Cudzoziemczyzna/Akt III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cudzoziemczyzna |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom I |
Indeks stron |
(woła ku drzwiom obrócony i podnosi maskę na czoło).
Astolfie! goddam! czekaj!... nietęgi w tej walce...
Aha! możem niechcący okrzesał mu palce;
Nie umiem pchać i zbijać, kiedy mnie naciska,
I zawsze na krzyż macham, aż mi floret pryska.
Ale nie, nie, do Zosi zapewnie pośpieszył.
Kochany! z mego słowa jak dziecko się cieszył;
To mąż, to dla Zosiuni, z tym użyje świata,
Z tym zwiedzi cudze kraje... lecz Zdzisław u kata
Na sercu cięży... milczy, nikogo nie wini,
Wzdycha... Ha! Zosia tak chce, c’est charmant! c’est fini!
Uf! nieznośne łaskotki, bronić się nie mogę,
A i nacierać trudno, bo cierpię na nogę.
Jednak broń cudna!... rycerz! kto się dobrze bije.
O, jak lubię:
Un, deux, trois, hi, he, ha! nie żyje!
Radost, Jakub, kilku służących.
Cóż to jest? czego? poco? wchodzić niespodzianie —
Co? he? jak? — Ale wiem, — wiem lecz próżne gadanie —
Krzywdy nie macie — płatnia dobra, a strój charmant —
Zatém służyć będziecie — farewell — Allez vous en!
Będziem służyć do śmierci, będziem służyć szczerze.
Ale niech nas Jegomość inaczej ubierze.
Nie, nie, tak po francuzku.
Żeby choć trzewików...
Chaussé, chaussé, tak ładnie. Precz! dosyć tych krzyków.
Już po Świętym Marcinie...
Wiatr mroźny podcina.
A we Francyi niema Świętego Marcina?
Chaussé, chaussé, tak pięknie.
Nikt z nas nie wytrzyma.
Tam może śniegu niema.
Co? tam śniegu niema?
Astolfie!... albo i ty... chodźno tu Mospanie.
Ciż sami, Etienne.
Najlepiej was objaśnić ten człowiek jest w stanie;
Człowiek wcale niegłupi.
(wprzód się kłania; potém prostując się).
Honoru za wiele.
Człowiek robił wojaże.
Pod stopy mnie ścielę.
W Francyi bywa śnieg?
Śnieg? Tak czasem zawieje,
Że ją trudno i znaleść!
No, tak się nie dzieje.
Francuzi znają buty?
Znają, lecz nie noszą.
I w najmocniejsze mrozy o trzewiki proszą.
Słyszycie! proszą. Niema co i gadać, niema.
(poprawiwszy chustkę na szyi.)
Hm! jakem był w Paryżu, taka była zima,
Że jak największe jodły, drzewa cytrynowe...
(niedowierzając, lecz nieśmiało).
Cytrynowe w Paryżu? cóż za cuda nowe.
Chciałem rzec migdałowe.
A, co tak, to ale.
Aha! zarazem postrzegł, że bryknął w zapale.
Com ja już widział w świecie, com ja krajów zmierzył,
Zebym tu zaczął gadać, niktby nie uwierzył.
Ja pierwszy.
Ale ja wiem, wiem, o co tu chodzi:
Tym spleśniałym hajdukom to obuwie szkodzi.
To są tylko wymysły, niech ich pan nie słucha;
Jeśli któremu zimno, niechaj w łapę chucha;
Francuz na takie mrozy, że się w mózgu świeci,
W koszulce i sabotach, jak na sankach leci.
Saboty! brawo! charmant! saboty, trzewiki,
Trzewiki z drewna, charmant! ustaną te krzyki.
Zaraz każdemu parę wydłubać rozkażę;
Słyszycie! mieć będziecie sabotów po parze.
No, precz, precz, precz. A charmant! des sabots, saboty
Jakubie, niech się bednarz weźmie do roboty.
Jakub, Etienne. (długie milczenie.)
Pana Referendarza... Pana wojażera.
Wolne żarty Waszmości...
I kamerdynera...
Mości panie Jakubie, nie drwij sobie proszę;
Dosyć ja już i wstydu i strapienia znoszę.
