nią kamratów i zasypali wygrzebaną gliną. Sarkofag ów stał tuż nad nimi. Tamci, śpiący wewnątrz ściany, zdawali się wciąż jeszcze brać udział w dniach i pracach oddziału. Gorące, prawie upalne słońce wrześniowe raziło w przypołudnia ową ścianę tak potężnie, iż rozkładające się zwłoki, puchnąc, widać, od upału, zaczęły rozsadzać odwieczne namulisko. Gliniasta tafla jęła poruszać się, osypywać, wzdrygać, jakby wić ze wstrętu. Żołnierzom, patrzącym wciąż na nią w bezczynności, zdawało się, iż tamci, od tygodnia w glinę zamurowani, usiłują wygrzebać się z wnętrza, wywalić ku nim z głębi surowej ziemi. Poprzez zruszony, miałki pokład gliniasty, którym otwór wspólnego grobu był zasypany, wytaczać się poczęła i ciec, parując w słońcu, struga rudego soporu. Zgłodniałe psy, czatujące w olszynie, wnet ją poczuły, dostrzegły, i, skradając się chyłkiem, zaczęły wylizywać ciemnemi nocami, co w ciągu dnia naciekło. Żołnierze, przyzwyczajeni już w ciągu krótkich bojów do różnorodności wojennego widoku, niewiele sobie robili z cmentarza. Przekpiwali pomiędzy sobą, na kogo też kolej pakować się teraz „do dziury“. Oznaczali bagnetami miejsce w ścianie, gdzie następnego trzeba będzie zasadzić, żeby tu zakwitnął na przyszłą wiosnę. Sprzeczali się o to, czy ten następny ma leżeć z boku, nad tamtymi, czy niżej, i o mało nie czubili się o wybór miejsca, dowodząc sobie nawzajem, gdzie takiego lepiej będzie „wrzepić“. Wśród żołnierzy jeden nie odznaczał się wzorowem męstwem i odwracał z przerażeniem od cmentarnej ściany. Był to, oczywista, żyd, Bronisław Majerson, syn bogatego kupca z Tarnowa. Ten młody chłopiec był tłusty, wybornie odkarmiony, delikatny i dobrze wychowany. Prywacye wojenne, marsze, noclegi na gołej ziemi sprawiały mu katusze nie do zniesienia. Nerwowe usposobienie rozwinęło się w nim aż do stanu jakiegoś deliryum trwogi. Majerson zawsze ustawał, siadał, przywierał do ziemi, słaniał się z braku siły, a nawet płakał i jęczał. W czasie jednego z ostrzejszych ostrzeliwań przekopu nad stawem, gdy Moskale, dobrze już wymierzywszy odległość, bili w punkty tuż tuż poza rowem, porucznik Śnica, pragnąc chronić jak najskuteczniej żołnierzy, kazał im leżeć rzędem nie w samym rowie, lecz na jego wewnętrznem przedpiersiu. Żołnierze, wyciągnięci jak struma, warowali nieruchomo, niby szary kożuch na gliniastej skarpie. Sam komendant tkwił pośrodku między nimi. Tylko Majerson przycupnął z tyłu za dowódcą i tulił się między jego butami, udając, wskutek jakiejś przebiegłej kombinacyi, że już dla niego niema miejsca w szeregu. Ponieważ ogień był coraz gęstszy i kule karabinowe gwizdały żałośnie tuż nad samym bankietem przykopu, porucznik kazał Majersonowi, żeby się natychmiast wciągnął w linię i legł tuż przy nim samym. Ten zwlekał, „meldując pokornie“, iż jest bardzo chory, ma biegunkę, mdłości, gorączkę i nie może ruszyć się z miejsca. Śnica raz jeszcze powtórzył rozkaz i znowu usłyszał te same skamlania, lamenty i powtarzanie o chorobie. Wówczas dobył z kieszeni rewolwer browning i zapowiedział, że w tejże chwili palnie w łeb nieposłusznemu, jeśli nie wciągnie się w linię. Majersen na brzuchu wpełzał powoli między żołnierzy, którzy śmiali się do rozpuku całym szeregiem. Gdy jednak dowlókł się do uda porucznikowego, znowu przyległ na ziemi, stękając, że już dalej nie może. Śnica, rozwścieczony do żywego, przystawił mu naodlew otwór rewolweru do skroni i kazał natychmiast posunąć się jeszcze. Majerson w śmiesznym podrygu pchnął się naprzód, ale wdarł znowu w szereg trochę za daleko. Bączek jego czapki wysunął się o parę cali ponad górną linię przykopy. Śnica rozkazał niezdarze, żeby się cofnął niżej, lecz Majerson wykrzyknął sakramentalne — aj-waj! — i nie usłuchał rozkazu. Porucznik zadał mu w bok potężnego kuksańca, lecz i to nie skutkowało. Nos żyda zanurzył się w glinę i głowa leżała bezwładnie. Gdy sąsiad z drugiej strony podniósł tę głowę na rozkaz, ujrzano, że ze środka czoła strumień krwi tryska. Kula moskiewska położyła kres trwogom Majersona. Szereg żołnierzy, jak jeden mąż, wybuchnął śmiechem. Wszyscy stwierdzali zgodnie, iż się to oddawna temu tchórzowi należało. Zaraz też, gdy strzelanina moskiewska przycichła, kilku odkomenderowanych pod wodzą kaprala, schroniwszy się za gliniastą ścianę, poczęło kopać nową katakumbę dla Majersona. Wygrzebywano ją z boku od dawnej, nieco wyżej, żeby nie zahaczyć o tamtych niespokojnych kamratów, i żeby, bądź co bądź, nie mieszać mężnych katolików z niechrzczonym tchórzem.
