Dzieła Aleksandra Fredry tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Dzieła Aleksandra Fredry
Podtytuł Tom pierwszy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Aleksander Hr. Fredro.

DZIEŁA.
Z PORTRETEM AUTORA.

TOM PIERWSZY.
Zawiera:

WARSZAWA.
Nakład Gebethnera i Wolffa.
KRAKÓW. G. GEBETHNER I SP.
1880.




Aleksander Hr. Fredro.

ur. 1793 r. zm. 1876.



~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
KRAKÓW. — W DRUKARNI WŁ. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.



PAN GELDHAB.
KOMEDYA
WE TRZECH AKTACH, WIERSZEM.

Pyszny nądzka, kiedy spanoszeje.
And. Max. Fredro.




OSOBY:

PAN GELDHAB.
FLORA, córka jego.
KSIĄŻE RODOSŁAW.
LUBOMIR, rotmistrz.
MAJOR, przyjaciel Lubomira.
LISIEWICZ, przyjaciel Księcia.
KONTO, intendent Księcia.
PIÓRKO.
KOMISANT.
KRAWIEC.
KAMERDYNER.
LOKAJ.


Scena w Warszawie, w domu Pana Geldhaba




PAN GELDHAB.



AKT I.
Teatr wystawia pokój w nomu Pana Geldhaba. Na przodzie po prawéj stronie stolik z książkami i krzesło; po lewéj kanapa, w głębi dwoje drzwi, jedne któremi wchodzą, drugie otwarte, dają widzieć dalsze pokoje. Drzwi na prawo i na lewo.



SCENA  I.

Pan Geldhab, Komisant, Krawiec, Tapicer, Kupczyki, Kamerdynery, Lokaje.

(Geldhab w szlafroku, papiery w ręku, zdaje się być bardzo zatrudnionym. Tapicer przybija firanki. Kupczyki w głębi stoją z różnemi sprzętami.)

Geldhab (do tapicera).

A, na mój honor, dobrze, kształtnie i gustownie;
Z firanek kontent jestem, kontent niewymownie;
Haftów, frandzli, muślinu suto i bogato,
Tak u mnie być powinno, Geldhaba stać na to.

(po krótkiém milczeniu)

Przysięgam na mą duszę i majątek stawię,
Że ledwie jest podobnych dwie w całéj Warszawie.

(wkrótce tapicer odchodzi.)

Komisant (z papierami w ręku).

Panie...


Geldhab (do krawca).

Cóż, liberya dla dworu gotowa?


Krawiec.

Oto jest frak na próbę...


Geldhab.

A nasza umowa?
Waszeć widzęś zapomniał, jaka była zgoda?


Krawiec.

I owszem, wszak zrobiłem jak najnowsza moda.


Geldhab.

Moda z jednym galonem? szalony! szalony!
Cóż dwór pański oznacza, jeśli nie galony?


Krawiec.

Jednak to gust najlepszy.


Geldhab. (śmiejąc się)

Takie dobre gusta
Pewnie tacy stanowią, których kieszeń pusta;
Gdzież złotem kto przesadzi? do twarzy mu wszędzie;
A więc galon sług moich niechaj w troje będzie.


Krawiec.

Dobrze.


Geldhab.

By sutą była, jak tylko być może.
Czemuż być niema, powiedz, kiedy na to łożę?

(krawiec odchodzi).
(Gelhab spogląda na papiery, potém wokoło.)

Komisant.

Wielmożny...


Geldhab.

Ale zaraz, jakżeś uprzykrzony.

(do kamerdynera.)

Dowiedz się, czy w gazecie będę umieszczony?
Chciałbym tam mieć wyraźnie artykuł ten cały:

(dając kartkę, czyta).

„Jaśnie Wielmożny Geldhab, dziedzic Samochwały,

„Przybyszowic, Grypsowa, Łówki et cetera,“
Et cetera pamiętać! „który równie wspiera“

(z przyciskiem.)

„Licznych swoich poddanych, jak wszystkich dokoła,
„Których tylko w niedoli wynajdywać zdoła;
„Raczył dać na spalone Bamberga przedmieście
„Z zwykłą hojnością złotych polskich tysiąc dwieście.“


Komisant.

Gdy dobroć twoja, Panie, tak dla obcych skora,
Siostra, co w niedostatku, od pół roku chora,
Bez wątpienia, próśb swoich skutkiem się ucieszy,
Gdy Pan procent przyspieszyć...


Geldhab.

Nic Pan nie przyspieszy.


Komisant.

Ten list przekona, w jakiém strapieniu zostaje.


Geldhab (z niecierpliwością).

Cóżto, nie wiesz, że córkę za Księcia wydaję?
Gdy mnie fraszkami nudzić ułożyłeś sobie,
Myśleć o nich nie będę w téj tak wielkiéj dobie,
Mając innych ważniejszych zatrudnień tysiące;
I termin téż wypłaty aż za dwa miesiące.
Napisz Waćpan, że bardzo żałuję niebogi,
Ale pomódz nie mogę... bywaj zdrów... czas drogi.

(odwraca się.)

Komisant.

Wszakto siostra!


Geldhab.

Wiem o tém.


Komisant.

Chora.


Geldhab.

To źle.


Komisant.

W nędzy.


Geldhab.

Ależ mój Panie, nudzisz; że nie dam pieniędzy,
Wszak ci już powiedziałem i powtarzam jeszcze.
Kłaniam... (obróciwszy się, do siebie).
Gdzież tę kanapę, te krzesła umieszczę?

(pokazuje kupczykom, gdzie mają w drugim pokoju postawić. Kupczyki stawiają i odchodzą; tymczasem komisant mówi.)

Komisant.

Za powinny uczynek nie byłby w gazecie,
I na cóż być uczciwym, jeżeli w sekrecie?
Nie dojdzie, niech kto, jak chce, złoci się i puszy,
Prawdziwego szlachectwa bez szlachetnéj duszy.

(komisant odchodzi).

Geldhab (dając klucze kamerdynerowi).

Idź, wynieś na stół wszystkie srébra i ozdoby.


Kamerdyner.

Wszystkie? wszakże mam nakryć na cztéry osoby?


Geldhab.

Cóż z tego?


Kamerdyner.

Że nie zmieszczę i w największym tłoku.


Geldhab.

Co na stole nie zmieścisz, to stanie na boku.
Czegóż się patrzysz?... Jakże, czym na to kupował,
By nikt ich nie widział? co? będę srebra chował!
Szalony! hm! nie stawiać! chować! to mnie bawi.
Kogo nie stać na srebra, niechże ten postawi!
Lux, lux u mnie być musi, zbytek, przepych wszelki...

(do odchodzącego kamerdynera.)

A resztki wina scedzić do jednej butelki.


Lokaj (wchodząc.)

Książe Rodosław.


Geldhab.

Książę? Niech wnijdzie łaskawie.
Za chwilkę się ubiorę.

(Na stoliku stojącym na przodzie, rozkłada książkę i wraca kilka razy przypatrując się i poprawiając; kładzie złotą tabakierkę i chustkę).

Tak i to zostawię.

(odchodzi.)




SCENA  II.

Książe, Lisiewicz, Konto.

(Książe we drzwiach się zatrzymuje, jakby słuchał lokaja, który go anonsował; potém obraca się w tył i woła na Konta.)

Książe.

Panie Konto! chodź więc, chodź! (na stronie.)
Nieznośne stworzenie

(do Konta).

Jakież cię za mną pędzi tak nagłe zdarzenie?


Konto. (z głębokim ukłonem).

Ach Jaśnie Oświecony...


Książe. (wpadając w mowę).

Prędzéj.


Konto.

Mości Książę...
Mimo wdzięczności...


Książe.

Prędzej.


Konto.

Która serce wiąże
Do najlepszego ...


Książe.

Dalej.


Konto.

Z wielkich Książąt Księcia,
Mimo, że tak śmiem mówić, mimo przedsięwzięcia...


Książe (z niecierpliwością).

Cóż ci do reszty wzięło rozumu niewiele,
Sen, gorączka, czy przestrach jaki?


Konto (zbliżając się do ucha).

Wierzyciele.


Książe (z gniewem).

Ech zawsze jedno, jedno, aż już słuchać nudno!


Konto.

Ależ mnie w domu własnym usiedzieć się trudno.
Rzemieślnicy wciąż piszczą, a rabinów roje
Za ul sobie obrały pomieszkanie moje:
Nieczułe jak opoki, uparte jak żmije,
Łakomstwa ich nie wzruszą, morały, ni kije.
Dawny szwajcar był wprawdzie wielki moczymorda,
Lecz go się przecież bała wierzycielska horda;
Gdy nie mógł dostojeństwa zatrzymać powagą,
Uczył mores natrętnych pozłacaną lagą;
Ale dzisiaj przy nowym, za pierwszym natłokiem,
Aż do biura wpadnięto niewstrzymanym krokiem
I zelżono haniebnie pod Pańskim obrazem
Całą intendenturę z mą osobą razem.


Książe.

Szturmem cię więc dobyto?


Konto.
(korzystając z wesołości Księcia dobywa papierów i mówi przeglądając).

Książe Pan się śmieje,
A ja dalibóg wkrótce, wkrótce oszaleję.


Lisiewicz.

Jednak kasę odbito.


Konto (przeglądając papiery).

Nic w niej nie ruszono...


Książe.

Bo próżna.


Konto.

Takto niby.


Książe.

Lecz tych gości grono,
Do Waścinej szkatułki że się nie dobrało,
To szkoda; tam być musi zapasów nie mało.


Konto.

Książe Pan najłaskawiej żartem mówić raczy,
Nie wiele sług poczciwych sakiewka dziś znaczy:
Ach gorzkie w tych godzinach, gorzkie zbiory nasze!

(przybliżając się do Księcia z ukłonem, patrząc w papiery).

Gdyby Książę Pan.. przejrzeć...


Książe (uderzając ze spodu w papiery).

Ach nudzisz mnie Wasze!


Lisiewicz (biorąc Konta na stronę).

Nie uprzykrzaj się Waćpan... przyjdziesz w innej porze...

(Konto okazuje nieukontentowanie.)

Nie trzeba Księcia martwić...


Konto.

To nic nie pomoże...


Lisiewicz (przytrzymując go).

Zdrowie Księcia najdroższe...


Konto (wyrywając się).

Proszę!... wiem, co robię...

(z uśmiechem.)

Gdyby Jaśnie...


Książe.

Ach, dobrze że wspomniałem sobie;
Daj Wasze, daj rachunki.


Konto.
(z wielkim ukłonem do Lisiewicza).

Źle robię?
(do Księcia) Niech służą.


Książe.

Lecz staraj się pieniędzy, pieniędzy i dużo.


Konto.

Pie... Pieniędzy?


Lisiewicz.

Pieniędzy, Książę Pan powiada.


Konto.
(w zamyśleniu powtarza).

Pieniędzy!


Lisiewicz.

Wolę Księcia uczynić wypada.


Książe.

Rób, co ci się podoba: zastawiaj, przedawaj,
Lecz kiedy chcę pieniędzy, to pieniędzy dawaj,
Rozumiesz... bądź zdrów.


Lisiewicz.

Książę żegnać się z nim raczy.


Konto (na stronie).

Bierz licho taką łaskę i takich tłomaczy! (odchodzi).




SCENA  III.
Książe, Lisiewicz.

Lisiewicz.

Natrętność nadzwyczajna, — chcieć odbierać długi,
Księciu! Księciu bezczelnie odmawiać usługi!
Wszystkie już społeczeństwa zwalone zasady.
Nieznane były dawniej podobne przykłady!
Dziś ten, co w rządzie szlachty ledwie ojca kładzie,
Śmie często Panu z Panów stanąć na zawadzie.


Książe.

Takichto gmin pożyczał...


Lisiewicz.

Panowie tracili.
Była przecie różnica; ale co w tej chwili...


Książe.

Same sknerstwo, natrętność, rozpusta bezbożna.


Lisiewicz.

Nawet dla Księcia dostać pieniędzy nie można!


Książe.

Ach Lisiewiczu, gdyby...


Lisiewicz.

Próżno mnie łeb boli;
Lichwiarze dać już nie chcą, a panowie goli.


Książe.

Mamci ja wprawdzie wioski, lecz się wspomnieć boję,
Największe wierzyciele trzymają jak swoje;
Resztą intendent rządzi, z tych nic nie wykradnę,
I mam tylko co kwartał rachunki dokładne.

(z niecierpliwością.)

Gdyby pożyczyć chcieli jakiebądź urwisze,
To na ciotce bogatej pewność im zapiszę;

Bo jeno się przeniesie do wieczystej chwały,
Biorę po niej majątek czysty i niemały.
Wtedy mając pieniądze, myślibym odmienił,
I mniej ceniąc posagi, siebie więcej cenił;
Gdyż nader nie zostaję ujęty powabem
Złączenia się tak ściśle z Imć Panem Geldhabem.
Smutno będzie się znaleźć w swych znajomych gronie,
I nowego Kopciuszka widzieć w swojej żonie.


Lisiewicz.

Ubodzy bez znaczenia niech się boją świata,
Jego zwykły szacunek za pieniędzmi lata;
W dobrej uczcie przez głowę nie przejdzie nikomu,
Za to ręczę, że Księżna Geldhabówna z domu.


Książe.

Zapewne! moja świetność jej nizkość pokryje,
A na odwrót jej złotem mój kredyt ożyje.


Lisiewicz.

Możemy też zapobiedz wczesném przedsięwzięciem,
Aby się nadal Pan teść nie bratał ze zięciem;
I gdy Książe Pan zechce, (z ironią).
to może i żonie
Podoba się dalekie od miasta ustronie.


Książe.

Zrobiłbym to niemylnie, gdybym był Wacanem,
Lecz ja nie pragnę zostać mej żony tyranem;
Jest pewny kres wszystkiego, nawet i swawoli,
Który nigdy przestąpić honor nie dozwoli.


Lisiewicz.

Ach, ta wspaniałość duszy jest mi nader znana,
I tylkom dla rozrywki mówił Księcia Pana.

Ale inne bojaźni muszę wyznać szczerze:
Gdy wspomnę Lubomira, wielki mnie strach bierze, —
Może nagle przyjechać w tak znaczącej porze.


Książe.

I cóż ztąd?


Lisiewicz.

On się dawniej kochał w Pannie Florze.


Książe.

Ha! tém gorzej dla niego!


Lisiewicz.

Ona go kochała.


Książe.

Cóż ztąd, powtarzam jeszcze?...


Lisiewicz.

I słowo mu dała;
Ma zatem prawo...


Książe.

Ależ tak śmiesznym nie będzie,
Stanąć jak współzawodnik w jednym ze mną rzędzie?


Lisiewicz.

Wielka by śmiałość była, temu nikt nie przeczy,
Lecz miłość... zaręczenie... a podobno rzeczy...


Książe.

Miał co miał, zaręczony czy nie zaręczony,
Niech sobie Pan Lubomir innéj szuka żony.


Lisiewicz.

Zapewne. Jednak jeśli powiedzieć się godzi,
W każdym razie ostrożność nic nam nie zaszkodzi;
Zwłaszcza, że bardzo łatwo Księciu Panu będzie,
Mając w swojem znaczeniu tyle związków wszędzie,
Wyrobić najspieszniejsze rozkazu wydanie,
By Lubomir od pułku jechać nie był w stanie.

Tak go więc zatrzymując, jak długo wypadnie,
My tu nasze zamiary ukończymy snadnie.


Książe.

Hm!.. nie źle... lecz z Geldhabem pomówimy wprzódy,
Może nam nie potrzebne te wszystkie zachody.




SCENA  IV.
Książe, Lisiewicz, Geldhab.

Geldhab.

Książe... (całują się)
cieszę się... (całują się)
Książę... (całują się)
czekał, czekał nieco...
Ale wiesz u nas... (do Lisiewicza z hardością)
Witam... (do Księcia)
jak godziny lecą.


Lisiewicz.

Oto papiery, które Pan dałeś dla Księcia,
Posag nie jest powodem jego przedsięwzięcia...

(Książe śmieje się na stronie.)

Więc nie czytał ich nawet, spokojny w tej mierze.


Geldhab.

Nie trzeba mi to mówić, bardzo temu wierzę.
Między Panami jeden drugiego nie zdradzi;
Lecz choć słowo dość u nas, pismo nie zawadzi.
Więc niema o czém mówić, notaryusz zjedzie,
I wszystko ukończymy po dobrym obiedzie.

(po krótkiém myśleniu).

Ach, tak dziś pracowałem, ze nie czuję głowy...
Ależ upraszam siedzieć... (siadają)
Jakto w dzień pocztowy;


Nie mogę się opędzić suplikantów zgrai;
A że teżto na świecie nic się nie utai!
Że żyję z ministrami, i choć się nie chwalę,
Przyznać potrzeba, żyję dosyć poufale,
Dla tego wiejska szlachta ułożyła sobie,
Że jak się za kim wstawię, co zechcę, to zrobię.
Mogę ja wprawdzie pomódz, mam i wpływu trochę,
Ale, żebym mógł wszystko, to są myśli płoche;
Koniec końców, co poczta, jak minister jaki,
Odbieram oprócz suplik, samych listów paki;
Do tego jeszcze rządców mych wiosek niewielkich
Także pliki raportów i rachunków wszelkich;
Przy naszém miejskiém życiu rzecz to niby zdrożna.
Lecz mając duże dobra gardzić nią nie można.


Lisiewicz.

Szczęśliwy, komu nieba przyjaciela dały,
Jemu wtedy powierza rządów ciężar cały,
Ten się wszystkiém zatrudnia, odebrawszy wioski,
A on żyje spokojnie i nie zna, co troski;
Szczęście! Szczęście!... Lecz Pana wypada żałować,
Że tak sam jeden musisz myśleć i pracować.


Geldhab.

Sam jeden? Waćpan myślisz, żem brudny ów sknera...


Lisiewicz.

Broń Boże!


Geldhab.

Co na złoto tylko się obziera?


Lisiewicz.

Bynajmniej.


Geldhab.

Że wraz jestem i sługą i panem?


Lisiewicz.

Nie!


Geldhab.

Żem nieumiejącym żyć w świecie bałwanem?


Lisiewicz.

Któż to mówi?


Geldhab.

Że płacić sług nie jestem w stanie?


Lisiewicz.

Ależ mnie nie rozumiesz mój łaskawy Panie.


Geldhab.

Więc nie sam jeden; trzymam rządców, sekretarzy,
Rachmistrzów, budowniczych, mądrych gospodarzy;
Mógłbym słowa nie mówić, tylko ręką kiwać;
Więc nie sam jeden, niema czego utyskiwać.

(po krótkiém milczeniu do Księcia.)

Donoszą mi...


Lisiewicz.

Zapewne o wojska przechodzie.


Geldhab.

Lecz któż...


Lisiewicz.

Po co się kręci, kiedy wszyscy w zgodzie.


Geldhab.

Pozwól...


Lisiewicz.

Po wsiach bez tego, ubóstwo dokoła.


Geldhab.

Niech skończę...


Lisiewicz.

I pan swoich obronić nie zdoła.


Geldhab.

Czyż mówię...


Lisiewicz.

Które mają ciężarów już tyle...


Geldhab.

Cóż u djabła...


Lisiewicz.

I nawet, jeśli się nie mylę...

(głośno, patrząc na Księcia)

Pułk, w którym pan Lubomir, już tam postawiono.


Książe.

A! Lubomir... Waćpanu znajomym jest pono?


Geldhab.

Lubomir? he?... Lubomir? rotmistrz?


Książe.

Tak, ten właśnie.


Geldhab.

Niby to... ale zkądże...


Książe.

Mówmy zatém jaśnie:
Lubomir kochał córką Waćpana?


Geldhab.

Tak... trochę.


Książe.

A ona?


Geldhab.

Nie, nie; ale... tak, jak dzieci płoche,
Niby tak... swawolili, ale z Florki strony...


Książe.

Wszak mówią, ze Lubomir był z nią zaręczony?


Geldhab.

Coś niby obiecałem, bo z ojcem w przyjaźni...


Książe.

Dosyć. Wiem, com chciał wiedzieć, pewnie nie z bojaźni,
Lecz wcale z innych przyczyn. Ależ Panna Flora
Gdzie jest? możnaż ją widzieć?


Geldhab.

Jestto właśnie pora,
W której się rozlicznemi trudni naukami;
Niewiem wprawdzie, to dziewczę, mówiąc między nami,
Czego się uczyć może, gdy już wszystko umie,
Nauczycieli nawet przewyższa w rozumie.
Pójdę po nią i dobra moje w zakład stawię,
Że ją znajdę przy jakiej uczonej zabawie:
Albo przeziera listy, czyta dykcyonarze,
Albo też czułe dumki nuci przy gitarze.
Djabli ma rozum! przy niej ja znaczę

(pokazuje na palce)

o! tyle!
A jaka poetyczka, aż ją słuchać mile.
Czasem powiem żartując: Florko, powiedz odę,
Naprzykład... na ten czarny stolik, lub komodę;
Wnet dwieście utnie wierszy nad czarnym stolikiem,
Tak, że niech się schowają Nelson z Kopernikiem.
Idę więc. (Odchodząc do siebie)
Ach, to rozum, rozum niesłychany!

(odchodzi)
Lisiewicz (do odchodzącego.)

Czekamy.


Książe.

Ach, to głupiec, głupiec niewidziany!




SCENA  V.
Książe, Lisiewicz.

Książe.

Ktoby się chciał zatrudnić człowieka obrazem,
Nagle spanoszonego i dumnego razem,
Niechże sobie z Geldhaba dokładny wzór bierze.
Co słyszałem, na honor, ledwie jeszcze wierzę;
A najbardziej z wszystkiego ta śmiałość mnie bawi,
Śmiałość, z którą o swojém urodzeniu prawi.
Gdybym nie był wiadomym, a słyszał ze strony,
Przysiągłbym, że nasz Geldhab z Lechem pokrewniony;
Wiadomym mówię, jednak to dziwne stworzenie
Nie jest mi dobrze znane, choć się z córką żenię.


Lisiewicz.

Ma pieniądze, wszak dosyć, na cóż nam dochodzić
Kto mu ojcem, kto dziadem, kto go może rodzić.


Książe.

Kiedy (rozkazując)
chcę wiedzieć.


Lisiewicz.

Ha!... więc...


Książe.

Tylko proszę szczerze.


Lisiewicz (skłaniając się po chwili milczenia.)

Ta historya chwile niedługą zabierze:
Czas, który zwykle wszystko niszczy lub przemienia...


Książe (śmieje się).

Zniszczył i świetny wywód Geldhabów imienia.


Lisiewicz.

Tak jest, albo też raczej Geldhaba majątek
Kładzie w nim pierwszym, rodu świetność i początek:
Przybysz, potém mieszczanin, w końcu burmistrz
w Schowie...


Książe.

Pięknie szło sądownictwo, miarkuję po głowie.


Lisiewicz.

Ach, nie źle, Mości Książę, bo wkrótce miał wioski,
Różnie o tém mówiono... różne były wnioski...
Ale na to potrzeba spoglądać przez szpary...
Kogoż ludzkie języki, kogoż te poczwary...


Książe.

Tak, tak, tak... i cóż dalej?


Lisiewicz.

W możniejszym już stanie
Przedsięwziął różnych rzeczy wojsku dostarczanie,
I jak to zwykle bywa, gdy szczęście posłuży,
W dwójnasób jeszcze zwiększył majątek dość duży,
I choć on niby głupi, jak na mękach plecie,
Był niczém, jest bogatym, będzie znaczył w świecie.
Osobę zaś...


Książe.

Tę, pozwól, niechaj ja odgadnę,
Na pamięć opisanie czy też dam dokładne:
Geldhab, jak wszystkie jemu podobne istoty,
Których wyrwał z pomiotu zysk, ale nie cnoty,
Których los zbyt rozumnie umieścił na dole,
A ślepe szczęście wzniosło na przewrotném kole,
Jest próżnym i nadętym, brudnym sknerą w domu,
Podły i chciwy w sprawie, uczynny nikomu;
Lecz niechaj świat nań patrzy, gotów dla pozoru
Zostać chwilę wspaniałym i mężem honoru.
Jego ukłon, krok, uśmiech, wszystko wymierzone;
W drobnostkach uraźliwy, bo kto w jego stronę
Nie dość się skłoni, spojrzy, zniży kapelusza,
Już mu chybia, i godność na wieki obrusza.
Mówisz o gwiazdach, słońcu, lub świata początku,
On zawsze wspomnieć musi o swoim majątku;

U niego ja i moje, w jakimkolwiek względzie,
I pierwszém i ostatniém słowem zawsze będzie.
Nareszcie, poufałość bliska grubijaństwa
I tylko próżna duma jest w nim cechą państwa.
Jakże? zgadza się Geldhab z mojém opisaniem?
Jestto obraz takiego, który, twojém zdaniem,
Był niczém, jest bogatym, będzie znaczył w świecie.


Lisiewicz.

Taki też Geldhab.


Książe.

Jego córkę biorę przecie.
Cóżby mój pradziad mówił, gdyby ożył w grobie,
Że Książę...


Lisiewicz.

Powiedziałby: wnuku, wystaw sobie,
Że teraz bez pieniędzy w Księstwie pomoc słaba;
Nie gardź więc złotem, ani osobą Geldhaba;
Nawet prawo powiada wszelkich związków świata:
Bądź zgodnym, dziel się z bliźnim, w człowieku widź brata.


Książe (śmieje się).

Dziel się z bliźnim... wybornie ta myśl wyszukana;
Bawisz mnie jak z urzędu: (uderzając go po ramieniu)
lubię też Waćpana.




SCENA  VI.
Książe, Lisiewicz, Geldhab, Flora.

Książe (do Flory).
(Przez całą tę scenę Książę mówi z ironią)

Miłą jaką zabawę przerwaliśmy pewnie?


Geldhab.
(głaszcząc Florę pod brodę).

Czytała nieboraczka i płakała rzewnie.


Książe.

Jakieżto smutne dzieło tak rozczulać zdoła?


Flora.

Ach, nie smutne; to bajka, i dosyć wesoła,
Ale ja nad przyjemnym często stylem płaczę.


Książe.

To nie trudno w tych czasach.


Flora.

Jak książkę zobaczę,
Czuję zaraz coś w sobie... co nie ma nazwiska,
Co sprowadzając uśmiech, razem łzy wyciska.


Książe.

To pięknie.


Flora (coraz prędzej).

Cóż dopiéro ze mną się nie dzieje,
Jakież niebieskie czucie w sercu mém nie tleje!
Jakiż mojej istoty ogień nie porusza,
Jakże się nie unosi zachwycona dusza!
Kiedy czytam serc tkliwych cudne piórotwory,
Owe sztuki miłości doskonałe wzory...
Czyjaż moc przyrodzenia może być tak twarda,
By nie płakać nieszczęścia cnego Abelarda?


Książe.

Pewnie!


Flora.

Komuż nie straszne Heloizy żale,
Któż ze Safo nie zadrży na okropnej skale?


Geldhab (do Lisiewicza).

A co? to moja córka!


Flora.

Któż we łzach nie tonie
Przy smutnym i zawczesnym Wirginii zgonie?

Takie dzieła mą duszą, takie dzieła czytam.
I w nich światło rozumu z rozczuleniem chwytam.

(znowu z prędkością i uniesieniem)

A w tkliwym Floryanie, lub czułym Gesnerze,
Te nadobne pasterki, przyjemni pasterze,
Te miłości wzajemne, ta niewinność prawa,
Do wylewu łez naszych czyż nie mają prawa?


Książe.

Tak!


Flora.

Gdy czytam boskiego dumy Ossyana,
Chwytam gitarę, śpiewam zdrojem łez zalana;
Zdaje mi się, najczulsze wybierając tony,
Że dźwięcznej lutni barda dotykam się struny;
Z Kornela, Krebillona lub Rasyna dzieła,
Scenę, która mnie mocą najwięcej ujęła,
Wnet ołówkiem na papier dokładnie przenoszę;
Tak, we wszystkiém znajduję czucie i roskosze,
One są mym żywiołem, nauki — zabawą.


Geldhab (do Księcia).

A jak pisze, rachuje, jak tańcuje żwawo!


Książe (do Lisiewicza cicho).

Otóż rozum na przedaż, bez żadnego składu.


Geldhab (do radością.)

Cóż Książe? nie mówiłem?


Lokaj (wchodząc)

Dano do obiadu.


Geldhab.

Florko, daj Księciu rękę!... dajże!
(do Lisiewicza) Jak się boi;
Nadto skromna, lecz z czasem z wszystkiém się oswoi.




AKT II.


SCENA  I.

Lubomir.

(sam).

Niesłychane zdarzenie... cóż czynić wypada...
Flora mnie kocha... ale ojca, ojca zdrada!...
Mnie córkę obiecuje, a Księcia z nią żeni...
Nie, nie; albo zamysły dobrowolnie zmieni,
Albo też jeszcze dzisiaj zmienić go przymuszę,
Pamięć słowa, powinność, honor w nim poruszę...
Ale nie, cóż to zdziała na miedzianém czole?
Żem o niczém nie słyszał, raczej udać wolę.
Bojaźń jego zwyczajna może mi wygodzi;
Nie będzie śmiał powiedzieć... lecz otóż nadchodzi.




SCENA  II.
Lubomir, Geldhab.

Lubomir.
(biegnąc na przeciw Geldhaba).

Jakże się miewasz, przyszły
(z przyciskiem) teściu mój kochany!

(ściska go)

Widzę, widzę, żeś hoży, czerstwy i rumiany.

(Geldhab, z pomieszaniem przyjmuje uściśnienie)
(po krótkiém milczeniu).

No jakże, Panie teściu, nie spełniamże słowa?
Jestem, choć jeszcze Czerwca nie zeszła połowa.


Geldhab (pomieszany).

Witam Waćpana, witam...


Lubomir.

Cóż za przywitanie?
Nie cieszysz się?...


Geldhab.

I owszem!
(na stronie) Przeklęte spotkanie!


Lubomir.

Czyż mnie, teściu, nie kochasz?


Geldhab (zamyślony).

Hm!... a z całej siły.

(na stronie)

Bogdajbyś był kark skręcił.
(głośno) Lecz mój Panie miły...

(na stronie)

Jak powiedzieć...
(głośno) Myślałem...


Lubomir.

Że już nie przyjadę?


Geldhab (na stronie).

Powiem mu.


Lubomir.

Na dzień, w którym szczęście moje kładę?
I że tak dawny, święty układ zapomniałem?
Ale jakżeś mógł myśleć, kiedy słowo dałem?


Geldhab (na stronie).

Śmiało!


Lubomir.

A kto je łamie, lub złamać się trudzi,
Wzgardy tylko jest godzien od uczciwych ludzi.


Geldhab (na stronie).

O! źle.


Lubomir.
(z wzrastającém zapamiętaniem).

Jest łgarzem, łotrem, hultajem!


Geldhab (na stronie).

Drżę cały.


Lubomir.

Przecie, że na nich sposób dobre nieba dały.


Geldhab.
(na stronie, nie słuchając dalej).

Ale czegóż się boję?


Lubomir.

Tu, z honoru broni
Zwykłą biorą zapłatę.


Geldhab (na stronie).

Książę mnie zasłoni,
Tylko śmiało!
(głośno) Gniew Pański i śmieszny i próżny.


Lubomir.

Ja się nie gniewam, czegoż...


Geldhab.

Zbieg zdarzeń jest różny,
Czasem słowa danego nie można dotrzymać,
Więc nie trzeba przeklinać, gniewać się i zżymać.
Właśnie... z Waćpanem... w takim przypadku zostaję,
Gdy... jego narzeczonę za Księcia wydaję.

(oddycha i pot ociera)

Lubomir.

To żart.


Geldhab.

Nie, nie.


Lubomir.

Ale żart.


Geldhab.

Nie żart, mówię szczerze.


Lubomir.

Wiem dobrze, żeś uczciwy...


Geldhab.

Nie, wierzaj...


Lubomir.

Nie wierzę.


Geldhab.

Daje słowo honoru, że tak w samej rzeczy;
Teraz przecie twój upór prawdy nie zaprzeczy?


Lubomir.

Dajesz słowo honoru, że honoru nie masz,
I chcesz... ale dość tego.


Geldhab.

Cóżto, Waćpan mniemasz
Być rzeczą niepodobną, godną podziwienia,
Że mój rozum ojcowski układy odmienia?
Że dla większego dobra mniejsze dobro mija?
Że Pan z Panem się łączy, że Pan Panu sprzyja?
Wszak Geldhaba stać na to, mogę mówić śmiele.


Lubomir (z ironią).

O, postrzegam, że Pana stać na bardzo wiele.


Geldhab.

A... a... więc widzisz, mówmy, lecz mówmy bez zwady,
A poznasz, jak prawemi są moje zasady:

(odchrząknąwszy)

Znaczenie jest znaczenie, i znaczenie znaczy...

(po krótkiém milczeniu)

Któż znaczenia w złączeniu z Księciem nie zobaczy?

(po krótkiém milczeniu)

Nie gniewaj się i rozważ szybkiém twém pojęciem,
Żeś ty tylko szlachcicem a Książe Książęciem!


Lubomir.

Przodkowie nasi, którzy przez tak długie lata
Mieli godnie nabyte znaczenie u świata,
Którzy męstwem i cnotą ojczyznie służyli,
Na samym szczycie sławy tylko szlachtą byli;
Dla nich z tytułów, w które stroi zagranica,
Najchlubniejszym był zawsze polskiego szlachcica.


Geldhab.

Hm!... człowiek od człowieka, czas od czasu różny,
Dziś więcej od Waszmości, znaczy Pan Wielmożny,
Pan Wielmożny mniej znowu, jak Wielmożny Jaśnie,
A ten Jaśnie przy Jaśnie Oświeconym gaśnie;
Bo Wielmożni... tak, dobrze... Wielmożni Panowie,
Nie, nie; lecz Oświeceni... nie tak... w jedném słowie:
Czém Jaśnie Oświecony, czém jest? hm.. czém? Księciem;
A Oświecony Książe czém?... hm? moim zięciem.
Nie masz co mówić, nie masz; już cię przekonałem,
Że Florki mieć nie będziesz, choć ci słowo dałem.


Lubomir.

Gdy rozumieć nie można, trudno odpowiedzieć;
Jednak dosyć jest dla mnie piękny koniec wiedzieć.
Zapomnij Waćpan honor i moją zniewagę,
Lecz na własne swe dobro chciej zwrócić uwagę:
Czy mniemasz, że Rodosław...


Geldhab.

Książe! suplikuję.


Lubomir.

Ach, Książe, że do Flory szczerą miłość czuje?


Geldhab.

Mniemam.


Lubomir.

Fałszywie.


Geldhab (z ironią)

Czy tak?


Lubomir.

Wszakżeto rok drugi,
Jak on szuka posagu, by opłacić długi.


Geldhab.

Zazdrość, zazdrość.


Lubomir.

Nareszcie, wszak uczą przykłady,
Jakie u wielkich panów w małżeństwie zasady;
Niechaj gdziebądź dla córki ojciec brzęknie złotem,
Najpierwiej pan usłyszy... pędzi orła lotem,
O sto mil się oświadcza ufny w urodzenie,
A jak przejrzy zapisy, kocha się szalenie.


Geldhab.

Mądrze myślą, — pieniądze nie są mary płoche.


Lubomir.

Wszak i ja mam majątek.


Geldhab.

Szarpnąłeś go trochę.


Lubomir.

Dałem pół dla ojczyzny, sam poszedłem służyć,
Siebie i majętności możnaż lepiej użyć?


Geldhab

Pięknyto morał, ale...


Lubomir.

Dość jeszcze zostało
I dla mnie i dla Flory.


Geldhab.

Wszystko jest za mało
Przy tytule Książęcym, przy tej wielkiej sławie:
Mieć wielką mitrę w herbie, być wielkim w Warszawie.


Lubomir.

Gdy rozsądną uwagą nie jesteś ujęty,
Niechże cię wzruszy ojca obowiązek święty:
Chceszże dla czczej próżności przez inne zamęście
Zniszczyć na całe życie własnej córki szczęście?


Geldhab.

Ja mam zniszczyć jej szczęście? (śmiejąc się głośno)
Ha, to myśl nie lada!
Kiedy ona z radości ledwie się posiada;
I jak się nie ma cieszyć, gdy już ogłoszono,
Ze będzie za dni parę Jaśnie Oświeconą.


Lubomir.

Jakto Floraby miała?... ach, to już zawiele,
Tak mnie szarpać, i wspierać fałsz fałszem tak śmiele;
Flora pewnie mnie kocha i wątpić nie mogę.


Geldhab.

Zapytać się jej samej najkrótszą masz drogę.


Lubomir.

Tak, niech sama odbierze daną mi nadzieję.

(na stronie).

Mamże wierzyć? o nieba!... cóż się ze mną dzieje!


Geldhab.

O! odbierze; tém jedném najpewniej usłuży,
Ja zaś szczerze pomyślnej życzę ci podróży.

(odchodzi).



SCENA  III.

Lubomir.

(sam).

Ta Flora luba, wdzięczna, skromna przy rozumie,
Miałażby się tak zmienić, dać się uwieść dumie?

I ta twarz, oko szczere i tak piękne razem,
Miałyżby nie być prawym jej duszy obrazem?




SCENA  IV.
Lubomir, Major.

Lubomir.

Ach Majorze!


Major.

Wiem wszystko; Geldhab z tobą kręci,
Dodam ja mu cokolwiek obietnic pamięci!
Tam do licha!... aż zadrży... aż mu włos powstanie!
Bo ja lubię każdemu przełożyć me zdanie
Grzecznie, ładnie... a Flora byłaże ci rada?


Lubomir.

Jeszcze z nią nie mówiłem; lecz ojciec powiada...


Major.

Temu nie wierz, on kłamie i zawsze i wszędzie,
Bo jeśli Florka stałą, to inaczej będzie;
Książęta nie Książęta (wskazuje na broń)
tędy przejdą wprzódy.


Lubomir.

Florka mnie kocha pewnie, lat tylu dowody...


Major.

Fraszki! niech cię nadzieja zawczesna nie mami:
Kobiety, przyjacielu, mówiąc między nami,
Jestto piękny twór Boga, ale bardzo słaby;
Okazałość dla kobiet wielkie ma powaby.
Żądza pochwał, odmiany i znaczenia w świecie,
Często najszlachetniejsze w nich czucia przygniecie.
Są, które przyznać trzeba, z przyrodzenia ręki
Wzięły gruntowne cnoty, rozsądek i wdzięki,

A takich jeszcze w Polsce nie mało naliczę,
I taką znaleść Florkę serdecznie ci życzę.


Lubomir.

Taką pewnie ją znajdę, idę bez bojaźni,
Resztę twojej szanownej powierzam przyjaźni.

(odchodzi)

Major (sam).

Trzeba będzie dziś widzę, broń z rozumem złączyć,
I grzecznie, ale dobrze z Geldhabem ukończyć.




SCENA  V.
Major, Książe, Lisiewicz.

Lisiewicz.
(wchodząc niewidząc Majora).

Przyjechał, proszę wierzyć rozkaz późno dany,
I ten Major przeklęty... (postrzega Majora)
A... Major... kochany...
Pozwól niech cię uściskam. (pomieszany)
Dawno tu w Warszawie?

(na stronie)

Nie dobrze.

(głośno)

Ale Księciu niechże cię przedstawię...
Grzeczność wymaga... jeśli zechcesz tu zabawić...

(do Księcia)

Waszej Książęcej Mości mam honor przedstawić...


Major.

Nie masz Waćpan honoru, my się z Księciem znamy.


Lisiewicz (na stronie).

O! źle!.

(głośno)

Więc żegnam.


Major.

Nie, nie, trochą pogadamy.


Lisiewicz (na stronie).

Uf!

(obciera pot)

Otożto nie zważać na przeczucia wieszcze.


Major.

Ale ciebieto, bratku, Książę nie zna jeszcze:

(do Księcia, biorąc za rękę Lisiewicza).

Jestto Imć Pan Lisiewicz.


Lisiewicz (na stronie trąc oczy).

W oczach mi się mieni.


Major.

Wszystkich szczery przyjaciel, a zwłaszcza pieczeni.
Słuchać go... ma majątek w czystym kapitale,
Bez długu, w pewnym ręku, procent duży... ale...
Proces, zbieg interesów, zawód, ciężkie lata, —
Skutkiem, że nie ma grosza a w słowach intrata.


Lisiewicz (cicho do Księcia).

Podobnoś Mości Książe, on zaczepki szuka.


Major.

Jak żyje?... tam do licha! w tém największa sztuka.
Oto zręcznie latając od domu do domu,
Różne wieści rozdaje, i wie, co dać komu:
Zrana, gdy brukowego towaru nazbiera,
Biegnie, gdzie przedać może; jednakże wybiera
Krótką chwilę wprzód, kiedy siadają do stołu;
Nie odmawia, gdy proszą, by siadał pospołu,
I dla dobrego wina, lub smacznej potrawy,
Czerni bliźnich, lub wojny rozrządza wyprawy.


Lisiewicz (do Księcia).

Wszak mi przymawia?


Książe.

Prawda.


Lisiewicz (do Księcia).

I w brzydkim sposobie.


Książe.

Prawda.


Lisiewicz (do Księcia).

Mocno mi chybia.


Książe.

Nie daj chybiać sobie.


Lisiewicz (do Księcia).

Jak w złość wpadnę?


Książe.

To wpadnij.


Lisiewicz (do Księcia).

Ach, kiedy się boję...


Książe.

To milcz.


Lisiewicz.

Nie, wolę odejść.


Major (przytrzymując Lisiewicza).

Zaraz, weź, co twoje.
Jeszcze jedna pochwała... niech Księciu zostanie
Lisiewicz dobrze znanym.


Lisiewicz
(na stronie ocierając czoło).

Lubi zalecanie.


Major.