A na cóż było jakieś wspominać soboty.
Bo przykrzejsze nam własne, niż cudze kłopoty.
Czasem.
Jak mi pan zagra, tak ja skakać muszę.
Alboż to także mało dręczy moję duszę,
Gdy widzę, jakie dziwy i zbytki w tej chwili!
Żeby bednarze z drewna trzewiki robili!
Serce boli człowieka.
(naśladując potrosze sposób mówienia Jakuba).
Każdy panicz młody
Wszystko zaraz po ojcu zmienia podług mody.
Zaraz dom stary burzy.
A wystawia nowy.
Bramę z wieżyczką zrzuca.
Zasypuje rowy,
Tnie strzyżone szpalery.
Nawet i altany.
Teraz trawnik za grządki.
Kwiaty za parkany.
Słowem wszystko nic potém, lepiej dawniej było!
(częstując go tabaczką.)
No, kiedy tak rozmawiasz, to cię słuchać miło.
„Jak bywało, niech będzie,“ dopóki mawiano,
Dobre, wesołe myśli i tynfiki miano.
Teraz szum, blask, trzask wszędzie, a pieniędzy mało.
Albo ot, jak w ten moment, kiedyż to się działo?
Młody śmieje się w duszy, drwinki sobie stroi,
A stary kiwa głową i jak duda stoi.
Żebym go był uchwycił! byłby miał za swoje!
Poczekaj! ja ci drwinki nie takie wystroję.
Proszę, jak się ułożyć umieją hultaje.
A! panna Zosia! smutna, i płakać się zdaje.
Zofia, Jakób. (na stronie.)
Czegóż chcę?... kogoż szukam i spotkać się boję?
Ach, biedna głowa moja!... biedne serce moje!...
Więc Astolfa, Astolfa mam już zostać żoną,
Któregom nie kochała i nie kocham pono!
A Zdzisław... Boże! Boże! wszakżem sama chciała.
Ale tak nagle... jego żale... miłość stała..
I moje serce...
Nie, nie, ulegnę potrzebie:
Mój ojciec już dał słowo za mnie i za siebie.
Ależ dopiéro jutro miałam odpowiedzieć...
Lecz gdy słowo odzyskam, będęż znowu wiedzieć,
Komu... Astolfowi?... nie. Zdzisław... Boże, Boże!
Nie wiem co czynić! wstrzymać; a! mój ojciec może..
Lecz dał słowo, nie złamie. Ach, ja nieszczęśliwa!
Gdzie pójść? co czynić?... Zdzisław może się spodziewa.
Czeka; lecz gdzież jest?... gdybym...
Ach, to ty Jakubie.
Czy na dół nie schodziłeś?
Ja chodzić nie lubię.
Może widziałeś?
Kogo?
Tak, kogo.
Nikogo.
Czy kto jedzie?
Jedzie.
Kto?
I nie jeden drogą.
Lecz ztąd nikt nie wyjeżdża?
Ztąd?
Ztąd.
Pan? służący?
Pan.
Pan? który?
Pan Zdzisław.
No, wyszło niechcący.
Pan Zdzisław miałby jechać?
Właśnie pytam o to.
Nie prędko on pojedzie i nigdy z ochotą.
Gdzież?... cóż robi? widziałeś?
Muszę trochę zgrzeszyć,
I skłamię odrobinkę, aby ją pocieszyć.
O, widziałem, widziałem, zdrowy i wesoły;
Z panem Astolfem skaczą przez krzesła, przez stoły,
Taki tam śmiech na dole!.., taki hałas, wrzawa!
A nikogo nie słychać jak pana Zdzisława.
Niech się panna nie smuci, wkrótce go zobaczy
Zdrowego, wesołego... ale cóż to znaczy?
Tak, kiedy on się cieszy, to i ja się cieszę,
Pójdę zaraz do ojca, dzień ślubu przyśpieszę.
Ach, ja się bardzo cieszę, kiedy on się cieszy,
Pójdę, pójdę do ojca, niech mój ślub przyśpieszy.
Zofia, Julia.