Ostrzeliwanie ciągnęło się dniami i nocami. To też ludzie byli ciągle niewyspani, choć prawie bez przerwy drzemali. Na szczęście stale dopisywała pogoda. Wyciągnięci pod swą przykopą, nakryci płaszczami, lub rozciągnięci na płaszczach, śnili zbiorowo. Komendant Śnica leżał zazwyczaj nieco dalej od bractwa na rozrzuconym płaszczu, zostawiał pieczę nad plutonami feldweblowi, plutonowym i kapralom i trwał w stanie półjawy, półsnu. Z oczyma utkwionemi w niebiosach lubił trawić czas na długotrwałem zgłębianiu ruchu, barw i kształtów obłoków, przesuwających się wpoprzek ciemnobłękitnej nieskończoności. Doświadczał w owych chwilach jasnowidzenia istoty sztuki. Gdyby miał ze sobą farby i materyały malarskie, tworzyłby był arcydzieła. Nie byłyby to pejzaże, ani symbole, lecz istota wszechzjawisk i wszechprzeżyć, — suma doznań duchowych i plastycznych, odtworzona w barwie i kształcie. Gdy zniżał głowę, oczy jego obejmowały horyzont, stykający się z lasami, sinemi w dalekości, fijołkowemi w pobliżu, poprzetykanemi złotem buków, grabów i brzóz o liściach więdnących. Potraw, niekoszony tego roku wojny, barwił się jadowitą smugą zielem w rozciągniętych łąkach. Aleja ostrokończystych topoli przerzynała w jednem miejscu złotawe ścierniska, idąc w kraj, kędyś w dalekość, ku niżom Wisły. Powietrze było przejrzyste tak dalece, iż odległe szczegóły krajobrazu uwypuklały się wobec źrenicy w całej dokładności kształtu, nieskończenie oddalone barwy płonęły pod słońcem żywem a dobrotliwe świetlistem. Jeżeli w bok odchylić było głowę, nasuwała się przed oczy fijołkowa rozległość stawu, na którego powierzchni łagodny przeciąg wietrzyka zbierał w stalowe smugi drobną chełb wodną. Suche trzciny grały nad nieruchomą tonią melodye ciche, które szczęśliwym czyniły twardy sen ludzki. Czasami, kędyś w lazurowej wyżynie, rozdzwaniał się podchmurny klangor skrzydeł stada dzikich kaczek — krzyżówek, krążących ostrożnie nad wodami. Zniżały się wielkiemi zakręty, opisywały chyżem skrzydłem dalekie elipsy, zanim z szumem, zdala od żołnierskiego legowiska, zapadły w trzciny, z szumem rozbijając wodę piersiami. Rozkosz to była patrzeć na nie, unoszące się na lustrzanej powierzchni w słońcu ognistem, jakby ulane z dorodnej barwy zieleni i fioletu, obraz przecudnego zdrowia i siły. Młody porucznik, wpatrując się w niewysłowione piękno tych dzikich ptaków, bujających wśród dwu żywiołów, — powietrza i wody, — utwierdzał się w swem uwielbieniu siły i zdrowia.
— Śmierć wszelkiej słabości! — mówił do tej żywej poezyi wolnego przestworu. — Wy, piękne ptaki! Macie duszę wolną i ciała zdrowe, jak ja! Jakże jest pięknie, gdy lecicie na skrzydłach dzwoniących! Jakże jest pięknie, gdy przeczysta woda podbija łaskotliwie wasze lśniące pióra! Lećcie przez niebo na koniec świata!
Żołnierze dopraszali się półszeptem, czyby też to nie można było wygarnąć w takiego grzecznego stada kaczuszek, lecz dowódca nie pozwalał na głupstwa psuć amunicyi. W gruncie rzeczy żałował piękności ptaków. Nie bronił natomiast, gdy się bractwo zabawiało wróblami. Obok młyna, pochylone nad jego dachem, stały ogromne wiązy, olchy, nadwiślańskie topole i białodrzewy. W gałęziach, na prętach tych drzew, kryły się niezliczone wróble stada. Zlatywały tu, widać, oddawna z całej okolicy, z przyległych wsi i folwarków, gdy młyn był w pełnym ruchu, — gdy furmanki, obładowane workami ze zbożem, wciąż zajeżdżały przed szerokie wrótnie, a złote ziarna pszenicy, żyta i jęczmienia wytaczały się na drogę przez dziury w drelichu podczas przenoszenia zboża z wozów do wnętrza. Od kilku tygodni ten śpichlerz ptasi, zamknięty na cztery spusty, oniemiał i stał się bezludną, martwą, cmentarną ruderą. Daremnie osowiałe ptaki trawiły czas w głębiach drzew na nieskończonem wyczekiwaniu i wypatrywaniu figur dobrotliwych gospodarzy. Próżno oddawały się marzeniu o poczciwych, drzemiących koniach, z torbami obroku uwiązanemi u dyszla, przy każdym ruchu wielkiej głowy wytrząsających na wsze strony ku pożywieniu wędrownego ptaka smakowite, ostrokończyste ziarenka owsiane. Gdy nieobecność starych dobrodziejów przeciągała się w nieskończoność, gdy na domiar złego pustka była w wsiach, tak rozrzutnych