Nie dosyć że pożytkiem, gdzie jakiebądź gody,
Żniwem mu jeszcze młodzian wyzwania i zgody.
Gdy się dwóch sprzeczać pocznie, co się często zdarza,
On pierwszy między nimi jeszcze gniew rozżarza,
I temu i tamtemu tyle szepce, plecie,

O urazie, honorze, o przykładach w świecie,
(Gdzie nieraz już się bito o pół słowa prawie,
Aby nie przypisano spokojność obawie),
Póki radzi nieradzi z gniewem czy bez gniewu,
Nie zabiorą się do krwi srogiego wylewu;
Wtedy, jak wicher niesie między baby plotkę,
Tu trzeźwi matkę, siostrę, tam pociesza ciotkę;
A gdy wieść pojedynku po mieście rozgada,
Powraca do młodzików i zgodę układa.
Tak więc gdzie miała zostać srodze krew przelana,
Kończy się na ostrygach i koszu szampana.
O, jakiejż sobie wtenczas nie zjedna zalety!
Lisiewicza pod nieba wynoszą kobiety,
Wszędzie proszon, bo pięknie rzecz tę opowiada,
In gratiam jednej kłótni, sześć obiadów zjada.
Trąba często fałszywa każdego zdarzenia,
Natręt wielki, tchórz większy, sługa, gdzie pieczenia,
I gdzie lepiej zapłacą, intrygant do wzięcia:
Oto Lisiewiecz. Jestże przyjacielem Księcia?


Książe.

Ale na cóż, Majorze...


Lisiewicz (trochę śmielej).

Tak, na co...


Książe.

Ta mowa.


Lisiewicz (śmielej).

Ta mowa.


Książe.

Wiem o wszystkiém, więc stracone słowa.


Lisiewicz (coraz głośniej).

Tak, Książe Pan wie wszystko...

(zuchwale).

A prawo stanowić...


Major.
(tupa nogą i postępuje ku Lisiewiczowi).

Ja tak chcę! tam do licha!


Lisiewicz.
(cofając się z ukłonem, pokornie).

A, a... proszę mówić.

(na stronie)

Wiedziałem, że tak będzie.


Major (do Lisiewicza).

Z tobą już skończyłem,
Teraz słówko do Księcia.

Lisiewicz (na stronie)

Diable się skłóciłem;
Nauczę ja go kiedyś, jak mnie trzeba cenić!


Major (do Księcia).

Wiesz Książe, że osoba, z którą się chcesz żenić,
Zdawna Lubomirowi obiecaną była?
Że to ich familia z dawna ułożyła,
I że te dzieci miłość najściślejsza wiąże,
Którą teraz nie łatwo zerwać? wie to Książe?


Książe.

A ja się znowu spytam: ten ton co ma znaczyć?!


Major.

O! to chcę i winienem jasno wytłómaczyć:
Słowo dane jest świętem, cudza własność świętą,
Tamto łamać, tę chwytać jest łotrom ponętą;
Ale człowiek uczciwy ściśle zważa na nie...
Lecz chcąc tłómaczyć, muszę powtórzyć pytanie,
Czy wiesz...


Lisiewicz.

Że z Księciem mówisz, zapominasz, widzę.


Major.

Człowieka w nim uważam, a z tytułów szydzę;

Jeśli duszy nie zdobi prawej cnoty darem,
Ta wstęga i ta ranga tylko mu ciężarem.


Książe.

Mości Panie...


Major.

Bez gniewu.


Książe.

Za długo mu znoszę...


Major.

Bez gniewu, tam do licha!


Lisiewicz (na stronie).

Gadajże z nim proszę.


Major.

Więc widzę, z własnej woli, nie z podstępnej rady.
Sprawiasz smutek i zrywasz tak święte układy!
Mości Książe! dla wszystkich, jak kraju ustawa,
Tak dla wszystkich są równe i honoru prawa.
Lubomira od ciebie spotkała zniewaga,
Więc zadość uczynienia od ciebie wymaga.


(po krótkiém milczeniu.)

Odstąp twego zamiaru, jeśli pragniesz zgody,
Chcesz zaś przy nim pozostać, bronią zmierz się wprzódy.


Książe (nieco pomieszany).

Lecz... ale...


Lisiewicz.

Bić się z Księciem! Mospanie Majorze?


Major.

Tak, tak, strzelać się z Księciem, Mospanie faktorze.


Lisiewicz (z zadziwieniem)).

Strzelać do Księcia!


Major.

Księstwo nie składa pancerza,
Kula w haft i siermięgę zarówno uderza.


Lisiewicz (na stronie).

Czart, nie Major.


Major.

Wybieraj... czyń Książe dowoli.


Lisiewicz.

A ja, nim drugi przyjdzie, wymknę się powoli.
(Odchodzi).




SCENA  VI.
Major, Książe.

Książe.
(po krótkiém milczeniu z udanym uśmiechem).

Cóżto, czyśmy wrócili w te szalone wieki,
Gdzie płeć piękna wzywała rycerzów opieki?
Mamyż na Rosynantach, długa dzida w dłoni,
Zbijać karki po polu w miłosnej pogoni?
Albo też siłą barków, lub dzielnością ręki
Wysławiać swej kochanki przymioty i wdzięki?
A na końcu tych szaleństw, po odmiennym losie,
Śpiewać miłość i boje przy echa odgłosie?
Nie, nie; co to, to pozwól, mój luby Majorze,
Trudno, ażebyś całkiem odnowił w tej porze.

(śmieje się).

Major.

Tam do licha...


Lisiewicz.
(przebiegając w lewe drzwi przez scenę, do siebie).

Już idzie.


Książe.
(śmiejąc się głośno z przymusem)

Tego brakowało.

(seryo ironicznie)

Wprawdzie dla Lubomira największą jest chwałą

Ścierać się o dziewicę tyrana Geldhaba,
Ale dla mnie, jak sława, tak nagroda słaba.

(śmieje się odchodząc)

Geldhab (we drzwiach).

Gdzież Książe?


Książe.

Ha! precz (śmiejąc się)
Oto nowego masz zięcia.
(Wychodzi).




SCENA  VII.
Major, Geldhab.

Geldhab.

Cóż to znaczy, mój Panie, rozgniewałeś Księcia?
Widzisz go!... to mi śmiałość i śmiałość nie lada.

(Chodzi prędko poprzed Majora, który stoi zamyślony).

Księcia gniewać... hm... gniewać... jak szalony wpada,
Moralność, cnoty, związek, mój honor obala...
Któżto w moim pałacu rządzić się pozwala?
Powtarzam, Lubomira próżne przedsięwzięcia,
A Florka nie forteca dla ciebie do wzięcia;
Zatém szturmuj gdzie indziej, szturmuj sobie wszędzie...


Major.
(tupa nogą, Geldhab staje jak wryty)

A tam do licha! ciszej! pókiż tego będzie?
Milczę, tak mnie oburzył ten dumny niecnota,
A ten sobie rozpuścił w gębie kołowrota.

(Chodzi w gniewie poprzed Geldhabem, który stoi w miejscu; do siebie.)

Smiać się, drwić, kiedy grzecznie... a! tego za wiele;

(w złości)

Księcia, i Lisiewicza i...

(staje przed Geldhabem)

ciebie zastrzelę.


Geldhab (przestraszony)

Mój Majorciu, Majorciu, siadaj, (daje krzesło)
gniew ci szkodzi...
Siadaj, Majorciu, powiedz, o co, o co chodzi?


Major (do siebie chodząc).

Rosynant, nie Rosynant, w dobrym czy złym losie,
Ale ty, Mości Książe, oberwiesz po nosie!


Geldhab (na stronie, z zadziwieniem).

Książe po nosie!


Major.

Słuchaj, oddawna cię znałem

(za każdém słowem Geldhab się kłania.)

Z rozsądkiem, z sercem, głową; lecz się oszukałem,
Jesteś chciwy, nieczuły, w uczciwości... różny,
Jesteś próżny.


Geldhab.

Nie, ale...


Major.

Tam do licha, próżny!

(Geldhab skłania głowę, jakby przystawał na to.)

Bo na cóżbyś dla córki sklejał związek nowy,
Gdyby ci tytuł Księcia nie zawrócił głowy?
Myślisz, że po tym kroku zapomną w Warszawie
Tę mąkę... hm?... ten owies w ostatniej przystawie,
Co to zgniły... rozumiesz? każdy to pamięta;
Jakże w świecie ty będziesz, jak córka przyjęta?
A jeśli ona dumę równą twej posiada,
Ręczę, widzieć cię w domu, że nie będzie rada;
Wnuki, coby twych późnych lat pociechą były,
Teraz Książęta, będą dziada się wstydziły;
Bo ty siebie nie zmienisz oświeconym zięciem,
Geldhab będzie Geldhabem, a Książe Książęciem.


Geldhab.

Córka mnie bardzo kocha, on wielce poważa.


Major.

Ech, bajki, on drwi z ciebie, a szkatułkę zważa.
Już dosyć jesteś starym, i mógłbyś już wiedzieć,
Że panowie zwyczajni na dwóch stołkach siedzieć;
Więc twój Książe Jegomość pełen dobrej chęci,
Gdy lepszy związek ujrzy, może jeszcze skręci,
Nareszcie o twém szczęściu niech nie będzie mowa,
Lecz któż cię, tam do licha, uwolnił od słowa?


Geldhab (pomieszany).

Musiałem...


Major.

Co, co pleciesz, chciej się zastanowić.


Geldhab.

Namowa...


Major.

He?


Geldhab.

Przypadkiem...


Major (z ironią).

Dałeś się namówić.


Geldhab.

Niby, tak; raz Lisiewicz, tak mnie...


Major.

Zbałamucił.


Geldhab.

Nie, lecz słowo...


Major.

Podchwycił i na złe obrócił;
Podszedł cie zdradą?


Geldhab.

Ale...


Major.

Poczekajno drabie!
Kiedy tak, daj, daj rękę: (wstrząsa mocno).
nie bój się Geldhabie.

(Wstrząsa kilka razy ręką Geldhaba).

Nie bój się! dobrze będzie; zrobimy to snadnie.

(odchodząc).

O, drwinkami nie wyjdzie, kto mi w ręce wpadnie.




SCENA  VII.
Geldhab (sam).

Cóż teraz... o dla Boga! cóż czynić potrzeba?

(chodzi).

Zastrzelę, mówił... Florka... nos Księcia... o nieba!

(po krótkiém myśleniu).

Żeby jak... hej, jest tam kto?... lecz cóż zrobić mogę?
Ha!... będę komendanta prosił o załogę.

(Siada i pisze. Kładzie pióro.)

Cóż potem? wszak on Major, a to będzie żołnierz,
Jeszcze mu za broń weźmie, gdy mi ściśnie kołnierz,
A jak mu w ręce wpadnę, to już po mnie będzie.

(po krótkiém myśleniu).

Gdybym jak... ha, tak dobrze; drzwi niech zamkną wszędzie.
Jest tam kto?... hej!... dokoła zamknąć, zatasować;
Hej, liberya moja! niema co żartować.

(Ze wszystkich stron zbiegają się służący).



SCENA  IX.
Geldhab, Flora, Lokaje, Kobiety.

Flora.

O nieba! cóż się dzieje?


Geldhab.
(odchodząc i niewidząc nikogo).

Niech strzela do bramy...
Ja się schowam... jest tam kto?


Lokaj.

Już dawno czekamy.


Geldhab.

A, jesteście... ty, Florko, zamknij się w pokoju,
Muszą wszystko w téj chwili urządzić do boju.


Flora.

Jednak...


Geldhab.

Idź, idź. (Flora sama odchodzi.)




SCENA  X.
Geldhab, Lokaje, Kobiety.

Geldhab.

Potrafię tę chmurą oddalić.
Jest tam kto? (postrzegając)
A... drzwi wielkie zamknąć i zawalić.

(pokazuje)

Bierzcie krzesła, kanapy, książki, graty... baby!

(Lokaje biorą sprzęty).
(Po krótkiém milczeniu.)

Cóż z tego... czekać!
(krzycząc) czekać!
(do siebie) wszystko odpór słaby...
Jak wrzaśnie: tam do licha! nic dostać nie może.
Liberya moja, precz! (siada zmęczony)
Cóż robić, o Boże!

(Lokaje i kobiety odchodzą.)



SCENA  XI.
Geldhab, Lisiewicz.

Lisiewicz (pokazując głowę).

Jest Major?


Geldhab.

Niema.


Lisiewicz.

Pewnie?


Geldhab.

Niema, mówię, niema.


Lisiewicz.
(wchodząc i obzierając się wkoło).

Ma szczęście, że już poszedł, (chodzi prędko)
mnie nikt nie dotrzyma;
Bo jak w złość wpadnę... to... to... Trzeba słyszeć było
Jakeśmy się tu starli, aż wspomnieć niemiło.


Geldhab (wstaje i słucha).

Pst!... pono idzie.


Lisiewicz.
(biegnąc ku drzwiom przeciwnym).

Pójdę...


Geldhab (siadając).

Nie, to wiatr zaszumiał.


Lisiewicz.

Ma szczęście, że nie przyszedł; lecz on rzecz zrozumiał:
Ze mną niema żarcików!


Geldhab.

Z nim także, mój panie.
U niego się wyrąbać, jak nam zjeść śniadanie;
Już on tutaj w Warszawie nie jednego zucha
Należycie naznaczył od ucha do ucha;
Albo na pistolety... aż mnie dreszcz przechodzi:
Kiedy wyzwie, to w sam łeb, lub w serce ugodzi,
Nie wyzywaj go! jutra nie dałby ci dożyć.


Lisiewicz.

Zabije?


Geldhab.

Jak bekasa.

(Lisiewicz kiwa głową, nie dowierzając.)

No, chcesz się założyć?


Lisiewicz.

A, nie chcę!


Geldhab.

Tak, dla próby.


Lisiewicz.

Czyś Waćpan szalony!


Geldhab.

Wygrałbym, bo jak strzela, jestem zapewniony:
Raz tu przypadkiem strzelił, jednakże nie chybił,
Jak wyrznął! (pokazując)
W same okno, i dwie szyby wybił.


Lisiewicz.

Fraszki.


Geldhab.

Nic się nie boisz?


Lisiewicz.

Nie.


Geldhab.

Wcale?


Lisiewicz.

Nic wcale.


Geldhab.

A kiedy tak, więc dobrze, przednio, doskonale.
Słuchajże przyjacielu: ten major przeklęty,
Na mnie, ciebie i Księcia okropnie zawzięty,
Trzeba się bić, lub milczeć, chcąc przywrócić zgodę;
Zatém zrób nam tę grzeczność i wielką wygodę,
Strzelaj się za nas wszystkich, powiem, żeś ty winny...


Lisiewicz.

Nie, nie...


Geldhab.

Proszę cię.


Lisiewicz.

Nie chcę, nie; mam projekt inny...

(myśląc mówi pomału)

Dobrze można... rzecz... skończyć, i bez krwi wylewu...
Trzeba, żebyście z Księciem, nie bojąc się gniewu,
Wpadli z góry na niego. Powiedzcie mu śmiało,
Że nie chcecie odmieniać, co się raz już stało;
Że Twoja córka Księżną musi być koniecznie.
Tylko z nim żwawo, huczno, nawet i niegrzecznie,
A on sam zaraz będzie załatwiał tę zwadę.
Tylko krzyczcie...


Geldhab.

A Waćpan?


Lisiewicz.

Ja na wieś pojadę.


Geldhab.

Tak? Waćpan widzę śmiały do dawania rady;
Lecz taką rzeczą nasze pieniężne układy...


Lisiewicz.

Jakto, mógłbyś je znosić? czyjażeto głowa
Pierwszy projekt wydała? czyjażeto mowa
Księcia nam zniewoliła? Całemi godziny
Chwaliłem mu twe cnoty i twojej rodziny,
Aż nieraz głosu brakło. I za to staranie
Takaż nagroda? taka...


Geldhab.

Ale mój Mospanie,
Chciejże sobie rozważyć, za cóż ja mam płacić,
I razem córkę, Księcia i pieniądze tracić?


Lisiewicz.

Wszak jeszcze nie stracona.


Geldhab.

Tém lepiej, lecz rada...


Lisiewicz.

Innej poszukać teraz, i działać wypada,
Chodźmy do Księcia, niechaj z komendantem mówi.


Geldhab.

Niech idzie do Senatu, niech senat stanowi.


Lisiewicz.

Ten poradzi...


Geldhab.

Rozstrzygnie...


Lisiewicz.

W najkrótszym sposobie.


Geldhab.

Wszak to napaść...


Lisiewicz.

Obelga na mojej osobie.


Geldhab.

Gwałt względem mojej córki.


Lisiewicz.

To mniejsza, lecz przecie...


Geldhab.

Ale nie mniejsza, proszę...


Lisiewicz.

Któż słyszał na świecie,
Ażeby jeden Major...


Geldhab.

Śmiał mój dom szturmować!


Lisiewicz.

Łajać!


Geldhab.

Grozić!


Lisiewicz.

Chcieć strzelać!


Geldhab.

Rozbijać!


Lisiewicz.

Rabować!


Geldhab.

Chodźmy.


Lisiewicz.

Chodźmy.


Geldhab.

Zobaczy, z Księciem jaka sprawa.


Lisiewicz.

Jutro Pana Majora nie ujrzy Warszawa.


(przytrzymując Geldhaba).

Jednak mnie przestrzeż, jeśli zoczysz go zdaleka;
Chcę unikać, bom w złości, a szkoda człowieka.





AKT III.


SCENA  I.

Flora, Lubomir.

(Flora siada przy stoliku, przegląda książkę i odpowiada nie patrząc na Lubomira)

Lubomir.

Wybacz, Pani, że jeszcze do ciebie przychodzę,
Nie skarżyć się, już serca nadzieją nie zwodzę;
Lecz oznajmić, niestety! że pełniąc twą wolę,
Spełniłem szczęście Księcia i moją niedolę.


Flora.

Dziękuję.


Lubomir.

Zapewniłem go, że z mojej strony,
Zamiar związku waszego nie będzie burzony.


Flora.

Spodziewam się.


Lubomir.

I owszem, gdy znam chęci twoje,
Odwracać od nich będę troski, niepokoje.


Flora.

Dziękuję.


Lubomir.

Gdybym dawniej przewidzieć był w stanie,
Nie byłbym ojca twego odrzucał żądanie;
Nie byłbym go na spory niemiłe wystawił,
A tobie mém przybyciem tyle zmartwień sprawił.

Bądź spokojną, szczęśliwą, kochaj Rodosława,
Innego nie chcą szukać nad twą miłość prawa,
Gdy tę tracę, cóż znaczy twych obietnic siła?
Pocóż masz jej ulegać, gdyś serce zmieniła?
Dziś jeszcze moją duszą łudziłem przyjemnie,
Że gdy cię tracąc cierpię, ty cierpisz wzajemnie.
Mówiłem z twoim ojcem w zbytecznym zapale,
Gdyż myśl o twoich moje podwajała żale;
I gdym groźby używał w ostatniej potrzebie,
Pamiętałem o tobie, zapomniałem siebie.
Ach! pochlebiałem sobie twą miłością stałą;
Kochałem cie nad siły, myśląc że za mało,
Że ty jeszcze... Lecz dosyć, niech ci los życzliwy,
Ile pragnę, da rozkosz a będę szczęśliwy;
Jednak smutne przeczucie...


Flora.

Ach, nie wróćmy, proszę,
Do uwag raz skończonych; troski czy roskosze,
Szczęście, czy też niedola będą mém udziałem,
Nie troszcz się, wiem co czynię.


Lubomir.

Gniewać cię nie chciałem;
Ale twój wzrok oziębły srodze czuć mi daje,
Że ci moja rozmowa natrętną się staje.
Czyś się nawet przyjaźni wyrzekła już teraz,
I najpierwszej miłości przysięganej nieraz,
Czyż ci nawet niemiłe i samo wspomnienie?


Flora (z ironią).

Zająć się niém nie mogą, chociaż wielce cenię.


Lubomir.

Ach! czemuż ciebie tracąc, siły nie mam tyle!
O, jakże was zapomnieć szczęścia drogie chwile?

Jak pysznym mi się zdawał, jak pięknym świat cały,
Uciecha, roskosz dla mnie we wszystkiém jaśniały;
Com widział, słyszał, uczuł, gdzie mnie myśl wabiła,
Wszystko miłość tajemna wdziękiem swym stroiła.
Dopiéro przy rozstaniu czucie me poznałem,
Wahać się było wstydem, lecz ileż cierpiałem!
Tu mnie miłość pociąga, tam ojczyzna woła;
Lecz na jej głos, kto Polak, któż się oprzeć zdoła?
Poszedłem, a gdym walczył z wrogiem i przygodą,
Miłość twa zachęceniem była i nagrodą;
Gdym krzyż otrzymał, nawet gdym odebrał ranę,
Pierwsząm miał myśl, że ciebie godniejszym się stanę.
Wszystkom znosił cierpliwie, nadziei oddany,
Bom cię kochał i byłem, ach! byłem kochany!
Wróciłem... ciebie... ojca... Ach! Floro, tę chwilę
Mogłażeś ty zapomnieć?


Flora.

Na cóż jęków tyle?
Nie skarżyć się przychodzę, wszak mówiłeś przecie,
Zresztą głuche na skargi jest Cytery dziecię,
A te żale, rozpacze w miłośnym zawodzie,
Piękne są w elegii, trenach lub też odzie.
Wtedy w wierszach, wzgląd mając na muzy natchnienia,
Dla układu czułego, myśli uniesienia,
Poetycznych obrazów i ważności dzieła,
Nawet straszne przekleństwa możebym przyjęła;
Ale tak, wierz mi Waćpan, w zwyczajnej rozmowie
Skargi męczą i nudzą.


Lubomir.

Już ich nie ponowię,
I wybacz mi tym razem; czas przeszły w pamięci,
Mówiłem co uczułem, mimo własnej chęci.

Jednak słuchaj mnie jeszcze: nie zazdrość zdradliwa,
Nie nadzieja mnie wiedzie, lecz przyjaźń troskliwa;
Odmów Księciu, by szczęście nadal ci służyło.


Flora.

Nadto tej troskliwości i nadto jej było,
Wszystko z tej troskliwości nieszczęsnej wypływa:
Z troskliwości nas nudzisz, a Major wyzywa.
Lepiej było pozostać w swych kolegów gronie,
Ścigać w puszczy niedźwiedzie i ujeżdżać konie;
Tam major silniejszego znalazłby atletę,
Niż starca, Lisiewicza i słabą kobietę.
Tam mógłby godnej siebie Pan Major dojść sławy,
Potém na łonie Bacha spoczywać z wyprawy;
I Pan posłuszny uczeń swojego Mentora,
Mógłbyś z czasem z słabemi udawać Hektora.


Lubomir.

Co słyszę? Floro! jakież...


Flora.

Lepiej było zostać,
Niż zmieniać naszą ciszę na Erebu postać;
I gdy już nie pomogło ni straszyć, ni prosić,
Heroicznej miłości poświęcenia głosić.


Lubomir.

Na gniew czyż zasłużyłem?


Flora.

Kto nudzi czas długi,
Na mój gniew sprawiedliwy ma dosyć zasługi.


Lubomir.

Ja ciebie nie poznaję...


Flora.

Ach, proszę w tej dobie,
Zapomnijmy o dawnym mówienia sposobie;

Poufałości z sobą nie miejmy za wiele,
Myśląc o wzrastającym pośród nas przedziele.


Lubomir.

Niszczysz miłość ku sobie, zostawże szacunek.


Flora.

Dla wielkich w dostojeństwie najmniejszy frasunek;
O moję teraz łaskę świat będzie się starać,
Moim wzrokiem nagradzać potrafię i karać,
Szacunek szlachty panom jest winną daniną,
A ich złość i obmowa pośród wzgardy giną.


Lubomir.

Tak? nie mam co powiedzieć, ten sposób myślenia
Zadziwia mnie, oświeca, razem czucie zmienia.


Flora.

Zatém związek zerwany?...


Lubomir.

Za twą łaskę liczę;
Żegnam cię więc, żałuję, jednak szczęścia życzę.
(odchodzi)




SCENA  II.
Flora. (sama)

Straszna rozpacz nim miota, zazdrość go pożera,
Ale wszak on nie pierwszy z miłości umiera;
Darmo wszystkich nagradzać darem naszej ręki,
Których często powabne zniewalają wdzięki.

(po krótkiem milczeniu)

Wprawdzie dawnemi czasy lubiłam go nieco,
Lecz zwykle nasze gusta z godzinami lecą;
Co wczoraj było pięknem, dziś brzydkiem być może,
Mamże dla dawnéj woni, zwiędłą nosić różę?

Nareszcie co za śmieszna i razem myśl płocha,
Odmawiać rękę Księciu, że Lubomir kocha?

(po krótkiem milczeniu)

Ach, Jaśnie Oświeconą gdy wkrótce zostanę,
Jakież szczęście z mém szczęściem będzie porównane!
Ileż dla mnie radości i sławy nie będzie?

(Idzie do drzwi, powraca i co mówi, wykonywa.)

Wchodzę... wszystko się wzrusza.... wszyscy stoją w rzędzie,
Księżna Pani przychodzi! mocny szmer powstaje,
Księżna, Księżna! ten temu do ucha podaje,
Każdy zaraz się kłania, a ja? ja, nikomu.
Idę dalej... wzrok w górę... witam panią domu,
Kilka innych wachlarzem, i czém prędzej łapię
Nawiasem spostrzeżone miejsce na kanapie; (siada).
Wtedy sunąc szkło z góry, brzeg na brwiach opieram,
I powoli na koło z uwagą pozieram;
Każdy już niecierpliwy, czy mu wzgląd oznaczę,
Sześć razy mi się kłania, nim go raz zobaczę.

(wstaje)

Takato jest moc księstwa! Ja zaś z mojej strony,

(Geldhab wchodzi, czytając list)

Podług rangi każdego wymierzam ukłony.




SCENA  III.
Flora, Geldhab. (nie widząc się).

Flora.

Które także dla kobiet na stopnie podzielę.
Na przykład: (kłania się tyłem obrócona do ojca)

Geldhab.
(czytając list, tyłem odwrócony do Flory)

Ach! (kłania się)
Ach! (kłania się)


Flora (zawsze się kłania).

Albo!


Geldhab (kłania się).

To łaski za wiele.

(kończy list głośno)

„Do nóg upadam. Książe.“ (kłania się).
A, bardzo dziękuję,


Flora (nizko się kłania).

Nareszcie czasem.

(Powtórnie kłania się; obraca się ku ojcu).

Geldhab.
(składając list, obraca się z ukłonem do Flory, i mówi do siebie)

Mości Książe! wielce czuję...

(postrzegając się, czas krótki zadziwienia).

Ach Florko, czytaj, (całuje ją)
czytaj... jak ci się (daje list)
podoba?


Lokaj.

Pan Piórko.


Geldhab.

Prosić, prosić.
(do siebie) To wielka osoba.

(do Flory)

Idź do siebie, ciesz się, ciesz, wszystko już skończono,
I w dni kilka powitam Jaśnie Oświeconą.

(patrząc za nią)

Księżna, Księżna, jak ulał... córeczka kochana!

(Flora odchodzi).



SCENA  IV.
Geldhab, Piórko.

Piórko.

Do nóg pańskich upadam.


Geldhab.

Witam, witam Pana.
Hej! liberya moja! hej! (Lokaje wbiegają)
Krzeseł łajdaki!


Piórko.

Cóż za rozkaz...


Geldhab.
(daje znak lokajom, aby wyszli, potem sadza Piórka i sam siada mówiąc).

Siadajmy, interes jest taki:
Chciałbym mieć rys pokoleń mojego imienia,
Niby drzewo wyrasta z rycerza ramienia;
Z tego pięknie wyrosłe, różne mając związki,
Niechaj idą gałęzie, a z tychże gałązki;
A z pnia najprościejszego jedna w saméj górze,
Niechaj będzie ja. Wszystko na jasnym lazurze...


Piórko.

Już, już wiem, lecz papiery...


Geldhab (dając sakiewkę).

To są, reszta w głowie.


Piórko.

Rozumiem, łatwo znajdę, mam nawet w połowie.


Geldhab.

Kto historyą umie, ten wzorów dostanie.
Powiesz w notach, naprzykład... naprzykład, mój panie:
Że pierwszy Geldhab sławny dzieły wojennemi,
Wraz z Henrykiem Walezym z szwedzkiej przybył ziemi;

Potem, że... za... Jagiełłów przez czas bardzo długi,
Wielkie zawsze ojczyznie czynili usługi...
Lecz gdy... Krakus świętego zabił Stanisława,
Wraz z nim Geldhabów rzymskie wypędziły prawa.


Piórko (z ironią)

Pan umie historyą.


Geldhab (z uśmiechem.)

Ha! widziałeś z mowy.

(przypomniawszy sobie).

A jeszcze, proszę zważać, by konar środkowy,
Na którym ja wyraźnie w samym będę szczycie,
Wszystkie inne przechodził w honorów zaszczycie;
Włóż kilku wojewodów i kilku hetmanów,
Kanclerzy choć ze czterech, z parę kasztelanów,
I biskupów... ze sześciu, zresztą jak wypadnie;
Rób jak chcesz, byle było zrobione dokładnie.


Piórko.

Rozkaz pański wypełnię; lecz wcześnie powiadam,
Że temu rysunkowi ważności nie nadam;
Ten poczet senatorów nic nie znaczy wcale,
Jeśli innych dowodów...


Geldhab.

Wiem to doskonale;
Lecz z czasem, gdy zapomną, a ja natrę śmiele,
Będę mógł zostać Hrabią?


Piórko.

Trudności za wiele.


Geldhab.

Baronem?


Piórko.

Wątpię.


Geldhab.

Niczém (Piórko wzrusza ramionami).
No, to Szambelanem?


Piórko.

Nie wiem; może nareszcie, będąc wielkim panem...

(rusza sakiewką).

Geldhab (wstając).

Jakoś to... ale, ale; czy wiesz, panie Piórko,
Ze się Książe Rodosław żeni z moją córką?


Piórko.

Słyszałem.


Geldhab.

I to pewnie, kontrakt ułożony.
Powiedz to w mieście... bądź zdrów.


Piórko.

Sługa uniżony.

(odhodzi)



SCENA  V.
Geldhab (sam).

O, szczęśliwy Geldhabie! szczęśliwy człowieku!
O, najszczęśliwszy panie w dziewiętnastym wieku!

(po krótkiem milczeniu, zaciera ręce z radością)

Odemnie na dół idąc całe pokolenie,
Będzie już mitrę nosić, mieć Księstwa znaczenie.
W górę przodków mi brakło, wkrótce ich dostanę;
I jak dla równowagi na pośrodku stanę;
Śmiało się teraz Geldhab pokaże przed światem,
Gdy na dół i do góry zostanie magnatem.
O, szczęście!... córka Księżną, a mój zięć Książęciem,
Ja teściem Księcia, Książę, Księżna mém dziecięciem;

A wnuczki moje, lube wnuczki i wnuczęta,
Wszystko to będzie, wszystko Księżniczki, Książęta;
Zatém...

(biegnie do okna)

Ktoś wjechał, Książe... znam turkot karety,
Florko! Florko!... on pewnie... Florko!... te kobiety...




SCENA  VI.
Geldhab, Flora.

Flora.

Przebóg, cóż znowu...


Geldhab.

Książe.


Flora (po krótkiém milczeniu).

Zawsze się tak strwożę,
Czego tak krzyczeć... Książe czy czekać nie może?




SCENA  VII.
Geldhab, Flora, Major, Lisiewicz.

Major (jeszcze za drzwiami).

Marsz; tam do licha!


Lisiewicz.
(ciągnięty od Majora bez kapelusza, laski i trzewika; które wkrótce lokaj wnosi i oddaje).

Nieba! za cóż mnie karzecie!

(do Majora prosząc.)

Puść...


Major.
(stawiając go przed Geldhabem.)

Stój! w prawo! równaj się!


Geldhab.
(do Lisiewicza cicho).

Dopadłeś go przecie.


Major.

Tu, do oczów niech jeden drugiemu dowodzi,
Który z was obu kłamie, i który mnie zwodzi.

(po krótkiém milczeniu).

Milczycie?


Geldhab (pomieszany.)

Cóż mam mówić?


Lisiewicz.

Ze mnie dech ucieka.


Flora (do Majora.)

Dopókiż...


Major.

Już, już kończę, niech Panna zaczeka.


Flora (z niecierpliwością).

Ja nie chcę...


Major.

Wiem, wiem, zaraz odprawię też Księcia.


Flora (w gniewie.)

Ależ...


Major.

Ach, bądź spokojna, znam sztukę ujęcia.


Flora (na stronie.)

Cóż gadać z tym dragonem? Gdybym się nie bała,
Zarazbym mu, niestety! oczy wydrapała.


Major.

Nic się więc już nie dowiem?


Lisiewicz.

Ach, luby Majorze,
Proszą cię, błagam, błagam w największej pokorze,
Puść mnie ztąd, wszak pan Geldhab...


Geldhab.

Na cóż na mnie składać?


Lisiewicz.

Jednak...


Geldhab.

Zważaj...


Lisiewicz.

Lecz...


Geldhab.

Pozwól...


Obydwa (razem.)

Ach, dajże mi gadać.


Major.

Ech tam do licha, ciszej!


Flora (zatykając uszy)

Co za krzyk, o nieba!




SCENA  VIII.
Geldhab, Flora, Major, Lisiewicz, Lubomir.

Lisiewicz.

Lubomir! Ach Geldhabie, umierać potrzeba!


Lubomir (do Majora.)

Znajduję cię nareszcie, drogi przyjacielu,
Niepotrzebnieś mi służył wśród przykrości wielu.
Nadzieja mnie zawiodła, wszystko się odmienia,
Spadła z oczu zasłona i znikły marzenia.
Flora blaskiem znikomym znaczenia ujęta,
Odrzuca stałą miłość, przysiąg nie pamięta.
Chociaż me serce wzgardę nader wielce czuje,
Jednak nad jej zbłąkaniem więcej się lituję;
Bo gdzie przyszłość oparta na wielkości chwale,
Tam krótka bywa radość, a zbyt długie żale.
Lecz na cóż raz wzgardzone powtarzam uwagi?


Major.

Nasze zatém staranie...


Lubomir.

Nie ma żadnej wagi,
Gdy ulega mniej ojca, niż swej własnéj woli.


Flora.
(kłania się bardzo nizko z ironią Majorowi).

Nieinaczej.


Geldhab.
(kłania się Majorowi).

Do usług.


Lisiewicz (na stronie).

Ostygam powoli.


Major.
(po krótkiém milczeniu).

Moja Panno!


Lubomir (prosząc).

Majorze...


Flora.

Czy nowe wyzwanie?


Major.

Nie; prawdy trochę.


Lubomir (do Majora).

Proszę...


Flora.

Słucham ją, mój Panie.


Lubomir (do Majora).

Nie zacznij...


Major (do Lubomira).

Grzecznie powiem.

(po krótkiém milczeniu do Flory).

Tam do licha! proszę...


Lubomir.

Majorze!


Flora.

Pan więc nie wiesz, z tych kilku słów wnoszę,
Że chcąc żyć w świecie, nie dość prawdami szafować,
Nie dość być strasznym, trzeba płeć piękną szanować.
Słabość jest naszym działem, naszą bronią wdzięki;
Lecz to oręż nie z jednej wytrąciły ręki.
Nie chciej Pan praw tych zmienić, które niebo daje,
Nam w miłości rozstrzygać, wam błagać przystaje.
W piękném czuciu serc naszych przymus nie jest znanym.
I musi być podległym, kto chce być kochanym.
Jeśli na to Pan Major ma co odpowiedzieć,
Słucham.


Lisiewicz (na stronie.)

Śmiało na honor!


Flora (po krótkiém milczeniu).

Prawdę będęż wiedzieć?


Major.

Już szanując płeć piękną milczeć mi wypada;
Wiem oraz, że rozsądnie nikt jej nie przegada.

(kłania się)

Flora.
(urażona, obraca się od niego).

Grzecznie!


Major.
(biorąc na stronę Lubomira.)

Wolę być grzecznym i ustąpić trochę,
Zresztą nic też dziwnego, że kobiety płoche.




SCENA  IX.
Ciż sami i Książe.

Książe.

Że wszystkich tu zastaję, najmocniej się cieszę,
Tém bardziej, gdy z pomyślném oświadczeniem śpieszę;
Pomyślném

(do Lubomira.)

dla Rotmistrza

(do Flory)

i dla ciebie Pani,
Coście z dawna kochali i byli kochani;
Ja zaś, lubo mém dziełem (z udanym żalem)
srodze szarpię duszę,
Lecz honor rozkazuje, wypełnić je muszę.

(po krótkiém milczeniu)

Nie wiedziałem, jak silnie miłość wami włada,
Gdy mnie dzisiaj Majora oświeciła rada.
Zrazu myślałem, jakiej uchwycić się strony,
Wahałem się nadzieją przyjemną łudzony:
Może on ją zapomni, ona mnie pokocha;
Ale honor przemówił, umilkła chęć płocha.

(po krótkiém milczeniu)

A do tego wiadomość odbieram od brata,
Że ciotka ukochana zeszła z tego świata,
I mnie dała majątek, niestety! po sobie.
Zatém czas, który trzeba poświęcić żałobie,
Smutek, powinność, rozum, ważne zatrudnienia,
Wszystko dzisiaj dawniejsze zamiary odmienia;
Chcę więc je odwołując, prawo moje stracić,

(do Lubomira.)

I chociaż w małej części tobie się wypłacić.
Tyś mi poświęcił miłość, w niej szczęścia zasady,
Ja ci tylko poświęcam przyjemne układy.

Bądź kochanym, szcześliwym, to ci szczerze życzę
I pozwól niech cię w rzędzie przyjaciół policzę.

(do Majora wstrząsając mu rękę.)

Majorze, z nami zgoda.

(do Flory)

Ty, serca powabie,
Floro! żegnam cię, żegnam!

(kłaniając się)

Bywaj zdrów Geldhabie!

(odhodzi.)

Major.
(przytrzymując Lisiewicza)

Dokąd, dokąd Mospanie? prosim na wesele.


Lisiewicz.

Ach do nóżek upadam, honoru za wiele.


(odchodzi)



SCENA  X.
Geldhab, Flora, Major, Lubomir.

(długie milczenie)

Major (do Geldhaba.)

Jakże, Książę... hm... kocha, wielce cię poważa,
Nie chce zwiększyć majątku, lecz zaszczyt pomnaża!

(śmieje się)

Być teściem Księcia, Księcia! ach, jak to przyjemnie;
Lecz nie chce się naśmiewać, boś słabszy odemnie.


Geldhab.
(do Flory po krótkiém milczeniu.)

Cóż Florko! hę?


(wskazując głową).

Lubomir?...

(Flora daje znak głową potwierdzając).
Major.
(spoglądając na Florę i Lubomira)

Z wszystkiego wiec wnoszę...


Geldhab.

Co się dotąd zdarzyło, zapomnijmy, proszę,
Lepiej szukajmy szczęścia w dawném przedsięwzięciu;
Lubomirze, pozwalam, bierz Florkę po Księciu.


Major.

Szczęść Boże, tam do licha!


Lubomir.

Nie, w jej duszy zmianie,
Uczynić ją szczęśliwą nie byłbym już w stanie.

(do Flory)

Kochałem cię zbyt stale, bo cię inną znałem,
Dziś twój sposób myślenia jest naszym przedziałem.
Szczęścia twojego pragnę, dar twej ręki cenię,
Lecz biorąc go, rozsądnych zamiarów nie zmienię.

(kłania się z wielkiém uszanowaniem i odchodzi)

Major.
(wysłuchawszy z wielką uwagą.)

Dobrze! Taka to dumy zwykła jest zapłata,
Nadzieje zawsze próżne i wzgarda u świata.

(do Geldhaba.)

Nadtoś myślał o księstwie, gdy Książę o groszu,
Tak osiadłeś na lodzie, a Panna na koszu.




CUDZOZIEMCZYZNA.
KOMEDYJA
WE TRZECH AKTACH WIERSZEM.

Kto wielu naśladuje cudzego nie dojdzie,
a swoje pomiesza.
And. Max. Fredro.
OSOBY:

RADOST.
ZOFIA, córka Radosta.
HRABINA JULIA, wdowa w średnim wieku.
ZDZISŁAW. brat młodszy Hrabiny.
ASTOLF.
ETIENNE, kamerdyner Astolfa.
JAKUB, stary sługa w domu Radosta.
EKONOM i KILKU SŁUŻĄCYCH Radosta.



Scena na wsi, w domu Radosta.







CUDZOZIEMCZYZNA.



AKT I.
Scena wystawia pokój dobrze umeblowany; po prawej stronie stół, na którym leżą damskie robótki; kilka krzeseł.



SCENA I.
Julia, Zdzisław.

Julia.
(kładąc robotę i wstając od stołu).

Nie, nie, Panie Zdzisławie, nie będę milczała,
Dzisiaj wydać się musi tajemnica cała.


Zdzisław.

Ależ, kochana siostro...


Julia.

Nie, ścierpieć nie mogę,
Ażeby kto do szczęścia sam utrudniał drogę,
I to przez jakieś śmieszne, niedorzeczne myśli.


Zdzisław.

Każdy sobie inaczej drogę szczęścia kréśli.


Julia.

Dopókim zostawała w niezachwianej wierze,
Ze prawdziwej swobody chcesz i szukasz szczerze,
Chociaż zawsze otwartość w każdej sprawie wolę,
Przybyłam tu w sąsiedztwo, wzięłam daną rolę.

Lecz dziś widząć, że właśnie, co kryjesz w uporze,
Zyskać rękę Zofii, zjednać ojca może,
Mamże milczeć? sam rozważ.


Zdzisław.

Lecz powtarzam jeszcze,
W dotrwaniu tajemnicy szczęście moje mieszczę.


Julia.

Kiedy tak, to rób co chcesz, przeszkód ci nie kładę,
Ale każę zajechać, wsiądę i pojadę.


Zdzisław.

Może długo, niestety, i ja nie zostanę;
Ależ ostatnie słowo jeszcze mi nie dane.


Julia.

Wszak przyjęcie Astolfa za odpowiedź służy.


Zdzisław.

Wprawdzie nic mi dobrego dotychczas nie wróży;
Lecz Zofii tak prędko wyrzec się nie mogę,
I źle czy dobrze, skończę przedsięwziętą drogę.