Julio! nie uwierzysz, jak jestem szczęśliwa;
Do prawdziwego szczęścia już mi nic nie zbywa,
Ustały wszystkie troski; bojaźni, nadzieje,
Dziś los mój się ustalił, wszystko mi się śmieje:
Bo wiesz, Astolf otrzymał ojca przyrzeczenie,
A ja kocham Astolfa, kocham go szalenie!
Będziemy zawsze w mieście, zawsze w ciągłej wrzawie
Nie myśleć o czém inném tylko o zabawie;
Będę u siebie sprawiać bale i wieczory,
Coraz nowy mieć zaprząg, najświeższe ubiory;
Będę czytać romanse, trudnić się modami,
I na wieś tu do ojca przyjadę czasami.
Wszystko cudnie, wybornie, nic, nic mi nie zbywa,
Ach, Julio, Julio, jak jestem szczęśliwa! (śmieje się.)
Lecz czemuż, do twych życzeń dochodząc szczęśliwie
Te łzy w oczach?
Ze śmiechu, ze śmiechu prawdziwie.
Zosiu, ty mi coś kryjesz?
Cóżbym ja ci kryła?
Wprawdzie trochem płakała i stroskaną była,
Myśląc, że moje szczęście zasmuci Zdzisława,
Który choć do przyjaźni nie był stracił prawa;
Jego przyszłość zatruta, żal i miłość stała
Ciążyły na mém sercu, jakby ziemia cała.
A teraz?
Teraz ze mną inaczej się dzieje.
Zdzisław kontent, z Astolfem jak dziecko szaleje,
I z kim jeszcze? z Astolfem! nad miarę wesoły;
W największych krzykach skacze przez krzesła, przez stoły,
I kiedy ja szalona kryję się i szlocham,
On się cieszy niewdzięczny, że go już nie kocham.
Potrzebneż ci do szczęścia są Zdzisława żale?
Czyż blasku jego rozpacz przyda twojej chwale?
Igrałaś z jego szczęściem aż prawie do znoju,
I jeszcze mu zazdrościsz ostatki pokoju.
Ach, wierzaj mi, Zofio, mnie mówić się godzi,
Więcej niż miłość własną to czucie dowodzi.
(rzucając się w objęcia Julii).
Ach, Julio, Julio! kocham go nad życie!
Zatém tej tajemnicy będę miéć odkrycie.
Nie znałam mego serca i żyłam w tym błędzie,
Że zawsze wola ojca moją wolą będzie;
Tak, niemylna różnica, co między Zdzisławem
I Astolfem położył, zdała mi się prawem:
„Zdzisław“, mawiał mi często „nie jest mąż dla ciebie;
Człowiek prawy, rozumny, gorliwy w potrzebie,
Lecz z nimbyś, choć kochana, młodości nie znała,
Osadziłby cię na wsi, i już przyszłość cała.“
Przyznam ci się, te słowa nie spełzły daremnie,
Myśl, że wiek młody stracę, jak utkwiła we mnie.
Z drugiej zaś strony Astolf przyszłość mi zakreślał,
O jakiej, któż w swém życiu choć raz nie pomyślał?
Przyjemny memu ojcu, nawet i mnie miły,
Byłyby się me czucia ku niemu zwróciły,
Gdyby zbytnia przesada i zajęcie sobą
Nie były jego skazą, mając być ozdobą.
Dziś dopiéro, gdy ojciec dał już nasze słowo,
Zaczęłam wszystko dawne przebiegać na nowo,
I tracąc już Zdzisława, dopiérom poznała,
Żem jego tylko, jego jednego kochała!
A wieść, że swój los przyjął bez serca boleści,
W mojém, teraz wzgardzoném, rozpacz tylko mieści.
I cóż więc myślisz robić?
Pójdę do klasztoru.
A, pozwól mi się rozśmiać z twojego wyboru.
Klasztor?., a bale, mody, ów świat ulubiony?
Ach, Julio! bez niego nie chcę i korony.
A z Zdzisławem i chatka...
Mścij się, mścij, masz prawo.
Któż ci mówił, że wesół, że skacze tak żwawo?
Jakub.
To skłamał. Zdzisław ledwie do poznania,
Właśnie niosę ci jego smutne pożegnania;
Odjeżdża, i z wszystkiego to mu najboleśniej,
Ześ mu czekać kazała, gdy już inny wcześniej...