o tej porze, obfitujących w roztrzęsione ziarno, padające ze snopków, zwożonych ze stodół, ugodowo nastrojone ptaki poczęły przyglądać się nowym panom tego miejsca, czyhać, czyby i od tych nie dało się czego wyżebrać. Zrazu tylko najśmielsi bywalcy podfruwali ku legowisku żołnierzy, a tylko chwaty i śmiałki podskakiwały blisko i łakomiły się na resztki niedogotowanych kartofli i okruchy chleba. Z czasem wszakże coraz liczniejsze gromadki sfruwać poczęły z gałęzi wysokich drzew, obsiadać krzaki olszyn, kalin i głogów, ćwierkać żarłocznie i podniecać, niejako, ofiarność żołnierską. Ten i ów z wojaków, nasłuchawszy się chorału petentów, rzucał im okruszyny. To ośmieliło całe stado. Wkrótce potem krzaki były literalnie oblepione wróblami. Ćwierkanie zmieniło się na jednostajną molestującą melodyę. Jeden z żołnierzy umiał znakomicie naśladować ćwierkanie całego wróblego stada. Czynił to tak wybornie i łudząco, że oddział żołnierski zanosił się od śmiechu, a same ptaki milkły na chwilę, ażeby posłuchać tego austryackiego ersatz-ćwierkania. Była to codzienna operetka żołnierzy. Lecz oto jeden z wojaków wpadł na pomysł urozmaicenia kabaretu. W sekrecie przed kolegami namoczył spory kawał chleba w tęgiej gorzałce, poszczypał ów chleb nasycony alkoholem na drobne pigułki i, gdy wróble najliczniejszą zleciały gromadą, rzucił im garść jałmużny. Bijąc się zawzięcie o strawę i wydzierając ją sobie, połknęły w mgnieniu oka zatrute gałki. Niewiele upłynęło czasu, a oto bezwiedna biba okazała się w skutkach. Stare, doświadczone we wróblim rodzie wyjadacze, których nikt na świecie nie zdołałby wziąć na plewy, poczęły oto taczać się na piasczystej drodze, jak pijane chłopy. Ani jeden nie mógł poderwać się wysoko na skrzydłach, choć je rozpościerał jak najszerzej i wlókł po ziemi, niczem indor w chwili bełkotu! Ten i ów wywracał się do góry brzuchem i grzebał nogami w powietrzu. Jeden bezsilnie utknął dziobem w ziemi i nie mógł go wyciągnąć mimo forsownych usiłowań. Drugi przysiadł na kuperku i, przechyliwszy na bok bezwładną głowę, rozdziawił dziób i przymykał oczy. Zdawało się, że za chwilę zacznie wywrzaskiwać z pod serca, jak wieśniak dokumentnie urżnięty. Niektóre ze statecznych wróblic maszerowały na uginających się nogach wprost do stawu. Inne podrywały się z ziemi na skrzydła, żeby natychmiast grzmotnąć się w piasek, jak bezwładne kamienie, wyciągając łebki i skrzydła. Koleje, wyorane w ciepłym piasku drogi na przyczółku grobli, roiły się od pijanego ptasiego mrowia. Można było brać je rękami, lecz porucznik nie pozwolił. Sam zanosił się od śmiechu i żołnierze ryczeli chórem, patrząc na niezrównane widowisko. Nie trwało ono zbyt długo, gdyż ptaki po pewnym czasie trzeźwiały z upojenia! Ten i ów z ciętych ojców dźwigał głowinę i rozglądał się po wszechświecie. Pijane matrony prostowały członki swe, usiłując zerwać się z upadku, jeśli nie na skrzydłach, to choć na piechotę. Wówczas widowisko stało się jeszcze śmieszniejszem. Były bowiem objawy, że ten i ów, spity jak bela, podnosił głowę, otwierał oko i spoglądał niem na okolicę, ale za chwilę walił się spać na nowo. Najtrzeźwiejsze tęgogłowy zrywały się z piasku i leciały w przestrzeń na skrzydłach, ale, nie mogąc trafić na gałąź i uczepić się jej, padały w wodę stawu, śmiesznie i częstotliwie trzepały w nią skrzydłami. Najzabawniejszy jednak był pewien staruszek, który kręcił się w kółko, garnąc dookoła swej osoby kurz i piasek, wyciągał spazmatycznie szyję i rozdziawiał dziób z najwidoczniejszym acz bezskutecznym zamiarem wymiotowania. Ten najbardziej galeryę uszczęśliwił tak dokładnem naśladowaniem ludzkich obyczajów. Zabawa ze spajaniem ptasiego stada powtarzała się kilkakrotnie. Żołnierze przysięgali, iż poznają samców, którzy już raz zakosztowali szpagatówki. Ci, pono, nie kwapili się już do gałek ze spirytusem. Nadlatywały zato nowe, jeszcze nieuświadomione lekkoduchy, ażeby wystąpić na scenie przed znudzonymi żołnierzami. Widowiska te odbywały się wśród smętnego pogwizdywania kul, podczas kląskania fijołkowej wody, jak gdyby łykającej żarłocznie strawę z ołowiu. Niektóre z pocisków śmigały po powierzchni wodnej, rozbryzgując żywą, srebrną pianę.