Julia.

Bądź zdrów.


Zdzisław.

Dobra Julio, posłuchaj mię trochę:
Poznasz, że myśli moje nie są tak zbyt płoche.
Kiedy już kilkoletnią podróżą strudzony
W miłe swoje nareszcie powróciłem strony,
Kiedy już ostygł zapał tej radości czystej,
Którą nas poi widok zagrody ojczystej,
Doznałem w krótkim czasie, że ta wolność nasza,
Która się tak okropnie małżeństwem zastrasza,
Która nad wszelkie dobro najdroższą się zdaje,
Wcześniej czy później trochę ciężarem zostaje;
Trzeba mieć swoich działań przyczyny nadane,
Trzeba nosić i więzy, lecz więzy różane,

Coraz nowych nadziei nie słuchać już głosu,
I jeśli nie swobodę, znaleść zakres losu.


Julia.

Pisałam ci wyraźnie...


Zdzisław.

List przerwał dumanie.
Opis Radosta domu, o Zofii zdanie,
Którą bardzo chwaliłaś, lecz jednak za mało,
Wszystko z mojém życzeniem zgodném się być zdało.
Lecz wstrzymawszy się w mieście, muszę wyznać szczerze,
Nie bardzo miłe wieści zbierałem w tej mierze:
„Radost, a! stary Radost“ każdy się odzywa,
„Niezbyt to głowa tęga, lecz dusza poczciwa,
„Najlepszy Polak w sercu, i jak taki słynie,
„Lecz dziś cudzoziemczyzną oddycha jedynie:
„Zrzucił kontusz, pas, czapkę, przywdział modne stroje,
„Zmienił siebie, dom, sługi, nawet wioski swoje;
„Uczy się w dzień i w nocy, nie cudzych języków,
„Lecz tylko słów urywczych, próżnych wykrzykników;
„Słowem co cudze, modne, to tylko ma w względzie.
„Ten, kto nie zna jak Polskę, źle przyjętym będzie,
„Lecz kto prawi o Rzymie, Paryżu, Londynie,
„Radosta przyjacielem zostaje w godzinie.“


Julia.

Powziąwszy takie wieści, każdy pewnie zgadnie,
Stosownie do nich działasz, korzystasz z nich snadnie,
Jak prosto z zagranicy do niego przybywasz,
Coraz nowym językiem nie chcąc się odzywasz,
O krajach, modach, dziwach prawisz nieustannie,
Starasz się ojca bawić a podobać pannie.
Wcale nie; kto tak mniemał, całkiem się omylił,
Na inny sposób rozum Pan Zdzisław wysilił:

Przyjeżdżasz... ażem zbladła... srokatych pięć koni,
Krakowiak z bicza trzaska, każdy chomąt dzwoni.
Kolaska! jakiej nawet już i nie dostanie,
A miast kamerdynera, pachołek w żupanie;
I oznajmiasz bezczelnie, zaraz pierwszej chwili,
Żeś za Polski granice nie zrobił i mili,
Ze żadnym cudzoziemskim nie mówisz językiem,
A co lepiej, wszystkiego jesteś przeciwnikiem.
Wszystko, co tu kto robi, złém ci się wydaje:
Tu chwalą tylko nowe, ty dawne zwyczaje,
Tak: tu obiad wieczorem, ty z nami nie siadasz
I z panem Telembeckim o dwunastej jadasz,
Ty o siódmej już chrapiesz, tu nie śpią do trzeciej,
Tu wstają o południu ty — nim dzieli zaświeci.


Zdzisław.

Ale na cóż wyliczać te mniemane winy?
Jestem tu dziwakiem, wiem, lecz nie bez przyczyny:
Byłbym Radosta śmieszność na korzyść obrócił,
Gdybym się był tą wieścią inną nie zasmucił,
Że i córka tym błędom ulega powoli;
I to mnie przymusiło do wzięcia tej roli.
Zofia dobra, ładna, ma rozumek miły,
Ale jej, baśnie ojca, głowę zawróciły.
Sama jeszcze wyraźnie nie wie, czego żąda:
W nieznaną przestrzeń świata z tęsknotą spogląda.
Świetność, znaczenie, moda, są szczęścia obrazem,
Który sprawdzić i pragnie, i lęka się razem;
Ztąd to mniema, że męża najlepiej wybierze,
Gdy w nim światową śmiałość i układ postrzeże.
Przyjechać, blaskiem, wrzaskiem młodą zająć głowę,
Nie jestto nadal szczęścia ustalić budowę.

Chcę i poznać dokładnie i tak być poznany;
Przeto, co mój charakter, ten nie jest udany:
Jestem z nią samym sobą, i to tylko kryję,
Że żyłem w wielkim świecie i tam zawsze żyję.
Jeśli bez tej zalety będę jednak w stanie
Podobać się Zofii, zmienić jej żądanie,
Jeśli poświęci miłość świata, zabaw, mody,
Będę miał jej uczucia niemylne dowody;
Ale jeśli brak zalet, których nie chcę użyć,
Za jedyną przeszkodę do szczęścia ma służyć,
Ha!


Julia.

Ależ mój paniczu, wszystko dobrze, ładnie;
Lecz niech ci na myśl, Zosi lat szesnaście wpadnie.
Pewnie panna w tym wieku piękna i wesoła,

(z uśmiechem wskazuje Zdzisława)

Człowieka co się nażył, zrozumieć nie zdoła;
A potém, nie wiem czemu każdy szuka żony
Wtedy dopiéro, kiedy już światem znudzony,
I jeszcze za złe bierze tej młodéj osobie,
Jeśli uciech i zabaw trochę życzy sobie.


Zdzisław.

Tak, to... Ale niech skończę, co wyznać zostaje,
Nieumiejętność cudzych języków udaję,
Bo romanse, któremi zajmują się damy,
Których my swoich mało, wiele obcych mamy,
Gramatyką się stały potocznej rozmowy!
Żadna nie potrzebuje łamać sobie głowy:
Myśli, zdania, zwrot sensu, i przyjemność cała
Staną się jej własnością byle pamiętała.
Wziąłem tę broń Zofii; jej sposób myślenia,
Wdzięk wyrazu i zdania, niech się sam ocenia.


Julia.

Bardzo dobrze...


Zdzisław.

Z tém wszystkiém, nie będę się chlubił,
Lecz Zofia mi sprzyja i ojciec polubił.


Julia.

Ale kiedy ty idziesz mądrym, wolnym krokiem,
Astolf przy tejże mecie stanął jednym skokiem:
Jego stroje, karykle, konie i żokiety
Pono nad twój rozsądek lepsze są zalety.




SCENA II.
Julia, Zofia, Zdzisław.

Zofia (wbiegając)

Ach kochana Julio...

(nagle się wstrzymuje postrzegłszy Zdzisława. Julia zdaje się czekać co powie nareszcie)

Julia.

Co Zosiu?


Zdzisław.

Jak wnoszę,
Moja przytomność...


Zofia.

Ach nie, proszą zostać, proszę...
Wprawdzie teraz się tylko za wahanie wstydzę,
Bo w tém, com miała mówić, nic złego nie widzę;
Chciałam prosić Julią, by z nami jechała
Ztąd o milkę, na spacer.


Julia (z niedowierzaniem).

To przyczyna cała?...


Zofia.

Ależ bo chciałam także... pokazać ci wprzódy...
Astolfa cudny zaprząg, kocz najwieższej mody,

Jakie konie w karyklu, jakie pyszne stroje,
I... znowum się wstrzymała, bo się zawsze boję,

(zbliża się do Julii i mówi ciszej, ale tak żeby i Zdzisław słyszał)

Kiedy chwalę te fraszki, urazić Zdzisława.


Zdzisław (z ironią pierwszy wiersz).

Ach więc już do litości dostąpiłem prawa!
Ale, piękna Zofio, strać na zawsze trwogę,
Że pochwał w takim względzie zazdrosnym być mogę;
Bo wiem, że jeśli Astolf twoje serce zyska,
To nie dla tego tylko, że koczem połyska.
Takie fraszki dla duszy słabe są ogniwa,
Łatwo ich się dostaje, jeszcze łatwiej zbywa.




SCENA III.
Julia, Zofia, Zdzisław, Radost.

(Radost w surducie, pod spodem spencer i równeż pantalony z pończochami; chustka grubo zawiązana. Nalega trochę na nogę i laską się czasem podpiera.)

Radost.

A charmant, charmant, superbe! już hrabina wstała.

(Zofia w rękę go całuje; Radost głaszcząc ją pod brodę)

Buon giorno moje dziecię... ślicznaś moja mała.
A! Zdzisław, ranny ptaszek... cóż?... podług zwyczaju
Może już z polowania?

(Zofia i Julia siadają, Zofia od sceny; haftują.)

Zdzisław.

Byłem w blizkim gaju,
Ale psy nie goniły, bardzo ostre pole.


Radost.

Nie goniły, a, charmant! dla tego ja wolę
Par force, par force... eh goddam! to mi polowanie!
Hussa! przez płoty, rowy, niech się co chce stanie!

Po angielsku! a, charmant, krocie uciech, krocie.
Mój Tarant, dobry szłapak, lecz staje przy płocie.
A gdzie rów to się kładzie, więc nie mogę ścigać;
Ale mnie na rok przyszły, Anglik będzie dźwigać.
Konie i psy sprowadzam, a wtedy dopiero
Wszystkich myśliwych proszę niech się do mnie zbierą.


Julia.

Ależ, panie Radoście, któż w wieku Waćpana
Tak poluje.


Radost.

Radotage, Komtesso kochana!
Dla wieku nie polować! idea nielada!
Co tu wiek ma do rzeczy? sam Astolf powiada,
Że lord Fic... Fec... jakże... Fen... bodaj się nie święcił,
Ot ten, coto, rok temu na łowach kark skręcił...
Comment donc, diable! no mniejsza jak się nominował.
To gdzie! starszy odemnie, a jednak polował.


Zofia.

Nie, ojcze, i ja na to zezwolić nie mogę,
Dotąd jeszcze kulejesz i cierpisz na nogę.


Radost (prostując nogę).

Nie bardzo.


Zofia.

Zawsze z koni masz jakieś przypadki.


Radost.

Tak, prawda, nogęm wybił, byłto casus rzadki.


Zdzisław.

Jakto z konia?


Radost (z fanfaronadą).

Na kursach raz mi się trafiło.


Zdzisław.

Gdzie?


Radost (jak wprzódy)

Na kursach powiadam.


Zdzisław.

Lecz gdzież miejsce było?


Radost.

Od bramy do arendy.


Zdzisław.

Tu, tu?


Radost.

Tak, tu, u mnie.


Zdzisław.

Po wzgórkach?


Radost.

Tak.


Zdzisław.

I mostkach?


Radost.

Nie bardzo rozumnie.
Wiem, wiem mais „c’était“ charmant!


Zdzisław.

I któż tam był jeszcze?


Radost.

Ja i moi dworzanie. Wszystkich w szereg mieszczę,
W szereg... przy bramie... wszystkich... superbe!... staję razem;
Mamy wszyscy wyruszyć za danym rozkazem.
Moja nieboszczka ciotka miała głos jak tuba,
Jeszczem jej dał za dyszkant starego Jakuba;
Słuchamy... wtém oboje już krzyczą co mogą,
Eh goddam, jak pocisnę Taranta ostrogą!...
Zarazem koniuszego przy mostku wyminął,
Ekonom wraz ze siodłem z kobyły się zwinął,
Potém jeden i drugi, obydwa pisarze,
Zostali ten przy gumnie, tamten przy browarze;
I leśniczy gniademu okładając boki,
Już, już, nie był przedemną, jak na cztéry kroki,

Wtém żyd idąc... bo żyda zawsze pełno wszędzie,
Nuż do lisiej kapuzy; a mój Tarant w pędzie
Jak forknie, stanie, wierzgnie... musiałem zeskoczyć.
No, w Anglii na kursach, żyda ani zoczyć;
Lecz u nas! goddam! jak tu kursa robić?
Jednak i moja wina, trzeba przysposobić
Miejsce, konie i ludzi. Wszystko to urządzę.


Julia.

I wszystko niepotrzebnie.


Zofia.

Ach, i ja tak sądzę.


Zdzisław.

Przypadki zawsze będą.


Radost.
(siadając po lewej stronie sceny).

O, gadajcie sobie!
A ja na przyszłe lato nowe kursa zrobię.
Ale widzę, że jesteś lękliwy Zdzisławie.


Zdzisław (zbliżając się do Zofii).

O, czasami i bardzo, lecz nie w takiej sprawie:
Lękam się, kiedy przyszłość położę na szalę,
A nie wiem co przeważy, nadzieja czy żale.


Radost (w zamyśleniu).

W mijaniu cała sztuka, a to łatwo umieć.


Zdzisław (do Zofii).

Kiedy mnie nie rozumią, lub nie chcą rozumieć.


Julia.

Rzecz jasną każdy pojmie, więc niema bojaźni.


Zofia.

Dowodem zrozumienia, jest dowód przyjaźni.


Zdzisław.

Wolę nienawiść, wolę, jak przyjaźń w nagrodę
Nadziei serca, którą...


Radost (wstając).

Do skutku przywiodę!


Zdzisław
(idąc ku Radostowi i dziękując)

Ach Mości dobrodzieju...


Radost
(odprowadzając na stronę Zdzisława i pokazując).

W końcu... meta stanie,
Przy której damy będą; tak, meta, mój panie.
Charmant! superbe!... tylko że...

(wpada w zamyślenie i siada).

Julia.

Jemu kursa w głowie.


Zdzisław.

Ach, kiedy wyrok szczęścia w jedném leży słowie,
Wtedy lada głos ludzki dochodząc zdaleka,
Zdaje się, że spełnienie nadziei wyrzeka;
Ale jakże bolesno, gdy z niczém przemija!
Nieszczęście nas zasmuca, niepewność zabija.
Ach Zofio! zbliż mało-oddaloną porę;
Błagam cię, dzisiaj, teraz, niech wyrok odbiorę.


Zofia.

Nic nie słyszę.


Zdzisław.

Z tym żartem prośba nie ulata;
Siostro przyczyń się za mną.


Zofia.

Nie, za mną proś brata,
Proś, niech mnie nie zawstydza, niech mnie tak nie dręczy;
Jutro od tego słowa nic mnie nie wyręczy,
Na cóż dzisiaj wspominać chwilę rozstrzygnienia?
Lękam się coraz bardziej w miarę jej zbliżenia,

I jeśli ojciec zechce, to jeszcze odłożę...
Ale nie, jutro koniec..,


Radost (wstając).

Nie, to być nie może.


Julia, Zofia, Zdzisław.

Czemu?


Radost.

Bo dwie mil tylko, moim gruntem będzie;
Dwie mało; więc aż Lublin zatrzyma nas w pędzie.


Julia (śmieje się).

Lublin? mil trzy chcesz pędzić?


Radost.

Z czegóż śmiać się tyle?
Po pięć w Anglii robią.


Zdzisław.

Ależ inne mile.


Radost.

Inne?


Zdzisław.

Mniejsze.


Radost.

Tak, charmant! przypominam sobie.
O, zaraz w moich drogach taki podział zrobię!
Przecie zimą czy latem, czy polem czy lasem,
Miło, angielską milą przejechać się czasem..




SCENA IV.
Ciż sami, Astolf.

(zupełnie ubrany jak Radost).

Radost.
(idąc naprzeciw Astolfa i podając rękę)

Buon giorno!


Astolf.

Bonjour, Mesdames.


Radost.
(obracając się przed idącym Astolfem).

Patrz, mój surdut nowy.


Astolf
(z uśmiechem spojrzawszy z boku).

Niezły.

(przysuwa z hałasem krzesło do Zofii; siadając).

Cóż Comtesse Julie, ustał dziś ból głowy?

(nie słuchając odpowiedzi i wyciągając się na krześle).

Panna Zofia zawsze piękna jak nadzieja.


Radost
(na stronie; poprawiając surdut).

Niezły.


Astolf
(do Zdzisława z przyciskiem).

Do nóg upadam pana dobrodzieja!


Radost
(przypatrując się surdutowi Astolfa i swój poprawiając).

Niezły! taki jak jego.


Astolf
(do Zdzisława, jednym zawsze głosem od początku sceny).

Pod stopki mnie ścielę.


Julia (cicho do Zofii).

Nieznośny.


Zofia (podobnież do Julii).

Prawda, czasem.


Zdzisław (do Astolfa).

Na cóż słów tak wiele?
Nacóż się tak z językiem, i z myślami biedzić,
Czyż po polsku, dzień dobry, nie można powiedzieć?


Radost.

Dobry dzień, czy dzień dobry, twardo i nie ładnie,
A w cudzych mowach, to z ust jak z procy wypadnie:

Bonjour, guten Morgen, good day; skarby, skarby, Panie!
Jak się masz? how do you do? co za przywitanie!
Bądź zdrów: farewell, farewell, krótko węzłowato,
Farewell. Dobranoc: good night, good night; cóż ty na to?
I tak wszystko w angielskim. Naprzykład rzecz mała:
Dziękuję ci, I thank you; a, czułość wspaniała,
Farewell, I thank you, good night; ha, co za dźwięk boski[1].
Ale już nie to, trzeba wyznać, język włoski.
Buon giorno! come sta? ella sta bene?
Per servirla; cosi, cosi, Corpo di Baco!

(krzywi się i kiwa ręką)

Niemiecka od francuzkiej uboższa jest mowa:

(polskim mocnym akcentem)

Guten Morgen! Wo kommen Sie denn her? Ich komme
aus Lithauen. Sie kommen aus Lithauen und sprechen
so gut deutsch. Kann man Ihnen mit einer Schale
Kaffe dienen? (krzywi się i kiwa ręką)
Tak więc francuzka mowa, wszystkich mów królowa.
To mi zaś w angielszczyznie najmilszém się zdało,
Ze niewyrażność wdziękiem, nawet sztuką całą:
Jeden stara się ukryć, drugi zgadnąć słowa,
Tak zawsze jest zabawa; choć nudna rozmowa.


Astolf (ziewnąwszy).

Ach, mon cher Monsieur Radost, i dobry Zdzisławie,
Połóżcie też już koniec tej dzielnej rozprawie;
Co nam do takich rzeczy; bogactwo języka
Wszak z bogactwa kieszeni zupełnie wynika.

Twardy język i suchy, kiedy kieszeń pusta,
A z głodu posiniałe, niewymowne usta.

(śmieje się głośno)

Zofia (do Julii cicho).

Co za koncept.


Julia (podobnież do Zofii).

Niemądry.


Radost.

Ależ mon cher ami,
Nie możemy się zawsze zatrudniać fraszkami.

(do Zdzisława)

Prawda?
(do Astolfa) Potrzebne także czasem roztrząśnienia
I nad erudycyą.

(do Zdzisława)

N’est-ce pas.


Zdzisław.

Bez wątpienia.


Radost.

Wszak o literaturach sądzić jestem w stanie?


Zdzisław.

Teraz i mniej znający daje swoje zdanie.


Zofia (do Julii).

Co też nie wygadują!


Astolf.

Widzę więc, że chcecie
Bym zasnął, jak wczoraj pan...


Radost.

O... o... już, plecie

(do Zdzisława uniewinniając się)

Takem był zasłabł koło drugiej po północy,
Że się wstrzymać od spania nie było w mej mocy.


Astolf.

To nie wiem, czyś pan osłabł, czyś się nami znudził,
Ale to wiem, żeś chrapnął, ażeś się przebudził.


Zdzisław (śmieje się głośno).

O słabości niegodna! noc przepędzić we śnie.


Radost (uniewinniając się.)

Ależ bo byłem chory.


Zdzisław.

Ależ bo tak wcześnie.


Astolf.

Teraz dopiero Zdzisław powie nam kazanie:
Że śmieszne i szkodliwe długie w noc czuwanie;
Że nasze dziady, baby, prababy, pradziady
Nie takie zostawiły dla wnuków przykłady;
Że póki z zagranicy nie przyszły zwyczaje,
Szczęśliwe w swej prostocie były nasze kraje;
Nie znano co to miasta, co bezsenne gody,
Co zbytki w stołach, winach, co wykwintne mody;
Ale siano, młócono, i zjadano... (z przyciskiem)
hreczkę.

(śmieje się głośno)

Zdzisław.

Nie, kazania nie powiem, lecz małą bajeczkę.
„Witaj,“ rzekł orzeł „żórawiu z podróży,
Twój powrót cieszy i wiosnę nam wróży;
Usiądź żórawiu na bliższych zagonach,
Powiedz, coś widział w cudzoziemskich stronach.
Ci co tak daleko lecą,
Zwykle korzystają nieco;
I z twojej pewnie będziem mieli łaski,
Nowe poprawy, nowe wynalazki:
Jak żywność chować,
Gniazda budować,

Wroga unikać,
Jak się czubić... jak i zmykać“...
„Stój“ przerwie żóraw’, „stój, stary gaduło.
Cóż ci się we łbie usnuło,
Że się każdy trudzi lotem,
By was uczyć za powrotem.
Przeleciałem cudze kraje,
Bo tak nasze chcą zwyczaje,
A nie po to, by się męczyć,
Wszystko śledzić, siebie dręczyć;
Lecz mądrze chodzę, rezolutniej krzyczę,
To umiem, tego uczyć ci się życzę,
A poznasz wkrótce, że te wasze baśnie“...
„Nie kończ!“ orzeł wrzaśnie,
„Niech cię sępy porwą w sztuki,
Za te myśli i nauki!
Niech na nieszczęście do swych gniazd nie wraca,
Kto pamięć o nich na chwilą utraca,
Kto niebaczny na przykłady,
Przynosząc z sobą pozbierane wady,
Zbiór tylko cudzych śmieszności nam stawi.“ —
O jakże wiele jest u nas żórawi!


Radost.

Charmant! Astolfie, n’est-ce pas? dobrze rzecz wystawia;
Taki głupiec podobny całkiem do żórawia,
Co się na naszych łanach, wygładzi, wypasie,
I potém leci schudnąć w trzechmiesięcznym czasie.
A, charmant, charmant n’est-ce pas?

(do Astolfa)

Ale nie myśl sobie,
Żeby każdy wojażer miał być w tym sposobie.

(do Zdzisława)

Prawda? n’est-ce pas?


Zdzisław.

Sens jasny.


Julia.

O tych tu osnowa,
Których całym rozumem cudzoziemska mowa.


Radost.

I orzeł dobry, dobry; nie słuchał włóczęgi,
I verba veritatis wyciął mu jak z księgi;
Lubię go, lubię za to, i więcejbym lubił,
Gdyby pana żórawia był trochę poczubił.


Astolf.

O, miał rozum, i słowne przekładał dowody.


Radost.

Czemu?


Astolf.

 
Bo może stary, a żóraw’ był młody.


Radost.
(w miarę zapału odmienia postawę).

Stary, stary, cóż z tego? Patrzcieno u kata!
Jak gdyby zwyciężały same tylko lata!
I ja choćem niemłody, już pod siwym włosem,
Jeszczebym na harc wyszedł z niejednym młokosem.

(z coraz większym zapałem).

Coto wiek! teraz, zaraz, niech kto w drodze stanie!
Niech mnie tylko zaczepi! Coto! Ech Mospanie,
Jak się chwycę do korda...

(mówiąc „Ech Mospanie" chwyta się za głowę i poprawia perukę na ucho, jak się czapkę poprawiało, potém przy ostatnim wierszu chce chwycić za kord, w ten moment zdaje się jak przebudzony postrzedz swój ubiór; zostaje chwilę w téj pozycyi, potém mówi ze spuszczoną głową powoli i z ciężkiem westchnieniem)

Było to tak... było!


Astolf (po krótkiém milczeniu).

Eh bien?


Radost.
(na te francuzkie słowa podnosi głowę i podrygując wraca do dawnej przesadnej postawy).

A, charmant, charmant!


Astolf.

Bajek słuchać miło;
Lecz podobno na spacer miały jechać damy.
Jedźmyż...

(do Zdzisława)

Za pozwoleniem... jeśli jechać mamy.

(Wszyscy się ruszają, Radost i Astolf ku przeciwnym drzwiom. Damy wychodzą.)

Radost (wywołując).

Jakubie!


Astolf (podobnież).

Etienne! Daj tu mego kapelusza...

(obracając się ku Zdzisławowi poprawia się)

Mój kapelusz... przepraszam.


Zdzisław.

Nikt się nie obrusza.


Astolf.

Jednakże cię przepraszam; prawdziwie się boję,
Boś gotów na mnie strzelić za polszczyznę moję.

(Zdzisław wzrusza ramionami)

Radost.

Allons! stary, ruszaj się!

(Jakub, Etienne przynoszą kapelusze)

Jakub.

Ta idę, tfy!


Radost

Żwawo!

(głaszcząc go po łysinie i śmiejąc się)

Czubka niema?

(damy wracają)

Jakub (gniewliwie).

Hm! czubka!


Radost.
(obraca go, śmieje się, sam podrygując na jednéj nodze).

La pirouette!


Astolf (śmieje się)

Brawo!

(Radost Julii podaje rękę, Astolf uprzedza Zdzisława i podaje rękę Zofii.)

Jakub (do Radosta, obruszony).

Otby Panicz statkował.

(Damy, Radost i Astolf wychodzą, Jakub po krótkiém milczeniu)

Wiem ja co się święci.

(spoglądając na Etienna)

Pszczółka tam być nie może, gdzie się truteń kręci.

(wychodzi przedrzeźniając Etiennowi, który wzajemnie)



SCENA V.
Zdzisław, Etienne.

(Zdzisław wrócił ode drzwi; nie widząc za sobą stojącego, mówi pierwsze wiersze.)

Zdzisław (dostając list).

Nie słucha mnie... zatém list... albo, nie.. list wolę;
Siostra... nie, nie, w pokoju położę na stole...

(chce iść ku drzwiom pokoju Zofii, wraca postrzegłszy Etienna i siada tyłem do niego)

Jest natręt!


Etienne.

Sługa pański! pan się, widzę, nudzi...
Ej, za granicąto żyć!... tam to widać ludzi...
W Francyi nie tak jak tu, tam pastuszek lada
O tyci, a już, panie, po francuzku gada.

To, panie, inne rzeczy, to Francya, panie,
Niech się Podlasie schowa!


Zdzisław.
(więcej tyłem się obracając; do siebie).

Przecież raz przestanie.


Etienne.

Tam pieców niema... tytuń, to bez fajek kurzą;
No, wódka diabła warta, ale wina dużo;
A dopieroż w Paryżu, albo i Londynie...
Londyn, panie, na wyspie, woda wkoło płynie,
Na krypach nas przewieźli, wtenczas most zerwało.

(Zdzisław obraca się z zadziwieniem do Etienna)

Nie pierwszy pan się dziwi, widziałem niemało,
Wiem wszystko; kiedy gadam, nikt mi nie zadrzymie,
A niechno Panu zacznę rozprawiać o Rzymie.


Zdzisław.

O Rzymie... (cicho)
Astolf milczał...

(głośno)

chciałem wspomnieć właśnie;
Tamto przez morza, skały...


Etienne.
(przerywając śmiechem).

A to co za baśnie!

(śmieje się)

Najciężej do Anglii, ztamtąd jak po stole.


Zdzisław.

Czy tak?


Etienne.

Ale ja, panie, ja Francyą wolę.


Zdzisław.

Więc z panem byłeś wszędzie?


Etienne.

Ha niechaj sam powie.


Zdzisław (na stronie).

Prawda, sam to powiadał... ależ po tej mowie...

(zrywa się i chodzi prędko)

Czyżby i Astolf kłamał?... Zaraz próbę zrobię...
Poczekajno, paniczu, dopiekę ja tobie!


Etienne.

A o Renie pan słyszał? Ren, panie, to rzeka,
Do Mayence; miasta, panie, płynąc już zdaleka...

(Zdzisław nagle bierze kapelusz i wychodzi.
Etienne zdziwiony odprowadziwszy go oczyma).

Ja gadam, on wychodzi... nikt nic nie chce wiedzieć,
Wartoż tu wojażować, proszę mi powiedzieć?

(stoi z założonemi rękoma).
Zasłona spada.







AKT II.
W tym akcie wszyscy prócz Zdzisława inaczej ubrani; Astolf równie z Radostem, Astolf siedzi zamyślony, Radost wychodzi ze swego pokoju bez fraka, który za nim Jakub niesie. Ekonom z papierami.



SCENA I.
Radost, Astolf, Ekonom, Jakub.

Radost.

Mon cher, patrz, dobrze chustka? guz dobrze ściśnięty? Po angielsku?


Astolf.

Źle.


Radost.
(zaglądając Astolfowi pod szyję).

Jakże?

(Astolf siedząc poprawia mu niedbale chustkę, Radost wdziawszy frak)

A frak, patrz, co? wcięty?


Astolf.

Najpiękniej.


Radost (do ekonoma).

Bądź Wasze zdrów.

(ekonom kłania się i wychodzi, Radost za nim woła)

A! prawda, hé! ami!
Widziałem kilka koni dotąd z ogonami.
Goddam! co to znaczy, he?

Ekonom (kłaniając się).

Ależ muchy w lecie.


Radost (do ekonoma).

A w Anglii much niema?

(do Astolfa)

N’est-ce pas? co on plecie!

(do ekonoma)

Uciąć... A! i twój deresz jeszcze ogon nosi.


Ekonom (kłaniając się).

Staruszek, niech pan...


Radost.

Uciąć! nikt się nie wyprosi.
Jutro Waszeć bez wąsów, deresz bez ogona;
Bardzo proszę...

(daje znak ręką. Ekonom i Jakub odchodzą).



SCENA II.
Radost, Astolf.

Radost.

Przesądy, rzecz niezwyciężona!
Nic nowego nie można do kraju wprowadzić,
Trzeba się wprzódy zawsze, aż do znoju wadzić...

(na stronie)

Dobrze, żem sobie wspomniał, trzeba go wybadać
Czemu dziś Zdzisławowi nie chciał odpowiadać.
Czy był, czy nie był w Rzymie, muszę dojść koniecznie.


Astolf
(usłyszawszy; na stronie z nieukontentowaniem).

Znowu Rzym! Lecz z nim mogę rozmawiać bezpiecznie.


Radost
(siadając tyłem trochę do Astolfa przy przeciwnej stronie sceny; do siebie).

Od czegoż zacząć?... hm, hm..


Astolf (na stronie).

Ślepo we mnie wierzy.


Radost (na stronie).

Od zręcznego pytania odkrycie zależy.

(Myśli nad zapytaniem nucąc piosnkę: „Wlazł kotek na płotek“, głośniej albo ciszej podług myśli, i zażywając tabakę; co powtarza przed każdém zapytaniem)

W Rzymie długo bawiłeś?


Astolf.

Bawiłem rok cały.


Radost
(odwracając się nagle na stronie).

Był. Rok nie dzień, skryć trudno...

(obracając się, kontent z konceptu)

W zimie są upały?


Astolf.

W zimie? nie, niema.


Radost
(odwracając się, na stronie).

Nie był. Wszak tam ciepłe kraje.


Astolf (na stronie).

Chce mnie badać, niedobrze; posądzać się zdaje.


Radost (wynuciwszy piosnkę.)

Papieża, czy widziałeś?


Astolf.

Widziałem i nieraz.


Radost
(odwracając się.)

Był. Bo gdzieżby go widział. Dojdźże końca teraz?


Astolf.

Ach mon cher Monsieur, wielką sprawiłeś mi radość;
Lubię jego ciekawość, uczynię jej zadość,
Będę mu opisywał te powabne kraje.
Z Włoch! z Włoch teraz brać będziem mody i zwyczaje,

Tamto nam w każdym względzie nie braknie na wzorze,

(kłaniając się).

A któż lepiej nad niego naśladować może?


Radost.

Tak, naśladować umiem, niema i gadania,
Lecz słyszałeś jak silnie ojczyzna się wzbrania.


Astolf.

Bo w tém błądzisz przy całym swym wielkim rozumie:
Te polskie ekonomy, żaden nic nie umie,
Wypędź wszystkich; Anglików, Francuzów dostanie,
Którzy choć nie polepszyć, odmienić są w stanie.
Nareszcie i to miło, gdy z czasem usłyszę,
Że swój wojaż do Polski, mój ekonom pisze,
Gdzie kraj znajdzie przestrogi w barbarzyństwa względzie,
A le Baron polonais co trzy kartki będzie.


Radost.

Mam jednego Anglika i ten wszystkiém rządzi,
Ale cóż? wśród Polakow, dla tego też błądzi.


Astolf.

No, ale ma już błądzić ten co będzie rządził,
To wolę przecie, żeby po angielsku błądził,
Niż po polsku.


Radost.

A, i ja wolę, oczywiście!


Astolf.

Savez vous quoi? Daj krzyżyk temu żupaniście,
Weź natomiast Anglika, mego masztalerza.


Radost.

Masztalerz ekonomem?


Astolf.

Cóż to tak uderza?

Idą na ochmistrzynie markietanki cudze,
Czemużby John polskiemu niemiał zrównać słudze?
Wszak i on cudzoziemiec.


Radost.

Anglik, prawda i to.
Nieraz com brał za śmieszne, poklaskiem okryto,
A gdym pytał, mówiono: tak robią Anglicy.
Nawet croyez moi, mon cher, bo byłem w stolicy,
Gdyby który w but głowę, w czapkę włożył piętę,
To ubranie z oklaskiem byłoby przyjęte;
Ergo, swego własnego gdy nie mamy zdania,
Trzeba ślepo brać cudze i to bez pytania.
Charmant! n’est-ce pas! A goddam! ja się tutaj bawię!
Wybacz, że cię samego na chwilę zostawię,
Muszę... Otóż i Zosia, godnie mnie zastąpi.

(odchodzi)



SCENA III.
Zofia, Astolf.

Astolf.

Przecież znalazłem chwilę, której los tak skąpi,
Mogę...


Zofia
(zwracając się ku drzwiom).

Zaraz...


Astolf (zastępując).

Momencik.


Zofia (ku drzwiom).

Julią...


Astolf.

Dwa słowa.


Zofia.

Nie, nie.


Astolf (odstępując).

Wszakże to nasza ostatnia rozmowa.

(Zofia zostaje gdzie stała i obraca się powoli ku Astolfowi:
(po krótkiém milczeniu);

Chcę Zofią pożegnać.

(Milczenie. Zofia idzie pomału i staje przy krześle.)

Dzisiaj zaraz jadę.

(Milczenie. Zofia siada powoli, opiera się na stole, trochę odwrócona od Astolfa.)

Zdziaław został szczęśliwszym... przeszkód mu nie kładę.


Zofia (z nieukontentowaniem)

Zdzisław?


Astolf.

Ach gdyby uczuć bez granic, bez miary,
Którym nie podlegając nie można dać wiary,
Uczuć, które nasz umysł w ostateczność wiodą,
Ręka twoja, Zofio, miała być nagrodą,
Któżby do niej nademnie mógł mieć więcej prawa?
Ale inne przyczyny wynoszą Zdzisława.


Zofia.

Przyczyny? i jakieżto?


Astolf.

Jego sposób życia.
On żyjąc śród cichego przed światem ukrycia,
W jednostajnym pokoju, wszystkiém cię otoczy,
Czego twe myśli pragną a szukają oczy.
Zmieniając twe mieszkanie, nie zmienisz zwyczaju,
Tak jak i tu, słowika słuchać będziesz w gaju,
Jak tu, czysty wód kryształ odbije twe wdzięki,
Jak tu, kwiat czekać będzie dotknięcia twej ręki.
Drogie wiejskie rozkosze!

(po krótkiém milczeniu)

Ja, nie jestem w stanie
Twoje, piękna Zofio, uiścić żądanie.

(zważając jakie wrażenie robią jego słowa)

Nieszczęściem, pewien układ zawcześnie zrobiony
Przymusza mnie opuścić lube tobie strony.
Chciałażbyś wyjść ze swego, że tak powiem, świata?
Dobrowolną wygnanką zostać na trzy lata?
Nie widzieć swych przyjaciół i drogiej rodziny?
Ze mną samym dalekie przebiegać krainy,
I niczém niewstrzymana, nieznana nikomu,
Coraz pod nowém niebem szukać swego domu?

(Milczenie, Astolf zdaje się czekać odpowiedzi. Zofia zdaje się niemódz zebrać się na nią.)

Lecz wiem, że kto w domowej wychowany ciszy,
Niechętnie żyje w miastach, z przykrością zgiełk słyszy;
Że zmienność mody w strojach, ledwie nie co doba,
Tym co do niej nie zwykli, rzadko się podoba;
I że wszystko co nowe, ludzie czy zwyczaje,
Lubiącym jednostajność ciężarem się staje

(podobne milczenie jak wprzódy.)

Pojmuję także bardzo, choć mieszkam w Warszawie,
Że można się zakochać w ziemiańskiej zabawie:

(wolno i z przyciskiem)

Dla rozrywki urządzać i hodować trzody,
Sprawiać pieczołowicie warzywne ogrody,
Wglądać w zbiór lnu, konopi, i płócien bielenie,
Patrzyć na wzrost cielątek i krowek dojenie,
Karmić rzadkie kokoszki o złocistym czubie...


Zofia.
(z niecierpliwością.)

Ktożto Panu powiedział, że ja tak wieś lubię?


Astolf.

Jakto? piękna Zofia tych zabaw nie lubi,
A Zdzisław jej wyborem wkrótce się pochlubi?
Cóż ci to za myśl każe szukać tam swobody,
Gdzie w uczuciach zapału, w chęciach niema zgody?

Zdzisław choć stanie w świecie obok swojej żony,
Czuć będzie, bo ma rozum, ile poniżony;
I bądź pewną, nie długo na scenie zabawi,
Osadzi cię za Dniestrem, lub samą zostawi.
Przytém nie myśl, Zofio, że jesteś nieznaną:
Ciebie i ciebie tylko wszędzie wychwalano,
Wszyscy cię pragną poznać i widzieć w Warszawie,
Poznają cię więc wkrótce, ale przy Zdzisławie.

(śmieje się głośno).

Przebacz ten śmiech niewczesny;

(śmieje się).

Lecz wystawiam sobie

(śmieje się.)

Jak ten dobry wieśniaczek wyda się przy tobie.

(śmieje się)

Lecz ja mu nie uwłaczam, nie czynią zniewagi;
Człowiek uczciwy, czytał dzieło Księdza Wagi,
Gospodarz pracowity, przystojny mężczyzna,
Ale trochę... prostaczek, każdy mi to przyzna.


Zofia (wstając).

Słucham pana Astolfa, wymowie się dziwię,
Lecz go dotąd zrozumieć nie mogę prawdziwie.


Astolf.

Nie chcesz zrozumieć, powiedz, i to męką moją,
Tyś nieczuła, mnie tylko czucia niepokoją;
Lecz jeśli chcesz szczerości a gardzisz wymową,
O najdroższa Zofio!... (klęka)


Zofia.

Ach! (wybiega).


Astolf.

Zofio! słowo!




SCENA IV.

Astolf.
(wstając.)

Cóżem za głupstwo zrobił!... kląkłem niepotrzebnie;
Dobrzem zaczął i mówił, a skończył haniebnie.
Z jaką wzgardą milczała! czy kocha Zdzisława?
Nie. Lecz mnie już posądza.. Przeklęta rozprawa!
Tak, niema co i wątpić, już wpadli na drogę,
Odkryją tajemnicę, zgubionym być mogę.
Zdzisław, Zdzisław to zdziałał... z układu mnie badał;
Lecz zkądże on... ha! Etienne może się wygadał.
Etienne! Etienne! Stefanie!

(otwiera drzwi)

Ty gapiu, Stefanie!




SCENA V.
Astolf, Etienne.

Etienne.
(za drzwiami).

Słucham, biegnę.

(postępując za Astolfem, który chodzi dużym krokiem)

Już jestem... jestem... jestem... Panie.


Astolf (w gniewie).

Ty byłeś gdzieś trębaczem?


Etienne (prostując się).

W kompanii drugiej
Pułku pierwszego strzelców, na pańskie usługi.


Astolf.

I dla tego, żeś trąbił za Renem dwie mile,
Kłamiesz, he?


Etienne.

Jak się uda.


Astolf.

Dowcipu nie tyle,
Bardzo proszę. Twoja to niewstrzymana mowa
Szkodzi mi tu najwięcej i zgubić gotowa.


Etienne.

Mnie tu na rękach noszą.


Astolf.

Tak jest, na kułakach,
Widać po sinym nosie i czerwonych znakach;
Lecz powiedz, nie lękaj się, wyznaj, czy w tej dobie
Gadałeś co z Zdzisławem, tak, w swoim sposobie?


Etienne.

I czegożbym się lękał, żem mu duby prawił,
Sam pan jego zdziwieniem byłbyś się ubawił.


Astolf (przystępując).

Otóż słowo zagadki. Cóż mi trzyma ręce,
Że...


Etienne (cofając się).

Słowo pańskie, słowo...


Astolf.

Że ci łba nie skręcę?

(Rzuca się na krzesło. Etienne ode drzwi bliżej powoli przystąpiwszy).

Etienne.

Jak pan chciałeś, zostałem wielce poważany,
Na sposób cudzoziemski przerabiam dworzany:
Wczoraj, jak się John ze mną do Marka zabierze,
Ostatnie polskie wąsy padły jak paździerze,
A z ferezyi szpencer takem mu wykroił,
Że się dzisiaj z radości, jak Bela upoił.


Astolf.

Tak, to sposób jedyny: prawdą wesprę baśnie.
Idź, proś pana Zdzisława.


Etienne.

Otóż i on właśnie.

(odhodzi)



SCENA VI.
Astolf, Zdzisław.

Astolf.

Zdzisławie, łatwo zgadnąć, więc nie chcę w to wchodzić,
Komu chciałeś bajeczką przyciąć i zaszkodzić;
Lecz powiem, żeś się bardzo omylił w tej mierze:
Ten, co miał na tém stracić, śmiał się w duszy szczerze.
Ale później o Włoszech, gdyś zaczął badanie,
Wkrótcem zamilkł... bom nie był odpowiedzieć w stanie.
I wiesz przyczynę?