Julio, idź, śpiesz, biegaj, niech nie jedzie w błędzie,
Idź, powiedz mu, że jestem niewinną w tym względzie.
Jakto?
Przed kilku dniami, w zwyczajnej rozmowie,
Gdym wcale nie myślała o ostatniém słowie,
Odpowiedziałam ojcu na zwykłe pytanie,
Że zawsze jego rozkaz mą wolą się stanie;
I to było powodem, że milcząc przedemną,
Astolfa obietnicą zapewnił tajemną.
Zdzisław więc o nieszczerość możeż mnie obwinić?
Kochasz go więc?
Nad życie.
I cóż będziesz czynić?
Mówiłam, do klasztoru...
Nie rób się dziecięciem;
Trzeba nam się ratować inném przedsięwzięciem.
Nie, nie, ojca uporu nic w świecie nie nagnie;
Dał słowo, więc nie cofnie, i Astolfa pragnie.
Prośba, łzy wiele mogą.
I mówić się boję,
Zwłaszcza, że niby zrobił na żądanie moje.
Otóż i on; odważnie.
Ach, cała truchleję!
Tylko zwolna.
Ratuj mnie.
Płacz i miej nadzieję.
Radost, Zofia, Julia.
(mając papiery w ręku.)
Fe, fe, źle, źle; szkaradnie! od kołka do kołka
Wszystkich, wszystkich wypędzę, a przyjmę pachołka;
Ten lepiej rządzić będzie: same tylko szkody,
A na miejscu intraty, expensy dowody.
Cóż się stało?
Wszystko źle: fe! tego nie lubię,
Gdy mnie kto jak indyka i parzy i skubie;
Chciałem cudzoziemczyzny, prawda, ależ sądzę,
Że się jej nie sprzeciwia, mieć polskie pieniądze.
A ci obcy służalcy lubią cudze tracić,
Myślą, że na to wioski, aby ich opłacić.
Francuzy, Włochy i te przemądre wyspiarze,
Wszystko jutro precz pójdzie, wszystkich wygnać każę.
Ale cóż?...
Proszę! pisze i pisze bez miary.
A ja, Monsie Fiurliurluk, ja chcę mieć talary!
Ulice powysadzał i w gwiazdy i w koła,
A gromada przed drzwiami o swe grunta woła.
W miejscu dawnych narzędzi, — przemądre machiny.
Które dwa dni naprawiaj, pójdą pół godziny.
A gdy wszystko parowe, gdzie się okiem rzuci,
Młyn stoi, browar zgorzał, młócarnia nie młóci.
Stodoły jak pałace a próżne sąsieki,
I tysiące głupstw jeszcze z tej głupiej opieki.
Lecz co z tego najprzykrzej, najbardziej niemiło,
Co mi w tej całej sprawie oczy otworzyło:
Że mnie trzeba pieniędzy, tu ani tynfika!
A, Mościa Dobrodziejko, to duszę przenika!
Czegóż ty znowu płaczesz?
Ach, wielkie zmartwienie.
Twój Astolfek nie zginął, kocha cię szalenie!
I to panicz, co powie, to zawsze przesadzi;
I jeszcze mu tu świta, lub fałszywie radzi.
No, proszę Pani, kiedy teraz mnie namawiał,
Żebym nad rzeką, w górze, na skale, młyn stawiał,
A wodę tam na koła będą nieść sikawki.
Wodą... pstrykać... na koła! chyba dla zabawki.
I ganiąc polskie młyny ten pod niebo wznosi,
Bo mówi, że to szwedzki... Ale cóżto Zosi?
Nie śmie mówić.
Hm, hm, hm, czemże tak strwożona?
Chce wstąpić do klasztoru.
Do klasztoru? ona?
No do tego klasztoru wiem ja dobrze drogę.
Ach, ojcze, ja Astolfa żoną być nie mogę.
Żarty?
Nie, dobry ojcze.
A wiedząc dokładnie,
Że zawsze ojca wyrok kiedy raz zapadnie,
Nic go zmienić nie zdoła, święte jego słowo...