W czasie trwania jednego z takich nadwodnych kabaretów, a podczas ostrej strzelaniny, porucznik otrzymał rozkaz na piśmie z dowództwa pułku, stojącego w głębi tego frontu. Przyniósł to pismo piechur staplany do pasa, gdyż brnął gąszczami, błotami i brzegiem rzeki. Wyłonił się ku radości żołnierzy, jak widmo niespodziane. Dowódca porwał się na nogi i zapowiedział marsz w drogę. Półkompania ruszyła w mig, zsunąwszy się w zarośla poza groblą, w stronę Wisły, na południowy zachód, ażeby się połączyć ze swym batalionem. Moskal wyszedł ze swych stanowisk, przylegających do miasteczka Stopnicy i, w razie sforsowania dróg na południe od niziny, mógł odciąć oddziałek porucznika. Żołnierze z ochotą wyciągali nogi i chciwemi oczyma mierzyli przestrzeń, którą nareszcie przebywać mieli. Doliną rzeczną przesunięto się ku lasom i, okrążywszy piaszczystą wyniosłość ze wsią zgorzałą na szczycie, pociągnięto niskiemi polami ku kościołowi, widnemu z oddalenia. Bractwo żołnierskie z przyjemnością wsłuchiwało się w strzały, bijące w „szaniec przedmostowy“, który doniedawna zalegać mu wypadło. Wnet była mieścina, którą przemierzono twardym krokiem. Stare, brudne, wychudłe koty wyłaziły z pod wrótni i straszliwemi oczyma wpatrywały się w oczy ludzi maszerujących, a nie pokonawszy, widać, mocy ludzkiego wzroku, cofały się czemprędzej. Miasteczko było puste, jak cmentarz. Porucznik Śnica, w myśl otrzymanych instrukcyj, wyszedł z tej dziury wciąż na południowy wschód, pewien, że nic mu nie grozi. Ale oto, gdy dwa jego plutony znalazły się na pastwisku podmiejskiem, z olszowych zarośli, zamykających puste „gęsie“ błonie, wymknął się w galopie oddziałek kozuniów, przypadł na bliską metę, dał salwę do kompanii, pędem przecwałował w kierunku pagórka, zasłaniającego mieścinę do zachodu, i znikł za jego garbem. Półkompania wypaliła do kozaków raz, drugi i trzeci, ale nie wyrządziła im szkody. Cały wypad trwał tak krótko, że ludzie ledwie zdążyli porwać broń do strzału, a już dońców nie było. Porucznik zaniepokoił się o swój oddziałek. Było oczywistą rzeczą, że Moskale przebyli błotnistą nizinę i zajmują już południowe garby terenu. Należało mieć się na baczności. Małe wojsko skierowało się bardziej na południe i coraz forsowniejszym marszem podążyło w kierunku wiosek, które porucznik miał oznaczone na swej mapie. W dali grzmiały od czasu do czasu mocne salwy, świadczące o akcyi. Kolumna weszła w las i ostro brnęła w suchym, wygrzanym piasku, zalegającym drogę. Dobrze było z południa, gdy komendant ujrzał nareszcie przez rzedniejące drzewa obszerną porębę, za nią pola, a na horyzoncie wieś oczekiwaną. Badając pilnie na wsze strony, czy na piasku drogi i po ścierniskach nie widać śladów konnicy, półkompania w szybkim marszu była u pierwszych chałup wioski. Zdawało się, że to zapadłe sioło puste jest, jak poprzednie, leżące bliżej doliny. Porucznik wysłał kaprala z kilkoma żołnierzami na zwiady, nim do wsi wkroczyć. Ci wrócili niezwłocznie, meldując, iż we wsi są ludzie po chałupach. Oficer polecił natychmiast dostawić z pięcioro ludzi. Wnet przypędzono przed jego oblicze trzech chłopów i dwie baby. Chłopi byli w zgrzebnych koszulach i portkach, bosi i rozkudłani, baby w ciasnochach, — jak stały. Wszystko to drżało, łypiąc na dowódcę oczami. Zapytał ich srogo, patrząc w ślepia, czy Moskale są we wsi? Jednym tchem zawrzaśli: — niema! Niema we wsi żywej duszy! Nikogo! Zapytał jeszcze raz, grożąc straszną karą i ostrzegając. Moskale krążyli w okolicy, więc mogli być i w tej wiosce. Pierwszy z brzegu wieśniak, którego porucznik chwycił za oszewkę koszuli i, patrząc mu w głąb źrenic, indagował zaprzysięgał się, że nic nie wie o żadnych Moskalach, że ich we wsi nie było i niema. Powtarzał to po dziesięćkroć, żegnając się i bijąc w piersi. Babsko, do którego oficer zwrócił się z pytaniem, padło natychmiast na kolana, wyciągając ręce koślawe i czarne, jak smoła, pod sam nos dowódcy, i zaprzysięgało na wszelkie świętości, panów Jezusów, Matki Boskie Sulisławskie i Częstochowskie i wszelakich świętych, to samo co chłop, — z tak obmierzłym wrzaskiem, że trzeba było czemprędzej odtrącić tę kupę brudu i smrodu. Inni z równą furyą zapewniali o tem samem. Oczy ich były wybałuszone, gęby