Zdzisław (z uśmiechem).

Niewiem, lecz mi powiesz może.


Astolf.

Zacząwszy od a do zet odbyte podróże,
Ubóstwianie cudzego, polszczyzny nagana,
Przesada w mej osobie... wszystko rzecz udana.


Zdzisław.

Astolfie!


Astolf

Gdy poznałem, że zła droga prosta,
Tak do serca Zofii, jak względów Radosta,
Po ich własnych śmiesznościach inną sobie ścielę.
Chcąc się córce podobać, na wzór jakich wiele,

Przesadną eleganta przyodziałem postać;
Ojca zaś śmieszność dzielę, chcąc mu miłym zostać.


Zdzisław.

I jakiż koniec temu?


Astolf.

Z panną się ożenię.


Zdzisław.

Czy tak?


Astolf.

Młoda i dobra, łatwo ją odmienię.


Zdzisław.

A ojciec?


Astolf.

Ten rad nierad musi się przeprosić;
Że go także nawrócę, mogę sobie wnosić,
Do czego drogę zwolna już teraz ugładzam,
Gdy każdą jego śmieszność do zbytku przesadzam.


Zdzisław.

Oszukujesz go jednak.


Astolf.

Zdzisławie! poprawa
Nie jest złém oszukaństwem.


Zdzisław.

Nie masz do niej prawa.


Astolf.

Chęć dobra.


Zdzisław.

Korzyść własna.


Astolf.

Obie w jednym rzędzie.


Zdzisław.

Czemuż mi to powierzasz?


Astolf.

Byś milczał w tym względzie.


Zdzisław.

Cóż ci ręczy?


Astolf.

Twój honor.


Zdzisław.

Honor, w fałsz wprowadzać.


Astolf.

Honor, szczere zwierzenie i ufność nie zdradzać.


Zdzisław.

Ostrzedz, powinność moja.


Astolf (z ironią).

I w dobrym sposobie,
Bo spełniając ją niby, pamiętasz o sobie.


Zdzisław.

Chcesz bym ci pomógł?


Astolf.

Nie chcę, i nie jesteś w stanie.
Napraw, coś mi zaszkodził, zarzuć twe badanie,
I nie zwiększaj śmieszności, którą już ponoszę.


Zdzisław.

Nie, nie, szczerym być muszę.


Astolf.

Co za szczerość, proszę!
Lecz jestżeś zawsze takim? powiedz mi, Zdzisławie!
Zawsze lubisz otwartość w każdej swojej sprawie?
Nie myśl, że ja cię nie znam, żeś wszystkich w błąd rzucił:
Widziałem cię był w Wilnie, gdyś z Paryża wrócił
Oba więc bardzo prostą nie idziemy drogą;
Nie wchodzę, jakie twoje zamiary być mogą,

I względem oszukaństwa uwag ci nie robię.
Wydaj mnie, a oddalisz w tejże samej dobie;
A gdy sam tu zostaniesz, bez żadnej zawady,
Łatwiej twoje do skutku przywiedziesz układy.
Zrób tak, ale się spytaj wprzód samego siebie,
Ulegasz honorowi, czy własnej potrzebie.

(odchodzi)

Zdzisław (sam).

O piekielnie! piekielnie! cierpię jak na męce.
Jestem jego wiernikiem. (po krótkiém myśleniu)
Ha! związał mi ręce
Mądrze!... Mogłem go odkryć, najłatwiej wysadzić,
Teraz muszę go bronić; (w złości)
bo nie mogę zdradzić!




SCENA VII.
Zdzisław, Julia.

Julia.

Ach, Zdzisławie, słuchaj mnie! jakie mam domysły,
Słuchaj, od ich sprawdzenia twe losy zawisły.
Dzisiaj mi moja Zuzia zrobiła zwierzenie,
Że się Etienne Astolfa kocha w niej szalenie;
Gdy różne jego słowa powtórzyła ściśle,
Wiesz, jak teraz z pewnością o Astolfie myślę?


Zdzisław.

Na przykład?


Julia.

Że jest oszust.


Zdzisław.

Julio!


Julia.

Udaje,

Zwodzi nas, nigdzie nie był, a o wszystkiém baje;
Nawet, przypomnij sobie, dziś podczas śniadania,
Jak się mieszał, jak zamilkł na twoje pytania.


Zdzisław.

Co za myśl!


Julia.

Jakto, wątpisz?


Zdzisław.

Wątpię.


Julia.

I z przyczyny?


Zdzisław.

Bo... bo go znam.


Julia.

Ty go znasz? wszak przed pół godziny...


Zdzisław.
(coraz bardziej się niecierpliwiąc).

I cóż z tego ale wiem.


Julia.

Co wiesz?


Zdzisław.

Kto?


Julia.

Ty.


Zdzisław.

Co wiem?


Julia.

To, co mi masz powiedzieć.


Zdzisław.

Ja ci nic nie powiem.


Julia.

Zdzisławie!


Zdzisław.

Droga siostro, Julio kochana!
Proszę cię, proszę, błagam, padnę na kolana,

Nie pytaj się, nie badaj, nie dręcz, nie męcz tyle,
I zostaw, zostaw proszę, zostaw mnie na chwilę!


Julia.

Idę, idę! Zdzisławie, co się z tobą dzieje!
Tak, każdy z was w miłości drzymie lub szaleje.

(odchodzi).



SCENA VIII.

Zdzisław (sam).

Dobrze, dobrze na honor, dobrze plan zakréślił,
Lecz o lubej Zofii niedość dobrze myślił,
I to go może zgubi. Ojca przyjaźń zyska,
Ale u córki został celem pośmiewiska...
Lecz kto, co, może ręczyć, ręczyć za kobiety?
Kto zgadnie, jakie dla nich trzeba mieć zalety?
Czasem cacko, błyskotka, bawidełko małe
Zająć może ich duszę, zmienić życie całe.




SCENA IX.
Zdzisław, Zofia.

Zofia (oddaje list).

Przyjąć nie mogę; na cóż tajemne pisania?
Czyż nam kto kiedykolwiek rozmowy zabrania?


Zdzisław.

Ty, Zofio, zabraniasz, ty unikasz zawsze,
Dawniej i twe wejrzenia bywały łaskawsze!
Cóż, że moja nadzieja o dzień się przedłuży?
Twoje ścisłe milczenie szczęścia mi nie wróży.
Może litość... rozumiem, czytam w twojém oku,
Już mi i jutrzejszego nie trzeba wyroku;

Wyrwę się z tych miejsc lubych, wyrwę się jak z życia,
Zapragnę i nie znajdę przed sobą ukrycia,
A ty wspomnisz, Zofio, bo poznasz, żeś w błędzie,
Że cię nikt tak nie kochał, nikt kochać nie będzie.


Zofia (z uczuciem).

Zdzisławie!


Zdzisław.

O Zofio!


Zofia (odsuwając się na stronie).

Co czynię, o nieba!

(po krótkiém milczeniu).

Wola ojca...


Zdzisław.

Rozumiem, więcej nie potrzeba;
Żegnam cię...

(czeka odpowiedzi.)

Zofia (po krótkiém milczeniu.)

Więc pan jedziesz?


Zdzisław.

Na cóż czekać dłużej.


Zofia.

Jedziesz pewnie?


Zdzisław.

Najpewniej.


Zofia (urażona).

Szczęśliwej podróży.


Zdzisław.

Każesz jechać?


Zofia.

Ja?


Zdzisław.

Każesz zostać?


Zofia.

Ja?


Zdzisław.

Więc jadę.

(czeka odpowiedzi, po krótkiém myśleniu).

Jechać, czy nie? odpowiedz; dajże mi choć radę.


Zofia.

Nie, nie, jutro odpowiem.


Zdzisław.

Zaczekam, zostanę;
Lecz jakież obietnice Astolfowi dane?


Zofia.

Żadne.


Zdzisław (nie dowierzając).

Zofio!


Zofia.

Żadne.


Zdzisław.

Lecz Radost mu sprzyja.


Zofia.

Prawda, Astolf go bawiąc dość zręcznie podbija:
Ale w waszej rozprawie dzisiaj przy śniadaniu,
Tak śmiesznym, tak się dziwnym okazał w swém zdaniu,
Tak sprzecznym z samym sobą, że pono nie zbłądzę,
Gdy go o chytry układ i kłamstwo posądzę.
Jeśli dla mego ojca winnych niema względów,
Kłamie, śmieje się skrycie, a korzysta z błędów,
O, wtedyby mnie żadna nie wstrzymała siła,
Ilem dziś obojętną, tylebym gardziła.


Zdzisław (popędliwie).

Tak jest, Zofio, Astolf...

(wstrzymuje się)

wcale mnie nie zwodzi.


Radost (wchodząc)

Zosiu, Julia sama na ogród wychodzi.

(Zofia wychodzi)



SCENA X.
Radost, Zdzisław.

Radost.
(biorąc go na stronę i obzierając się)

Powiedzno mi w sekrecie, mon cher, co to znaczy,
Że się Astolf o Włoszech tak trudno tłómaczy?


Zdzisław.

Alboż ja wiem.


Radost.

Hm, nie wiesz, ale twoje zdanie?


Zdzisław.

Zdanie? Ja nie mam zdania.


Radost.

O, figlarz! Mospanie.
Masz ty tęgi rozumek! (biorąc go na stronę)
Gdyś spytał nawiasem,
Jak się zaciął na Rzymie!


Zdzisław (wyrywając się).

Bo się jąka czasem.


Radost.

Ależ o! cóż bo pleciesz; jak po mydle prawi
I rzadko komu miejsce na słówko zostawi.


Zdzisław.

Może więc nie chciał mówić.


Radost.

Tak sobie uroił?
Tak, kaprys, widzi mi się... Przecieś zaspokoił,
Bóg zapłać, bojaźń moję; zbłądziłem jak widzę,
Bałem się, czy nie kłamie, a ja się tém brzydzę.
Więc będzie zięciem...


Zdzisław.

Czyim?


Radost.

Moim.


Zdzisław.

Zięciem pana?
I Zofia chce...


Radost.

Wprawdzie obietnica dana
Pod warunkiem, pewien punkt jeżeli wyjaśnię...


Zdzisław.

A Zofia?...


Radost.

Lecz ten punkt wyjaśniłeś właśnie.


Zdzisław.

Ja, jam wyjaśnił? brawo! cieszę się tém szczerze;
Lecz Zofia? Zofia?


Radost.

Spytana w tej mierze,
Już przed czterema dniami...


Zdzisław.

Przed czterema dniami?

(na stronie)

Fałszywa!...


Radost.

Zezwoliła.


Zdzisław (do siebie).

Czy mnie sen nie mami?
Więc do tryumfu tylko potrzeba mnie było!


Radost.

Kontent jestem, że wszystko tak się ukończyło.
Zosim szczęścia w tém pragnął, Zosia temu rada.


Zdzisław.

Jakto, i mnie jej ojciec, jak nic, to powiada?
Mnie, który ją tak kocham i to od tak dawna?


Radost.

Kochasz ją? jakto, zawsze? a to rzecz zabawna!
Myślałem, żeś zapomniał.


Zdzisław.

Żarty zbyt bolesne.


Radost.

A ty porzuć, wierzaj mi, miłostki niewczesne.
Zosia nie jest dla ciebie, to młode i płoche,
A ty już na sensata zakrawasz mi trochę.
Dla twego i jej dobra sprzecznym ci w tej mierze;
Ale wierz mi, Zdzisławie, ja cię kocham szczerze:
Przykro, przykro mi będzie, jak mnie już porzucisz,
Zawsześ się sprzeczał ze mną, lecz teraz zasmucisz.


Zdzisław.

Próżne słowa.


Radost.

Niepróżne; jak syna cię lubię,
I wiesz co, jak już Zosia odjedzie po ślubie,
Ot, zostań się tu ze mną, będziem wraz mieszkali.


Zdzisław (na stronie).

Zofia mnie zdradziła! (odchodzi nagle.)




SCENA XI.

Radost (po długiém milczeniu).

Kaciże to znali!

(chodzi poprawiając perukę.)

Ale cóż, Zosia tak chce... tak żałośnie wzdycha!...
Poczciwy, biedny Zdzisław! (siada)
Charmant! fe, do licha!

(po krótkiém myśleniu, bawiąc się tabakierką)

Hm, hm, hm, charmant, charmant, burza po pogodzie!
Jakubie!




SCENA XII.
Radost, Jakub.

Radost (zamyślony).

Gdzie pan Astolf?


Jakub.

Z paniami w ogrodzie.


Radost.

Słuchaj!


Jakub.

Słucham.


Radost.

Astolf gdzie?


Jakub.

W ogrodzie z paniami.

(po krótkiém milczeniu zbliża się do ucha Radosta).

On mi się nie podoba, mówiąc między nami.


Radost.

Komu?


Jakub.

Mnie.


Radost.

Charmant, charmant.


Jakub.

On mody wprowadza.


Radost.

Hm, hm.


Jakub.

On paniczowi wszystko złe doradza.


Radost.

Stary Jakub radoteur.


Jakub.

Za nieboszczki pani
Pytano się: a Jakub, chwali to, czy gani?
Jam panicza piastował, czasami i skropił...


Radost.

Pamiętasz, jakem w studni czapkę ci utopił?


Jakub.

Alboż to jedne figle!...


Radost.

Łebski chłopak byłem.


Jakub.

Ho, ho!


Radost.

Albo do stołu, jak cię raz przyszyłem?
Jejmość woła Jakuba, a Jakub ze stołem...

(śmieją się obydwa.)

Jakub.

A wróbel?


Radost.

O, za wróbla cztery plagi wziąłem.


Jakub.

Hej, hej! nie te to czasy! Jakub nic nie umie,
Starzy słudzy po kątach, nowa czeladź szumi:
W stajni Czech, Francuz w kuchni wszystko ściera, tłoczy,
Bigosu nikt nie liźnie, barszczu ani zoczy;
Każdy: „Monsie“ i „Monsie,“ wszystko „á la modé“
A wszyscy djabła warci, wszędzie widać szkodę;
Architekt co zbuduje, to jakby na lato,
A panicz płaci, płaci, tęgo płaci za to.
I ten Anglik talarki zabiera daremno;
Co to za rządca! Boże, zmiłuj się nademną!
Ja nie jestem gospodarz, lecz przeciem nie ślepy,
Ze na miejscu pszenicy tysiąc korców rzepy.


Radost.

Radoteur stary Jakub.


Jakub.

Oni jedzą może:
Lecz nam rzepę jeść! naco? kiedy mamy zboże.


Radost.

Charmant.


Jakub.

A co najbardziej serce mi przenika,
Ze i z panicza robią powoli... fircyka.


Radost.

Jakubie, jesteś głupi.

(Jakub odchodzi ze spuszczoną głową, Radost obziera się za nim i z dobrocią)

O!.. stary!... Jakubie.
Wróć się...

(wstaje i głaszcząc go pod brodę)

No, no, już zgoda... ty wiesz, że nie lubię
Kiedy mnie kto poprawia.., no, no, zgoda z nami.

(podnosząc głowę Jakubowi)

Smiej się... pamiętasz wiśnie?

(śmieje się)

Jakub.
(w miarę przypomnienia rozwesela twarz)

Te, te, pod siatkami?

(Radost śmieje się głośno; Jakub zaczyna się śmiać. Oba naprzeciw siebie stojąc, coraz bardziej się śmieją; Zasłona spada.)







AKT III.



SCENA I.

(Radost bez fraka, floret w ręku, maska druciana na twarzy. Plastron, rękawica, drugi floret na ziemi)

Radost.
(woła ku drzwiom obrócony i podnosi maskę na czoło).

Astolfie! goddam! czekaj!... nietęgi w tej walce...
Aha! możem niechcący okrzesał mu palce;
Nie umiem pchać i zbijać, kiedy mnie naciska,
I zawsze na krzyż macham, aż mi floret pryska.
Ale nie, nie, do Zosi zapewnie pośpieszył.
Kochany! z mego słowa jak dziecko się cieszył;
To mąż, to dla Zosiuni, z tym użyje świata,
Z tym zwiedzi cudze kraje... lecz Zdzisław u kata
Na sercu cięży... milczy, nikogo nie wini,
Wzdycha... Ha! Zosia tak chce, c’est charmant! c’est fini!

(siada i obciera czoło.)

Uf! nieznośne łaskotki, bronić się nie mogę,
A i nacierać trudno, bo cierpię na nogę.
Jednak broń cudna!... rycerz! kto się dobrze bije.
O, jak lubię:

(fechtuje siedząc)

Un, deux, trois, hi, he, ha! nie żyje!

(fechtując posuwa się trochę z krzesłem, tak, że ku drzwiom obrócony, mówiąc, „ha!“ ostatnie dał pchnięcie. Jakub z kilku służącemi w zimowych strojach; lecz wszyscy prócz Jakuba w trzewikach. Radost zmieszany nagłém wejściem, mówiąc pierwszy wiersz, rzuca po za siebie maskę, plastron, i t. d.)



SCENA II.
Radost, Jakub, kilku służących.

Radost

Cóż to jest? czego? poco? wchodzić niespodzianie —
Co? he? jak? — Ale wiem, — wiem lecz próżne gadanie —
Krzywdy nie macie — płatnia dobra, a strój charmant
Zatém służyć będziecie — farewellAllez vous en!


Pierwszy służący.

Będziem służyć do śmierci, będziem służyć szczerze.


Wszyscy (kłaniając się)

Ale niech nas Jegomość inaczej ubierze.


Radost.

Nie, nie, tak po francuzku.


Drugi służący.

Żeby choć trzewików...


Radost.

Chaussé, chaussé, tak ładnie. Precz! dosyć tych krzyków.


Pierwszy służący.

Już po Świętym Marcinie...


Drugi służący.

Wiatr mroźny podcina.


Radost.

A we Francyi niema Świętego Marcina?
Chaussé, chaussé, tak pięknie.


Pierwszy służący.

Nikt z nas nie wytrzyma.


Jakub.

Tam może śniegu niema.


Radost.

Co? tam śniegu niema?

(otwierając drzwi do Astolfa.)

Astolfie!... albo i ty... chodźno tu Mospanie.




SCENA III.
Ciż sami, Etienne.

Radost

Najlepiej was objaśnić ten człowiek jest w stanie;
Człowiek wcale niegłupi.


Etienne.
(wprzód się kłania; potém prostując się).

Honoru za wiele.


Radost.

Człowiek robił wojaże.


Etienne (podobnież.)

Pod stopy mnie ścielę.


Radost. (po krótkiém myśleniu)

W Francyi bywa śnieg?


Etienne.

Śnieg? Tak czasem zawieje,
Że ją trudno i znaleść!


Radost (do siebie.)

No, tak się nie dzieje.

(z przyciskiem po krótkiém myśleniu)

Francuzi znają buty?


Etienne.

Znają, lecz nie noszą.
I w najmocniejsze mrozy o trzewiki proszą.


Radost.

Słyszycie! proszą. Niema co i gadać, niema.


Etienne.
(poprawiwszy chustkę na szyi.)

Hm! jakem był w Paryżu, taka była zima,
Że jak największe jodły, drzewa cytrynowe...


Radost.
(niedowierzając, lecz nieśmiało).

Cytrynowe w Paryżu? cóż za cuda nowe.


Etienne.

Chciałem rzec migdałowe.


Radost.

A, co tak, to ale.

(na stronie.)

Aha! zarazem postrzegł, że bryknął w zapale.


Etienne.

Com ja już widział w świecie, com ja krajów zmierzył,
Zebym tu zaczął gadać, niktby nie uwierzył.


Jakub.

Ja pierwszy.


Etienne.

Ale ja wiem, wiem, o co tu chodzi:
Tym spleśniałym hajdukom to obuwie szkodzi.
To są tylko wymysły, niech ich pan nie słucha;
Jeśli któremu zimno, niechaj w łapę chucha;
Francuz na takie mrozy, że się w mózgu świeci,
W koszulce i sabotach, jak na sankach leci.


Radost.

Saboty! brawo! charmant! saboty, trzewiki,
Trzewiki z drewna, charmant! ustaną te krzyki.
Zaraz każdemu parę wydłubać rozkażę;
Słyszycie! mieć będziecie sabotów po parze.

(wytrąca ich powoli).

No, precz, precz, precz. A charmant! des sabots, saboty

(odchodząc do swoich drzwi.)

Jakubie, niech się bednarz weźmie do roboty.




SCENA IV.
Jakub, Etienne.
(długie milczenie.)

Jakub (kłaniając się).

Pana Referendarza... Pana wojażera.


Etienne (z udaną pokorą).

Wolne żarty Waszmości...


Jakub (kłania się).

I kamerdynera...


Etienne.

Mości panie Jakubie, nie drwij sobie proszę;

(z westchnieniem.)

Dosyć ja już i wstydu i strapienia znoszę.


Jakub.

A na cóż było jakieś wspominać soboty.


Etienne.

Bo przykrzejsze nam własne, niż cudze kłopoty.


Jakub.

Czasem.


Etienne.

Jak mi pan zagra, tak ja skakać muszę.
Alboż to także mało dręczy moję duszę,
Gdy widzę, jakie dziwy i zbytki w tej chwili!


Jakub.

Żeby bednarze z drewna trzewiki robili!
Serce boli człowieka.


Etienne.
(naśladując potrosze sposób mówienia Jakuba).

Każdy panicz młody
Wszystko zaraz po ojcu zmienia podług mody.


Jakub.

Zaraz dom stary burzy.


Etienne.

A wystawia nowy.


Jakub.

Bramę z wieżyczką zrzuca.


Etienne.

Zasypuje rowy,
Tnie strzyżone szpalery.


Jakub.

Nawet i altany.


Etienne.

Teraz trawnik za grządki.


Jakub.

Kwiaty za parkany.


Etienne.

Słowem wszystko nic potém, lepiej dawniej było!


Jakub.
(częstując go tabaczką.)

No, kiedy tak rozmawiasz, to cię słuchać miło.


Etienne.

„Jak bywało, niech będzie,“ dopóki mawiano,
Dobre, wesołe myśli i tynfiki miano.


Jakub.

Teraz szum, blask, trzask wszędzie, a pieniędzy mało.


Etienne.

Albo ot, jak w ten moment, kiedyż to się działo?
Młody śmieje się w duszy, drwinki sobie stroi,

(naśladując kiwanie głowy i udając głos Jakuba)

A stary kiwa głową i jak duda stoi.

(Ucieka. Jakub puszcza się za nim w złości i bardzo powoli dobiegłszy do drzwi, wraca zadyszany.)

Jakub.

Żebym go był uchwycił! byłby miał za swoje!
Poczekaj! ja ci drwinki nie takie wystroję.
Proszę, jak się ułożyć umieją hultaje.

(postrzega Zofią.)

A! panna Zosia! smutna, i płakać się zdaje.




SCENA V.
Zofia, Jakób.
(na stronie.)

(Zofia ze spuszczoną głową, przychodzi aż naprzód sceny. Jakub pokazuje na migi, że się Zofia kocha; potém śmieje się)

Zofia. (na stronie)

Czegóż chcę?... kogoż szukam i spotkać się boję?

(siada.)

Ach, biedna głowa moja!... biedne serce moje!...
Więc Astolfa, Astolfa mam już zostać żoną,
Któregom nie kochała i nie kocham pono!
A Zdzisław... Boże! Boże! wszakżem sama chciała.
Ale tak nagle... jego żale... miłość stała..
I moje serce...

(wstaje.)

Nie, nie, ulegnę potrzebie:
Mój ojciec już dał słowo za mnie i za siebie.
Ależ dopiéro jutro miałam odpowiedzieć...
Lecz gdy słowo odzyskam, będęż znowu wiedzieć,
Komu... Astolfowi?... nie. Zdzisław... Boże, Boże!
Nie wiem co czynić! wstrzymać; a! mój ojciec może..
Lecz dał słowo, nie złamie. Ach, ja nieszczęśliwa!
Gdzie pójść? co czynić?... Zdzisław może się spodziewa.
Czeka; lecz gdzież jest?... gdybym...

(Jakub chrząka, Zofia przestrasza się).

Ach, to ty Jakubie.
Czy na dół nie schodziłeś?


Jakub. (śmieje się skrycie)

Ja chodzić nie lubię.


Zofia.

Może widziałeś?


Jakub.

Kogo?


Zofia

Tak, kogo.


Jakub.

Nikogo.


Zofia (po krótkiém milczeniu).

Czy kto jedzie?


Jakub.

Jedzie.


Zofia.

Kto?


Jakub.

I nie jeden drogą.


Zofia.

Lecz ztąd nikt nie wyjeżdża?


Jakub.

Ztąd?


Zofia.

Ztąd.


Jakub (śmiejąc się skrycie).

Pan? służący?


Zofia (z niecierpliwością.)

Pan.


Jakub.

Pan? który?


Zofia (zniecierpliwiona).

Pan Zdzisław.


Jakub (na stronie)

No, wyszło niechcący.

(kiwając głową).

Pan Zdzisław miałby jechać?


Zofia.

Właśnie pytam o to.


Jakub.

Nie prędko on pojedzie i nigdy z ochotą.


Zofia.

Gdzież?... cóż robi? widziałeś?


Jakub (na stronie).

Muszę trochę zgrzeszyć,
I skłamię odrobinkę, aby ją pocieszyć.

(do Zofii).

O, widziałem, widziałem, zdrowy i wesoły;
Z panem Astolfem skaczą przez krzesła, przez stoły,
Taki tam śmiech na dole!.., taki hałas, wrzawa!
A nikogo nie słychać jak pana Zdzisława.
Niech się panna nie smuci, wkrótce go zobaczy
Zdrowego, wesołego... ale cóż to znaczy?

(Zofia jedną rękę zasłania oczy, drugą daje znak Jakubowi, aby się oddalił, co ten czyni niechętnie).

Zofia (sama),

Tak, kiedy on się cieszy, to i ja się cieszę,
Pójdę zaraz do ojca, dzień ślubu przyśpieszę.

(ociera łzy).

Ach, ja się bardzo cieszę, kiedy on się cieszy,
Pójdę, pójdę do ojca, niech mój ślub przyśpieszy.




SCENA VI.
Zofia, Julia.

Zofia.

Julio! nie uwierzysz, jak jestem szczęśliwa;
Do prawdziwego szczęścia już mi nic nie zbywa,
Ustały wszystkie troski; bojaźni, nadzieje,
Dziś los mój się ustalił, wszystko mi się śmieje:
Bo wiesz, Astolf otrzymał ojca przyrzeczenie,
A ja kocham Astolfa, kocham go szalenie!

Będziemy zawsze w mieście, zawsze w ciągłej wrzawie
Nie myśleć o czém inném tylko o zabawie;
Będę u siebie sprawiać bale i wieczory,
Coraz nowy mieć zaprząg, najświeższe ubiory;
Będę czytać romanse, trudnić się modami,
I na wieś tu do ojca przyjadę czasami.
Wszystko cudnie, wybornie, nic, nic mi nie zbywa,
Ach, Julio, Julio, jak jestem szczęśliwa! (śmieje się.)


Julia.

Lecz czemuż, do twych życzeń dochodząc szczęśliwie
Te łzy w oczach?


Zofia (ocierając łzy).

Ze śmiechu, ze śmiechu prawdziwie.


Julia.

Zosiu, ty mi coś kryjesz?


Zofia.

Cóżbym ja ci kryła?
Wprawdzie trochem płakała i stroskaną była,
Myśląc, że moje szczęście zasmuci Zdzisława,
Który choć do przyjaźni nie był stracił prawa;
Jego przyszłość zatruta, żal i miłość stała
Ciążyły na mém sercu, jakby ziemia cała.


Julia.

A teraz?


Zofia.

Teraz ze mną inaczej się dzieje.
Zdzisław kontent, z Astolfem jak dziecko szaleje,
I z kim jeszcze? z Astolfem! nad miarę wesoły;
W największych krzykach skacze przez krzesła, przez stoły,
I kiedy ja szalona kryję się i szlocham,
On się cieszy niewdzięczny, że go już nie kocham.


Julia.

Potrzebneż ci do szczęścia są Zdzisława żale?
Czyż blasku jego rozpacz przyda twojej chwale?
Igrałaś z jego szczęściem aż prawie do znoju,
I jeszcze mu zazdrościsz ostatki pokoju.
Ach, wierzaj mi, Zofio, mnie mówić się godzi,
Więcej niż miłość własną to czucie dowodzi.


Zofia
(rzucając się w objęcia Julii).

Ach, Julio, Julio! kocham go nad życie!


Julia.

Zatém tej tajemnicy będę miéć odkrycie.


Zofia.

Nie znałam mego serca i żyłam w tym błędzie,
Że zawsze wola ojca moją wolą będzie;
Tak, niemylna różnica, co między Zdzisławem
I Astolfem położył, zdała mi się prawem:
„Zdzisław“, mawiał mi często „nie jest mąż dla ciebie;
Człowiek prawy, rozumny, gorliwy w potrzebie,
Lecz z nimbyś, choć kochana, młodości nie znała,
Osadziłby cię na wsi, i już przyszłość cała.“
Przyznam ci się, te słowa nie spełzły daremnie,
Myśl, że wiek młody stracę, jak utkwiła we mnie.
Z drugiej zaś strony Astolf przyszłość mi zakreślał,
O jakiej, któż w swém życiu choć raz nie pomyślał?
Przyjemny memu ojcu, nawet i mnie miły,
Byłyby się me czucia ku niemu zwróciły,
Gdyby zbytnia przesada i zajęcie sobą
Nie były jego skazą, mając być ozdobą.
Dziś dopiéro, gdy ojciec dał już nasze słowo,
Zaczęłam wszystko dawne przebiegać na nowo,
I tracąc już Zdzisława, dopiérom poznała,
Żem jego tylko, jego jednego kochała!

A wieść, że swój los przyjął bez serca boleści,
W mojém, teraz wzgardzoném, rozpacz tylko mieści.


Julia.

I cóż więc myślisz robić?


Zofia.

Pójdę do klasztoru.


Julia.

A, pozwól mi się rozśmiać z twojego wyboru.
Klasztor?., a bale, mody, ów świat ulubiony?


Zofia.

Ach, Julio! bez niego nie chcę i korony.


Julia.

A z Zdzisławem i chatka...


Zofia.

Mścij się, mścij, masz prawo.


Julia.

Któż ci mówił, że wesół, że skacze tak żwawo?


Zofia (szlochając).

Jakub.


Julia.

To skłamał. Zdzisław ledwie do poznania,
Właśnie niosę ci jego smutne pożegnania;
Odjeżdża, i z wszystkiego to mu najboleśniej,
Ześ mu czekać kazała, gdy już inny wcześniej...


Zofia.

Julio, idź, śpiesz, biegaj, niech nie jedzie w błędzie,
Idź, powiedz mu, że jestem niewinną w tym względzie.


Julia.

Jakto?


Zofia.

Przed kilku dniami, w zwyczajnej rozmowie,
Gdym wcale nie myślała o ostatniém słowie,

Odpowiedziałam ojcu na zwykłe pytanie,
Że zawsze jego rozkaz mą wolą się stanie;
I to było powodem, że milcząc przedemną,
Astolfa obietnicą zapewnił tajemną.
Zdzisław więc o nieszczerość możeż mnie obwinić?


Julia.

Kochasz go więc?


Zofia.

Nad życie.


Julia.

I cóż będziesz czynić?


Zofia.

Mówiłam, do klasztoru...


Julia.

Nie rób się dziecięciem;
Trzeba nam się ratować inném przedsięwzięciem.


Zofia.

Nie, nie, ojca uporu nic w świecie nie nagnie;
Dał słowo, więc nie cofnie, i Astolfa pragnie.


Julia.

Prośba, łzy wiele mogą.


Zofia.

I mówić się boję,
Zwłaszcza, że niby zrobił na żądanie moje.


Julia.

Otóż i on; odważnie.


Zofia.

Ach, cała truchleję!


Julia.

Tylko zwolna.


Zofia.

Ratuj mnie.


Julia.

Płacz i miej nadzieję.




SCENA VII.
Radost, Zofia, Julia.

Radost
(mając papiery w ręku.)

Fe, fe, źle, źle; szkaradnie! od kołka do kołka
Wszystkich, wszystkich wypędzę, a przyjmę pachołka;
Ten lepiej rządzić będzie: same tylko szkody,
A na miejscu intraty, expensy dowody.


Julia.

Cóż się stało?


Radost.

Wszystko źle: fe! tego nie lubię,
Gdy mnie kto jak indyka i parzy i skubie;
Chciałem cudzoziemczyzny, prawda, ależ sądzę,
Że się jej nie sprzeciwia, mieć polskie pieniądze.
A ci obcy służalcy lubią cudze tracić,
Myślą, że na to wioski, aby ich opłacić.
Francuzy, Włochy i te przemądre wyspiarze,
Wszystko jutro precz pójdzie, wszystkich wygnać każę.


Julia.

Ale cóż?...


Radost (pokazując papiery).

Proszę! pisze i pisze bez miary.

(obracając się ku drzwiom w największej złości)

A ja, Monsie Fiurliurluk, ja chcę mieć talary!

(ochłonąwszy)

Ulice powysadzał i w gwiazdy i w koła,
A gromada przed drzwiami o swe grunta woła.
W miejscu dawnych narzędzi, — przemądre machiny.
Które dwa dni naprawiaj, pójdą pół godziny.
A gdy wszystko parowe, gdzie się okiem rzuci,
Młyn stoi, browar zgorzał, młócarnia nie młóci.
Stodoły jak pałace a próżne sąsieki,
I tysiące głupstw jeszcze z tej głupiej opieki.

Lecz co z tego najprzykrzej, najbardziej niemiło,
Co mi w tej całej sprawie oczy otworzyło:
Że mnie trzeba pieniędzy, tu ani tynfika!
A, Mościa Dobrodziejko, to duszę przenika!

(do Zofii)

Czegóż ty znowu płaczesz?


Julia.

Ach, wielkie zmartwienie.


Radost (z wielkim przyciskiem).

Twój Astolfek nie zginął, kocha cię szalenie!
I to panicz, co powie, to zawsze przesadzi;

(pokazuje na czoło)

I jeszcze mu tu świta, lub fałszywie radzi.
No, proszę Pani, kiedy teraz mnie namawiał,
Żebym nad rzeką, w górze, na skale, młyn stawiał,
A wodę tam na koła będą nieść sikawki.
Wodą... pstrykać... na koła! chyba dla zabawki.
I ganiąc polskie młyny ten pod niebo wznosi,
Bo mówi, że to szwedzki... Ale cóżto Zosi?


Julia.

Nie śmie mówić.


Radost.

Hm, hm, hm, czemże tak strwożona?


Julia.

Chce wstąpić do klasztoru.


Radost.

Do klasztoru? ona?

(śmieje się)

No do tego klasztoru wiem ja dobrze drogę.


Zofia (całując rękę ojca).

Ach, ojcze, ja Astolfa żoną być nie mogę.


Radost.

Żarty?


Zofia.

Nie, dobry ojcze.


Julia.

A wiedząc dokładnie,
Że zawsze ojca wyrok kiedy raz zapadnie,
Nic go zmienić nie zdoła, święte jego słowo...
Nie chce się już naprzykrzać, obrażać namową,

(z westchnieniem)

I klasztor jej młodości schronieniem się stanie;
Bo słowo tu jest drugiém, piérwszém powołanie.


Radost.

Ale... cóż Pani w głowie!... chybabym oszalał,
Żebym słowo odbierał, na ten krok zezwalał.


Julia.

Jednak, Panie Radoście, cóż wypadnie z tego,
Że kochając jednego, pójdzie za drugiego?


Radost.

Co, co, jak, jak, kochając... kochając...


Julia.

Zdzisława.


Radost.

Zdzisława? Otóż macie!... (chodzi, po krótkiém myśleniu)
A, to dziwna sprawa.
A, Zdzisława, Zdzisława... późne obudzenie!

(po krótkiém myśleniu).

Nie, nie, co raz przyrzekłem, nigdy nie odmienię...

(do Zofii)

Wszakżem bo cię się pytał. Ale te dziewczęta,
To zawsze oczki nadół i buzia ściśnięta;
Czy która chce, czy nie chce, to się zawsze wzbrania,
Zawsze siak tak, a potém płacze, jęki, łkania!...
A kaciż zgadnąć mogą, co się z niemi dzieje!


Julia.

No, no, Panie Radoście, więc mamy nadzieję...


Radost.
Nie
, Mościa Dobrodziejko, najmniejszej w tym względzie:
Dałem słowo, i słowo dotrzymaném będzie.




SCENA VIII.
Ciż sami, Astolf.

Astolf.

Permettez, Monsieur Radost, niech z ust pięknych słyszę
Pewność słodkiej nadziei, którą się kołyszę.


Radost.
(bierze za rękę Astolfa, i przed Zofią mówi).

Zofio, twój mąż przyszły.

(chodzi w głębi sceny zamyślony)

Astolf.

Powtarzać nie trzeba,
Że szczęście, którém dzisiaj obdarzają nieba,
Wdzięcznością mnie, Zofio, przejmuje ku tobie;
Wdzięcznością której doznasz w każdej życia dobie.
Tak potém twoim mężem, jak teraz czcicielem,
Szczęście twoje mieć będę moich życzeń celem;
I tego tylko jeszcze jedynie się boję,
Żebym był zawsze w stanie zgadnąć myśli twoje...
Ale jednakże, przytém, pozwól, niech się dziwię...
To milczenie i te łzy... cóż myśleć prawdziwie?
Permettez, Monsieur Radost! jakieś duchy wieszcze...


Radost (podając mu rękę).

Zosia twoją, masz rękę, czyż ci nie dość jeszcze?


Astolf.

J’en suis charmé; lecz ten żal, który oko czyta...


Julia.

Kiedy ojciec przyrzeka, któż się córki pyta?


Astolf.

Merci... rozumiem trochę. Lecz, łaskawy Panie,
Mówiłeś, że przystała na moje żądanie.
I już miałem upraszać, by ślubu nie zwlekać,
Chcąc jak najprędzej z lubej ojczyzny uciekać,
Chcąc przenieść się, jak lotem, w ubóstwione kraje,
Gdzie przyjemniejsze nieba, ludzie i zwyczaje;
Gdy na miejscu radości żal tu w twarzach czytam,
I nikt nie odpowiada, choć się trzykroć pytam.


Radost.

Słowa nie łamię.


Astolf.

Prawda; ale cóż to znaczy,
Niechże kto, z łaski swojej, przecie wytłumaczy.


Julia.

Kiedy panna chce wstąpić płacząc do klasztoru,
Łatwo zgadnąć, czy z ojca kontenta wyboru.


Astolf
(odmienny przybiera sposób mowy).

I zupełnie zgaduję. Lecz że nie jest rada,
Czyż koniecznie w klasztorze zamknąć się wypada?


Julia.

Jak inaczej uniknąć a nie złamać słowa?


Astolf.

Więc ze strachu przedemną to zrobić gotowa?
O, nigdym nie miał myśli takiej broni użyć.
Wracam słowo, gdym nie mógł miłości zasłużyć.

(Julia wybiega).



SCENA IX.
Radost, Zofia, Astolf.

Radost.

Hm, hm, hm.


Zofia.

Czy to pewnie?


Astolf.

Pod jednym warunkiem.


Zofia.

A ten!


Astolf.

Byś nie gardziła Astolfa szacunkiem.


Zofia.

Nigdy, nigdy.


Radost.

Hm, hm, hm.


Astolf.

Jeszcze prośba mała:
Czyś podobną odpowiedź Zdzisławowi dała?

(po krótkiém myśleniu).

Zdzisław został szczęśliwszym.


Zofia (ze spuszczoną głową).

Ja się z tém nie kryję.


Astolf.

Dla spełnienia twych życzeń wszystkiego użyję.

(do Radosta)

Zdzisław kocha Zofią, kochany wzajemnie;
Miał rywala, ma teraz przyjaciela we mnie.
Wraz ze mną na ich szczęście Pan Radost zezwoli,
Gdy mu będzie wiadoma zmiana naszej roli:
Zdzisław został Astolfem, Astolf zaś Zdzisławem,
To jest: nie zmianą nazwisk, lecz własności prawem.
Ten co zwiedził Europę, w wielkim świecie żyje,
Jest Zdzisław. Ten, co w blasku skromną duszę kryje,
Co na wsi wychowany, w niej uciechę widzi,
Jest Astolf i swej zdrady przed wami się wstydzi.


Radost (zamyślony).

I ma się czego wstydzić.


Astolf.

Lecz choćem was zwodził,
Przyznajcie, więcejm pomógł, niżeli zaszkodził.
A gdy każdy z nas pilnie w tej sprawie poszuka,
Dla każdego się znajdzie niemała nauka.


Radost.

No, no, no, prawdać i to, niema co powiedzieć.


Zofia
(zachodzi z przeciwnéj strony Astolfa i całując rękę Radosta)

I jakże?


Radost.

Co?


Zofia (wskazując głową).

Z tamtém.


Radost.

Z czém?
(do Astolfa) Ale chciałbym wiedzieć,
Czemu się Zdzisław taił?


Astolf.

O tém sam wam powie.


Radost.

Hm, hm, hm, coto proszę u tych młodych w głowie!

(wychodzi).



SCENA X.
Zofia, Astolf.

Astolf.

Tracąc cię już, Zofio, lepiej cię poznaję;
Ceniłem twoję duszę zbyt mało, przyznaję,
Biorąc rolę, prawdziwie godną pośmiewiska,
Mógłżem myśleć, że śmieszność twoje serce zyska,
Lecz przebacz, twój wiek młody, ojca twego zdanie
Wprawiły mnie, niestety, w to mylne mniemanie.


Zofia.

Szukajmy zapomnienia przeszłego stosunku.
W dziele stałej przyjaźni i zmianie szacunku.




SCENA XI.
Zofia, Astolf, Julia, Zdzisław.

Zdzisław.

Ach, Zofio! Astolfie! gdzież wyrazów zbierę...
By tobie wyznać miłość, tobie dzięki szczere.


Zofia.

Prędko chciałeś odjechać.


Zdzisław.

Mogłemże inaczej?


Zofia.

Tak łatwoś mnie porzucał.


Zdzisław.