Nie chce się już naprzykrzać, obrażać namową,
I klasztor jej młodości schronieniem się stanie;
Bo słowo tu jest drugiém, piérwszém powołanie.
Ale... cóż Pani w głowie!... chybabym oszalał,
Żebym słowo odbierał, na ten krok zezwalał.
Jednak, Panie Radoście, cóż wypadnie z tego,
Że kochając jednego, pójdzie za drugiego?
Co, co, jak, jak, kochając... kochając...
Zdzisława.
Zdzisława? Otóż macie!... (chodzi, po krótkiém myśleniu)
A, to dziwna sprawa.
A, Zdzisława, Zdzisława... późne obudzenie!
Nie, nie, co raz przyrzekłem, nigdy nie odmienię...
Wszakżem bo cię się pytał. Ale te dziewczęta,
To zawsze oczki nadół i buzia ściśnięta;
Czy która chce, czy nie chce, to się zawsze wzbrania,
Zawsze siak tak, a potém płacze, jęki, łkania!...
A kaciż zgadnąć mogą, co się z niemi dzieje!
No, no, Panie Radoście, więc mamy nadzieję...
Radost.
Nie, Mościa Dobrodziejko, najmniejszej w tym względzie:
Dałem słowo, i słowo dotrzymaném będzie.
Ciż sami, Astolf.
Permettez, Monsieur Radost, niech z ust pięknych słyszę
Pewność słodkiej nadziei, którą się kołyszę.
(bierze za rękę Astolfa, i przed Zofią mówi).
Zofio, twój mąż przyszły.
Powtarzać nie trzeba,
Że szczęście, którém dzisiaj obdarzają nieba,
Wdzięcznością mnie, Zofio, przejmuje ku tobie;
Wdzięcznością której doznasz w każdej życia dobie.
Tak potém twoim mężem, jak teraz czcicielem,
Szczęście twoje mieć będę moich życzeń celem;
I tego tylko jeszcze jedynie się boję,
Żebym był zawsze w stanie zgadnąć myśli twoje...
Ale jednakże, przytém, pozwól, niech się dziwię...
To milczenie i te łzy... cóż myśleć prawdziwie?
Permettez, Monsieur Radost! jakieś duchy wieszcze...
Zosia twoją, masz rękę, czyż ci nie dość jeszcze?
J’en suis charmé; lecz ten żal, który oko czyta...
Kiedy ojciec przyrzeka, któż się córki pyta?
Merci... rozumiem trochę. Lecz, łaskawy Panie,
Mówiłeś, że przystała na moje żądanie.
I już miałem upraszać, by ślubu nie zwlekać,
Chcąc jak najprędzej z lubej ojczyzny uciekać,
Chcąc przenieść się, jak lotem, w ubóstwione kraje,
Gdzie przyjemniejsze nieba, ludzie i zwyczaje;
Gdy na miejscu radości żal tu w twarzach czytam,
I nikt nie odpowiada, choć się trzykroć pytam.
Słowa nie łamię.
Prawda; ale cóż to znaczy,
Niechże kto, z łaski swojej, przecie wytłumaczy.
Kiedy panna chce wstąpić płacząc do klasztoru,
Łatwo zgadnąć, czy z ojca kontenta wyboru.
(odmienny przybiera sposób mowy).
I zupełnie zgaduję. Lecz że nie jest rada,
Czyż koniecznie w klasztorze zamknąć się wypada?
Jak inaczej uniknąć a nie złamać słowa?
Więc ze strachu przedemną to zrobić gotowa?
O, nigdym nie miał myśli takiej broni użyć.
Wracam słowo, gdym nie mógł miłości zasłużyć.
Radost, Zofia, Astolf.
Hm, hm, hm.
Czy to pewnie?
Pod jednym warunkiem.
A ten!
Byś nie gardziła Astolfa szacunkiem.
Nigdy, nigdy.
Hm, hm, hm.
Jeszcze prośba mała:
Czyś podobną odpowiedź Zdzisławowi dała?
Zdzisław został szczęśliwszym.
Ja się z tém nie kryję.
Dla spełnienia twych życzeń wszystkiego użyję.
Zdzisław kocha Zofią, kochany wzajemnie;
Miał rywala, ma teraz przyjaciela we mnie.