śmiertelnie blade, jak z kamienia, — żyły na czołach nabrzmiałe, członki ciała drżące. Porucznik kazał ich puścić ku wsi, a oddziałowi dał rozkaz dalszego marszu tuż tuż za nimi. Pragnął jak najprędzej przemierzyć tę wieś, minąć ją i dążyć dalej, do punktu, o którym wiedział, że jest miejscem postoju macierzystego batalionu. Dwa plutony w ściśniętej kolumnie ruszyły w opłotki wsi i przyspieszonym krokiem minęły ze siedm chałup szczelnie pozamykanych, gdy nagle w zbitą masę setki żołnierzy runęła salwa karabinowa. Z za każdego niemal węgła następnych domostw bili w oddziałek ukryci rosyjscy żołnierze. Półkompania uszykowała się natychmiast i odpowiedziała strzałami. Ale jej kule dźwięczały po szybach chat, gdy tymczasem ranni żołnierze wili się w krwi na gościńcu. Porucznik spostrzegł, że jedynie przez nagłe opanowanie całego osiedla może się uratować. Zakomenderował atak na bagnety. Żołnierze ze wściekłym impetem rzucili się naprzód i w jakie piętnaście minut opanowali wszystkie obejścia wioszczyny. Trzydziestu kilku dragonów rosyjskich, którzy, spieszywszy się, urządzili zasadzkę w tej wiosce, dopadło koni ukrytych za stodołami i galopem pognało w pola. Porucznik Śnica był panem placu. Kazał ostrzelać jeźdźców, umykających w kierunku zachodnim, a gdy znikli zupełnie, wrócił na wiejską drogę. Tu miał siedmiu swoich żołnierzy zabitych, trzech ciężko, a kilku lekko rannych. Żołnierzy opanowała wściekłość. Porucznik trząsł się, jak w febrze. Cała akcya z dragonami trwała ze dwadzieścia minut. Należało opatrzeć i przygotować środki transportowe dla rannych, — pochować zabitych. Przedewszystkiem porucznik chciał porachować się z mieszkańcami. Poleciwszy sanitaryuszom zajęcie się rannymi, sam rozkazał natychmiast przetrząsnąć wieś od poddasza do ostatniego kartoflanego dołu i, kto żyw, dostawić przed swe oblicze. Nim ranni byli zaopatrzeni, a dla trupów dół wykopano, — w zbitej gromadzie pod ostremi bagnetami stało czterdziestu pięciu chłopów, kupa bab i dzieci. Porucznik kazał odtrącić precz baby i dzieci, a chłopów ściśle otoczyć. Stanął przed nimi i zapytał, czy wiedzieli, że Moskale są we wsi. Nie było odpowiedzi. Blade twarze wieśniaków były, jak jedna: nieme i milcząco głupie. Śnica powtórzył swe pytanie — z tym samym skutkiem. Wówczas wyszukał oczyma tego, który dawał mu zapewnienie, iż we wsi Moskalów niema. Wywlókł go za kudły z szeregu i jeszcze raz zapytał, czy Moskale byli we wsi. Chłop pochylił się do samej ziemi i bełkotał:
— To samo nama... pistolety do łba przystawiały, jeśli zaś który parę z gęby... Nad dziećmi stały z gołemi pałaszami...
— Prawda! — zawrzaśli wszyscy chórem. — Z gołemi pałaszami stały nad małemi dziećmi! Pistolety babom do łbów przymierzały! Biły, kopały!
Chór ten rwał się w powietrzu pod straszliwym wzrokiem komendanta. Zimno przemknęło przez całą gromadę i zmroziło szpik w kościach. Ludzie zamilkli i czekali. Śnica poczuł również w szpiku swych kości zimno przeraźliwe i szczególnie radosne. Był teraz spokojny i tak pewny swych zdecydowań, jakby wykonywał zadanie matematyczne w chwili popisu. Skinął na żołnierzy konwojujących i szeptem wydał im rozkaz. Ci natychmiast utworzyli głęboki półokrąg i, według skinień swego wodza, gnali bagnetami bandę czterdziestu pięciu chłopów do najbliższej z brzegu chałupy. Ponieważ drzwi jej były zawarte, wywalono je kolbami. Chłopstwo próbowało opierać się, jak trzoda zuchwała i dzika, zapędzona do chlewa. Ale dwa bagnety, źgające na głęboko każdego z nich z dwu stron, władowywały ich kolejno do wnętrza. Gdy wszyscy w głębi domostwa znikli, natychmiast zatrzaśnięto drzwi, prowadzące na ulicę wioski, tudzież drugie od podwórza. Kilkudziesięciu żołnierzy poczęło szybko znosić ze stodoły tegoż obejścia i z sąsiednich budynków snopki kłoci i zboża, wiązki słomy i wygrabki suchego siana, — załadowywać grubo słomą obadwa wejścia do izby moście targane zboże pod oknem i dookoła ścian. Z wewnątrz chałupy począł dobywać się zrazu gwar mnóstwa głosów, chargot, wołania, potem krzyk ogólny chłopów, wreszcie lamentujące wycie. Ten i ów z zamkniętych wychylał się oknem, albo usiłował wyskoczyć przeze drzwi, ale nieszczędne już pchnięcie karabina wrzucało każdego z powrotem do