Łatwo? Powiedz raczej
Tyś chętnie oddalała.


Zofia.

Ja chętnie, o Boże!
Lecz mógłeś się spodziewać...


Zdzisław.

Ale któż się może...


Julia.

Właśnie czas zacząć kłótnią i skargi rozgłaszać,
A to wszystko dla tego, żeby się przepraszać.


Zofia.

Julio!


Julia.

Ale scenę w ten moment odmienię,
Gdy spytam, czy Radosta macie zezwolenie?

(długie milczenie).

Astolf.

Zdaje się...


Zofia.

Spodziewam się...


Zdzisław.

Mam nadzieję przecie...


Julia.

Idźcieże więc do niego, czego stać będziecie.
A że ci zakochani dziecinieją prawie!
No, idźcie śmiało, Zosiu, dalejże Zdzisławie!




SCENA XII.
Ciż sami i Radost.
(Radost po polsku ubrany, bez peruki, czapka na bakier, karabela przy boku, wchodzi poprawiając suknią)

Tak lepiej... i że lepiej mogę się poszczycić,
Jest przecie co poprawić, (chwyta się za czapkę)
jest i za co chwycić.

(za kord)

A! Zdzisław!
(grożąc) Potém Waszmość z wszystkiego się sprawi,

A teraz... Niech was, dzieci, Pan Bóg błogosławi!
Będziem w domu siedzieli razem wszystko troje.
Co cudze, diabła warte! a najlepsze swoje!


Zdzisław.

Nie, wszyscy za granicę jedźmy na lat parę,
Zbierajmy to, co dobre, czy nowe czy stare;
A potém, gdy wrócimy, każdy z was mi przyzna,
Że miłe cudze kraje, lecz milsza ojczyzna!






ALBO
miasto Sceny X, XI, XII.

SCENA X.
Radost, Zofia, Astolf, Julia, Zdzisław.

Zdzisław.

Ach, Zofio! Astolfie; gdzież wyrazów zbierę...
Radoście!... ojcze!... przebacz, niech wyznanie szczere...


Radost (surowo.)

Potém, potém się Waszmość ze wszystkiego sprawi,
A teraz... Niech was, dzieci, Pan Bóg błogosławi!
Będziem w domu siedzieli razem wszystko troje.
Co cudze, diabła warte! a najlepsze swoje!


Zdzisław.

Nie, wszyscy za granicę jedźmy na lat parę,
Zbierajmy to, co dobre, czy nowe czy stare;
A potém, gdy wrócimy, każdy z was mi przyzna,
Że miłe cudze kraje, lecz milsza ojczyzna!








DAMY I HUZARY.
KOMEDYA
WE TRZECH AKTACH, PROZĄ.

Pochlebstwo ma w sobie osobliwy przysmak, chociaż go kto rzkomo odrzuca, przecież ono smakuje.

And. Max. Fredro.

OSOBY:


MAJOR
ROTMISTRZ
EDMUND, PORUCZNIK
KAPELAN
  pułku HUZARÓW,
na urlopie.
PANI ORGONOWA
PANI DYNDALSKA
PANNA ANIELA
  siostry MAJORA, jedna starsza
i grubsza od drugiej.
ZOFIA, córka PANI ORGONOWEJ.
JUZIA
ZUZIA
FRUZIA
  służące.
GRZEGORZ
REMBO
  stare HUZARY.



Scena w domu MAJORA, na wsi.








DAMY I HUZARY.



AKT I.
Duży pokój. Czworo drzwi bocznych; dwoje w głębi. Na środku stół z mapami; stolik po prawej stronie, na którym gra szachów, przy nim w głębi krzesła. W głębi broń różna; dzidy, cel, głowy tureckie do karuzelu służące, i t. d..



SCENA I.
Major, Rotmistrz, Kapelan, Porucznik, Rembo.

(Major na środku, ogląda strzelbę; po lewej Porucznik nabija; po prawej Rotmistrz oparty na strzelbie, patrzy na szachy; przy nim siedzi kapelan zatrudniony strzelbą; w głębi Rembo. Wszyscy w szpencerach ubrani na polowanie, w wojskowych czapeczkach.)

Major.

Czy tylko pewnie? bo to czasem...

Rembo.
Nie śmiałbym przecie zwodzić pana Majora; niech zaraz zginę, jeślim nie widział na własne oczy kozła i dwie sarny. Wszystko troje wyszło razem do bydła, na ciemną dolinę, jak ten kąt, ta struga... oto jak ta wielka łoza, gdzie ksiądz Kapelan prześlepił zająca... aż tu obces kundys jeden i drugi: huf, huf!... Ech, panie! jak nie pójdą sarny moje! strach! aż się ziemia trzęsła!... przez Garb, Wielką Banią, po nad Bartkowy potok...
Major.

Ho, ho, ho! sarny dotychczas na drugim końcu świata.

Rembo.

Zlękły bo się fur idących gościńcem i hajże łąkami nazad w jasieninę.

Major.

Nam więc drogą od kopców zastąpić wypada.

Rembo.

Ja z dębniaków cicho psy podpuszczę, a każda na strzelbę, jak na rożen wpadnie.

Major.

Dalej panowie! I na urlopie nie dam wam próżnować.

Kapelan.

Zaraz, zaraz.

Porucznik.

Ja dogonię.

Major.
(biorąc lulkę ze środkowego stoła i kiwając głową, do Remba).

Zawołaj Grzesia. (Rembo odchodzi).

Rotmistrz.
(do kapelana patrząc na szachy).

Wygram, jeśli wieżę cofnę.

Kapelan.

Wątpię.

Rotmistrz.

Załóż się.

Kapelan.

Dobrze.

Rotmistrz.

Nikt tu nam nie ruszy, za powrotem przekonam, i talarka schowam.





SCENA II.
Ciż sami, Grzegorz.


(Stary huzar z ogromnemi wąsami).

Major.

Tylem razy, mój Grzesiu, już cię o to prosił, abyś kładł wszystko na swojém miejscu. Poco tu na mapach lulkę zostawiasz? tam w szafce ma swój numer; nienawidzę nieporządku. (oddaje lulkę i zdmuchuje mapę). Otóż, otóż, nie mówiłem? plama... i ta baszta... á propos, a klucznica?

Grzegorz.

Kłusem wywieziona. (odchodzi)

Kapelan.

Bogu dzięki.

Rotmistrz.

Ostatnia więc białogłowa usunięta z naszego domu; będzie raz przecie cicho i spokojnie.

Major.

Okropnie gadała.

Porucznik.

Bo stara, bo stara.

Major.

O ho, ho, Panie poruczniku, wiem, na co Pan zakrawasz, ale nic z tego. Wolę huk moździerzy, niż kobiece świergotanie. Nic z tego, i pokażę, że i żołnierz potrafi domem rządzić bez kobiety.

Porucznik.

Piękny rząd!

Kapelan.
Dobry, dobry.
Rotmistrz.

Wyśmienity.

Major.

Wyśmienity.

Porucznik.

Czy zawszeście go Panowie wyśmienitym znajdowali? Czy zawsze przykrém było kobiece świergotanie? (długie milczenie)

Major.

Chodźmy na polowanie.

Rembo (wbiegając).

Goście jadą!

Major.

Któryś z kolegów.

Rembo.

Gdzie tam! kilka pojazdów! największa parada.

(Odchodzi, oficerowie jeden po drugim, zbliżają się powoli do okna).
Major.

Dla Boga! landara.

Porucznik.

I kocz.

Rotmistrz.

I bryka.

Porucznik (z ukontentowaniem)

Ach! damy!

Major, Rotmistrz
(odskakując na środek pokoju).

Damy!

Porucznik (rachując).

Jedna, dwie, trzy...

Major, Rotmistrz
(z żałością spoglądają na siebie).
Trzy!
Porucznik.

Cztéry, pięć...

Major (jak wprzódy).

Pięć!

Rotmistrz (podobnież).

Pięć!

Porucznik.

Jeszcze jedna...

Major, Rotmistrz (razem).

Sześć!

Porucznik.

Jeszcze jedna.

Major, Rotmistrz (razem).

Siedm! siedm!

Kapelan (wstając).

Siedm! (Zatykając uszy znowu siada i tak oparty o stół, do końca sceny zostaje).

Porucznik.

Co widzę! (wybiega.)

Rotmistrz
(zbliżając się nieśmiało do okna).

Cóżto za baby! Co za gmachy! Co za graty!

Major
(zbliżając się do okna).

Ach, to siostry moje.

Rotmistrz.

Przepraszam cię...

Major.
Niemasz za co, znam ja je dobrze. (chodzi po pokoju coraz prędzej). Siostry, damy, przyjąć je wypada... Grzesiu, mundur!... mój mundur, Grzesiu!... czy diabli nadali... Grzesiu, mundur! (Grzegorz z mundurem chodzi za nim). Rad im być muszę... mój mundur, Grzesiu! mój mundur! cieszyć się trzeba, czy diabli nadali!
Grzegorz.

Niech Pan mundur włoży.

(Po lewej stronie sceny Major wdziewa mundur, przez zapomnienie na swój ubiór. Postrzegłszy się, chce zdjąć, i ściąga razem rękaw szpencera; nie może ręki wyrwać, gdy wchodzi Pani Dyndalska z dwoma pieskami na ręku, za nią Józia, kosz w ręku ze szczeniętami i kilka pudełek; Przy Majorze dalej w głębi stoi Rotmistrz, za nim Kapelan: Grzegorz z mundurem wychodzi.)
.




SCENA III.
Major, Rotmistrz, Kapelan;

(następnie)
Pani Dyndalska, Józia, Panna Aniela, Zuzia, Pani Orgonowa, Zofia, Fruzia, Porucznik, Rembo.

Dyndalska.

Jak się masz, Panie bracie?

(do Józi)

Ostrożnie, gawronie! nie upuść szczeniąt.

Major (pomieszany).

Witam, witam.

Dyndalska (do Józi).

Czegóż trzymasz? połóż!

(do Majora).

Jakże się miewasz?

(do Józi)

Czemuż nie na stole? jakieżto głupie dziewczę!

(Józia kładzie wszystko na szachach i wychodzi. Dyndalska siada. Aniela wchodzi, za nią Zuzia z dwiema klatkami, w jednej sroka, w drugiej wiewiórka, i z różnemi gratami)
Aniela.

Wieki już, braciszku, jakeśmy się widzieli.

(do Zuzi)
Postawże klatki, czego będziesz stała?
Major.

Witam, witam.

Aniela (do Zuzi).

Gdzie, gdzie, gdzie! ślepa! cóżto stołu niemasz?

(Zuzia stawia klatki na mapach i odchodzi. Poruszenie Majora. Rotmistrz go za suknię wstrzymuje).
Major (cicho do Rotmistrza).

Mapy.

Rotmistrz (do Majora)

Pst!

(Major stara się pokryć nieukontentowanie i spogląda czasem na mapy. Słychać hałas i krzyk kobiet za sceną.)
Rembo (za sceną).

Nie rusz; a harap! a fe! a zasię!

Orgonowa

(tyłem wchodząc i trzepiąc rękoma). Zasię! zasię, bo zemdleję. (Rembo za nią wchodzi trzymając kota nad głową, którego we drzwiach Orgonowa odbiera). Biedny Filunio! moja duszka droga! jak się trzęsie! Biedny Filunio! Jak też możesz, Panie bracie, trzymać takie obrzydłe psiska? jakiemiś kajdankami podcięły mi nogi i tylko co nie rozdarły lubego Filunia.

Rembo.

To na sforze Zagraj z Pisklą jak kota zwietrzyły, hajże po kocie! obces na Jejmość! a Grzmocisz i Popraw... (wychodzi na znak Majora).

Orgonowa.

Fi, co za nazwiska! przebrzydłe kundysy... ledwie dyszę... całam w pocie. (Siada przy Dyndalskiej i Anieli. Za Orgonową weszła Zofia z Porucznikiem niosącym klatkę z kanarkiem, którą zawieszają w głębi rozmawiając po cichu. W ciągu tej sceny, dziewczęta powynosiły kota i pieski).




SCENA IV.
Orgonowa, Dyndalska, Aniela.

(siedzą w rzędzie po prawej. Po lewej stronie na przeciwko, stoją:)
Major, Rotmistrz, Kapelan;
(w głębi)
Zofia, Porucznik[2].

Major.

Witam, witam Panie siostry w moim domu i bardzo przepraszam kota, za niegościnność Piskli i niecnoty Zagraja.

Orgonowa.

Patrz, Panie bracie, moja córka. (Zofia się zbliża i kłania) Owa Zosiunia mała... Anibyś ją poznał pewnie... wyrosła, wyładniała, nieprawdaż? Za jej wychowanie nie powstydzę się także. W pierwszej stolicy świata mogłaby bezpiecznie rozmawiać, i to nie jednym językiem:

Kapelan (na stronie).

Nie jednym! okropnie!

Orgonowa.

Miała i guwernantkę; Madam znakomitą, i na wyższych naukach w mieście pół roku strawiła.

Aniela.

Talenta gdy rozwinie...

Dyndalska.

Ach, Anielko luba, co też nie wygadujesz! Już je rozwinęła: czyliż nie śpiewa całego Rossyniego, tak, że każdy słuchać musi? Czyż nie tańcuje, tak, że nigdy taktu nie chybi? Czyż nie maluje, tak, że jej kwiatek wszystkich zwodził, i że Pan Sędzia chcąc powąchać, nosem go zmazał?

Aniela.

To Pan Referendarz.

Dyndalska.

Ależ Pan Sędzia, mój aniołku!

Orgonowa.

Cicho, cicho Dyndalsiu; nie trzeba jej w oczy chwalić, ona sama pokaże, co umie.

Aniela (do Majora).

Jakże ci się podoba?

Dyndalska
(szturchając ją łokciem).

Cożto za pytanie!

Aniela.

Nie dasz mi mówić, kochana siostruniu.

Dyndalska.

Bo mówisz bez sensu, moja duszko.

Orgonowa.

Cicho, cicho siostruniu. (do Majora) Któż są ci Panowie?

Major.

Rotmistrz Sławomir. W szkołach jeszcze przyjaźń nas złączyła; razem wdzieliśmy mundur, razem go nosili i razem może w jednej złożym go mogile. — Nasz poczciwy Kapelan, także dawny towarzysz, prawdziwy przyjaciel ludzi; wiele robi, mało mówi, naśladować go należy. — To, mój Edmund, już wam po części znany z mojego listu. W jednej nieszczęsnej utarczce, kiedy każdy o sobie tylko myślał a ja raniony pod ubitym leżałem koniem, on mnie szukał, postrzegł, zebrał kilku walecznych, natarł na nieprzyjaciół i osłonił własnemi piersiami; cofał się, nacierał, znowu się cofał i znowu nacierał, aż póki naszych wzrastająca liczba zwycięztwa nam nie wróciła. Tamto mnie, mnie broniąc, odebrał tę krésę przez skronie, która więcej warta niż dziesięć wieńców. (ściska go z rozczuleniem).

Zofia (mimowolnie).

Ach, to pięknie być odważnym! (spuszcza oczy na bystre spojrzenie matki i ciotek).

Orgonowa.

Dobrze, dość tego, teraz do interesu. Chcę pomówić z tobą, Panie bracie, zatem pozwolą Panowie...

(Oficerowie odchodzą, i Zofia do swego pokoju na znak Orgonowej).





SCENA V.
Orgonowa, Dyndalska, Aniela, Major.

Orgonowa
W jedném zwięzłém słowie wszystko ci opowiem; nie lubię niepotrzebnej przemowy, bo kto ma rozum, ławo pojmie i zrozumie, gdy mu jasno rzecz przełożę. Zatém bez przemowy; lepiéj w krótkości powiedzieć, o co chodzi, a potém dać przyczyny i dowody. Nareszcie, takem mocno oczytana, tylem żyła w wielkim świecie, tyle mam roztropności i przenikliwości, że się w zdaniu nigdy nie mylę i chyba szalona głowa sprzeciwić mi się może. Przystępując więc do rzeczy, powiem, że powziąwszy wiadomość, żeś na urlopie i żeś do wsi swojej przyjechał, zaraz zgadłam, że wojskową służbą znudzony, chcesz ją porzucić i na wsi osiąść. Myśl chwalebna, ale do tego potrzeba...
Dyndalska (prędko).

Pozwól, kochana siostruniu, niech ci przerwę: gdy się kogo chce przekonać, nie zawsze najkrótsza mowa najlepszą mową bywa. Trzeba najprzód dać przyczyny, co do czego nas nakłania, potém rzecz wyłuszczyć, a na końcu dać dowody na poparcie swego zdania. Lecz nim do zamiaru przystąpię, wypada uczynić rzut oka na poprzednicze zdarzenia i obecne położenie. A że to rzecz wielkiej wagi, na rozdziały ją podzielę, w którym Panu bratu, dowiodę: (licząc na palcach) Że dotychczas źle miał w głowie, że ponosi wielkie straty, że wojskowość nic niewarta, że na wsi osiąść rzecz najlepsza, że rozumnie radzę...

Aniela.

Lepiej, duszko moja, napisz dzieło o tém, a teraz pozwól, niech najprościejszą drogą zbliżę się do celu.

Orgonowa.

Gadajcie, o! gadajcie, gdy tak bardzo gadać lubicie; gadajcie, bardzo proszę. Ja nic nie powiem, Ja nic nie wiem. Ja nic nie umiem. Gadajcie, łaskę mi zrobicie.

Dyndalska.

O, i owszem, ja będę milczała; niech kochana siostra rozprawia, gdy jej tak przykrą chwila milczenia. Albo ją może wyręczy, wymowna Anielka.

Aniela.

Ach, gdzieżbym ja się śmiała porównać w wymowie z kochanemi siostrzyczkami: słuchać będę rozdziałów lub drugiej przemowy bez przemowy.

Orgonowa.

Proszę mówić, bardzo proszę.

Dyndalska.
Bez ceremonii, bardzo proszę.
Aniela.

Mówcie, mówcie, bardzo proszę.

Orgonowa, Dyndalska, Aniela.

Bardzo proszę.

Orgonowa (idąc ku drzwiom).

Nie przeszkadzam.

Dyndalska (podobnież).

Zostawiam.

Aniela (podobnież).

Odchodzę.

Orgonowa, Dyndalska, Aniela
(kłaniając się po kilka razy od drzwi, albo odedrzwi).

Mówcie, mówcie, proszę; bardzo proszę... (wychodzą).




SCENA VI.
Major, Rotmistrz, Kapelan, Porucznik

(następnie wchodzą zamyśleni i stają przy Majorze, który od początku przeszłej sceny nieporuszenie na środku stoi.)
Rotmistrz, Porucznik w mundurach; Kapelan w surducie.

Rotmistrz (po krótkiém milczeniu).

Cóż tam słychać?

Kapelan.

Zaprzęgać nie każą?

Porucznik.

Jakimże rozkazem zaszczyciły nas damy?

Major

Ra ra ra ra ra ra, rozumiecie?

Rotmistrz.

Któż to zrozumie?

Major.
I ja nie zrozumiałem, w uszach mi tylko dzwoni.
Rotmistrz.

Jednak...

Major.

Nic nie wiem.

Porucznik.

Przecie...

Major.

Nic, nic u kata! Gdy jedna mówi, druga jej zazdrości, jedna od drugiej mędrszą się mniema; tak, chociaż wszystko zawsze w jedném słowie, gadaninie końca niema, a o co rzecz idzie, mądry kto zgadnie. Jednak, czy się dowiemy czy nie, wypada przyjąć je godnie. Połączmy nasze starania. Nieszczęście tylko, że nikogo nie mamy takiego w domu, coby umiał damy przyjąć.

Porucznik.

Aha: źle, kobiét niema.

Kapelan.

Niema gdérać komu.

Rotmistrz.

Szkoda w samej rzeczy, żeśmy się ostatniej pozbyli.

Major.

Hej! Grzesiu! Rembo! Zaraz wszystko będzie.

(Rembo i Grzegorz wchodzą).
(do Remba)

Niech Kutasiński na łysego wsiędzie i dalej w pogoń za klucznicą; a jak ją dojdzie, niech baba nie trzepie, nie rozprawia, i czém prędzej na łysego wsiada.

Kapelan.

Nie uchodzi, nie uchodzi.

Porucznik
(śmiejąc się, do Remba)
I niech tęgim kłusem wraca.
Kapelan.

Ale nie uchodzi.

Major.

Ale czemu? czyż nie kłusują nasze markietanki? (do Remba) Zresztą jak zechce, niech zrobi; byle mi (patrząc na zegarek) na jedenastą klucznicę przystawił. Marsz! Jedno już jest. (Rembo odchodzi)

Rotmistrz.

Wszystko to jeszcze fraszka, ale obiad, obiad, to sęk; bo nie zwodźmy się umiejętnością Kordesza. Słynie on wprawdzie w obozie, jako najlepszy kucharz; ale cóż umie dobrze zrobić, mówiąc między nami: huzarską pieczeń i pieczeń huzarską.

Kapelan.

Nie uchodzi, nie uchodzi.

Rotmistrz.

Dla dam, innych przysmaczków, innych łakoci potrzeba. Trzeba jakiejś na stół ozdoby, coś pięknego, coś lekkiego.

Major.

Wiem, wiem czego trzeba. Wszystko to Grześ zrobi. Bywał po różnych miastach, po różnych dworach, widział różne kuchnie; Grześ, Grześ zrobi ciasta.

Grzegorz.

Ale...

Major.
A ty, mój Edmundzie, zatrudnisz się, z łaski swojej, szykiem potraw; bo to, słyszę, teraz rzecz wielkiej wagi, czy ryba po mięsie, czy mięso po rybie. A Grześ, chłopak w ciemie nie bity: zrobi, choć czego nie umie.
Grzegorz.

Ale...

Major.

Ale zrobisz ciasta.

Grzegorz.

Ale ja, Panie Majorze, dalibóg nie umiem.

Major.

Zrobisz; ja każę i basta. Jest więc i drugie. Dobrze nam się wiedzie.

Rotmistrz.

Trzebaby jeszcze przy stole jakiej rozrywki damom.

Major.

Muzyczki? Co mówicie?

Rotmistrz.

Zapewne, czegoby trzeba!... ale zkąd?

Major.

Zkąd? Grześ i Rembo trąbią doskonale.

Kapelan.

Nie uchodzi, nie uchodzi.

Major.

O, dajno pokój, Kapelanie; wszystko nie uchodzi.

Porucznik.

Ale zmiłuj się, Majorze, wszystkie do jednej, wystraszysz z własnego domu.

Major.
Czém, czém u diabła? Nie trąbiąże walca doskonale? Niech im tylko czasem Kapelan w takt głową kiwnie, a zobaczycie jak wytrąbią gładko. Ale co za myśl nagle mi przychodzi!... wybornie, przedziwnie!... Ty, ty, Rotmistrzu, musisz się tem zająć: każ postawić pod oknami jadalnego pokoju... postawić... wiesz co? zgadnij!... moździerzyk nabity... Jak krzykną: wiwat damy! rym! z moździerza.
Kapelan.

O, na honor, nie uchodzi. (wstaje)

Porucznik (wstając).

To żadnym sposobem być nie może. To nie z żołnierzami sprawa.

Major (wstając).

Ale już proszę...

Porucznik.

Uważ przecie, że to kobiéty.

Major.

Jest i kaznodzieja! Brawo, brawo, kobiety... nie wiedziałem. Coto u diabła, że ci Panowie młodzi myślą, że starzy nigdy młodemi nie byli. Jak wy teraz żyjecie, myśmy żyli dawniej... a może i lepiej, i tężej, kiedy o to chodzi. Proszę! hm! Oni tylko wiedzą, jak się z damami obchodzić. I jam całe życie nie rąbał, i jam się bawiał z damami i zawszem dogodził! zatém gadaj nie gadaj, ja z moździerza wystrzelę.

Rotmistrz.

Można bezpiecznie; bo choć się trochę popłoszą, to zapewne z przestrachu złych skutków nie będzie!

Major.

Tak jest, złych skutków nie będzie!

Rotmistrz.

A zabawić trzeba.

Major.

A zabawić trzeba. (do Grzegorza). Moździerz pod oknem postawić. Marsz! Ale, ale, proszę cię mój Grzesiu, jak będziesz trąbił, nie dmij też tak mocno, zwłaszcza w drugiej części; na tej odbitej nucie zawsze tak ci w trąbie wrzaśnie, że aż słuchać niemiło; lekko... a patrzeć na Kapelana.

(Grzegorz odchodzi. Fruzia wchodzi dygając na obie strony, Tylko Porucznik jej się odkłonił; Kapelan odwraca się i odchodzi).





SCENA VII.
Major, Rotmistrz, Porucznik, Fruzia.

Fruzia.

Moja Pani się kłania, (dygając) i prosi Pana do siebie.

Major.

Kogo? Porucznika?

Fruzia.

Nie, Pana Majora. (dygając).

Major.

Czemuż na niego patrzysz, kiedy mówisz do mnie? (po krókiém milczeniu). Idź, powiedz twojej Pani, że wieczór służyć jej będę mojemi uszami; tylko proszę, abyśmy sam na sam byli; teraz nie mam czasu. (Fruzia dyga i odchodzi).





SCENA VIII.
Major, Rotmistrz, Porucznik.

Rotmistrz.

Na co odwlekać? wcześniej później trochę, zawsze cię to czeka.

Major.

Ach, mój kochany, dobrze i dzień cały.

Rotmistrz.
Ale taką rzeczą ich odjazd nie prędko nastąpi.
Major.

Prawda i to. Odbyć potrzeba tę nieszczęsną rozmowę. Ach, wy sobie nie wystawiacie, co to za rzecz straszna.





SCENA IX.
Ciż sami, Fruzia.

Fruzia. (dygając).

Moja Pani teraz, nie wieczór chce mówić z Panem i zaraz tu przyjdzie.

Major.

Twoja pani, jak widzę, nie lubi powtarzać rozkazów.

Fruzia.

O, i bardzo nie lubi!

Rotmistrz (do Porucznika).

Dla nas tu, widzę, dzisiaj miejsca niema, chodźmy przejść się trochę, albo jedźmy konno...

Major.

Nie zostawiajcieże mnie samego! Idźcie do ogrodu, bądźcie w odwodzie.

(Odchodzą. Krótka scena niema. Major nie chce uważać Fruzi, która wdzięczy się z trzpiotostwa; odwraca się, pokręca wąsy, nuci; jednak mimowolnie jak spojrzy, zaraz się odwraca, spotkawszy jej oczy. Nareszcie Fruzia na znak wchodzącej Orgonowej wychodzi).





SCENA X.
Major, Orgonowa.

Orgonowa.

Jesteśmy sami.

Major.
Tak, jesteśmy sami.
Orgonowa.

W czterech słowach rzecz skończę.

Major.

Tego mi trzeba.

Orgonowa.

Sama mówić będę.

Major.

Tak, sama jedna.

Orgonowa.

Usiądźmy. (siadają). Z początku zaczynając...

Major.

A od końca nie możnaby zacząć?

Orgonowa.

Cóżto za myśl dzika.

Major

Bardzo roztropna, bo pamiętam, com się dowiedział z przeszłej rozmowy, i jeśli teraz podobnie...

Orgonowa.

Jakim ty się, braciszku, z wiekiem gadułą zrobiłeś.

Major.

Milczę.

Orgonowa.

Do słowa przyjść nie mogę.

Major.

Słucham.

Orgonowa.

Ponieważ chcesz służbę porzucić...

Major.

Ale ja nie chcę służby porzucać.

Orgonowa.

Naco to kryć?

Major.
Szczérze mówię.
Orgonowa.

Na wsi chcesz osiąść.

Major.

Ani myślę.

Orgonowa.

Tylko nie sprzeczaj się ze mną, bo nigdy nie skończę.

Major.

Słucham więc.

Orgonowa.

Bardzo robisz rozumnie, ale trzeba... trzeba, trzeba, krótko mówiąc, abyś się ożenił.

Major (zrywając się).

Czyś Waćpani szalona?

Orgonowa.

Grzecznie, niema co mówić.

Major (siadając).

Chciałem powiedzieć: chyba byłbym szalony!

Orgonowa.

Dla czego?

Major.

Spojrzyj na mnie, a masz odpowiedź. Mnie? w tym wieku, brać młodą żonę? Co za myśl! co za myśl! Nigdy małżeństwa nie byłem przyjacielem a tém bardziej teraz. W obozie posiwiały, szabla i koń, to moje były kochanki; a jeślim czasem pokochał, to po huzarsku: póki dobrze, póty miłość. I ja teraz mam się w amory wdawać? Byłbym szalony, a jeszcze szaleńsza ta, coby się za mnie wybrała.

Orgonowa.

Ja więc dziś mówić nie będę.

Major.
Gadaj sobie Waćpani na wszystkie cztéry wiatry, gadaj do sądnego dnia, ale nie o mojém ożenieniu.
Orgonowa.

Chwilę tylko cierpliwości; ożenienie ożenieniu nie równe.

Major (na stronie).

Zawsze djabła warte.

Orgonowa.

Nie wiesz kogo ci za żonę przeznaczam.

Major.

Nie ciekawym.

Orgonowa.

Moję Zosię.

Major.

To dziécię?

Orgonowa.

Ma lat ośmnaście.

Major.

A ja pięćdziesiąt sześć; cztery lata starszy od Waćpani.

Orgonowa.

Bez rachuby, bardzo proszę.

Major.

Nawet podobno Waćpani pięćdziesiąty trzeci.

Orgonowa.

Same, widzę, obelgi odnoszę za moje dobre chęci.

Major.

Za dobre chęci dziękuję, a układu nie przyjmuję.

Orgonowa.

Zastanów się tylko, uparty Majorze: dziewczyna na wsi bogobojnie wychowana, cały swój los zawdzięczać ci będzie, będzie kochała, szanowała, więcej jak ojca, niż męża; a ty otoczony dziećmi...

Major.

Trudno, trudno.

Orgonowa.

Będziesz błogosławił chwilę, w której zostałeś powolnym moim zamiarom. Nie gardź, proszę cię, szczęściem, które ci się zdarza.

Major.

Szczęściem nie gardzę; ale szczęścia nie widzę zatruć czyją młodość dolegliwościami wieku starego i wystawić się na pośmiewisko całego pułku huzarów.

Orgonowa.

Co za troska! Niechno się trafi któremukolwiek z tego całego pułku huzarów, młoda, ładna, dobra dziewczyna; a zobaczysz, że co innego drugiemu radzić, a co innego samemu działać. Dlatego proszę pana brata, zaprzestać wszelkich narad z tym swoim Rotmistrzem, z tym swoim kapelanem i z tym swoim wysmukłym Porucznisiem. Każdy odradzać ci będzie a sam gdyby mógł, ożenił by się trzy razy. Namyśl się więc, ale sam, bardzo proszę.

(odchodzi)





SCENA XI.

Major.

Krótkie namyślenie, bardzo krótkie. Mam rozum, Bogu dzięki. (woła przez okno.) Chodźcieno koledzy! — Powiem im: czemu nie mam powiedzieć? Będą się śmieli wraz ze mną. Mnie się żenić? mnie! Dreszcz mnie przechodzi. Młoda żona! ha, ha, ha, piękną zacząłbym kampanią.





SCENA XII.
Major, Rotmistrz, Kapelan, Porucznik.

Major.

Siadajcie (siadają w koło stołu).
Dowiedziałem się nareszcie o co chodzi. Fraszka! Co powiecie... chcą mnie ożenić.

Wszyscy.

Ożenić?

Major (śmiejąc się).

Tylko ożenić.

Porucznik.

Z kim?

Major

Z Zosią, moją siostrzenicą.

Kapelan.

Nie uchodzi, nie uchodzi.

Porucznik (na stronie).

Co słyszę! (do Majora) A Major?

Major.

I możesz się pytać.

Rotmistrz.

Nie chce, oczywiście.

Major.

Chybabym oszalał.

Kapelan.

Brawo.

Major.

Ale miarkuję, że moje Panie siostry nie tak łatwo odstąpią zamiaru.

Porucznik.

Przymusić, nie przymuszą.

Major.

Zapewne. Ale chciałbym jak najmniej o tém słyszeć.

Rotmistrz.

Niech gadają, a my nie słuchajmy.

Major.

Nie sposób nie słuchać.

Rotmistrz.
Uprzykrzy im się nareszcie.
Major.

Co, gadanie? żartujesz, Panie kolego.

Porucznik.

Trzeba to rozważyć.

Major.

Bylem się nie żenił.

Kapelan.

Nie uchodzi.

Rotmistrz.

I ja tak myślę.

Porucznik

I ja także. Ale cóż Zosia na to?

Major.

Jeszcze nie wiem.

Rotmistrz.

Moje więc zdanie...





SCENA XIII.
Ciż sami, Orgonowa, Zofia.

Orgonowa.

Cóżto? rada wojenna. (Wszyscy wstają, milczenie).

Major.
(Cicho do Rotmistrza przy nim stojącego.)

Rotmistrzu, powiedz, proszę, że to być nie może.

Rotmistrz (podobnież do Kapelana).

Kapelanie powiedz jej co myślisz.

Kapelan (do Rotmistrza).

Nie uchodzi; niech Major mówi.

Rotmistrz (do Majora).

Powiedz, że nie chcesz.

Major.
Uradziliśmy...
Orgonowa.

Pewnie nic dobrego. (milczenie; biorąc na stronę Majora) Zostańmy się sami.

Major.

Dziękuję, tego nie potrzeba.

Orgonowa.

Panowie pozwolą... (kłania się, Oficerowie odchodzą) No Majorze, teraz możesz z Zosią...

Major.

Ależ, pani siostro...

Orgonowa.

Zostawiam was sam na sam.

Major.

Ale... zatrzymaj się... później...

Orgonowa.

Trzeba skończyć. Zosiu, słuchaj...

Major (idąc ku drzwiom).

Pozwól... zaraz... krew z nosa...

Orgonowa.

Ale wrócisz?

Major.

Wrócę, wrócę. (odchodzi).





SCENA XIV.
Orgonowa, Zofia.

Orgonowa.

Proszę sobie z głowy wybić wszystkie romanse, jakieś tylko kiedykolwiek słyszała, albo może przypadkiem i czytała. Dla losu, nie dla miłości idzie się za mąż. Twój wuj jest człowiek uczciwy, ma dobrą wieś, która pewnie w inne wpadnie ręce jeśli się z tobą nie ożeni.

Zofia.

Ależ, kochana matko, mam nadto dobre o nim mniemanie, abym mogła myśleć, że mnie zechce mimo mojej woli.

Orgonowa.

Jakto mimo woli? czyż masz Waćpanna inną, jak matki wolę?

Zofia.

Wypełnić ją mogę; ale mieć tę samą, trudno sercu rozkazać.

Orgonowa.

Tylko nic o sercu.

Zofia.

Nareszcie, może on nie zechce dla siebie samego.

Orgonowa.

Zechce, jak ty zechcesz. Znam go dobrze, nieraz mi już ustąpił dla tego tylko, aby się nie sprzeczać.

Zofia.

Dlaczegoż, kochana matko, koniecznie pragniesz tego małżeństwa?

Orgonowa

Dla twojego szczęścia.

Zofia.

Ale jeśli to będzie mojém nieszczęściem?

Orgonowa.

Nadtoś jeszcze młoda, byś to nadal rozpoznać mogła. Matka za córkę stanowić powinna.

Zofia.
Jestem jednak w stanie poznać, że jego wiek z moim wcale niestosowny.
Orgonowa.

Jak się ząbki przecierają! ktoby się spodziewał... Wiek niestosowny!... Młodzik jaki, trzpiot, byłby Waćpannie dogodniejszym?

Zofia.

Ten, coby mi się podobał, byłby najdogodniejszym.

Orgonowa.

Dość tego... więcej ani słowa... Nie pójdziesz za Majora, to wiesz co się czeka.

Zofia.

Ach, kochana matko, cóż ja ci przewiniłam. (płacze)

Orgonowa.

Słuchaj, Zosiu, ja cię kocham, szczérze twego szczęścia pragnę. Nie bądź więc dzieckiem, nie opuszczaj losu, który ci się zdarza. Mój brat jest charakteru łagodnego, ulegającego, żona z nim zrobi co zechce; tylko nie trzeba tracić odwagi, jeśli z razu znajdą się trudności. Każdy mąż z początku o tém tylko myśli, aby nie dać się zawojować. Sroży, puszy się, rozkazuje, wszystko na swojém postawić musi, Pan, Pan samowładny, pierwszych tygodni. Ale tylko cierpliwości, tylko cierpliwości; zmorduje go, sprzykrzy mu się ciągła walka i ciągła straż siebie samego, a żona rozumna co sobie raz ułoży, nigdy odstąpić nie powinna i jedną zawsze drogą, krok po kroku stawiąc, powoli, powoli, ale nieochybnie dojdzie do celu, a tym jest: być Panią w domu, (z pokorą) a Pana uznawać. Zostawiam cię; bądź rozsądną, bądź posłuszną matce a dobrze wyjdziesz; Major tu zaraz będzie, staraj mu się podobać (głaszcząc ją pod brodę) i pamiętaj, że na tém twojém zamęściu polega szczęście twojej matki. (odchodzi.)





SCENA XV.
Zofia
później Porucznik.

Zofia (po krótkiém myśleniu.)

Myślę, myślę i pewnie nic dobrego nie wymyślę. Matce oprzeć się trudno; szczęścia wyrzec się trzeba. Ach, Edmundzie! Edmundzie! Nic nie będzie z naszej miłości.

Porucznik
(który się był zatrzymał w głębi).

Z kądże ta smutna wróżba?

Zofia.

Dobrze, żeś nadszedł. Radź czémprędzej... zmiłuj się... radź co robić, bo zginiemy oboje.

Porucznik.

Zginiemy, a to dla czego?

Zofia.

Czyż nie wiesz, że jest wolą mojej matki, abym poszła za Majora?

Porucznik.

I cóż z tąd?

Zofia.

Edmundzie, cożto za pytanie? Miałożby twoje oświadczenie przed chwilą nie być szczére? Miałożby mnie zawieść serce moje?

Porucznik.

Ani jedno, ani drugie. Matka chce wydać cię za Majora, a ja właśnie z jego oświadczeniem przychodzę, że bardzo cię kocha i właśnie dla tego, że kocha, żenić się z tobą nie myśli i nie chce.

Zofia.
To jeszcze nie koniec
Porucznik.

Droga Zofio! miejmy nadzieję; chciejmy ją mieć. Od chwili jak cię tu zoczyłem, jakieś niewymowne przeczucie szczęścia, duszę moję napełnia. Ciebie tu spotykam, ciebie, którą od tak dawna napróżno szukałem.

Zofia.

I mego ojca wszystkie starania były daremne; nie mógł się nawet dowiedzieć, z którego pułku byli żołnierze, na których czele wyrwałeś go śmierci, a mnie najokropniejszemu nieszczęściu. W ostatniej życia godzinie wspominał cię z wdzięcznością i mnie ją przekazał w jedynej spuściznie.

Porucznik.

Więcej niż wdzięczność, zyskałem miłość twoję.

Zofia.

Najszczérszą i najświętszą, bo uprawnioną ostatnią wolą ojca.

Porucznik.

Innych praw nie roszczę.

Zofia.

A mogęż zapomnieć...

Porucznik.

Kochana Zofio! wierz mi... moja czynność wychodzącym z niebezpieczeństwa zdała się dziełem anioła; ale w rzeczy, ledwie warto ją wspomnieć. Żałowałem tylko, że zbliżający się nieprzyjaciel nie dozwolił mi zabezpieczyć dalszej waszej podróży i że w tém zamieszaniu żadnej a żadnej nawet o waszém nazwisku nie powziąłem wiadomości.

Zofia.

Mój ojciec w podróży, został przymuszony nagłą słabością zatrzymać się dni kilka w domku jednego leśniczego. W trzy dni po przechodzie naszego wojska, stanęło we wsi kilkuset różnej broni żołnierzy. Rabunek zaczął się wkrótce i do tego stopnia doszedł wściekłości, że podpalano domy bez żadnej przyczyny. Odciągnięta od ojca, widziałam już zajmujący się dach, gdy głos twój, słuch mój uderzył. Zdało mi się zaraz wtenczas, że słyszę głos znajomy, i potém, ile razy cię wspominałam, zawsze jak dawną znajomość: serce moje twojém było, nim się jeszcze zbliżyłeś do niego.

Porucznik.

Jak ja, tak i każdy oficer byłby cię ojcu powrócił i kazał pożar ugasić. Szczęście więc tylko moje, że mnie się to trafiło. Patrz, Zofio, wstążka którą upuściłaś; od tego czasu nie zeszła z serca mego: nie wiedząc gdzie, kto jesteś, jej wierny byłem.

Zofia.

Zosobna, widzę, Bóg przyjął przysięgi nasze. Ale, Edmundzie, moja matka nic o tém nie wie. Nieszczęściem rodzice moi nie żyli z sobą od lat dziesięciu i dość byłoby powiedzieć, że to było wolą męża, aby ją nieprzebłaganą na zawsze uczynić.

Porucznik.

Nic więc jej jeszcze o tém nie mówmy.

Zofia.

Zwierz się Majorowi, wezwijmy jego pomocy.

Porucznik.

Mógłbym ufać jego pomocy, gdyby tylko nie w tej mierze. Jest niezwyciężonym nieprzyjacielem małżeństwa i choćby mi nie przeszkadzał, straciłbym pewnie jego przyjaźń, może i szacunek.

Zofia.
Nieszczęsne uprzedzenia!
Porucznik.

Z drugiej strony jestem pewny, że moim rywalem nie będzie; raz, że się mniej boi całego szwadronu nieprzyjacielskiego, niż jednej żony; a powtóre, że nadto szlachetnie myśli, aby chciał być sprawcą czyjegokolwiek nieszczęścia.

Zofia.

Ale wiedz jeszcze o tem, że jeżeli nie pójdę za niego, Smętosz, obrzydły człowiek, głupi, brudny, stary lichwiarz moję rękę ma otrzymać.

Porucznik.

Czy podobna aby matka?...

Zofia.

Podług niej, majątek szczęściem, a do tego, mówiąc miedzy nami, jest trochę upartą.