Wraz ze mną na ich szczęście Pan Radost zezwoli,
Gdy mu będzie wiadoma zmiana naszej roli:
Zdzisław został Astolfem, Astolf zaś Zdzisławem,
To jest: nie zmianą nazwisk, lecz własności prawem.
Ten co zwiedził Europę, w wielkim świecie żyje,
Jest Zdzisław. Ten, co w blasku skromną duszę kryje,
Co na wsi wychowany, w niej uciechę widzi,
Jest Astolf i swej zdrady przed wami się wstydzi.
I ma się czego wstydzić.
Lecz choćem was zwodził,
Przyznajcie, więcejm pomógł, niżeli zaszkodził.
A gdy każdy z nas pilnie w tej sprawie poszuka,
Dla każdego się znajdzie niemała nauka.
No, no, no, prawdać i to, niema co powiedzieć.
(zachodzi z przeciwnéj strony Astolfa i całując rękę Radosta)
I jakże?
Co?
Z tamtém.
Z czém?
(do Astolfa) Ale chciałbym wiedzieć,
Czemu się Zdzisław taił?
O tém sam wam powie.
Hm, hm, hm, coto proszę u tych młodych w głowie!
Zofia, Astolf.
Tracąc cię już, Zofio, lepiej cię poznaję;
Ceniłem twoję duszę zbyt mało, przyznaję,
Biorąc rolę, prawdziwie godną pośmiewiska,
Mógłżem myśleć, że śmieszność twoje serce zyska,
Lecz przebacz, twój wiek młody, ojca twego zdanie
Wprawiły mnie, niestety, w to mylne mniemanie.
Szukajmy zapomnienia przeszłego stosunku.
W dziele stałej przyjaźni i zmianie szacunku.
Zofia, Astolf, Julia, Zdzisław.
Ach, Zofio! Astolfie! gdzież wyrazów zbierę...
By tobie wyznać miłość, tobie dzięki szczere.
Prędko chciałeś odjechać.
Mogłemże inaczej?
Tak łatwoś mnie porzucał.
Łatwo? Powiedz raczej
Tyś chętnie oddalała.
Ja chętnie, o Boże!
Lecz mógłeś się spodziewać...
Ale któż się może...
Właśnie czas zacząć kłótnią i skargi rozgłaszać,
A to wszystko dla tego, żeby się przepraszać.
Julio!
Ale scenę w ten moment odmienię,
Gdy spytam, czy Radosta macie zezwolenie?
Zdaje się...
Spodziewam się...
Mam nadzieję przecie...
Idźcieże więc do niego, czego stać będziecie.
A że ci zakochani dziecinieją prawie!
No, idźcie śmiało, Zosiu, dalejże Zdzisławie!
Ciż sami i Radost.
Tak lepiej... i że lepiej mogę się poszczycić,
Jest przecie co poprawić, (chwyta się za czapkę)
jest i za co chwycić.
A! Zdzisław!
(grożąc) Potém Waszmość z wszystkiego się sprawi,
A teraz... Niech was, dzieci, Pan Bóg błogosławi!
Będziem w domu siedzieli razem wszystko troje.
Co cudze, diabła warte! a najlepsze swoje!
Nie, wszyscy za granicę jedźmy na lat parę,
Zbierajmy to, co dobre, czy nowe czy stare;
A potém, gdy wrócimy, każdy z was mi przyzna,
Że miłe cudze kraje, lecz milsza ojczyzna!
miasto Sceny X, XI, XII.
Radost, Zofia, Astolf, Julia, Zdzisław.
Ach, Zofio! Astolfie; gdzież wyrazów zbierę...
Radoście!... ojcze!... przebacz, niech wyznanie szczere...
Potém, potém się Waszmość ze wszystkiego sprawi,
A teraz... Niech was, dzieci, Pan Bóg błogosławi!
Będziem w domu siedzieli razem wszystko troje.
Co cudze, diabła warte! a najlepsze swoje!
Nie, wszyscy za granicę jedźmy na lat parę,
Zbierajmy to, co dobre, czy nowe czy stare;
A potém, gdy wrócimy, każdy z was mi przyzna,
Że miłe cudze kraje, lecz milsza ojczyzna!