wnętrza. Ręce i nogi ukazywały się w dymniku gontowego dachu, oszalałe pięście wyrywały gonty i kudłate łby przebijały dziury w kalenicy. Lecz celne strzały zuchów, ustawionych na drodze do obserwacyi dachu, strącały każdy z tych niesfornych łbów do wnętrza chałupy. Wreszcie gdy pokład słomy ogarnął domostwo od przyciesi do okapu, czterej wyznaczeni żołnierze podpalili ów bandaż słomiany w kilkunastu miejscach odrazu. Wrzask bab, patrzących na widowisko z brózd i rowów, dzieci oniemiałych aż do tej chwili, — rozszarpał powietrze i poraził nawet samych żołnierzy. Cały ów motłoch kobiecy i dzieciński runął ku chacie. Trafiwszy na półkole nastawionych, bagnetów, musiał się cofnąć w nieładzie, wyjąc, pomstując i jęcząc. Porucznik Śnica był teraz jeszcze bardziej zimny i systematycznie dokładny. Patrzał z uwagą na blady dym, kłębami wałęsający się wśród pokładów pszenicy i żyta, potem na żartkie płomienie, które językami wielobarwnymi wionęły znagła we drzwi i okna. Słuchał wyrozumiale i cierpliwie kwiku, zaklęć i błagań dzieci, które na klęczkach wałęsały się, jak badyle i włókna dookoła jego kolan, stóp, rąk. Przypatrywał się z pilnością temu domowi. Dla pełności obrazu i okazania ludowi oraz wojsku zupełnej swej obojętności, zapalił papierosa, używając automatycznej zapalniczki. Gdy schował ową zapalniczkę do kieszeni w kamizelce, przeszedł się parę kroków, zaciągając dymem papierosa. Już wtedy chłopi, zamknięci w podpalonym budynku, musieli się również dobrze dymem zaciągnąć. Płomień iście śmiertelny, karzący, zajadły, olbrzymi obejmował, muskał, lizał ze wszech stron dach czarny. Żołnierze cofnęli się od pożaru i w milczeniu stanęli na drodze. Wyprostowali się w doskonałą linię. Jakaś potworna, rozkudłana kobieta, istna wiedźma, podbiegła do porucznika i przeklinała go straszliwemi słowy, miotając weń rzuty koślawych rąk, jakby w nich trzymała wszystkie zarazy, boleści, męczarnie, choroby, klęski, uciski, mór, głód i straszliwość śmierci, które z głębin czasu i otchłani nędzy wywoływały jej usta, ażeby je cisnąć na głowę oficera. Odwrócił się od niej z odrazą. Nareszcie wielki ogień strzelił ze środka dachu, wydłużony i nieruchomy, jak gdyby płomień wielkiej świecy. Piekielny wrzask ludzi w piecu ognistym stawał się coraz straszliwiej donośny, rozlegał się na okolicę olbrzymiał, jednostajniał, wydłużał się, jak ów płomień nad dachem. Zdawało się wyprostowanym żołnierzom, że jeśli bardziej jeszcze wzniesie się ten głos, to nie ścierpi go już zmysł ludzki. Lecz oto począł urywać się, łamać, padać, przygasać. Jazgot, skomlenie, wycie poszczególnych głosów wydzierało się z cichnącego chóru... Gdy dom stał się czerwonym i złotym stosem, niemal przezroczystym, rozciągniętym na czarnych krokwiach, łatach i zrębie, — wrzask zamienił się na przygasający, zwierzęcy jęk, — a wreszcie począł zamierać w syku i trzasku płonącego drzewa. Porucznik Śnica rzucił okiem na pogorzel, na kupę drgających ciał babskich i dziecięcych, na kadłuby staruch, wijące się w drgawkach w rowie drogi i za płotami. Zapytał sanitaryusza, czy ranni są już opatrzeni. Gdy otrzymał odpowiedź potwierdzającą, kazał złożyć trzech rannych na noszach z płaszczów, podźwignąć ich z ziemi. Oddział uszykował się czwórkami w kolumnę i ruszył w pochód dalszy. W owej chwili łagodny powiew wiatru przerzucać zaczął płonące perzyny na dachy domów i stodół sąsiednich. Świetliste iskry zjawiać się poczęły na czarnych strzechach. Dym błąkał się po poddaszach i łagodnemi zwojami wywiewał z dymników! Żołnierstwo opuściło wioskę, nie patrząc poza siebie. Wszyscy szli w zupełnem milczeniu, długo, wpoprzek pól i łąk, szeroką, wyboistą drogą. Dopiero na pochyłym pagórku, gdzie gościniec na wschód skręcał, z musu, w marszu obróciwszy twarze, zobaczyli całą wieś, palącą się jasnym płomieniem. Jakoby wielka, szkarłatna chorągiew, płomień spokojnie podrywał się z ziemi i wiewał w górze postrzępionymi języki. Dym, podobny do drzewa rozłożystego, szedł w jasny błękit jesienny, rozkładając się wysoko w zwoje i pokłady zwisające. Krzyku ludzkiej gromady już z tej odległości nie było słychać. Nikogo nie można było przy ogniu zobaczyć. Żołnierze z ulgą powitali las, przenikliwą jego nadwieczorną wilgoć.