Porucznik.

To źle, bardzo źle. (myśli.)

Zofia

Jednak kochających, mówią, Bóg nie opuszcza; może matka zmiękczy się prośbami naszemi.

Porucznik (po krótkiém milczeniu).

Nie, na niepewne losu nie stawmy.

Zofia.

Cóż robić?

Porucznik (po krótkiém milczeniu).

Przykra rzecz udawać, zwłaszcza z przyjaciołmi; ale ich uprzedzenia często nierozsądne, uprawniają poniekąd niewinne oszukaństwo. Trzeba więc, abyś oświadczyła Majorowi, że chcesz pójść za niego.

Zofia.

Dla Boga! to pójdę.

Porucznik.

Tego się nie lękaj, ja ręczę. Twoja matka, widząc cię przychylną zamiarowi swojemu, nie straci nadziei przywieść go do skutku i odpowie Smętoszowi, a Major coraz bardziej przynaglony, przyjmie łatwo ostrożnie podsuniętą myśl, mną wyręczyć siebie.

Zofia.

Ach, toby dobrze było.

Porucznik.

Staraj mu się jednak podobać; bo zakochać się nie zakocha, a dobrze będzie jak pojmie, dla czego ja kocham.

Zofia.

Mam więc...

Porucznik.

Być matce powolną i Majorowi przyjazną.

Zofia.

Jesteś jednak pewny, że nie zechce...

Porucznik.

Ach, tak pewny jestem, jak ty mojej, ja twojej miłości.

Zofia.

Jakikolwiek skutek otrzymamy, Edmundzie, serce Zofii twojém do śmierci.

Porucznik (całując ją w rękę).

Już samo to zapewnienie jest mojém szczęściem. Ale idź, uwiadom matkę o odpowiedzi Majora i postępuj sobie stosownie do naszego układu; miłość i nadzieja niech naszém hasłem będzie.

Zofia.

Do zgonu.





AKT II.
Ten sam pokój. Zamiast broni pootwierane pudełka ze stroikami; zamiast szachów zwierciadło. Na tureckiej głowie czépeczek, na celu suknia. Mapy, klatki sprzątnięte. Słychać za sceną trąbienie, a potém mocny wystrzał.



SCENA I.
Fruzia,
potém Juzia, Zuzia.

Fruzia (wybiegając).

Juziu, Juziu! Zuziu! Juziu, Zuziu!

Juzia (wbiegając).

Czego?

Zuzia (wbiegając)

Cóż tam?

Fruzia (biegając po pokoju.)

Panie się zlękły, Panie chcą zemdleć.

Zuzia (ku drzwiom biegnąc).

Dla Boga!

Juzia (ku drzwiom.)

Może zemdlały?

Fruzia (wybiegając).

Niema gdzie! niema gdzie!





SCENA II.

(Major prowadzi Panią Orgonową całkiem na nim wspartą, powoli do jej pokoju; przy niej Zosia, za nią Fruzia. Poczekawszy, Rotmistrz prowadzi podobnież Panią Dyndalską z Juzią; przechodzą do swojego pokoju. Poczekawszy, Porucznik podobnież pannę Anielę, (Grzegorz z drugiej strony, trąba w ręku) i przy drzwiach zostaje. Kapelan na końcu
wchodzi z zawiązaną serwetą, staje w środku na przodzie sceny i tak nieporuszenie stoi do końca sceny.)
(słychać w pokojach)

Wody! wody! wody;

(Grzegorz wybiega i wkrótce wraca, w jednej ręce trąba, w drugiej konewka ogrodowa.)
Fruzia (we drzwiach).

Wody! (Grzegorz ku niej biegnie)

Juzia (we drzwiach.)

Wody! (Grzegorz ku niej biegnie)

Zuzia (we drzwiach).

Wody! prędzej! (Grzegorz wybiega za nią)

(Dziewczęta i Porucznik przebiegają scenę w różnym kierunku z flaszeczkami, szklankami i. t. d.)





SCENA III.
Major, Rotmistrz, Kapelan, Grzegorz.


(Kapelan zawsze w swojém miejscu z założonemi rękoma Grzegorz zadyszany, w głębi)

Major (obcierając czoło).

Ktoby się spodziewał!

Rotmistrz (podobnież)

Któż to mógł przewidzieć!

Major.

Nie trzeba było stawiać pod samém oknem.

Rotmistrz.

Wystrzał był za mocny.

Major.

W samej rzeczy, że mocny; któż nabijał?

Rotmistrz

Grześ.

Major.
Pewnie dałeś więcej prochu?
Grzegorz.

Troszeczkę, troszeczkę tylko, Panie Majorze.

Major. (chodząc.)

Troszeczkę! U niego to nic nie znaczy! troszeczkę! Otoż masz, co to troszeczkę narobiło.

Rotmistrz (chodząc).

Nie byłyby się tak polękły.

Major (chodząc.).

Tak, nareszcie może byłaby jedna zemdlała.

Rotmistrz (chodząc).

Tak jedna, a niech i dwie.

Major (chodząc)

Tak, niech i dwie, ale trzy!

Rotmistrz.

Trzy od razu!

Major.

Trzy, trzy od razu!

Kapelan.

Posłać po doktora... krew im puścić.

Rotmistrz.

Nim przyjedzie...

Major.

Lepiej niech im Grześ krew puści.

Kapelan.

Nie uchodzi, nie uchodzi.

Grzegorz.

(Stojąc prosto przed Majorem). Panie Majorze, podejmuję się.

Kapelan.

Nie można.

Major.

Ale kiedy umie... sam widziałem... puszczał raz mojemu trębaczowi, jak go koń uderzył... prawda że nie do razu, ale jednak...





SCENA IV.
Ciż sami i Porucznik.

Porucznik.

Przecie nasze damy przyszły do siebie. Pani Orgonowa ma jeszcze tylko spazmatyczne ziewanie.. Pani Dyndalska lekką kolkę... a Panna Aniela cokolwiek dreszczy.

Grzegorz.

Pan Major nie każe?

Major.

Już nie potrzeba. (Grzegorz odchodzi.)

Porucznik

Wszystko ustanie po chwili spoczynku.

Major.

Bogu dzięki.

Rotmistrz.

Chodźmy do obiadu.

Fruzia.
(wchodzi i dygając przed Majorem).

Moja Pani prosi Pana, abyś Pan kazał, aby konie w stajni nie hałasowały. Bardzo tupają i kichają a to szkodzi nerwom mojej Pani. (odchodzi).

(Oficerowie spoglądają na siebie w milczeniu).
Rotmistrz.

Nerwom szkodzi.

Major.

Koniom kazać, aby nie hałasowały. Grzesiu! (Grzegorz wchodzi, Rotmistrz i Major chodzą.) Konie ze stajni wyprowadzić.

Grzegorz.

Dokąd?

Major.
Dokąd chcesz... niech koczują.
(Grzegorz odchodzi, Józia wchodzi).
Józia (dygając przed Majorem.)

Moja Pani prosi, aby Pan kazał powynosić z domu wszystkie armaty, fuzye i pałasze, bo się lęka nowego przypadku i spać nie może. (Józia odchodzi, chwila milczenia.)

Rotmistrz.

Armaty powynosić.

Major.

I pałasze. Grzesiu! (Grzegorz wchodzi) Broń zebrać i na strych wynieść. (Grzegorz odchodzi, Zuzia wchodzi).

Zuzia.
(dygając przed Majorem.)

Moja Pani prosi, abyś Pan kazał zakadzić pod oknami, bo proch bardzo śmierdzi, z czego dreszcz się powiększa. (odchodzi, chwila milczenia).

Major.

Grzesiu!

Rotmistrz.

Czegoż chcesz? (Grzegorz wchodzi)

Major.

Kazać zakadzić.

Rotmistrz.

Na dworze?

Kapelan.

Bądźcie zdrowi.

Major.

Dokąd?

Kapelan.

Jadę.

Rotmistrz.
Odstępujesz nas?
Kapelan.

Nie wytrzymam.

Rotmistrz.

A, to i ja pojadę.

Major.

A, to weźcież i mnie z sobą.

Porucznik.

Ale, moi Panowie, jakże chcecie same damy zostawić?

Major

One sobie tu poradzą.

Porucznik.

Ale one was nie puszczą.

Major.

Cicho! (ciszej) Trzeba w sekrecie odjechać.

Rotmistrz (cicho).

Trzeba uciec w sekrecie.

Kapelan.

Uciekajmy.

Major (do Grzegorza cicho).

Kulbaczcie konie.

Porucznik.

Majorze, Rotmistrzu!...

Major.

Pst... zbierzmy się...

Rotmistrz.

I w nogi. (odchodzą na palcach do swoich pokojów.)

Porucznik (sam.)

A to pięknie! Jechać nie mogę... sam nie zostanę... co tu robić?... trzeba przeszkodzić tej ucieczce. Gdybym mógł...

(idzie ku drzwiom Zofii, powoli otwiera; na jego znak Zofia wychodzi)





SCENA V.
Porucznik, Zofia.

Porucznik.

Zofio źle się dzieje.

Zofia.

Cóż takiego?

Porucznik.

Major, Rotmistrz i Kapelan, przestraszeni tém co się stało a bojąc się jeszcze bardziej, co ich nadal czeka, ułożyli ucieczkę.

Zofia.

Jakto? chcą odjechać?

Porucznik.

Tak jest, tajemnie. Idź, powiedz to matce; tylko nie mów, że wiesz odemnie. Ja także z nimi muszę się wybierać.

Zofia.

Cóż pomoże moja matka?

Porucznik.

Już ona sobie poradzi, tylko idź i powiedz.

(Odchodzą w przeciwne strony.)
Major, Rotmistrz, Kapelan wychodzą bardzo ostrożnie, i na palcach powoli postępują; mantelzaczki pod pachą, przy pałaszach. Dają sobie znak, aby być cicho, a zszedłszy się na środku, wychodzą oglądając się i powoli.
Fruzia, a potém Józia i Zuzia przebiegają ze drzwi do drzwi jak w scenie drugiéj).





SCENA VI.
Orgonowa, Dyndalska, Aniela, Fruzia, Józia, Zuzia.

(Wybiegają ze swoich pokojów; za każdą służąca kończąca ją ubierać. Stają bez tchu na przodzie sceny w koło tuż koło siebie; żadna przemówić nie może.)
(chwila milczenia).
Dyndalska (odetchnąwszy).

Chcą uciekać!

Aniela.

Uciekać!

Orgonowa.

...ciekać!

Dyndalska.

Nie puszczać!

Orgonowa.

Biegaj Dyndalsiu!

Dyndalska.

Skocz Anielko!

Aniela. (do dziewcząt).

Biegajcie!

Orgonowa.

Czekajcie!... proście... Major niech tu przyjdzie... Nie odstępujcie go i kroku... biegajcie!





SCENA VII.
Orgonowa, Dyndalska, Aniela.

(siadają)

Orgonowa.

Rzecz niesłychana!

Aniela.

Nie do uwierzenia.

Dyndalska.

Sprawka Panow doradców.

Orgonowa.

Nie inaczej, samby nie śmiał.

Dyndalska.

Panu Rotmistrzowi wszystko nie na rękę.

Orgonowa.

I Kapelanowi.

Aniela.
Albo i porucznikowi.
Orgonowa.

Ten nic nie znaczy.

Aniela.

Nie wierz temu, siostruniu.

Orgonowa.

Już ja ci ręczę. On ani pomoże, ani zaszkodzi. Jest, czy go niema, wszystko jedno. Ale ci starzy, ci starzy, jak zaczną ruszać wąsiskami, toby w ogień wlazł jeden za drugim.

Dyndalska.

Póki będą z sobą, póty próżne nasze starania. My gadamy, gadamy, a Pan kolega kiwnie głową, i jużci po wszystkiemu.

Orgonowa.

Rotmistrz najstraszniejszy.

Aniela.

Kiedy tak... poświęcę się waszemu dobru: pójdę za niego.

Dyndalska.

Ależ on ma rozum, kochany aniołku.

Aniela.

A dowcip Waćpani.

Orgonowa.

Niech się stara mu podobać... albo go podbije, albo go wystraszy; zatém zawsze dobrze.

Aniela.

Chcę wam służyć mimo waszych urągań i zobaczycie, że swego dokażę.

Orgonowa.

Majora rozczulać.

Dyndalska.

Nie dać mu odetchnąć.

Orgonowa.
Ani momentu; jak go zmęczymy, to na wszystko przystanie. Ja go znam dobrze.
Dyndalska.

Kapelana z obydwoma poróżnić.

Orgonowa.

Ile możności mu dokuczać.

Dyndalska.

Zręcznie słówko wsunięte, najlepszych często poróżni przyjaciół.

Orgonowa.

Już ja to biorę na siebie; na waszém świadectwie polegam.

Aniela.

Otóż i Major.





SCENA VIII.
Orgonowa, Dyndalska, Aniela, Major i dziewczęta.

(Fruzia wchodzi poważnie, za nią Major, za nim Józia i Zuzia; zostają przy drzwiach chichotając się między sobą. Chwila milczenia. Na znak Orgonowéj dziewczęta odchodzą.)

Orgonowa.

Witamy z podróży. (Major się kłania).

Dyndalska (po krótkiém milczeniu).

Gdzież się pan brat wybierał?

Major.

Chciałem konia przejechać.

Orgonowa.

Konia przejechać?

Major.

Konia przejechać.

Orgonowa.

Tak, mały spacer zrobić?

Major.
Mały spacer zrobić.
Orgonowa.

I wrócić?

Major (z westchnieniem).

I wrócić.

Orgonowa.

Prędko?

Major.

Tak... to jest... nie wiem... bo to...

Orgonowa.

Naco to udawać? lepiej prawdę powiedzieć.

Major.

Dobrze Waćpani mówisz, nie umiem i nie chcę udawać. (wstają).

Orgonowa.

Chciałeś nas więc odjechać?

Major.

Chciałem.

Orgonowa.

Same zostawić?

Major.

Same zostawić.

Orgonowa.

Tajemnie?

Major.

Bez pożegnania.

Orgonowa.

Do tego stopnia posunąłeś niegrzeczność.

Major.

Mylisz się Waćpani; to nie była niegrzeczność.

Orgonowa.

Tylko uprzejmość.

Major.

Nie inaczej.

Orgonowa.
W nowym wcale sposobie; gości w domu odjeżdżać.
Major.

Myślałem, że im bezemnie lepiej będzie. Nie umiem, przyznam się, dam przyjmować, i przy najlepszej chęci mógłbym nabroić z niewiadomości wiele złego. Już raz z mojej winy dostałyście mdłości; któż ręczy, że nie pomrzecie jak was jeszcze lepiej uczcić zechcę? Mógłżem zgadnąć, że konie powiększają spazmy, proch dreszcz a pałasze kolki? I mogęż wiedzieć, czego wam trzeba a czego nie trzeba?

Orgonowa.

Wszystkobyś wiedział, gdybyś był kontent z naszego przybycia. Ale, niestety! siostry kochające cię... siostry dawno cię niewidzące...

Dyndalska.

Utęsknione brata uściskać...

Orgonowa.

Mimo wszelkich trudności, wybierają się do ciebie...

Dyndalska.

W najniegodziwszą drogę...

Aniela.

Ugrzęzłyśmy dwa razy.

Major.
(z westchnieniem na stronie.)

Ach, któż was wyciągnął na moją biédę?

Orgonowa.

Przyjeżdżają zająć się twojém szczęściem...

Dyndalska.

Troskliwe o twoje dobro...

Orgonowa.

I tak je przyjmujesz?

Aniela.
Chcesz porzucać.
Orgonowa.

Uciekasz od nich.

Dyndalska.

Bez względu na ich słabe zdrowie...

Orgonowa.

Nerwy nadwerężone.

Dyndalska.

Takaż to miłość braterska!

Orgonowa.

Taka wdzięczność! ach, to boli! (zaczyna płakać).

Major.

Ale, moja Pani siostro...

Dyndalska.

Niewdzięczność, i od brata! (zaczyna płakać).

Major (do Dyndalskiej)

Ale, Pani siostro...

Aniela.

Odpycha serca nasze! (zaczyna płakać).

Major.

Ale moja Panno siostro...

Orgonowa.

Bądźże tu uczynną; ach! ach!

Dyndalska.

Ach! ach!

Aniela.

Ach! ach!

Dyndalska (rzucając się na krzesło).

Kolki!

Aniela (podobnież).

Słabo mi.

Orgonowa (podobnież)

Spazmy!

Major.

Tylko nie mdlejcie, dla Boga! (milczenie). Mdleją; co tu robić? Hej! jest tam kto?... wody! wódki! octu!... czy pogłuchli... Grzesiu! Grzesiu! (wracając się ku nim). Mdleją co robić?... Grzesiu, wystrzel z moździerza! (zrywają się wszystkie).

Orgonowa.

Nie wystrzel, nie wystrzel!

Dyndalska.

Dla Boga! nie wystrzel.

Aniela.

Już mi trochę lepiej.

Major.

Moje panie siostry, gadajcie, róbcie co chcecie, tylko nie mdlejcie; bo do wszystkich diabłów...

Aniela.

Ach, fi! co za brzydkie słowo!

Major.

Widzisz Waćpanna, że ani dam przyjmować, ani z niemi umiem rozmawiać. Jednak co każecie wypełnię, prócz jednego ożenienia; tém służyć nie mogę.

(Dyndalska i Aniela, którym Orgonowa szepnęła, wychodzą do jej pokoju)





SCENA IX.
Orgonowa, Major.

Orgonowa.

Któż Waćpana do ożenienia zmusić może? Kto Waćpana ciągnie do ołtarza? Wszak wszystko od twojej woli zależy i tylko uprzejmości trochę od ciebie żądamy. Bądź z nami dni kilka, wierz, że szczerze radzimy, nie słuchaj kolegów i staraj się poznać Zosię.

Major.
Na co to się wszystko przyda?
Orgonowa.

Przynajmniej jedno słowo przemów do niej. Dla czegoż tak niemiłosiernie gardzisz tém biedném dziecięciem! Płaczu biedaczka utulić nie może.

Major.

Znowu płacz; a to wszyscy...

Orgonowa.

Otóż i ona... (Zofia przychodzi) Zostawiam was sam na sam; spodziewam się, że się sobie podobacie. (do Majora na stronie). Miej wzgląd na jej młodość. (do Zofii na stronie) Bądź rozsądna, o twój los idzie.





SCENA X.
Major, Zofia.


(chwila milczenia).

Major.

Mościa panno...

Zofia.

Kochany wuju.

Major (łagodniej).

Moja panienko.

Zofia.

Co każesz?

Major (łagodniej).

Moja Zosiu.

Zofia.

Słucham.

Major (na stronie).
Diabli nadali taką sprawę! (do Zofii). Zapewne... bez wątpienia... oczywiście... wiesz to... ten... to jest, zamiar twojej matki względem... względem...
Zofia.

Wiem.

Major.

Cóż ty na to?

Zofia.

Ja, nic.

Major.

Mów szczérze.

Zofia.

Szczérze mówię. (na stronie). Pierwsze kłamstwo.

Major.

Więc nic?

Zofia.

Nic.

Major (na stronie).

Rzecz dziwna! (do Zofii). Jednak cię to trochę martwi?

Zofia.

Bynajmniej.

Major.

Widzą z oczów.

Zofia.

Mylisz się Waćpan dobrodziej.

Major.

Mylę się? (na stronie) Rzecz dziwna! Jakto tej biedaczce powiedzieć: ja ciebie nie chcę? czy diabli nadali! (do Zofii po krótkiém myśleniu) Moja panienko, chciałbym, abyśmy się mogli zrozumieć.

Zofia.
I ja tego jedynie pragnę.
Major.

Dla dobra nas obojga.

Zofia (na stronie).

Ach, Edmundzie, Edmundzie, jakże trudną mi dałeś rolę!

Major.

Twój los szczérze mnie zajmuje.

Zofia (na stronie).

I ja go muszę zwodzić!

Major.

Powiedz mi więc: chcesz iść za mąż?

Zofia.

Tak jest.

Major.

Za mnie?

Zofia.
(po krótkiém wachaniu się, cicho.)

Tak jest.

Major.

To nie dobrze.

Zofia.

Dla czego?

Major.

Dla czego?

Zofia.

Tak jest, dlaczego nie dobrze?

Major.

Zdaje mi się, ża Waćpanna możesz to łatwo zmiarkować.

Zofia.

Wcale nie.

Major.

Przynajmniej, dobrego nic nie widzisz?

Zofia.
I owszem.
Major.

I owszem? (na stronie) Rzecz dziwna! (do Zofii) Mnie się zdaje, że nie byłabyś szczęśliwą.

Zofia.

Od niego to zależeć będzie.

Major.

Ach, nietylko od mojej woli zależeć będzie, ale i od wielu, wielu okoliczności.

Zofia.

Tych trudno przewidzieć.

Major.

Po części, moja panienko, po części. Nigdy nie zgłębiałem, co stanowi istotne szczęście w małżeństwie: mniemam jednak, że dwie osoby dobierać się powinny, jak para koni: równy chód, równy zwrot, równy ogień, wtedy dobrze się jedzie a mniej się morduje. Ale kiedy jeden bystry a drugi leniwy, ten miękki, tamten twardo-usty, ten ciągnie, tamten skacze; to diabła warto! prawda panienko! Powiedzże mi teraz Waćpanna, jakbyśmy się pobrali, do której pary koni będziemy podobni? do pierwszej, czy do drugiej? Podobnoś do drugiej: Waćpanna byś biegła, ja się już potykam; Waćpanna byś skakała, ja już pokaszluję. Śmiej się, śmiej; lepiej śmiać się, niż głupstwo zrobić.

Zofia.

Nie myśl, ale porównanie rozśmieszyło mnie trochę.

Major.

Więc bez porównania. Waćpanna młoda, lubisz bawić się, i dobrze że lubisz, bo to na to pora. Potrzebujesz zatém męża, coby się także lubił bawić; coby cię woził po spacerach, ucztach, balach, teatrach, coby po nocy na piszczałce przygrywał gdzieś tam nad strumykiem, gdzieś tam przy księżycu, jak to tam w waszych romansach opisują. A ja, moja panienko, nie do tego: w dzień służbą zajęty, wieczór fajkę palę a w nocy chrapię, aż sie okna trzęsą.

Zofia.

Czyliż tylko uciech i rozrywek w małżeństwie upatrywać trzeba? Jestże młodość wieczną, abyśmy zapominali o późniejszym wieku? Za nicże liczyć uczciwość, łagodność, stałość charakteru tego, z którym mamy przebyć jak wiosnę tak i zimę życia naszego? Męzkiemi tylko cnotami mężczyzni zyskać mogą nasze serca. Dobra sława męża jest także sławą żony, a jednostajna spokojność jest podług mnie istotném szczęściem.

Major.

Bardzo rozsądnie. bardzo, bardzo rozsądnie; z tém wszystkiém mój wiek...

Zofia.

Wiek doświadczenia.

Major.

Niektóre dolegliwości...

Zofia.

Któż bez nich?

Major.

Moje wady...

Zofia.

Któż ich niema?

Major.

Ja sam czuję, że można być grzeczniejszym, przyjemniejszym w towarzystwie. Trudno mi się będzie odmienić; nie umiem w bawełnę obwijać.

Zofia.
Dowodzi otwartość.
Major.

Przykrą czasem bywa ta żołnierska otwartość.

Zofia.

I owszem.

Major.

I owszem? (na stronie). Rzecz dziwna! dziewczyna młoda, ładna a rozsądna... rzecz dziwna! (do Zofii). Ale, moja panienko, nie mówiąc do ciebie, wiele bardzo idzie za mąż dla zyskania wolności... wolności... rozumiesz Waćpanna, jak ja to rozumiem? Jeślim więc na męża niestworzony, to témwięcej na takiego, coby cierpiał pewne figle.

Zofia.

Zbytecznej wolności, wolności bez granic nie pragnę, ale i niewoli w małżeństwie nie spodziewam się znaleść; wzajemne we wszystkiém obowiązki rządzić powinny.

Major.

Bardzo rozsądnie. (na stronie). I chce pójść za mnie... rzecz dziwna! (do Zofii) Z tém wszystkiém... ja myślę... że potrzebaby...

Zofia (śmiejąc się)

Wyraźnie, wyraźnie, kochany wuju.

Major (na stronie)

Rozsądna!... chce pójść za mnie, żal mi ją zmartwić.

(do Zofii)

Bo widzisz moja Zosiu, że...

Zofia.

Na co przyczyn szukać? nie znasz mnie jeszcze Waćpan Dobrodziej... to dosyć... ale mnie poznać możesz... zostawmy więc czasowi a mam nadzieję zyskać na tém.

Major.

Nie trudno ci to będzie, moja Zosiu.

Zofia.

Czy tak?

Major (zbliżając się).

Z temi oczkami.

Zofia.

O! nie o tém mowa.

Major.

Z tą buzią.

Zofia.

O, bardzo proszę.

Major (biorąc ją za rękę).

Z tą rączką.

Zofia.

Panie Majorze!

Major (obejmując ją).

Z tym kształtem, z temi..

Zofia.

Dla Boga, co to jest?

Major.

Ja się sam dziwię.

Zofia.

Spodziewam się.

Major.

Wszystkiego się spodziewaj.

Zofia (wyrywając się).

Ach, tego nadto!...

Major.

Jeszcze mało!...

(Zofia wybiega do swojego pokoju).





SCENA XI.

Major (prostując się).

Ech! ech, że mi teraz uszła!

(chodzi prostując się)

Odmłodniałem, odmłodniałem... dalibóg czuję, że odmłodniałem... i niedziw; luba dziewczyna, ładna dziewczyna, rozsądna, gwałtem chce iść za mnie!... Gdybym się ożenił?... Niech się co chce dzieje... Nie to nie, niech się nie dzieje co chce... ale ja... tylko że to... bo znowu z drugiej strony... ale jednak... nareszcie w przypadku... a diabła tam, źle! Co tu robić?





SCENA XII.
Major, Dyndalska.

Dyndalska.

No, panie bracie, jakże stoją interesa?

Major.

Różnie, różnie.

Dyndalska.

Zosia pomieszana, Waćpan zamyślony; dobry znak.

Major.

Znak nie zły, to prawda.

Dyndalska.

Jakże ci się podobała?

Major.

Ładna dziewczyna, niema co mówić.

Dyndalska.

A widzisz.

Major.

Miła.

Dyndalska.
A widzisz.
Major.

Dobra.

Dyndalska.

A widzisz.

Major.

Rozsądna.

Dyndalska.

Nie mówiłam?

Major.

Bardzo rozsądna.

Dyndalska.

To wszyscy wiedzą.

Major.

Gwałtem chce iść za mnie.

Dyndalska.

Gwałtem.

Major.

To nie źle.

Dyndalska.

Bardzo dobrze.

Major.

Ale z drugiej strony...

Dyndalska.

Niema drugiej strony... Podobała ci się?

Major.

Podobać się, podobała.

Dyndalska.

Więc się żeń.

Major.

Żeń się, łatwo mówić.

Dyndalska.

Cóż ci przeszkadza?

Major.
Co przeszkadza?
Dyndalska.

Na przykład?

Major.

Zgadnij Waćpani.

Dyndalska.

Nie chcę zgadywać.

Major.

Lat pięćdziesiąt sześć.

Dyndalska.

Fraszki.

Major.

Jej lat ośmnaście.

Dyndalska.

Fraszki.

Major.

Złe ztąd skutki.

Dyndalska.

Fraszki.

Major.

A, diabła tam fraszki!

Dyndalska.

Kobiéty prędko się starzeją.

Major.

No, to prawda.

Dyndalska.

Zosia ma lat ośmnaście?

Major.

Ośmnaście.

Dyndalska.

Za dziesięć lat będzie miała dwadzieścia ośm.

Major.

To prawda.

Dyndalska.
Za piętnaście, trzydzieści trzy.
Major.

Prawda.

Dyndalska.

I już po młodości.

Major.

I to prawda.

Dyndalska.

Cóż za wielka różnica między wami?

Major.

A jużci!

Dyndalska.

Żadnej.

Major.

Jest, jest, niema co mówić.

Dyndalska.

Bardzo mało. A potém Waćpan nie masz pięćdziesięciu sześciu lat.

Major.

A mam, mam.

Dyndalska.

Ale nie masz.

Major.

Przecież muszę wiedzieć.

Dyndalska.

Ale ja mówię, że nie masz.

Major.

Mylisz się, mylisz.

Dyndalska.

Ale nie mylę.

Major.

Mam metrykę.

Dyndalska.

Nic nie znaczy. Aniela ma czterdziesty, a ja czterdziesty drugi skończę, Pani Orgonowa zacznie czterdziesty szósty, a Waćpan o cztery lata starszy, więc masz rok pięćdziesiąty; rzecz jasna.

Major.

Chyba myłka w metryce.

Dyndalska.

Pewnie.

Major.

No, pięćdziesiąt, to co innego.

Dyndalska.

A potém, powiedz mi, czy nigdy ci się nie trafiało widzieć szczęśliwego małżeństwa, a nierównego wieku.

Major.

I owszem. Właśnie niedawno Pan Prezes Rodosław ożenił się z młodą osobą.

Dyndalska.

I kontent?

Major.

Kontent.

Dyndalska.

Szczęśliwy?

Major.

Szczęśliwy... tylko mówią że jego własny sekretarz...

Dyndalska.

Sekretarz, sekretarz; ale ty nie masz sekretarza.

Major.

I to prawda. A! a! Pan Fontaziński od trzech lat z młodziuchną żoneczką...

Dyndalska.

Żyje dobrze?

Major.

Dobrze... A diabła tam! zapomniałem, przeszłego roku musiał się rozwieść i jeszcze za rozwód zapłacić.

Dyndalska.
Ależ bo wyszukujesz przykłady...
Major.

Młody Radost, coto się dla dożywocia ożenił...

Dyndalska.

Żyje szczęśliwie.

Major.

Żył dosyć szczęśliwie, tylko że wkrótce zwaryował i zamknąć go musiano.

Dyndalska.

Na cóż szukać daleko. Wiesz w jakim wieku był nieboszczyk Dyndalski, kiedym szła za niego; jednak, Bóg widzi, nie miał przyczyny narzekać na mnie.

Major.

To prawda. Ale téż nieboszczyk był zawsze jak nieboszczyk: Waćpani robiłaś coś chciała.

Dyndalska.

Poczciwa dusza! Wreszcie, on tak chciał, a Waćpan jak zechcesz, to żona będzie robiła co jemu się podoba; wszystko zależy od układu.

Major.

I to prawda... niema co mówić... wszystko od układu zależy.

Dyndalska.

Pójdę więc...

Major.

Ale czekajno...

Major.

Spuść się na mnie.

Major.

Ale bo...

Dyndalska.

Bądź spokojny.

Major.

Nareszcie...

Dyndalska.
Rzecz skończona.
Major.

Tylko niech to jeszcze między nami zostanie, muszę wprzódy...

Dyndalska.

Z koleżkami się naradzić.

Major.

Oczywiście.

Dyndalska.

Niepotrzebnie.

Major.

O, proszę...

Dyndalska.

Niech i tak będzie (na stronie). Nie traćmy czasu. (odchodzi.)





SCENA XIII.

Major (sam).

No, kiedy mi kto co do rozumu powié, to i ja umiem ustąpić, nie jestem uparty. Nie utrzymuję złego, dla tego aby nie przyznać, że się dotąd błądziło... Luba dziewczyna!... Ale ci co powiedzą?... hm, hm, hm... Miła dziewczyna!... Otóż i oni; trochę natrętni, prawdę mówiąc.





SCENA XIV.
Major, Rotmistrz, Kapelan, Porucznik.

Major.
(z przymuszonym uśmiechem).
Chcą mnie gwałtem ożenić, ale to powiadam wam gwałtem.
Rotmistrz.

One myślą, że trafiły na swego, z którym zrobią co zechcą, którego za nos będą wodzić gdzie im się podoba.

(Major marsa stawia).
Porucznik.

Niech sobie daremnie głowy nie łamią. Ale zabawić tu z nami mogą.

Major.

Mam lat pięćdziesiąt.

Rotmistrz.
(odpowiadając Porucznikowi)

Pewnie że mogą, bo je trudno minami wysadzić.

Major.

Rozsądna wcale dziewczyna.

Porucznik.
(odpowiadając Rotmistrzowi)

Nawet nie należy im zupełnie odejmować nadziei dopięcia zamiaru. Niech się same powoli domyślą.

Major.
(z przymuszonym śmiechem).

Koniecznie chce iść za mnie.

Rotmistrz.

Nie dowodzi wielkiego rozsądku.

Major.

Mam lat pięćdziesiąt.

Porucznik.
(odpowiadając Rotmistrzowi).

Kto wie, co ją zmusza; może rozkaz matki... może chęć stania się jej pomocną...

Major.

Gwałtem chcą mnie ożenić.

Kapelan.
Nie uchodzi, nie uchodzi.
Rotmistrz.

Ale to każdy wié.

Major.

Bardzo rozsądna.

Rotmistrz.

Co tam rozsądna, rozsądna... jakby tu szło tylko o rozsądek.

Major.

No, prawdę mówiąc, rozsądek rzecz nie mała.

Rotmistrz.

Chcesz więc się żenić?

Major.

Tego jeszcze nie mówię.

Rotmistrz.

Jeszcze? ale z czasem?...

Major.

Należy wszystko rozważyć... wszystko od układu zależy... Mam lat pięćdziesiąt.

Porucznik (na stronie).

Cóżto za odmiana? truchleję, to być nie może! (do Majora) Nie żartuj sobie z nas Majorze; znamy cię dobrze. Rotmistrz zapala się daremnie, ja gardło moje stawię, że nigdy nie zrobisz takiego szaleństwa.

Major.

Coto szaleństwa! szaleństwa! Proszę być grzeczniejszym, Panie poruczniku!.. szaleństwa!

Kapelan.

Porucznik dobrze mówi. Mój Majorze, mój Majorze...

Major.
Mój Kapelanie, mój Kapelanie, gadaj prędzej, albo nie gadaj wcale.
Rotmistrz.

Żenisz się więc?

Major.

Żenię czy nie żenię, a szaleństwem mojej czynności nikt nazwać niema prawa, i kwita.

Kapelan.

Ale kiedy nie uchodzi...

Major.

Co mnie kto ma uczyć, co uchodzi albo nie uchodzi.

Kapelan.

Rób co chcesz. (odchodzi).

Porucznik (do Kapelana).

Zaczekaj, pójdziemy razem; jeszcze słowo. (do Majora). I szczérze to mówisz? bez żartów?...

Major.

Nie mam potrzeby sprawiać się przed nikim. (Porucznik odchodzi z Kapelanem). Hm! szaleństwo! szaleństwo! jaki do rady!





SCENA XV.
Major, Rotmistrz.

Rotmistrz.

Nie masz się czego gniewać; chciałeś rady, bierz że taką, jaką dają.

Major.

Co innego rada, co innego nagana. Jeślim dotychczas miał fałszywe wyobrażenie o małżeństwie, nie widzę konieczności, abym je do śmierci zachował. Piękna to rzecz stan wojskowy, ale sprzykrzyć się z czasem może: wolność, wolność głosim a zawsześmy pod rozkazami, i na końcu staremu, choremu, niema komu i poduszki pod głowę położyć. I cóż to tak strasznego mieć miłą, lubą, dobrą, młodą osobę zawsze koło siebie, co o nas pamięta, co nas głaszcze, cacka, pieści; cóż to tak strasznego? I dla tego żem nie uparty, mam być szalonym! Szalonym? Szalony, kto inaczej myśli. Prawda?

Rotmistrz.

Nie prawda.

Major.

Nie prawda?

Rotmistrz.

Nie prawda.

Major.

Bądź zdrów.

Rotmistrz.

Najniższy. (Major odchodzi)





SCENA XVI.
Rotmistrz.

Przyjechało ich trzy jak jedna, z kotami, mopsami, srokami, małpami, i jak zaczęły, tyr tyr tyr, tur tur tur, tyr tyr tyr... z rozumnego człowieka głupiec. Jemu się żenić i żenić z dzieckiem! Kiedy już tak zachciał koniecznie, niechby sobie był poszukał co dojrzalszego... tylko że to... hm hm hm... (siada.)





SCENA XVII.
Rotmistrz, Aniela.

Aniela.
Dobrze, że tu zastaję Pana, Jak też możesz być tak spokojnym będąc przyjacielem Majora? jak możesz zezwalać na jego ożenienie?
Rotmistrz
(po krótkiém milczeniu zadziwiony).

Nie zezwalam.

Aniela.

Ale nie starasz się odwieść od tego szalonego zamiaru.

Rotmistrz.

Zabronić nie mogę.

Aniela.

Potrzeba jemu odmiany losu? niech mi kto powie.

Rotmistrz.

Zapewne, że nie.

Aniela.

Cóż przyjemniejszego nad stan wojskowy.

Rotmistrz.

Zapewne.

Aniela.

Używa obecności, o przyszłość się nie troszczy.

Rotmistrz.

Zapewne.

Aniela.

Podległy tylko swemu obowiązkowi.

Rotmistrz.

Zasługa jawna, ta za mną mówi, nie potrzebuję łaski niczyjej.

Aniela.

Nigdy sam, nigdy opuszczony.

Rotmistrz.

Zawsze w towarzystwie...

Aniela.

Przyjaciół doświadczonych. Bo gdzież lepiej poznać człowieka jak w trudach, biedzie, niebezpieczeństwie?

Rotmistrz.
To prawda.
Aniela.

Tam nie popłacają wykształcone słówka.

Rotmistrz.

Ho, ho!

Aniela.

Tam działać potrzeba.

Rotmistrz.

Jak na męża przystoi.

Aniela.

I na dobrego żołnierza; źle albo dobrze, ale otwarcie.

Rotmistrz.

Prostą drogą i śmiało.

Aniela.

Nigdy się nie bać.

Rotmistrz.

I samego diabła!

Aniela.

Ach! (pomiarkowawszy się) O tak, tak.. szczęśliwy, szczęśliwy kto ten stan obrał. Ach, gdybym nie była kobiétą, byłabym żołnierzem całe moje życie.

Rotmistrz.

Proszę! (na stronie) Dorzeczy kobiéta.

Aniela.

Raz nawet myśl mi przychodziła, ale to dawniej, ukryć płeć moję, przywdziać mundur i stanąć w szeregu Huzarów.

Rotmistrz.
W szeregu Huzarów, i ukryć... (na stronie) Rzadka kobiéta.
Aniela.

Ale tylko w kawaleryi chciałabym służyć.

Rotmistrz.

W kawaleryi?

Aniela.

Tak konie lubię.

Rotmistrz.

Konie Pani lubisz?

Aniela.

Szalenie.

Rotmistrz.

To rozum dowodzi.

Aniela.

Sama nawet konno jeżdżę.

Rotmistrz.

Konno jeździsz? (na stronie) Coto za kobiéta!

Aniela.

Co to za uciecha dobrego dosiąść rumaka, a jeszcze młodego, trochę dzikiego.

Rotmistrz (z wzrastającem zapałem.)

Uczyć go prawie chodzić.

Aniela.

Powoli.

Rotmistrz.

Cierpliwie jak z dzieckiem.

Aniela.

Potém żwawiej.

Rotmistrz.

A ostrożnie.

Aniela.

Kłusować.

Rotmistrz.

Niech się wyciąga.

Aniela.
Galopować.
Rotmistrz.

W koło, w prawo, w lewo.

Aniela.

Spiąć ostrogą.

Rotmistrz.

A to na co?

Aniela.

Czasem, czasem.

Rotmistrz.

Ale na co?

Aniela.

Tak... ale...

Rotmistrz.

Chyba że uparty, i to...

Aniela.

Tak; tak, kiedy uparty, i to...

Rotmistrz.

Ostrożnie.

Aniela.

O, ostrożnie.

Rotmistrz.

Bo można znarowić.

Aniela.

O, można znarowić. Cały dzień siedziałabym w stajni: tego, to tamtego, to znowu tego kazałabym przejeżdżać lub sama przejeżdżała. Co to za roskosz!

Rotmistrz (na stronie).

Na honor, rzadka kobiéta.

Aniela.

A potém wieczór fajeczkę zapalić.

Rotmistrz.

Tego smaku trudno domom pojąć.

Aniela.
Jakto? Alboż jedna, ja pierwsza tytuń lubię.
Rotmistrz.

Lubisz Pani?

Aniela.

Sama palę.

Rotmistrz.

Sama tytuń pali! (na stronie). Co to za kobiéta! co to za kobiéta!

Aniela.

Tak mam odrębne gusta od całej płci mojej, żem dotąd za mąż pójść nie chciała. Ci miejscy panicze pragną, aby żona tylko się stroiła, bawiła, kręciła, trzpiotała; nie mogą pojąć kobiety, coby lubiła życie obozowe.

Rotmistrz.

Szalone głowy.

Aniela.

Marsze, koczowania, ruch, pracę...

Rotmistrz.

Lecz czemuż Pani wojskowego rączką swoją nie zaszczyciła?

Aniela.

Sama płocha młodzież trafiała mi się tylko.

Rotmistrz.

Sama płocha młodzież?

Aniela.

Nikt w wieku rozsądnym.

Rotmistrz.

Nikt w wieku rozsądnym?

Aniela.

Coby cenił mój sposób myślenia.

Rotmistrz.
Być nie może!
Aniela (dotykając jego ręki).

Serca żołnierzy z kamieni.

Rotmistrz (całując w rękę).

Nie zawsze.

Aniela.

Niewzruszone, twarde.

Rotmistrz.

I lód twardy a przecie się topi od słońca. (całuje w rękę).

Aniela (niby wyrywając rękę)

Fi, Rotmistrzu.

Rotmistrz.

Nic złego.

Aniela.

Ach, jak mi gorąco.

Rotmistrz (do siebie).

Co to za kobiéta!

Aniela.

Chodźmy do ogrodu, tam chłodniej.

Rotmistrz.

Może do stajni?

Aniela.

O, potém, później.

Rotmistrz.

Może fajeczkę?

Aniela.

Później, później.

Rotmistrz.

Idę gdzie każesz. (do siebie.) Co to za kobiéta! Co to za kobiéta!





AKT III.
Tenże sam pokój, w kwiaty ozdobiony.



SCENA I.
Fruzia, Józia, Zuzia.

(Fruzia prasuje; Józia szyje; Zuzia przystraja czépeczek na tureckiéj głowie).

Fruzia.

Cóż ty, Juziu, na to?

Józia.

Na co?

Fruzia.

Na tych naszych panów. Jakeśmy przyjechały, jak to się patrzało, jak to się srożyło!

Józia.

Jak gdyby nas połknąć chcieli.

Zuzia.

Żaden dobrego słowa nie przemówił.

Fruzia.

A teraz jak baranki.

Józia.

Na jedwabiu możnaby prowadzić każdego.

Fruzia.
Dobrze moja matka mawiała, że kobiéty rządzić stworzone.
Józia.

Ale czemu nie rządzą?

Fruzia.

Jakie ty dziecko! alboż to jedno złe na tym świecie?

Zuzia.

Już ja bym tu i rządzić nie chciała.

Józia.

O, i ja nie; mnie strach bierze jak spotkam którego, a zwłaszcza Majora.

Fruzia.

Mnie się zdaje, że gdybym była najodważniejszym żołnierzem, tobym zaraz uciekła, jakbym go tylko zobaczyła. Co to za wąsy! dla Boga!

Józia.

A Rotmistrz jeszcze straszniejszy ze swojemi miotłami. (pokazując.) Jak jedna idzie do góry, to druga na dół; to znowu tamta na dół a ta do góry; aż dreszcz przechodzi.

Fruzia.

To prawda, że tu między temi wąsiskami, człowiek jak w lesie.

Zuzia.

Obrzydłe Huzary!

Fruzia.

A, dajno pokój, Zuziu; Porucznik,..

Zuzia.

A, Porucznik.

Józia.

A, Porucznik. Ten wart być Pułkownikiem.

Fruzia.
A jaki swawolny, fe!
Józia.

Mnie się o to pytaj.

Zuzia.

Jakie wy szczęśliwe; do mnie i nie zagadał.

Józia.

Ale zato pan Grzegorz.

Zuzia (śmiejąc się).

To mój kochanek.

Fruzia (śmiejąc się).

I mój także.

Józia (śmiejąc się).

Muszę go wam odebrać.

Fruzia.

Pst!





SCENA II.
Fruzia, Józia, Zuzia, Grzegorz.

(po krótkiém milczeniu).

Fruzia.

Czemuż Pan Grzegorz tak smutny?

Grzegorz.

Ach!

Fruzia.

I wzdycha.

Józia.

Pewnie się kocha.

Grzegorz.

Ach!

Zuzia.

Szczęśliwa ta, co się podobać umiała.

Grzegorz (na stronie).
Która tu ładniejsza?
Fruzia.

Kochasz się więc Waćpan?

Grzegorz.

Kocham, dalibóg kocham.

Fruzia.

Czemuż się nie żenisz?

Grzegorz.

Myślę, dalibóg myślę.

Józia.

Czy jeszcze co przeszkadza?

Grzegorz.

Nie wiem czy mnie zechcą.

Fruzia.

Którażby nie chciała!

Józia.

Tylko że z Waćpana wielki trzpiot być musi.

Grzegorz.

Nie, nie, wierz mi Waćpanna, że nie.

Fruzia.

Motylek płochy, niema i wątpienia.

Grzegorz (na stronie).

Nie rozumiem.

Fruzia (kiwając głową).

Jakibyto był los biednej żony.

Grzegorz.

Dla czego biednej? Mojej żony los byłby najprzyjemniejszy.

Fruzia, Józia, Zuzia.
(otaczając go; ironicznie przez całą scenę).

Najprzyjemniejszy.

Grzegorz.
Zaraz po ślubie wróciwszy do pułku, kupiłbym jej ładnego... konika.
Fruzia, Józia, Zuzia.
(klaszcząc w ręce).

Konika, ach konika!

Grzegorz.

Potém porządną, mocną... baryłeczkę.

Fruzia, Józia, Zuzia (jak wprzódy).

Baryłeczkę, ach baryłeczkę!

Grzegorz.

I piękny, z przykrywką, zamykany... koszyk.

Fruzia, Józia, Zuzia.

Koszyk, koszyk! ach to pięknie! to ślicznie!

Grzegorz.

Miałaby trunki i żywność. A że jestem dobrze znany Panom Oficerom, moja żonaby im tylko dostarczała.

Józia, Zuzia.

Ach to pięknie! to ślicznie!

Fruzia.

Ale Panie Grzegorzu, a w czasie wojny, jak będzie?

Grzegorz.

Właśnie wtenczas najlepiej.

Fruzia.

Ale strach!

Grzegorz.

Gdzie tam strach. To jest, co może byc najpiękniejszego. Proszę widzieć, kiedy szwadron Huzarów na harc wyjedzie.

Fruzia.

Na harc, słyszycie?

Grzegorz.

Pif paf, pif paf!

Fruzia, Józia, Zuzia.
Pif paf!
Grzegorz.

Dalej piechota: brr... brr.

Fruzia, Józia, Zuzia.

Brr... brr..

Grzegorz.

Tu znowu armaty: bom... bom...

Fruzia, Józia, Zuzia.

Bom... bom... (biegając i skacząc wkoło niego) Pif paf... brr... brr... bom... bom...

Grzegorz
(kręcąc się wkoło i patrząc za niemi).

Lube, lube dziewczęta! Teraz żałuję, że nie jestem Turkiem.

Fruzia.

A fe, Turek.

Grzegorz.

Ja wiem, że fe! ale tą razą dobrzeby mi było, bo mógłbym się z wami trzema, razem ożenić.

Józia.

Chyba że tak.

Dyndalska (z za sceny).

Juziu!

Józia.

Słucham, zaraz idę.

Grzegorz (zatrzymując ją).

Zaczekaj.

Józia.

Nie mogę.

Grzegorz.

Trochę.

Józia.
Pani woła (odchodzi)
Aniela (z za sceny).

Zuziu!

Zuzia.

Idę..

Grzegorz (zatrzymując).

Nie chodź.

Zuzia.

Muszę; do zobaczenia. (odchodzi)





SCENA III.
Fruzia, Grzegorz.

Grzegorz.

Ach, panno Fruziu! kochasz mnie Waćpanna?

Fruzia.

Jakże kochać, kiedyś jeszcze między nami nie wybrał.

Grzegorz.

Ciebie wybieram, sroczko moja.

Fruzia.

Pewnie?

Grzegorz.

Dziś się ożenię, jeśli zechcesz.

Fruzia.

O, na to dość jeszcze czasu.

Grzegorz.

Ale moja niecierpliwość.

Fruzia.

Tak mnie mocno kochasz?

Grzegorz.
Więcej, niż własnego mego konia. Jednak muszę ci wyznać, żem ci twój przyszły los ze mną, tylko z pięknej strony wystawił, są i niektóre...
Orgonowa (z za sceny).

Fruziu!

Fruzia.

Zaraz, zaraz.

Grzegorz (zatrzymując ją).

Jakże będzie?

Fruzia.

Wszystko dobrze.

Grzegorz.

Ach Fruziu!

Fruzia.

Ach Grzesiu! (wybiega)

Grzegorz (sam).

Mam, którą zechcę. Najlepiej zawsze: z miejsca nacieraj! Co to myśleć; nikt jeszcze samą myślą nic nie zrobił. I Józia ładna... i Zuzia ładna... i Fruzia ładna... najładniejsza... ta będzie moją.





SCENA IV.
Rotmistrz, Grzegorz.

(Rotmistrz wchodzi, troskliwiej ubrany, nalewając perfumy z flaszeczki na chustkę).

Grzegorz (nie widząc Rotmistrza).

Luba dziewczyna!

Rotmistrz (nie widząc Grzegorza).

Rzadka kobiéta!

Grzegorz (usłyszawszy).

Pan Rotmistrz ją widział?

Rotmistrz (z uśmiechem).

Widziałem.

Grzegorz.

Prawda, Panie Rotmistrzu, że jak sarneczka.

Rotmistrz.
Jak sarneczka? hm... tego nie znajduję.
Grzegorz.

Ciągle skacze.

Rotmistrz.

Skacze?... hm... tego nie widziałem.

Grzegorz.

Nigdy stępo, zawsze kłusem.

Rotmistrz.

Kłusem... hm... A tak, chcesz powiedzieć, ze konno jeździ kłusem.

Grzegorz.

Konno jeździ?

Rotmistrz.

Jeździ, Jeździ.

Grzegorz.

A do djabła, za pozwoleniem, w to mi graj; to się każdemu podoba, prawda Panie Rotmistrzu?

Rotmistrz (z uśmiechem).

Grześ ma rozum.

Grzegorz.

Z taką się żenić.

Rotmistrz.

Jaki pochlebniś.

Grzegorz.

Dziś się jeszcze z nią ożenię. (Rotmistrz odskoczywszy wpatruje się w niego; milczenie).

Rotmistrz.

Ty?

Grzegorz.

Ja.

Rotmistrz.

Ty, ty?

Grzegorz.

Jużci nie pan Rotmistrz.

Rotmistrz (w złości).

Co ty gadasz?

Grzegorz.
Ja... ja... ja...
Rotmistrz.

Z kim ty śmiesz się żenić?

Grzegorz.

Z Fruzią, za pozwoleniem.

Rotmistrz.

Z Fruzią?... stary gaduła!... idź precz!

(Grzegorz odchodzi).
Rotmistrz (sam).

Oszalał, jemu się żenić... w tym wieku! Co on sobie dobrego obiecywać może?... Ale cóż się panna Aniela tak spóźnia? Może już w ogrodzie... (patrzy przez okno) Nie widać. (podsłuchuje pod jej drzwiami; usłyszawszy nadchodzącego, odskakuje na środek pokoju).





SCENA V.
Rotmistrz, Porucznik.

Porucznik.

Mówiłeś z Majorem?

Rotmistrz.

Mówiłem... ale... (wzrusza ramionami)

Porucznik.

Uparty.

Rotmistrz.

Uparty, jeśli to uporem nazwać można.

Porucznik.

Ktoby się był spodziewał.

Rotmistrz.
Rozsądny człowiek, mój kochany, wszystkiego się spodziewa. (coraz bardziej roztargniony, patrzy często przez okno, odpowiadając od niechcenia)
Porucznik.

Żadnej więc nadziei, aby zamysłu odstąpił.

Rotmistrz.

Żadnej, zapewne żadnej.

Porucznik.

Wiem, wiem dobrze i jeszcze się pytam. Wprawdzie nie mogę mu radzić, ale i odradzać nie mogę.

Rotmistrz.

Najlepiej.

Porucznik

Będzie z nią szczęśliwy.

Rotmistrz.

Będzie, będzie.

Porucznik.

Ja odjeżdżam... ale wprzód wymagam od twojej przyjaźni jednej usługi. Słuchaj mnie: przeszłej wojny... (Rotmistrz spojrzawszy w okno, nagle wybiega). Cóż to znaczy?... nie rozumiem... nie odkryję mu więc smutnej tajemnicy... i lepiej... bo czémżeby mógł mój nagły odjazd uniewinnić przed Majorem. Przyjaźń potępiać mnie będzie, kiedy ja dla niej wszystko poświęcam, wszystkiego się wyrzekam.





SCENA VI.
Porucznik, Zofia.

Porucznik.

Ach, Zofio!

Zofia.
Edmundzie, cośmy zrobili! żadnejże już niema nadziei?
Porucznik.

Żadnej.

Zofia.

Rozłączyć się musimy?

Porucznik.

Na zawsze.

Zofia.

Odkryj mu miłość naszę.

Porucznik.

Nie mogę. Cóż za cel? Major odstąpiłby pewnie ale będzieszże przez to moją?

Zofia.

Może matka...

Porucznik.

Nie zwódźmy się; nigdy nie zezwoli. W czasie i pomocy przyjaciela, pokładałem nadzieję; wszystko mnie zawiodło. Mamże cię za sobą w nieszczęście pociągać? rożnić z rodziną? Nareszcie nie Majora, to Smętosza zostaniesz żoną.

Zofia.

Okropnie.

Porucznik.

Odjeżdżam.

Zofia.

Kiedy?

Porucznik.

Tej godziny.

Zofia.

Już, już tak prędko.

Porucznik.

Mamże być świadkiem...

Zofia.

Nie kończ, nie kończ. Jedź, uchodź, Edmundzie!

Porucznik.

Nasza tajemnica wiecznie nią zostać dla Majora powinna. Kapelan wie tylko i ten jedzie wraz ze mną. Ten uczciwy człowiek wsparł mój chwiejący się zamiar i ustalił w drodze, której honor trzymać się każe.

Zofia.

Sama więc zostanę; znikąd ulgi; znikąd pocieszenia!

Porucznik.

Wiele, wiele cierpieć mamy!

Zofia.

Może nad siły.

Porucznik.

Nie, Zofio; siły muszą wystarczyć, gdy czystém jest źródło nieszczęścia.

Zofia.

Ciebie kochając, drugiemu miłość przysięgać!

Porucznik

Kochając mnie, i jego jak ojca kochać będziesz. Poznasz najlepszego, najszlachetniejszego człowieka. Jedyna, jedyna moja ulga, jedyne pocieszenie, że to dla niego szczęścia się wyrzekam, że on je z tobą znajdzie niezawodnie. Ach, pamiętaj Zofio, że to ja powierzam tobie los, szczęście, spokój dni jego; upiększaj mu każdą chwilę, a przez to i moje życie osładzać będziesz.

Zofia (ocierając łzy).

Ach, czemuż cię coraz więcej kochać muszę!

Porucznik.

Serca nasze razem zostaną.

Zofia.

Na zawsze.

Porucznik.
Rozłączeni, oddaleni, myśli nasze szukać, spotykać się będą. Uspokój się; są jeszcze... dla nas... pociechy... czyste... lube...
Zofia.

Jak uśmiech konających. (krótkie milczenie).

Porucznik

Raz ostatni pewnie cię widzę. Jak już upłynie czasu wiele, jak już o mnie słyszeć nie będziecie, wspominaj mu czasem o mnie; on mnie także kochał. Powiedz mu, że dla niego wyrzekłem się więcej niż życia, bom się wyrzekł ciebie. (Zofia siada zakrywając oczy). Albo nie, nie; nie mąć swojej i jego spokojności... (klękając i biorąc ją za rękę.) Zofio, tém uściśnieniem, tracę prawo do twojego serca; zapomnij o mnie.

Zofia.

Nigdy.

Porucznik.

Bądź szczęśliwa.

Zofia.

Bez ciebie.

Porucznik.

Dla mnie.

Zofia (płacząc).

O Boże!

Porucznik (całując ją w rękę).

Raz więc ostatni.

Zofia.

Edmundzie! raz ostatni... (skłania się w jego objęcie.)

(tu wchodzi Aniela, postrzega, wznosi ręce do góry i wybiega do swego pokoju; poczém Porucznik i Zofia w przeciwne strony nagle odchodzą).





SCENA VII.
(Dziewczęta w różnym kierunku przebiegają scenę, potém wychodzą spiesznie).
Orgonowa, Dyndalska, Aniela.
Dziewczęta
(w głębi).

Orgonowa.

Cóż takiego?

Dyndalska.

O co idzie?

Aniela (między niemi).

O co idzie? co takiego? Będziecie wiedzieć.

Orgonowa.

Słuchamy.

Aniela.

Rzecz straszna!

Dyndalska.

No, dalej.

Aniela.

Rzecz okropna!

Orgonowa.

Gadajże.

Aniela.

Niespodziewana!

Orgonowa.

Cóż takiego?

Aniela.

Co?

Dyndalska.

Co? słuchajmy.

Aniela.

Porucznik...

Orgonowa.

Cóż Porucznik?

Aniela.
Porucznik... kocha się... w Zofii.
Orgonowa.

Ha, ha, ha, ha,

Dyndalska.

Zbytnia przenikliwość.

Aniela.

Kiedy przenikliwość, kiedy ha ha ha, nie powiem com widziała.

Orgonowa.

Coś widziała?

Aniela.

Na własne oczy.

Dyndalska.

Cóżeś widziała?

Aniela.

To tylko przenikliwość.

Orgonowa.

Powiedz aniołeczku; ty taka dobra, ty się nigdy nie gniewasz; mój aniołeczku, prędzej.

Aniela.

Więc słuchajcie.

Dyndalska.

Słuchamy.

Aniela.

Porucznik...

Orgonowa.

Cóż!

Aniela.

Porucznik... Zofią... w rękę całował.

Orgonowa, Dyndalska.

W rękę całował?

Aniela.

W rękę.

Orgonowa.
Czy być może!
Aniela.

To jeszcze nic.

Orgonowa.

Cóż takiego?

Dyndalska.

Mówże prędzej.

Aniela.

Porucznik...

Orgonowa.

Cóż Porucznik?

Aniela.

Porucznik... klęczał przed nią.

Orgonowa, Dyndalska.

Klęczał przed nią?

Aniela.

Klęczał przed nią... tu... w tém miejscu.

Dyndalska.

Co za zgroza!

Aniela.

To jeszcze nic.

Orgonowa.

Dla Boga, cóż jeszcze?

Aniela.

Porucznik...

Dyndalska.

No, no...

Aniela.

Porucznik... trzymał ją... w objęciu.

Dyndalska.

Ach!

Orgonowa.

A Zosia?

Aniela.
Zosia?
Orgonowa.

Zosia, Zosia.

Aniela.

Zosia... była... w jego objęciu.

Orgonowa.

Rzecz straszna!

Dyndalska.

Niesłychana!

(Chodzą obydwie dużym krokiem; stawając przy każdém zapytaniu koło Anieli, która stoi z założonemi rękoma.)
Orgonowa.

Kocha się.

Aniela.

Kocha.

Dyndalska.

W rękę całował?

Aniela.

Całował.

Orgonowa.

Klęczał przed nią?

Aniela.

Klęczał.

Dyndalska.

Trzymał ją w obięciu.

Aniela.

Trzymał.

Orgonowa.

Fruziu! wołaj Zosię. Nie, czekaj... Juziu! biegaj... czekaj... wołajcie prędko.

Dyndalska.

Juziu! Porucznika, Porucznika!

Orgonowa.
Nie, nie; czekaj, biegaj, biegaj, szukaj; biegajcie a prędko. No, jeszcze tu?
Fruzia.   (razem).
Gdzie?  
Józia.  
Co?  
Zuzia.  
Kogo?  
Orgonowa.

Majora, gawrony, Majora. (Dziewczęta wybiegają) Rzecz straszna! (obie rzucają się zmordowane na krzesła) A ja mówiłam, ja mówiłam, że ten Porucznik niebezpieczny. Ja wiem coto Porucznik! Ale co ja mówię, to zawsze źle... mnie niema co słuchać... mnie i gęby otworzyć nie wolno. Otóż teraz pokazało się, że ja gadać muszę. Teraz nikt mnie nie przekona; zawsze, zawsze gadać będę.





SCENA VIII.
Orgonowa, Dyndalska, Aniela, Major.

Orgonowa.

Panie bracie, Panie bracie! dla Boga, chodźże prędzej! nic nie wiesz co się dzieje; wszystko spoczywa na naszych głowach.

Major.

Cóż się stało?

Orgonowa.

I jeszcze się pyta!

Major.

Ale kiedy nie wiem, muszę się spytać.

Orgonowa.

Ów wysmukły Poruczniś, ów przyjaciel, ów towarzysz, ów, już nie wiem co...

Major.
Cóż zrobił?
Orgonowa.

Chciał Zosię... słów mi nie staje.

Major.

Chciał?..

Orgonowa.

Wykraść ją chciał, wykraść.

Major.

To być nie może.

Dyndalska.

Spytaj się Anielki.

Orgonowa.

Na własne oczy widziała.

Major.

Co widziała?

Dyndalska.

Że ją kocha, że ją w rękę całował, że klęczał przed nią, że...

Major.

To wszystko być nie może. Aniela źle widziała.

Aniela.

Gdybyś sam widział, możebyś także nie wierzył? To człowiek na męża!

Major.

Ale jak, gdzie, kiedy?

Aniela.

Jak? Tak jak wszyscy. Gdzie? Tu w tém miejscu. Kiedy? Przed kwadransem.

Major (po krókiém myśleniu.)

Tegom się nie spodziewał. I Zosia także go kocha?

Orgonowa.

Zosia? Co za myśl. Gdyby kochała, jużby z nim o kilka mil była.

Major.
Edmund! Edmund! mój Edmund! mnie zwodzić? Wolał byłby strzelić do mnie, ranić, nie tyleby bolało.
Orgonowa.

Takato rada panów kolegów.

Dyndalska.

Niczyja sprawka tylko Kapelana; gwałtem stara się przeszkodzić twemu zamiarowi.

Orgonowa.

Starał się nas o różnych rzeczach przekonać i wcale nie ładnie wyrażał się względem ciebie.

Major.

Kapelan? Cóż mówił?

Orgonowa.

Prawdziwie, wstydzę się powtórzyć.

Dyndalska.

Wcale nieobyczajnie się wyrażał; niech Anielka powié.

Aniela.

Ja słyszałam, ale nie zrozumiałam; wszystkiego jeszcze zrozumieć nie mogę.

Major.

Co, jak on może wiedzieć? co jemu do tego? jak on może zapewnić? Ale Edmund, Edmund!

Orgonowa.

Jeśli nam nie wierzysz, spytaj się Rotmistrza, to godny człowiek.

Dyndalska.

Ten zawsze jednego zdania będzie z nami.

Major.

Bardzo wątpię.

Dyndalska.

Nie masz co wątpić: kocha się w Anieli.

Major.

Nieprawda.

Dyndalska
Grzecznie.
Major.

Chciałem powiedzieć, że to być nie może.

Aniela.

Ślub nasz przekona.

Major.

Co? chce się żenić?

Aniela.

Nie inaczej.

Major.

Z Waćpanną?

Aniela.

Ze mną.

Major.

Czy oszalał stary!

Aniela.

Tak jak i Waćpan.

Dyndalska (na stronie do Anieli.)

Zmiłuj się, ostrożnie.

Major.

Ale Edmund, Edmund! Zostawcie mnie, proszę. Grzesiu!

Orgonowa (do sióstr, na stronie.)

Idę strzedz Zosi.

Aniela (podobnież.)

Ja Rotmistrza.

Dyndalska (podobnież.)

Ja podsłuchiwać będę...

Orgonowa (podobnież).

Albo nie, chodźmy się naradzić; będziemy same. (wchodząc do pokoju Dyndalskiej)

Major (do Grzegorza.)

Proś do mnie Pana Porucznika. (Grzegorz odchodzi).





SCENA IX.

Major (sam.)

Żeby był do mnie przyszedł i powiedział: Majorze, i mnie się ta dziewczyna podobała. Działajmy przeciw sobie, ale działajmy otwarcie. Otwarcie, jak ludzie honoru; ale nie jak węże, do stu paraliżów, jak węże! Komuż, komuż teraz wierzyć? Tak go kochałem! chciałem podzielić się majątkiem, życiem byłbym się podzielił. Ach to boli, boli; ale kwita z przyjaźni, kwita, paniczu: adjutanta mi nie trzeba.





SCENA X.
Major, Kapelan.

Major.

Dobrze że i Waćpan przyszedłeś.

Kapelan.

Szukam cię także.

Major.

Cośto Waćpan przed kobiétami na mnie nagadał? Domyślam się co... ale to potwarz... i co tobie w to się mieszać? Powiedziałeś dwa tysiące razy: nie uchodzi, nie uchodzi, i zrobiłeś swoję powinność; a ja powiadam: uchodzi, uchodzi i uchodzi, i zrobię co mi się dobrém zdawać będzie. Ale tajemnie wdawać się z kobiétami, plotki na mnie robić... tego się prawdziwie nie spodziewałem...

Kapelan.

Ale Majorze, Majorze, co ty mówisz, co ty mówisz?

Major.

Siebie się spytaj: co ja mówił, co ja mówił? Namowy z Porucznikiem, spiski, wykradzenie; przystoi to na stan Waćpana? fe! wstydź się. Gdyby dawny towarzysz mnie to powiedział, co ja teraz mówię Waćpanu, tobym się na pierwszém drzewie obwiesił: rozumiesz Waćpan, obwiesiłbym się do stu paraliżów! (odchodzi)

Kapelan.

Co się dzieje! co się dzieje!





SCENA XI.
Kapelan, Orgonowa.

Orgonowa.

Nie kładź palca między drzwi, palca nie przyskrzynią. Kto radę powtarza, natręt z doradcy; złe oczy wszystko krzywo widzą. Pająk szuka jadu ale pszczoła miodu; rozumiesz Waćpan? Milczenia rzadko kto żałował, a mówności często. Proszę to pamiętać; sługa uniżona.

Kapelan.
(ukłoniwszy się nizko i tak ją oczami odprowadziwszy).

Ja mam mówności żałować. Co się dzieje! Co się dzieje!




SCENA XII.
Kapelan, Aniela.

Aniela.

Jednego razu byłam w domu mojej przyjaciółki; dawałam jej rady, rady prawdę mówiąc, które więcej moje, niż jej dobro miały na celu. Poznała się w końcu na tém; powiedziała mi, że rad nie potrzebuje i że się jej staję natrętną. Na to oświadczenie... wiesz Waćpan com zrobiła? Kazałam zaprządz i wyjechałam... i wyjechałam. (odchodzi za Orgonową)

Kapelan (jak wprzódy).

Jakie rady? co zrobiłem? co się dzieje!





SCENA XIII.
Kapelan, Dyndalska.

Dyndalska.

Cóżto Mości Panie! Jakieżto jego postępki? Któżto uprawnił Waćpana w cudze sprawy się mieszać? Pókiż tych plotek, tych namów, tych spisków będzie? Takito z Waćpana przyjaciel? taki doradca? Cobyś miał skłaniać do zgody, pokój ustalać; wzniecasz niesnaski, kłócisz brata z siostrą, siostrę z siostrą; córkę z matką, przyjaciela z przyjacielem. Waćpan tu niezgodę utrzymujesz, Waćpan spiski knowasz, Waćpan zdrady snujesz, Waćpan pragniesz sprzeczki, kłótni, klęsk i mordów? (odchodzi).

Kapelan
(najniżej ukłoniwszy się, patrząc za nią, potém ocierając czoło)

Mój dobry Boże! klęsk i mordów! co ja przewiniłem? co ja przewiniłem?





SCENA XIV.
Kapelan, Rotmistrz.

Rotmistrz.
(wchodząc prędko).

Gdzie jest Major?

Kapelan.

Nie wiem.

Rotmistrz.

Szalonym mnie nazywać! szalonym, że się chcę żenić!

Kapelan (ubolewając.)

Jakto? i ty także?

Rotmistrz.
Nie o tém mowa; Major mi chybił... boleśnie obraził... Przed panną Anielą nazwał starym szalonym.
Kapelan.

Ale od przyjaciela...

Rotmistrz.

Uraza nie zna przyjaciela. Gdzie jest Major?

Kapelan.

Nie wiem.

Rotmistrz.

Ja wiem, że wiesz.

Kapelan.

Ale nie wiem.

Rotmistrz.

Nie chcesz powiedzieć.

Kapelan.

Dalibóg nie wiem.

Rotmistrz.

Byleś przeszkodził... byleś się sprzeciwił... hm? wszystko ci szkodzi; nasze szczęście solą w oku.

Kapelan.

Piękne szczęście!

Rotmistrz.

Wiem, wiem, mówiła mi Panna Aniela, coś przed nią nagadał; ale nie dbam o to. Rady nie potrzebuję... i na złość się ożenię... rozumiesz mnie Waćpan?

Kapelan.

Dla Boga, słuchaj tylko...

Rotmistrz.

Nic słyszeć nie potrzebuję.

Kapelan.

Tobie się żenić?

Rotmistrz.

Mnie, mnie, mnie i tego nie zabronisz.

Kapelan.
Ale...
Rotmistrz.

Ale, sam się żenić nie możesz, to chcesz aby nigdzie małżeństwa nie było.

Kapelan.

Broń Boże; ale twój wiek.

Rotmistrz (w złości).

Mości Panie! Lat moich mi nie rachuj. Ja wiem to dosyć... Nie rachuj! to ci powiadam, do stu piorunów! (odchodzi).

Kapelan.

Co się dzieje! Dla Boga, co się dzieje! Mnie się zdaje, że oni poszaleli.





SCENA XV.
Kapelan, Grzegorz.

Grzegorz

Upraszałbym jednej łaski.

Kapelan.

Cóż tam poczciwy Grzegorzu?

Grzegorz.

Niech się Pan za mną wstawi.

Kapelan.

Do kogo?

Grzegorz.

Do Pana Majora.

Kapelan.

I owszem; względem czego?

Grzegorz
Chcę się żenić. (Kapelan odskakuje od niego; milczenie). Z Fruzią, pokojówką Pani Orgonowej. (milczenie) Ładna dziewczyna. (milczenie.) Kocha mnie tęgo. (milczenie). Prosiłbym więc...
Kapelan.

Chcesz się żenić?

Grzegorz,

Choćby i dzisiaj.

Kapelan.

A, tego już nie mogę... (odchodząc). Niech was Bóg ma w swojej opiece. (wychodząc). Co się dzieje! co się dzieje!

Grzegorz (sam)

Hm, hm, hm; nie w swoim humorze. No, odłożone nie stracone... Kilka dni tu zabawią, mam dość czasu. (śmiejąc się) To się koledzy zadziwią... nie wiedzą, co ich czeka!





SCENA XVI.
Grzegorz, Rembo.

Rembo.

Winszuję, winszuję panie Grzegorzu!

Grzegorz.

Czego?

Rembo.

O! niby nie wiesz! czegóżbym winszował, jeśli nie ładnej oblubienicy.

Grzegorz.

A tak... dziękuję ci.

Rembo.

Jak się ożenisz, będę ci winszował imieniem całego pułku.

Grzegorz.

Nie rozumiem. Bardzo mądrze gadasz; widać żeś syn organisty.

Rembo.
Wszyscy cieszyć się będą
Grzegorz.

To dobrze.

Rembo.

Coto przyjaciół będzie miał pan Grzegorz!

Grzegorz.

Tyle co i teraz.

Rembo.

Wszyscy kochać go będą.

Grzegorz.

Doprawdy?

Rembo.

Za to ręczę... a nie Grzegorza, to Grzegorzową.

Grzegorz.

O, tego wcale nie chcę!

Rembo.

Chcesz czy nie chcesz, to tak będzie.

Grzegorz.

Dajno mi pokój... nie lubię takich żartów.

Rembo.

Przyzwyczajaj się po trochu.

Grzegorz.

Szalony! jakby to być musiało.

Rembo.

Będzie niezawodnie.

Grzegorz.

Proszę cię, dajże mi pokój.

Rembo.

Nie dam bo mi cię żal, że takie robisz głupstwo.

Grzegorz.

Tobie zazdrość.

Rembo.

Ale stary, stary!

Grzegorz (przedrzeźniając)
Ale młodziku, młodziku!
Rembo.

Pomiarkuj...

Grzegorz.

Idź do djabła!

Rembo.

Żeń się kiedy chcesz; ale potém nie gniewaj się, gdy cię palcem wytykać będą.

Grzegorz.

Nikt mnie wytykać nie będzie.

Rembo.

Ja pierwszy.

Grzegorz.

Kto mnie wytykać będzie, temu przytnę wąsa.

Rembo.

Chcąc przyciąć, trzeba swego nadstawić.

Grzegorz.

Choć nadstawię, bezpieczny od ciebie.

Rembo.

Ciszej! bo ci pokażę, że nie jest bezpieczny!

Grzegorz.

Pokażesz? chodź chodź! pokaż, pokaż!

Rembo.

Jednak...

Grzegorz.

Aha! boisz się.

Rembo.

Co? ja się boję! chodź! weźmiem pałasze!

Grzegorz.

Chodź chodź! (odchodzą do pokoju Majora.)





SCENA XVII.
Major, Rotmistrz.

Rotmistrz.

Jeszcze raz powtarzam, wszystko przyjmę od ciebie między swoimi, którzy wiedzą jak sobie życzymy; ale nic przed Panną Anielą. Tego znieść nie mogę i trzeba, abyś mnię przy niej przeprosił...

Major.

Tu cię przepraszam, a przy niej nie warto...

Rotmistrz.

Majorze, z większém uszanowaniem.

Major.

Moja siostra, ale tobie lepiej życzę i powiadam, że ten stary grat do niczego.

Rotmistrz.

Majorze, do stu piorunów!... (Grzegorz i Rembo wchodzą z pałaszami w ręku)





SCENA XVIII.
Major, Rotmistrz, Grzegorz, Rembo.

Grzegorz.

Chodź, chodź, ja ci zaraz pokażę!

Rembo.

Do ogrodu, do ogrodu!

Major.

A to co? Coto znaczy? Rembo, gadaj zaraz, co to znaczy?

Rembo.

Kiedy Pan Major każe, to powiem jak się ma rzecz cała. Oto Grzegorz, taki jak go tu widzimy, zakochał się w Fruzi... w takim wieku... to proszę Pana Majora, trzeba być głupim.

Major.

No, no, cóż dalej?

Rembo.
I chce się z nią żenić. Na starość żenić się... to proszę Pana Majora, trzeba być szalonym.
Major.

No, no, cóż dalej?

Rembo.

Chciałem mu wystawić, jakiego kłopotu nabędzie, chciałem mu powiedzieć, aby sobie przypomniał, że ile razy mąż stary, żona młoda, albo stara żona a mąż młody, tyle razy niezgodne małżeństwo. Bo proszę Pana Majora, co młode to młode, co stare to stare; ogień pali, woda gasi. Chciałem mu powiedzieć, że jemu tak będzie jak wszystkim dotąd było w podobnym razie; bo on, proszą Pana Majora, myśli, że dla niego inna kobiéta urodziła się na żonę i że on inaczej stary, jak wszyscy co już długo żyją. Otóż zacząłem mu o tém mówić, on mnie nie chciał słuchać, przymówiliśmy sobie i ztąd przyszło do kłótni.

Grzegorz.

Nie mogłem ścierpieć jak mi powiedział, że mnie koledzy palcem wytykać będą, jak moja żona, jak... to jest... jak...

Major.

Rozumiem.

Grzegorz.

A ja wiem, żem w równym wieku z Panem Majorem, i kiedy...

Major.

Ciszej! zgoda!

Rotmistrz.

Dla czegoż gwałtem mu radzisz, kiedy on nie chce twojej rady?

Rembo.

Bo mi go żal, Panie Rotmistrzu; na honor żal mi go. I wiem, że sam będzie żałował, wkrótce będzie żałował; bo kto miał rozum do tego wieku, na długo stracić go nie może. Dotychczas był dobry żołnierz, rozsądny człowiek, każdy go lubił, szacował, a teraz takie głupstwo chce zrobić, taką śmieszność na siwą głowę ściągnąć. Mnie to przykro, raz, że mój przyjaciel, a potém, co mam stać w szeregu obok jelenia!

Major.

Ciszej! zgoda!

Rembo.

Niech mu Pan Major także powie z łaski swojej że kto z młodu się nie ożenił, niech się na starość nie żeni, a jeśli się żeni, to niech sobie każe głowę ogolić...

Major.

Precz! dość tego! zgoda! marsz!





SCENA XIX.
Major, Rotmistrz.

(Chodzą czas długi gwiżdżąc i nucąc, potém stają, patrzą na siebie i parsknąwszy śmiechem, ściskają się wzajemnie.)

Rotmistrz.

Chcieliśmy podobno głupstwo zrobić!

Major.

I mnie się tak zdaję.

Rotmistrz.

Wielkie głupstwo.

Major.

Niema co mówić, wielkie głupstwo!

Rotmistrz.
Niech go Bóg kocha, jak nam ostro prawdę wypowiedział.
Major.

Po huzarsku.

Romistrz.

Dawnom sie tak nie czerwienił.

Major.

Pot ciekł ze mnie.

Rotmistrz.

„Na długo nie może stracić rozumu.“

Major.

I prawda.

Rotmistrz (śmiejąc się).

„Jeleń w szeregu.“

Major (śmiejąc się).

Cóż dopiéro przed frontem!

Rotmistrz.

Co te kobiéty z nas nie zrobiły!

Major.

W jednym dniu.

Rotmistrz.

Przewróciły dom cały.

Major.

I głowy nasze.

Rotmistrz.

Chcieliśmy się żenić!

Major.

Na co? po co?

Rotmistrz.

Kłóciliśmy się z sobą.

Major.

To nie na długo... (podając mu rękę.)

Rotmistrz.

Tego byłyby nadal nie dokazały (ściskając się). Jakże ciebie czuć szołwiją.

Major.
A ciebie piżmem.
Rotmistrz.

Panna Aniela tak mnie udarowała (stawia flaszeczkę.)

Major.

Mnie Dyndalska pokropiła.





SCENA XX.
Major, Rotmistrz, Kapelan.

Kapelan.

Moi panowie, nie wiem co się tu dzieje... nie chcę wiedzieć... nie chcę i dłużej bawić. Bądźcie zdrowi... szczęścia życzę... bardzo życzę.

Major.

Kochany Józefie! przebacz, zapomnij co się działo... zostań... zostań... wszystko już do porządku wróciło.

Rotmistrz.

Ty stary i na mnie się gniewasz?

Kapelan.

Na żadnego, na żadnego. I cóż się tu dzieje?

Major.

Przyszliśmy do rozumu.

Kapelan.

Brawo. (kładzie kapelusz).

Major.

Kochaliśmy się, chcieliśmy się żenić.

Kapelan.

Nie uchodzi, nie uchodzi.

Major.

Teraz się nie kochamy i nie żenimy.

Kapelan.

Mądrze, mądrze.

Major.
Ale wiecie, przyjaciele, nie to żem zbłądził na chwilę, nie to mnie boli; bo któż nie potknie się czasem. Ale czynność Edmunda, ta mi na sercu jak kamień.
Kapelan.

Jaka czynność?

Major.

Wiedząc, że mi się Zosia podoba, chciał ją zbałamucić, chciał ją wykraść.

Rotmistrz.

To być nie może!

Kapelan.

Majorze, Majorze, co ty mówisz?

Major.

Tak jest, niezawodnie.

Rotmistrz.

To być nie może.

Kapelan.

Któż ci to powiedział?

Major

Moje siostry.

Kapelan.

I tyś uwierzył jak temu, żem z niemi o tobie rozmawiał.

Rotmistrz.

Ja niczemu nie wierzę: na raz sztuka.

Major.

Klęczał przed nią.

Kapelan.

Prawda, przy pożegnaniu, polecając jej szczęście twoje.

Major.

Nie rozumiem.

Kapelan.

Edmund i Zofia kochali się oddawna. Zofia pewna, że jej ręki nie przyjmiesz, ulegając na pozór woli matki, chciała czas zyskać i oddalić jakiegoś nienawidzonego zalotnika. Ale jak rzeczy inny obrót wzięły, Edmund postanowił odjechać, wyrzec się miłości, nigdy już Zofii nie widzieć i abyś nie miał na sercu jego nieszczęścia, wiecznie ci to ukrywać; poświęcił ci więcej niż życie...

Major.

Tak, tak Edmund myślał? (ściskając gwałtownie Kapelana) Edmundzie! kochany Edmundzie! (wybiega).





SCENA XXI.
Rotmistrz, Kapelan,
(Następnie) Orgonowa, Dyndalska Aniela.

Orgonowa.

Cóż tu za wiwaty?

Rotmistrz.

Obchodzimy powrót rozumu.

Dyndalska (do Kapelana.)

Waćpan tu jeszcze?

Kapelan (kłaniając się.)

Tu jeszcze.

Aniela.

Rotmistrzu płochy, czekałam na ciebie.

Rotmistrz

Prawdziwie, bardzo żałuję, ale rozważywszy wszystko, widzę że... że jednak... to jest... że pomimo..

Major (za sceną).

Zosiu, Zosiu!

(wchodząc i prowadzą porucznika.)

Zosiu! (Zofia wchodzi).





SCENA XXII
Orgonowa, Dyndalska, Aniela, Rotmistrz, Kapelan, Major, Zofia, Porucznik.

Major (do Zofii.)
Mój zastępca... twój mąż.
Dyndalska.

Cóż to jest?

Aniela.

Cóż to znaczy?

Orgonowa.

Panie bracie?

Major.

Wraz z moim majątkiem, który mu już oddawna przeznaczałem, zastąpi mnie przy Zofii. Kapelanie, uchodzi?

Kapelan.

Uchodzi, uchodzi i pobłogosławię.

Porucznik.

Nie mówiłem ci, Zofio, że jak ojca będziesz go kochać musiała?

Zofia.

Przyjemny obowiązek, tak zgodny z sercem.

Orgonowa.

Miło mi dostać zięcia, który już zyskał mój szacunek. Bądźcie szczęśliwi.

Dyndalska.

I pamiętajcie o ciotkach.

Aniela (do Rotmistrza.)

Jakże będzie?

Rotmistrz.

Trudno, aby co było.

Aniela.

Przyrzekłeś.

Rotmistrz.

Nie mogę służyć.

Aniela.

Zdrajca!

Major.

Cicho, cicho. Niech wam dość będzie moje damy, żeście Huzarów zwyciężyły... że musieli kapitulować i jednego oddać wam w niewolę... i to przyznajcie... najlepszego.





ZRZĘDNOŚĆ I PRZEKORA.
KOMEDYJA
W JEDNYM AKCIE, WIERSZEM.

Złej naturze nie wygodzisz: jakbyś węża
ugłaskać chciał, a on przecie kąsa.
And. Max. Fredro.
OSOBY:


PAN JAN ZRZĘDA 
PAN PIOTR ZRZĘDA 
}bracia, opiekunowie Zofii.
ZOFIA, synowica Panów Zrzędów.
LUBOMIR.
LOKAJ.



Rzecz dzieje się na wsi, w majętności Zofii.







ZRZĘDNOŚĆ I PRZEKORA.





SCENA I.
Teatr wystawia pokój.
Pan Jan, Pan Piotr.
(Słychać mocne dzwonienie na lewo i prawo).