Zdawało się, że oddział bez przeszkody już dosięgnie miejsca postoju komendy batalionu i będzie miał możność zapomnienia o niemiłej bądź co bądź przeprawie przez wioskę spaloną. Tymczasem czekały go nowe w marszu trudności. Zaledwie wychylił się z lasu, ujrzał kilkunastu ułanów, sadzących na jego spotkanie, którzy zameldowali dowódcy, iż są ułamkiem półszwadronu, wysłanego do wsi Mietlica, położonej o kilka kilometrów w bok od tej drogi. Pięciu z nich udało się do wsi na zwiady i nie wróciło. Czekano na ich powrót w ciągu kilku godzin, a gdy się nie ukazywali, uderzono na wieś, żeby wykryć, co się święci. Całe osiedle przetrząśnięto, ile się dało, ale towarzyszów nie znaleziono. Chłopi usilnie zaprzeczają, jakoby do ich wsi zajeżdżało wojsko w czerwonych spodniach. Tymczasem nasi z pewnością tam byli. Śnica natychmiast wydał rozkaz zboczenia z drogi do owej Mietlicy. Ułani szli przodem. Już gdy wkraczano w opłotki wsi, podejrzaną wydało się sprawą, że chłopów ani bab nigdzie nie było widać. Przetrząsanie chałup i stodół nie wydało ani jednego człowieka. Dopiero w siódmem z rzędu gospodarstwie wykryto rzecz potworną. Obok obory, zamkniętej na żelazną zasuwę, której złamanie wiele zajęło czasu, znaleziono rodzaj wozowni, gdzie stał także młynek do wiania zboża, sieczkarnia i rozmaite statki gospodarskie. Z tej wozowni po dwu szerokich tarcicach, do których były poprzybijane poprzeczne łaty, tworzące podobiznę schodów, wchodziło się na przestrony strych, wylepiony gliną i poprzedzielany na sąsieki, gdzie, widać, chowano zboże. W półzmroku, panującym w tym śpichlerzu, dostrzeżono czerwone spodnie ułanów. Wszyscy pięciu byli straszliwie zranieni bagnetami i wszyscy pięciu wisieli rzędem na poprzecznej belce strychu. Rozpoznano, iż postronki, użyte na stryczki, były świeżo wyciągnięte z chomąt, porzuconych na dole. Rozpoznanie na prędce stwierdziło, że mordu musieli dokonać żołnierze, gdyż wskazywały na to rany od pchnięć bagnetem, oraz ślady licznych kopyt podkutych dookoła obejścia. Ślady tych kopyt uchodziły w pola, w kierunku lasu. Z koni ułańskich nie było nigdzie ani jednego, — widocznie je uprowadzono. Śnica doszedł do przeświadczenia, że zbrodnię wykonać musiał ten sam prawdopodobnie oddziałek dragonów rosyjskich, który na niego urządził był zasadzkę w wiosce ukaranej. W trakcie stwierdzania tych okoliczności, jeden z jeźdźców przywlókł za łeb babę, odnalezioną w głębi kartoflanego dołu. Ta pod grozą natychmiastowej śmierci wyznała: ruskie goniły się po wsi na koniach z jakiemisi w czerwonych portkach, — pozrzucały tamtych z koni zagnały ich na dziedziniec do sołtysa, a co się dalej stało, tego nie wie, bo się ze strachu schowała do dołu. Ludzie uciekli do lasa ze wsi, ona zaś nie mogła uciekać, bo ma w chałupie maluśkie... Ustalono tedy, że śpichlerz należy do sołtysa wioski. Ułani rzucili się natychmiast do okrążenia lasu i obławy w nim, a Śnica poszedł wprost po śladach, licząc na to, iż mieszkańcy zbiegli ze wsi nie muszą być daleko. Las był w pobliżu, to też zaraz w zaroślach trafiono na kobiety z dziećmi — i bezsilnych dziadów. W głębi lasu wyłapano gospodarzy i gospodynie. Śnica dopytywał się kupy pojmanych, który tu między nimi sołtys, gdyż ma go o coś zapytać. Wystąpił z głębi chłop rosły, rumiany, z trzeźwem i mądrem spojrzeniem. Porucznik zapytał go, jak się nazywa i czy jest istotnie sołtysem w tej oto gromadzie. Wieśniak ze spokojem dawał twierdzące odpowiedzi. Wzięto go pod karabiny i ruszono z powrotem do sioła. W domu tego sołtysa, za jego stołem zasiadł sąd, złożony z kaprala, dwu starszych i dwu młodszych żołnierzy. Kapral zadał sołtysowi kilka pytań. Czy obora, na której strychu wiszą okrutnie pomordowani żołnierze austryaccy należy w rzeczy samej do niego? Czy wiedział, że Moskale będą wieszać ułanów? Czy dostarczył im po temu pomocy? Czyje to są postronki, na których trupy wiszą? Sołtys odpowiadał spokojnie, iż chata i obora należy do niego. O tem, że Moskale mają wieszać pojmanych jeźdźców, nie wiedział, ale widziało mu się odrazu, że z tymi w czerwonych portkach źle będzie, bo ruskie były czegosi zażarte na śmierć, gadały o jakiejsi spalonej wsi z całym narodem, ale toto było trudno wyrozumieć, co gadają. Tyla było widać, że się wściekają i strasznie sobaczą. Wegnały tych chudziaków czerwonych na podwórze, a potem się wzięły dopytywać, czy tu niema miejsca dobrze ukrytego, a przestronego. Nie wiadomo było, do czego to ma być, to im pokazał boisko w stodole. Nie podobało im się. Dopiero, jak im pokazał stryszek nad oborą, to się zakrzątnęły w try miga. Zaczęły wołać: wieriowok! Cości go tknęło. Mówi, że niema żadnych. To go starszy strzelił w pysk z jednej i z drugiej strony, aże się nogami nakrył. I znowu cosi wywrzaskiwał o spalonej wsi, a co to zaś za wieś, któż go ta wie... No, to pokazał im postronki w chomątach, jako że innych nie ma. Przystali. Powywłóczyli postronki z chomąt i poszli z nimi na górkę. A co się tam działo, tego już nic nie wie. Na pytanie, skąd się wziął piąty postronek, kiedy w chomątach było ich tylko cztery, sołtys z wahaniem odpowiedział, iż go ten wachmistrz kopał nogami, żeby dawał natychmiast piąty postronek. Przyniósł z obory piąty postronek, stary, od krowiny, a na co miał być ten użyty, to także nie wie.
— Nie wiesz? — zapytał kapral.
— No, teraz to już wiem. A wtedy nie.
— Sumiennie mówisz, że wtedy nie wiedziałeś?
— Wtedy mi się widziało, że z tamtymi nie będzie dobrze.
— Aleś przyniósł?
— A cóż ja... Byłem za sołtysa. Wybrały mię. Ja się nie napierał. Kazali Moskale przynieść... Cóż ja krzyw?
Sąd odbył krótką naradę. Sekretarz spisał treść wyroku. Sołtysa wyprowadzono na podwórze i ustawiono go pod ścianą tejże obory, w której wisieli zamordowani kawalerzyści. Śnica przechadzał się po dziedzińcu, między gnojówką i wrótnią stodoły. Usłyszawszy treść wyroku, wyszedł na ulicę wiejską i uszykował swój oddziałek w linię. Stanąwszy przed frontem, ogłosił żołnierzom treść wyroku, powziętego przez sąd polowy. Sołtys, który dopomagał do spełnienia strasznego mordu na żołnierzach austryackich, ma być rozstrzelany. Następnie porucznik zapytał, — skoro wyrok dla krótkości czasu i nagłości wypadków musi być natychmiast wykonany, — kto z żołnierzy zechce pomścić okrutną śmierć mężnych a nieszczęśliwych towarzyszów broni, dając salwę strzałów do zbrodniarza, czekającego na egzekucyę. Po pewnej chwili wystąpiło siedmiu, potem jeszcze ośmieliło się dwu... Porucznik uznał, że liczba dziewięciu będzie wystarczającą do spełnienia dzieła. Sformował tedy ów komunik i na jego czele wrócił w podwórze. Tu ustawił dziewięciu pod płotem naprost obory, a sam zbliżył się do sołtysa. Chłop stał wyprostowany, blady, zimny. Z za węgła stodoły wysunął się chłopak wiejski siedmio ośmioletni i ze szlochaniem, z jękiem to podbiegał ku sołtysowi, to znów w trwodze panicznej chował się za węgieł. Rzuciwszy okiem w stronę tego dziecka, Śnica dostrzegł kobietę, która tamże za węgłem czaiła się kucając na ziemi, gryząc w trwodze ręce i bijąc się niemi po głowie. Porucznik stanął twarzą w twarz przed chłopem i, patrząc mu prosto w oczy, rzekł twardo:
— No, bracie, — za chwilę twój koniec. Gadaj żywo, jakie tam masz zlecenie. Wszystko zapiszę i oddam tamtym z za węgła. To twoja?
— Moja.
— To twój chłopak?
— Mój.
— Jakie masz zlecenie? Co mam im powiedzieć, albo dać?
Drżącemi rękami wieśniak wyciągnął z zanadrza pugilares, otworzył go, zajrzał do wnętrza... Potem złożył go znowu i oddał Śnicy. Ten wydobył safianowy notesik i, oddarłszy kartkę, miał zamiar pisać. Ale chłop podniósł na niego oczy i rzekł:
— Panie! Przecieś tosamo, widzę, krześcianin. Ja nie krzyw! Wybrały mię na sołtysa. Smiełuj się, panie!
— Sąd wydał wyrok. Skończone. Co masz powiedzieć?
— A co mam powiedzieć! Ja nie krzyw!
— Chciałem ci dać księdza. Ale gdzie go tu szukać. Tu przecie księdza we wsi niema?
— Niema.
— A no, sam widzisz. Więc co im powiedzieć?
— A co powiedzieć... Ja nie winowaty!
— Więc — nic?
— A cóż? — Nic. Tyla, że ja nie winowaty.
— No, to módl się!
Wieśniak złożył obiedwie wielkie ręce i począł mówić głośno, patrząc prosto w oczy porucznika: „Ojcze nas, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje“... Gdy kończył ostatnie słowo modlitwy, oficer odstąpił na bok i wyciągnął pałasz z pochwy. Pot wielkiemi strugami począł lać się po twarzy sołtysa. Krople tego potu, jak banie, pękały na jego czole i płynęły wzdłuż oblicza. Ręce jego drgnęły i oczy skierowały się w stronę chłopca, kulącego się u przyciesi stodoły:
— Józek! Te... Józek! — spełzł z jego warg szept straszliwej boleści.
Ale nim dobiegł do uszu chłopca, rozległ się huk zbiorowego strzału dziewięciu karabinów. Czaszka mocnego wieśniaka została powyżej oczu literalnie ścięta, jak gdyby wyciągniętą z pochwy, błyszczącą w dali szablą komenderującego. Sklepienie tej czaszki odskoczyło z głowy, jak zdmuchnięta krwawa czapka. Trup, kipiący od bujnej krwi, zachwiał się, posunął po ścianie i runął u drzwi obory.
Porucznik wydał krótką komendę i twardym krokiem, na czele karnego oddziału wrócił na gościniec. Kolumna, nie mając w tej wsi nic więcej do czynienia, a pochowanie towarzyszów broni zleciwszy ułanom, ruszyła w swą drogę. Nim zmierzch zapadł, dosięgła oznaczonego celu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.