Pan Jan.
(po prawej stronie w pokoju).

Jest tam kto!


Pan Piotr.
(Po lewej stronie w pokoju.)

Hej jest tam kto!


Pan Jan.

Głosu mi nie staje!


Pan Piotr.

To służba!


Obydwa.
(Krzyczą).

Jest tam który!

(wypadają z gabinetów; lokaj ze środkowych drzwi)

Pan Piotr.

Łajdaki!


Pan Jan.

Hultaje!
Cóżto, czyście pogłuchli? I krzyczę i dzwonię,
Aż mi język odrętwiał, aż mi spuchły dłonie...
Gdzie... po co... dokąd, lata i jeden i drugi?
Wszyscy są do zapłaty, niema do usługi!

Już ja was do porządku doprowadzić muszę,
Ale aż z was każdemu dobrze karku wzruszę.


Pan Piotr (mówiąc powoli).

A że też, Panie Janie, zrzędzisz jak najęty!
Jeszczem u ciebie gęby nie widział zamkniętej.


Pan Jan.

A Pan brat niemy? nigdy, nigdy już nie gada
Ani słówka?


Pan Piotr.

I owszem, gdy mówić wypada.


Pan Jan.

Gdy się kłócić wypada, dokuczyć, sprzeciwić;
Bo cóż to może szkodzić, co to może dziwić,
Że za niepilną służbę służącego łaję?
By siedzieli kamieniem na to są lokaje.
Musiałem wprzód ochrypnąć, nim usłyszeć raczył,
Chciałem go właśnie posłać, byś chwilę naznaczył,
W którejbyśmy raz mogli rozmówić się z sobą:
Niechaj napróżno doba nie mija za dobą,
Niech nasza synowica już dłużej nie czeka,
A zwłaszcza, niech się skończy ta nudna opieka.


Pan Piotr.

Przyszedłem, jestem, słucham; o cóż ci więc chodzi?
Czegoż sobie krew psujesz, jeszcze ci zaszkodzi.


Pan Jan.

O! i u pana Piotra żółci jest nie mało.
Mówię biało, on czarno; ja czarno, on biało,
I tak prawie od wschodu do zachodu słońca
Nigdy kłótnie nie mają między nami końca.
Już dalej żyć nie mogę w nieustannej wojnie,
Chcę być panem nie sługą i rządzić spokojnie.
Ach, nimem tu przyjechał, bodajem kark skręcił!


Pan Piotr.

Dzień, w którym tu stanąłem, bodaj się nam święcił.


Pan Jan.

Mój luby, słodki bracie, powiedzże mi, proszę,
Jakież tu masz uciechy, jakie masz roskosze:
Dla nieznośnej opieki w cudzym domu siedzieć,
Pannę, jak ochmistrzynie pilnować, strzedz, śledzić.
Na co, po co, dla czego? niechże mi kto powie.
Dla tego, że Waćpanu ubrdało się w głowie,
By moja synowica nie była w mym domu.


Pan Piotr.

Nadanej współopieki nie zwierzę nikomu;
Zofia nie potrzebuje zakosztować miasta,
Gdzie, im dłużej się bawi, chęć bawienia wzrasta.
Cóż tam w rzeczy dobrego nauczyć się może?
Szukać uciechy w zbytkach a chwały w ubiorze,
Gadać, prawić bez celu, oczkiem wabić skrycie
I o niczém nie myśleć przez całe swe życie.
Nie, tego znać nie będzie nasza synowica:
Cnotą skromną, lecz trwałą niech duszę zaszczyca,
Niech czczemi próżnościami nie zaprząta głowy,
Niech umie cenić mierność i spokój domowy
I na wsi podług stanu, niech męża wybierze.


Pan Jan.

Na mnie pewnie Zofia spuści się w tej mierze.


Pan Piotr.

W tej mierze na Waćpana wybór nie zezwolę.


Pan Jan.

Czemu?


Pan Piotr.

Bo zły.


Pan Jan.

Wszak nie wiesz.


Pan Piotr.

I nie wiedzieć wolę.
Wiem tylko, że we wszystkiém chcesz stanowić prawa;
Ztąd zawsze gdzie ty jesteś, te kłótnie, ta wrzawa;
Lecz i ja też czasami, chcę mieć moje zdanie,
Nie wszystko zatém tutaj na twojém się stanie
I jeśli cię opieka tak trudzi, tak dręczy,
Jedź, wracaj...


Pan Jan.

A braciszek chętnie mnie wyręczy,
Sam będzie rządzić! dobrze wyszukał to w głowie.
Pojadę, lecz los Zosi pierwej postanowię.


Pan Piotr.

Póki ty tu, nic z tego, żebyś o tém wiedział.


Pan Jan.

Ty mnie tu nie przesiedzisz, będę sto lat siedział.

(siadają.)

Lokaj.

Mam czekać?


Pan Jan.

Idź do djabła!


Pan Piotr

Czekaj!


Pan Jan.

Niech więc czeka;
Lecz na cóż masz daremnie udręczać człowieka?
Czyż mu nie wolno zrobić i jednego kroku,
Ma-że wciąż jak niewolnik stać przy twoim boku?
Nie dośćże już nieszczęścia, że musi mieć pana,
Trzebaż jeszcze by zawsze widział w nim tyrana?
Ach, wolałbym pług ciągnąć, jak służyć u zrzędy,
Który tylko we wszystkiém na siebie ma względy,
Który...


Pan Piotr.

Lecz panie Janie, zrzędzisz nadaremno.
Służący mi potrzebny i już idzie ze mną.

(Pan Piotr z lokajem odchodzi)





SCENA II.

Pan Jan.

Zrzędzisz! proszę, ja zrzędzę! brawo, to mnie bawi!
Ja zrzędzę! Nie, już nigdy świat się nie poprawi,
Wszak takich jak braciszek, posiada bez miary,
Co liczą chęć poprawy pomiędzy przywary.
Niech mi żona mniej gada, córki mniej się stroją,
Niech mnie słucha rodzeństwo, synowie się boją;
Niech sługa wierny, trzeźwy, zważny na me słowa,
Swojej służby pilnuje, a mego nie chowa,
Słowem niech wszystko idzie jak chcę i ułożę
A nigdy nie połaję, — gęby nie otworzę.






SCENA III.
Pan Jan, Zofia.

Zofia.

Miałabym małą prośbę...


Pan Jan.

Fe, to wstyd dla Zosi,
Wstyd zawsze dla panienki, kiedy o co prosi:
Proszoną być powinna panna znakomita;
Ale każda z was dzisiaj o to się nie pyta
Czy to tak skromnie, ładnie, czy to tak przystoi,
I starego panieństwa jedynie się boi,
A gdy duży majątek obejmie przed czasem,
Zaraz piskliwy szpaczek zacznie śpiewać basem.

Przypatrz się której: nóżka naprzód, nosek w górę,
Wie pewnie, jakto mężom podnoszą fryzurę,
A przytém są ciekawe, złośliwe, uparte...
Słowem, żeście wraz wszystkie nic a nic niewarte.

(odchodzi)





SCENA IV.
Zofia, Lubomir.

Lubomir.

Jakiż, piękna Zofio, twojej prośby skutek?


Zofia.

Znikły nasze nadzieje, został tylko smutek;
Nawet mnie stryj nie słuchał, łajał mnie przed czasem,
Ganił szpaki w fryzurach i odszedł z hałasem.


Lubomir.

Przecież coś odpowiedział?


Zofia.

Nie, nic, ani słowa.
Dobrze była w mej głowie ułożona mowa,
Chciałam wszystko wystawić rozsądnie, dokładnie:
Że długo nie iść za mąż dla panny nieładnie,
I że... że... Pan Lubomir pokochał mnie szczérze...


Lubomir.

I zawsze kochać będzie...


Zofia.

I że temu wierzę;
Więc kiedy mam chęć dobrą i zdatność po temu,
Trzeba zadość uczynić żądaniu naszemu.
Lecz cóż? stryjaszek wszystko łajaniem pokrywa.

(zaczyna płakać)

Ja już nie wiem, co pocznę dalej, nieszczęśliwa:

Jeden z drugim się kłóci, a mnie uciemięża;
Nie wiem, co to im szkodzi, abym miała męża.
O Boże! dobry Boże! co to z tego będzie!
Że już mam rok szesnasty, mówią o tém wszędzie,
Za każdą moję wolę odbieram naganę,
A czas mija... i w końcu... i w końcu zostanę...

(szlochając)

Starą panną...


Lubomir.

Zofio! umiem te łzy cenić,
Lecz się uspokój, nasz los musi się odmienić:
Stryjowie bez wątpienia przy końcu zezwolą,
Jeżeli twoje szczęście nad swój upór wolą
A posądzać ich nie chcę o myśli niegodne.
Nasze majątki równe, nasze serca zgodne,
Żadne więc mych zamiarów sprzeczności nie wzruszą
I nie dzisiaj, to jutro, spełnione być muszą.


Zofia.

Wcale mnie nie pociesza ten widok daleki.


Lubomir.

Przecież się z czasem kończą najdłuższe opieki.


Zofia.

Ach, ja bardzo nie lubię na cokolwiek czekać.
Ale są tacy... o są... co lubią odwlekać.


Lubomir.

Ach, całe szczęście moje w tej złożone dobie,
W której przysięgnę kochać, żyć wiecznie przy tobie,
I możesz ty postrzegać obojętność we mnie?
Z tamtym stryjem mówiłem.


Zofia.

I pewnie daremnie.


Lubomir.

I owszem.


Zofia.

Owszem? jakto? więc się już nakłania?


Lubomir.

Swoim świętym zwyczajem zaczął od łajania.
Kłócił się, choć milczałem, a gdym wyrzekł słowo
Przeciwnych sto dowodów leciało na nowo
I już myślałem odejść, ujść tego zapału,
Gdy przecie w końcu zaczął ostygać pomału
I przyrzekł prawie...


Zofia.

Prawie!


Lubomir.

...Ziścić nasze chęci.
Chciałem nawiasem, niby dla lepszej pamięci,

(pokazując papier.)

Aby nam to podpisał prawne zezwolenie,
Bo zawsze wolę pismo, choć i słowa cenię,
Ale...


Zofia.

Ale...


Lubomir.

Odłożył na wolniejszą chwilę.


Zofia.

Na nic więc zeszło kłótni i gadania tyle.


Lubomir.

Nie, wszak niepotrzebuje i pewnie nie zwodzi,
O drugie zatém tylko zezwolenie chodzi.
Idź, Zofio najdroższa, błagaj twego stryja,
Kocha cię niezawodnie, bo któż ci nie sprzyja?
Nie będzie więc nieczułym na twoje żądanie
I szczęście nas obojga spełnioném zostanie.
Na wszystkie jego słowa bądź na chwilę głucha,
Powiedz...


Zofia.

Wiem, co mam mówić, jeśli mnie posłucha.


Lubomir.

Któżby twego boskiego nie chciał słuchać głosu!
Pewnie więc dobre zyskasz rozstrzygnienie losu;
Ja zaś w czas należyty drugiego sprowadzę,
A jeśli się nie uda, i temu zaradzę. (odchodzi.)


Zofia (sama).

Żeby mi też kto mądrze wytłómaczył przecie,
Na co się opiekuny przydadzą na świecie?
Dla płochych dzieci jeszcze, bo te mogą błądzić;
Ale dla mnie!... Ja sama potrafię się rządzić,
Nie potrzebuję, nie chcę w niczém mieć zawady,
Niktby mi, gdybym chciała, nie dał tutaj rady.
Ach stryj!...






SCENA V.
Zofia, Pan Jan.

Pan Jan.

Czegoż Waćpanna stoisz jak na straży?
Pewnie jakiś koncepcik po głowie się marzy.
Ale muszą złe myśli błądzić po rozumie,
Kiedy kto się czém dobrem zatrudnić nie umie;
Wtedy z kąta do kąta włóczy się i ziewa
I patrzy kto odchodzi albo kto przybywa.
Czegoż Waćpanna żadasz, czy dzisiaj usłyszę?
Przerwijże już łaskawie świętobliwą ciszę;
Nie lubię tej pokory, milczenie mnie nudzi.


Zofia.

Boję się...


Pan Jan.

Cóżto znowu, czym straszydłem ludzi?

Od jakiegożto czasu tak strasznym zostałem?
Kiedyż Pannie Zofii powód strachu dałem?
Możem się nie dość umiał jej piękności dziwić,
Możem się jej układom ośmielił sprzeciwić?


Zofia.

Ach nie...


Pan Jan.

Skromność, lękliwość, piękne w płci niewieściej,
Lecz czasem w tym układzie i chytrość się mieści.
O znano już nie jedne z tak miłym pozorem,
Co była trusią z rana a lwicą wieczorem,
Jednak raz jeszcze pytam, bo chcąc odpowiedzieć,
O co rzecz idzie, muszę, muszę przecie wiedzieć?


Zofia.

Chciałabym pójść... pójść...


Pan Jan.

Dokąd? co? gdzie? mów potroszę.


Zofia.

Pójść za mąż.


Pan Jan.

Czy tak pilno?


Zofia.

O, i bardzo!


Pan Jan.

Proszę!
Pójść za mąż bardzo łatwo!


Zofia.

Ach, stryjaszku drogi,
Niema nic łatwiejszego, bez najmniejszej trwogi...


Pan Jan.

Księdza kazać zawołać, da błogosławieństwo,
Goście się zjadą, spiją, i będzie małżeństwo.

(Zofia biegnie z radoscią ku drzwiom).

Gdzież?


Zofia.

Po Księdza proboszcza!


Pan Jan (z ironją).

Już go zamówiono.
Ale wiesz téż Waćpanna, co to jest być żoną?


Zofia.

O, wiem: trzeba być dobrą... i kochać potrzeba.


Pan Jan.

Przy dobroci, miłości, potrzeba i chleba,
Trzeba to, co posiadasz, wiedzieć komu zwierzyć
I trzeba przed ołtarzem całą przyszłość zmierzyć.
Ale to wszystko u was godném pośmiewiska:
Być Panią, mieć dom własny, odmienić nazwiska,
Wyrwać się z pod opieki, wstrętem płacić za tę,
W mieście tracić w kwartale dwuroczną intratę,
Na balach, jak mężatka zaczynać mazury,
Na mężczyzn patrzeć śmiało a na panny z góry,
W modnych fiokach z ulicy latać na ulicę,
Wzbudzając zazdrość, gnębić swoje rówiennice,
Mieć prawo szczebiotania i wolności w świecie,
Otóż to jest, dla czego iść za mąż pragniecie.


Zofia.

Tak wysoko, stryjaszku, myśl moja nie lata:
Pragnę miłości męża i szacunku świata.


Pan Jan.

Szacunku każda pragnie, lecz nie każda godna;
I ta co kielich rozkosz wypiła aż do dna,
Co przy zwiędłej piękności z potrzeby cnotliwa,
Obiadem albo balem szacunku przyzywa,
Dom swój dobrego tonu chce uczynić tronem
I zawsze otoczona pieczeniarzów gronem,
Mniema, że nikt nie pomni, co się dawniej działo;
O, jak przenikliwości i rozumu mało!

Każdy chętnie zje u niej, butelkę wysuszy,
Wdzięczy się jej i kłania, ale gardzi w duszy.


Zofia.

Pan Lubomir wie wszystko, zna i świat i ludzi.


Pan Jan.

Zatém to Pan Lubomir słówkami cię łudzi?


Zofia.

Nie łudzi, bo mnie kocha.


Pan Jan.

O, dziewczyno płocha!
Któż ci, kiedyś bogata, nie powie że kocha?
Znam ja dobrze paniczów w teraźniejszej chwili,
Co już w dwudziestym roku pół życia przeżyli.
Paryż! kochany Paryż! To ich hasło lube!
Pędzi jeden i drugi jak na swoję zgubę,
A gdy tam, co posiada, wszystko wraz utraca,
Pełen najdroższych wspomnień, ale goły wraca,
I kiedy już ostatki swej spuścizny trwoni,
Jak pies gończy za lisem, za posagiem goni.
Dla takiego i przysiądz znaczy bardzo mało,
Byle mu się najprędzej zbogacić udało
I byle mógł bądź co bądź, z żoną czy bez żony,
Wrócić znowu w rospusty zamęt ulubiony.


Zofia.

Nie turbuj się, stryjaszku, ja sobie poradzę,
Jużem przecie nie dziecko, miej to na uwadze;
Daj tylko zezwolenie: on młody, ja młoda,
On kocha i ja kocham, a tak będzie zgoda.


Pan Jan.

Nie jestem opiekunem jakich wielu liczą,
Którzy wiecznej opieki chętnie sobie życzą.
Małoletni dla takich najczystsza intrata
I kiedy chce wyjść na świat, nim jeszcze ma lata,

Musi wprzód opiekuna nie mało opłacić,
By miał wolność przed czasem swój majątek stracić.


Zofia.

Więc jeśli moje szczęście masz szczérze na względzie,
Zezwól, nasze żądanie niech spełnioném będzie;
A przez cały ciąg życia, w każdej w każdej dobie,
Za wszelkie pomyślności będę wdzięczna tobie.


Pan Jan.

No, więc dobrze, za męża weź swego kochanka,
Weź, weź tego słodkiego, miłego baranka;
Lecz nigdy mnie już nie nudź w najgorszej potrzebie

(na stronie)

Zbędę się raz kłopotu i wrócę do siebie.

(do Zofii).

Jeszcze ci powiem...






SCENA VII.
Pan Jan, Zofia, Pan Piotr, Lubomir.

Pan Piotr.
(Mając papier w ręku).

Dobrze, zaraz ci podpiszę.


Zofia (do Lubomira).

Oba więc zezwalają?

.
Pan Piotr.

Zezwala! co słyszę!


Pan Jan.

Zezwala! więc to łapka!


Pan Piotr.

Jego to układy?


Pan Jan.

Tak? chcieliście mnie podejść?


Pan Piotr.

Nienawidzę zdrady.


Pan Jan.

O, nic z tego nie będzie.


Pan Piotr.

Pewnie, że nie będzie.
Pan Jan z swoim projektem na lodzie osiędzie.


Pan Jan.

Wszystko było usnute zręcznie i dokładnie,
Lecz szkoda, że lis stary rzadko w łapkę wpadnie;
Braciszek, krótko mówiąc, chciał mnie ztąd oddalić,
Potém że w pole wywiódł, przed światem się chwalić.
Sam zaś zostawszy w domu, cudzym nota bene,
Wyciągnąć swoje łaski na wysoką cenę.
Wśród grona zalotników, jakby sam był Panną,
Niszczyć prawem wieczorném obietnicę ranną,
Wymyślać, gdérać, zrzędzić choćby i dwa wieki,
Słowem: żyć póki można, plonem tej opieki.


Pan Piotr.

Gdybym cię zrzędą nie znał...


Lubomir.

Panowie łaskawi!
Czyż udręczenie drugich tak was wielce bawi?
Jeden i drugi prawo opieki posiada;
Lecz jeśli jeden zniszczy, gdy je drugi nada,
Wieczna kłótnia trwać będzie, końca temu niema,
I nikt ręki Zofii pewnie nie otrzyma.


Pan Jan.

Czemużeś się wprost do mnie nie udał, mój Panie?


Lubomir.

Wtedy Pan Piotr toż samo zadałby pytanie.


Zofia (do pana Piotra).

Ach, luby stryju, zezwól...


Pan Piotr.

Nie, to być nie może.


Zofia (do pana Jana).

Stryju, błagam...


Pan Jan.

Nic z tego.


Zofia.

Cóż czynić, o Boże!

(płacze)

Lubomir.

Wskażcieże mi Panowie sposób, czynność, drogę,
Jak Zofią zasłużyć i pozyskać mogę.


Pan Jan.

Wcześniej tak trzeba było mówić ze mną szczérze,
A teraz téj pokorze nie ufam, nie wierzę,
I bądź pewnym, że głowy dla kształtu nie noszę.


Lubomir.

Proszę...


Pan Jan.

Dłużej nie nudzić, ja go także proszę.


Lubomir.

Rzecz dziwna niesłychana! niechże wiem przyczynę,
Niechże poznam przestępstwo albo moję winę.


Pan Piotr.

Jesteś młodym, więc słuchaj, co stary powiada:
Każda jakabądź władza przywilej posiada,
Że czy szczęściem, czy smutkiem swych niższych nabawia,
Nigdy się i z niczego przed nimi nie sprawia.


Lubomir.

Szanuję ten przywilej; ale każde dzieło
Musi się kiedyś skończyć, gdy początek wzięło;
Zatem i każda władza, zwłaszcza nadużyta,
W szczęściu lub smutku niższych, niech swój wyrok czyta;
Nie jeden trwogi dozna, co rozrzucał trwogę.
Tę małą, od młodego, chciej przyjąć przestrogę.

(odchodzi).





SCENA VIII.
Pan Jan, Pan Piotr, Zofia.

(długie milczenie; wszyscy chodzą wzdłuż i poprzek)

Zofia (głośno i z determinacyą).

Kiedy tak... więc powiadam...


Pan Jan, Pan Piotr (razem).

Cóż?


Zofia (przestraszona).

Nic... lecz chcę prosić.
Chciejcie raz wasze myśli wyraźnie ogłosić,
Aby się Pan Lubomir mógł do nich stosować;
Wszak mnie żywą w klasztorze nie chcecie pochować.
Trzeba, abym wiedziała, co się ze mną dzieje,
Chcę się dowiedzieć, jaką mieć mogę nadzieję.
W szesnastym roku życia myśli nie są płoche,
I można swoim losem zatrudnić się trochę;
Ślepo wierzyć nie będę lada jakiej radzie,
Zwłaszcza, gdy mojej woli stanie na zawadzie.
Zatém powiadam... męczcie, dręczcie moję duszę,
Róbcie, co tylko chcecie, ja męża mieć muszę.


Pan Piotr.

Tam do kata! doprawdy?


Pan Jan.

Wszakżem rzekł dopiéro,
Że panieńska lękliwość nie zawsze jest szczérą;
Otóż ta, co dwóch zliczyć nie umie z pozoru,
Patrzcie, jak nas odważnie wyzywa do sporu.


Pan Piotr.

Co ja chcę, Mościa Panno, w jakimkolwiek względzie,
Niech zawsze dla niej prawem, świętém prawem będzie;
Łzom kobiecym nie wierzę, fochów się nie zlęknę,
I błagać przebaczenia przed nią nie uklęknę;
Proszę więc pójść i czekać, aż przyszlemy po nią.


Zofia (odchodząc, na stronie)

Sami kochać nie mogą, to i drugim bronią.






SCENA XI.
Pan Jan, Pan Piotr.

Pan Piotr (na stronie).

Czy to brata był układ, Bóg to raczy wiedzieć.


Pan Jan (na stronie).

Trzeba więc będzie tutaj sto lat jeszcze siedzieć;
Jednakże nie zezwolę.


Pan Piotr (na stronie).

Zezwolić nie mogę.


Pan Jan (na stronie).

Byłoby tryumfalną uścielić mu drogę.


Pan Piotr (na stronie).

Bo jeśli jego wola, drwiłby potém ze mnie.


Pan Jan (na stronie).

O zgrozo! chcieć mnie, brata, podejść tak nikczemnie!
Ale może na kogo innego się zgodzi,
A dając Zosi męża, i mnie oswobodzi.

(do Pana Piotra).

Chciałbym, mój Panie Piotrze, pomówić z nim szczérze,
I stałe jego zdanie usłyszeć w tej mierze.
Kiedy się już tak stało, jak my sobie życzym
I Lubomir nie wskórał i odjedzie z niczém,
Dobrzeby przecie było ukończyć te zwady
I na jedne, raz w życiu, zgodzić się układy.
Dużo o rękę Zosi... stara się młodzieży,
Kiedyśmy opiekuny, wybrać nam należy.
Zosia dziecko, pomału na wszystko zezwoli,
Nie umie poznać nadal szczęścia lub niedoli
I jedynie nasz rozkaz stanowić tu będzie.
Mów więc, kogo wybierasz w zalotników rzędzie?


Pan Piotr.

A nie do mnie należy w tej mierze wybierać:
Ja tylko słuchać będę...


Pan Jan.

I będę się spierać.
O, znam tę skromność twoję, nikt z nią nie poradzi,
Niech ją kto jak chce mija, a przecie zawadzi;
Ale kiedy tak żądasz, bez złości, uporu,
Pierwszy do tak ważnego przystąpię wyboru.
Na przykład: cóżbyś sądził... młody Kasztelanic?...


Pan Piotr.

Co? ha, ha, ha; ten burda, król wszystkich pijanic,
Który wszystkich zaczepia, aby pił przy zgodzie,
Co ciężarem sąsiadów, zakałem w swym rodzie?
Jakże go, Panie Janie, mogłeś wybrać sobie?
Nikt go trzeźwym nie widział, chybaby w chorobie.
Każdy go pilnie stroni, i powab kielicha
Zwabi tylko czasami spragnionego mnicha
Lub tego, co niebaczny z kim się dzisiaj brata,

Jutro się zmartwi stratą szacunku u świata.
A! pozwól, nad tą myślą niech się jeszcze dziwię,
Chciałeś Zofii zjednać piękny los prawdziwie!
Obcą zawsze, czasami i zbytnią w swym domu,
Być świadkiem, towarzyszką szaleństwa i sromu,
Słyszeć i w dzień i w nocy krzyki i wiwaty,
Bać się i nie módz wstrzymać majątku utraty,
Nareszcie zwykłym skutkiem podobnego życia,
Szukać gdzie w cudzym domu lichego ukrycia;
To jest przyszłość niechybna i ta Zosię czeka,
Jeżeli ją tak nasza obdarzy opieka.
Lecz na cóż długo szukać, gdy potrzeby niema?
Pan Smętosz, blizki sąsiad, niechaj ją otrzyma.


Pan Jan.

Ten kutwa, co do skrzyni przed gośćmi się chowa,
Który już wszedł w przysłowie, gdy o skąpych mowa;
Nędzą, głodem, wśród złota na pół umorzony,
Jakże mu myśl przyjść mogła szukać sobie żony!
I którażto pomyśli zostać jego żoną?
Nie było jeszcze takiej i nie będzie pono.
Wszakto jego zdarzenie tak sławnem zostało,
Że o niem niewiedzących znajdziesz bardzo mało.
Onto, sług wypędziwszy swem sknerstwem bez miary,
Został się sam przy skrzyni, przy bramie pies stary,
Wierny, bo na łańcuchu, zażarty, bo głodny,
Był straszny dla hultajów, dla pana dogodny.
Lecz gdy pan zawsze pościł, jak i teraz pości,
A pies już nie dostawał ni chleba ni kości,
Wychudł... nareszcie skonał jednego wieczora,
A w nim razem i sługa i straży podpora.

Wtedy to nasz pan Smętosz tając śmierć brytana,
Właził wieczór do budy i szczekał do rana;
Lecz choć dobrze udawał brysia nieboszczyka,
Łotr jakiś z lepszym węchem do domu się wmyka,
I gdy sknera aż chrypnie, tak wyje i szczeka,
Złodziej z jego pieniędzmi szczęśliwie ucieka.


Pan Piotr.

Hm, species dykteryjki...


Pan Jan.

Prawda, prawda czysta,
Zaświadczy sto żyjących, zaświadczy ich trzysta.
A, pozwól, nad tą myślą niech się jeszcze dziwię,
Chciałeś Zofii zjednać piękny los prawdziwie!
Jednak nie mogę myśleć abyś mówił szczerze,
Żeś się tylko chciał spierać, temu chętniej wierzę.


Pan Piotr.

Czy tak?


Pan Jan

Tak, tak, tak!


Pan Piotr.

Prawda, ja zrzędzę od rana!


Pan Jan.

Bo jakże... ale proszę... bo czy rzecz słychana,
Żeby chcieć synowicę zrobić Smętoszową!
Ten, co...


Pan Piotr.

Coś już powiedział, nie wszczynaj na nowo.
Mniejsza z tem... bierz go licho!


Pan Jan.

Kiedy tak, więc za nic
Niech będzie i mój projekt, za nic Kasztelanic;
Bo nie jestem uparty...


Pan Piotr.

Któż zatem zostaje?


Pan Jan.

Pan Szambelan Dorancki godnym mi się zdaje.


Pan Piotr.

Ten z miechowskim orderkiem fircyk posiwiały,
Co diabli wiedzą na czém strawił wiek swój cały,
Nie w wojsku, i nie na wsi, ani na podróży,
Z państwem się tylko brata lub mu raczej służy;
Wprawdzie ma dość majątku, posag miernie ceni,
Lecz mniema, że zaszczyci, z którą się ożeni.
Nie odwyknie, do czego nawykał tak długo,
Będzie miał przyjaciółki, żona będzie sługą,
I szczęście, jeśli z wiekiem, w obliczu swych dzieci,
Nierządem, jak Pan Zdzisław, scen brudnych nie wznieci.
Ale, to wszystko mniejsza, bo może się mylę,
Lecz to dobrze zważałem i to razy tyle,
Że kiedy w towarzystwo wejdzie niespodzianie,
Pół słowa na języku każdemu zostanie;
Nikt już śmiało nie mówi, nikt sobie nie wierzy
I nim głosu dobędzie myśli swoje mierzy.
Nie wiem, co za przyczyna i nie chcę dochodzić,
Lecz, co na Szambelana, nie mogę się zgodzić;
Wszakże już Pan Rymowicz godniejszy, jak wnoszę.


Pan Jan.

Ach! tylko mi poety nie wspominaj, proszę!
Żaden z nich ni o sobie ni też w sobie myśli,
Jakieś światy nieznane wrzącym duchem kreśli,
Nie lubi się zatrudnić ni dziećmi, ni żoną,
Bo go gdzieś jakieś wabi nieśmiertelnych grono;
Lecz gdy się tak z dnia na dzień zajmuje Parnasem,

Tu go na ziemi skubią i kradną tymczasem.
Zostaje potem zwykle bez grosza dochodu
I chociaż nieśmiertelny, musi umrzeć z głodu.
Tak, jak Pan Pegaziński... znałem go przed laty;
Wziął po ojcu majętność, miał piękne intraty,
Lecz cóż, kiedy nieszczęściem pomyślał o Febie
I zapomniał o ludziach, zapomniał o chlebie.
Koło jego wrót jechać bały się sąsiady,
Aby nie spotkać bajki, ody lub balady,
A gdy złapał, to szczęście, jeśli o zachodzie
Mógł kto dwudziestej czwartej wyśliznąć się odzie.
O przyszłości nie myślał, wszystko co mógł tracił,
Długów dużo narobił, podatków nie płacił,
Rymował a rymował i latał Pegazem,
Aż prozą wzięto wioskę za sądu rozkazem,
I teraz gdzieś pod strychem pewnie z nędzy ginie
I ukończa przy wodzie, co zaczął przy winie.
Cóż z tego, proszę, dzieciom i zgłodniałej żonie,
Że mąż w biedzie wawrzynem uwieńcza swe skronie?
Cóż są te chwały, sławy, świątynie, kościoły,
Kiedy każdy poeta całe życie goły?


Pan Piotr.

Ten zły i ten nie dobry... i cóż Panie Janie.
Jak tak zaczniesz wybierać, młodzieży nie stanie,
I chociażto ja niby chętnie się przeciwię,
Milczę całą godzinę... ty gadasz szczęśliwie.


Pan Jan.

Więc może znowu zrzędzę?


Pan Piotr.

To nie twoja wada.


Pan Jan.

Jużci mówię czasami, gdy mówić wypada,

Zwłaszcza kiedy nie jeden rozprawia od rzeczy,
Swoje złe utrzymuje a dobremu przeczy.


Pan Piotr.

Każdy chętnie swe zdanie za dobre uważa.


Pan Jan.

Zbłądziwszy, kto błąd wspiera, swą winę pomnaża.


Pan Piotr.

Więc błądzi, kto Waćpanu nie da sobą rządzić.


Pan Jan.

Kto się lubi sprzeciwiać, musi często błądzić.


Pan Piotr.

Trzeba milczeć, gdy mówisz...


Pan Jan.

Lub mówić rozumnie.
Co jest dobrem u świata, jest dobrem i u mnie,
Nie lubię drugich ganić, roztrząsać ich winy,
I gęby nie otwieram, gdy nie mam przyczyny;
Ale ścierpieć nie mogę, zatem nie zezwolę,
By wtrącić synowicę w dozgonną niewolę.
Co? miałby do twego przystąpić wyboru?
Niech raczej jeszcze dzisiaj idzie do klasztoru.






SCENA X.
Pan Jan, Pan Piotr, Lubomir.

Lubomir.

Zawsze razem i zawsze w najpiękniejszej zgodzie!
Drogi przymiot, jak zważam, w ich szlachetnym rodzie.
Prawdziwie, mało znałem tak uprzejmych braci;
Żaden z was sposobności najmniejszej nie straci,
By drugiemu usłużyć, być pomocnym w radzie;

Uprzedzić, zobowiązać, ustąpić w układzie;
Bo też nic piękniejszego, jak zgoda w rodzinie:
Wspólnie podzielać chwałę, gdy dobrze uczynię,
Znaleść wad pobłażenie, przestrogę w złym kroku,
Mieć doradcę w braterskiém i sercu i oku,
Ufnością ufność płacić, wszystko poddać zgodzie,
Znachodzić łzę w strapieniu a uśmiech w swobodzie,
I słowem, do krwi związków, przyjaźń złączyć jeszcze;
Ach, tę roskosz ja w liczbę boskich roskosz mieszczę.


Pan Piotr (do pana Jana).

Drwi z nas pono.


Pan Jan (do pana Piotra).

Wyraźnie.


Pan Piotr (do pana Jana).

A może i w błędzie.


Pan Jan (do pana Piotra).

Wszakżeśmy rzadko w zgodzie.


Pan Piotr (do pana Jana).

Mówią o tém wszędzie.


Pan Jan (do pana Piotra).

Czasem nadto się gniewam.


Pan Piotr (do pana Jana).

Jam trochę uparty...


Pan Jan (do pana Piotra).

Ale cóż ma za prawo stroić sobie żarty?

(do Lubomira).

Nadszedłeś Waćpan właśnie nieszczęściem w tej chwili,
Kiedyśmy trochę z bratem za głośno mówili,
Widzę więc, że te szczęścia i zgody pochwały
W wyśmianiu naszej sprzeczki jedyny cel miały.


Lubomir.

Poznałeś się pan przecie na mnie i na sobie?
Tak jest, chciałem żartować, sekretu nie robię,
I zdaje się, że kiedym tak długo w tym domu,
W którym dobrego słowa nikt nie da nikomu,
Gdzie od samego rana i kłótnia i wrzawa,
Zdaje się, żem zrzędzenia już dostąpił prawa.
Prawdziwie, mało znałem tak niezgodnych braci:
Żaden z was sposobności najmniejszej nie traci,
By drugiemu dokuczyć, być nieszczerym w radzie,
Przeciwić się i nudzić w najlichszym układzie.
Złém jest każda niezgoda, lecz zgrozą w rodzinie:
Doznawać wciąż niesnasek, dobrze czy źle czynię,
Mieć zawsze prześladowcę, szpiega w każdym kroku,
Czytać niechęć w braterskiém i sercu i oku,
Chytrością, chytrość płacić, żyć ciągle w niezgodzie,
Widzieć radość w strapieniu a zazdrość w swobodzie,
I czuć, że się serc naszych natura wyrzekła,
Takie życie, mém zdaniem, czysty obraz piekła.


Pan Jan.

A, już tego za nadto! cóż to jest u kata?


Lubomir.

Jest, że Pan jesteś zrzędą nieznośnym dla świata.


Pan Jan.

Ale...


Lubomir.

Słusznie, niesłusznie, wszystkiemu przyganiasz.


Pan Jan.

A już!...


Lubomir.

A od nagany siebie nie zasłaniasz.


Pan Jan.

Panie...


Lubomir.

Co ci dobrém dziś, jutro złém się staje.


Pan Jan.

Słuchaj...


Lubomir.

Nie chęć poprawy, złość nauki daje,
I jak żmija zjadliwa, co się wkoło ciska,
Tak Pan tego kaleczysz, kogo zoczysz zbliska.


Pan Jan.

Niemieję! czy ja żyję?


Lubomir (do pana Piotra).

A Waćpan, mój panie,
Czego się śmiejesz, czego? tak śmieszne me zdanie?
Ale nie, znam go dobrze; udręczenie brata
Jakby największa roskosz do duszy mu wlata
I ten uśmiech sprowadza; dobrze, wyśmienicie!
Pięknemi uczuciami oba się szczycicie!
Pan to jesteś najpierwszą zawadą do zgody:
Mogące przekonywać zarzucasz dowody,
Najświętsza prawda, równie jak i błędne zdanie,
Znajduje w tobie sprzeczność, podlega naganie;
Myślisz tylko, czém wzniecić, czém utrzymać kłótnie
Smutnem zwaśnieniem drugich pastwisz się okrutnie,
I tak jesteś nie tylko dla swoich zgryzotą,
Lecz i całej ludzkości szkodliwą istotą.

(odchodzi).





SCENA XI.
Pan Piotr, Pan Jan.

Pan Jan.

No, i cóż Panie Piotrze, dosyć niespodzianie
Usłyszałeś rzetelne, potężne kazanie.


Pan Piotr.

I Waćpan...


Pan Jan.

Ostrej prawdy słuchałeś cierpliwie.


Pan Piotr.

I Waćpan...


Pan Jan.

Jeszcze dotąd śmieję się i dziwię;
Wszak językaś zapomniał.


Pan Piotr.

Ja się także śmieję,
Kiedy wspomnę, jak Waćpan...


Pan Jan.

Tak się zawsze dzieje,
Kiedy kto zna swe wady a wspierać je żąda,
Wtedy komubądź w oczy nieśmiało spogląda.


Pan Piotr.

Ależ mój Panie Janie...


Pan Jan.

I co mnie w tém bawi,
Że ten, co tak zuchwale zwierciadło ci stawi,
Jest ów dzisiaj wybrany, ów przyjaciel drogi;
Dla niegoś spiski knował, szukał krętej drogi,
Jemuś dawał Zofią, mnieś chciał wywieść w pole.


Pan Piotr.

I może na ten związek jeszcze dziś zezwolę.


Pan Jan.

O, raczej na śmierć swoję.


Pan Piotr.

Co zechcę, uczynię!


Pan Jan.

Wszystko, wszystko, nie wątpię, prócz tego jedynie,
By za takie urazy...


Pan Piotr.

Jakież te urazy?
Jeślim słyszał com nie chciał, Waćpan dwa kroć razy,
I żebym cię przekonał, jak to mało cenię,
Oto jest opiekunów prawne zezwolenie,
Siadam i podpisuję.

(siada i podpisuje).

Pan Jan (na stronie).

Ten człowiek szalony!


Pan Piotr.

Któż z nas teraz obydwóch mocniej urażony?
Masz w rzeczy i przyczynę, łajał cię bez miary.


Pan Jan.

Co, mnie?


Pan Piotr.

Wszakże przyrównał do jakiejś poczwary.


Pan Jan.

Nie słyszałem.


Pan Piotr.

Co wściekle rzuca się na ludzi.


Pan Jan.

Nie słyszałem.


Pan Piotr.

Czyjegoż to śmiechu nie wzbudzi?
Nie gniewać się nie możesz.


Pan Jan (na stronie).

Pęknę, umrę, zginę!


Pan Piotr.

A gniewając się, trzeba powiedzieć przyczynę.
Czemuż się już nie śmiejesz?


Pan Jan.

Czemu się nie śmieję?


Pan Piotr.

Zgryzło cię, żem podpisał.


Pan Jan (na stronie).

Przeklęcie, szaleję!

(głośno).

Podpisałeś? więc dobrze; wiem, wszystko rozumiem,
Znam całą myśl twoję, znam, zamiar pojąć umiem,
Wszystkobyś wolał stracić, niźli szczęście sprawić
Tego, co ci tak gorzko śmiał prawdę wystawić.
Lecz chcesz, bym się sprzeciwiał a dogadzał tobie
Tak miałbyś plon żądany i tryumf przy sobie,
Ale nic z tego; gdzie? daj! na złość ci podpiszę.

(siada i podpisuje).

Pan Piotr (na stronie).

Podpisał! czy szalony!






SCENA XII.
Pan Jan, Pan Piotr, Lubomir.

Lubomir.
(który we drzwiach podsłuchiwał chwilę).

Co widzę, co słyszę?
Zezwalacie obydwa!


Pan Jan (posuwając papier).

Na, masz zezwolenie.


Pan Piotr (z ironią).

Kaducznie mi dokuczył!


Pan Jan (z ironią).

To dla mnie zmartwienie!


Pan Piotr.

Rób co chcesz, ja odjeżdżam.


Pan Jan.

I ja nie zabawię.


Pan Piotr (odchodząc).

Toś wyszedł doskonale!


Pan Jan (odchodząc).

Toś zyskał w tej sprawie!






SCENA XIII.

Lubomir.

Dobrze więc przewidziałem i poznałem braci:
Za zmartwienie drugiego każdy mi dziś płaci;
Co nie mogła cierpliwość, nie mogło błaganie,
Przez sparte, sprzeczne siły spełnionem zostanie.
Teraz kłóćcie się, krzyczcie, zrzędźcie w dzień i w nocy,
Wyrok naszego szczęścia już jest w mojej mocy.






SCENA XIV.
Lubomir, Zofia.

Lubomir (otwiera drzwi).

Zofio! chodź Zofio! szczęście nam jaśnieje!

(Zofia wchodzi)

Spełnione przecie nasze najdroższe nadzieje!


Zofia.

Czy być może? stryjowie?


Lubomir.

Zezwolenie dali.


Zofia.

Jakże, powiedz, tak prędko, tak nagle przystali?


Lubomir.

Później twoję ciekawość całkiem zaspokoję.






SCENA XV.
Zofia, Lubomir, Pan Jan.

(Pan Jan w płaszczu, kapeluszu, laska w ręku słucha pierwszego wiersza w głębi stojąc).

Lubomir.

A teraz przyszłém szczęściem cieszmy się oboje!


Pan Jan.

Szczęście? brawo, wybornie; każdy co się żeni,
Chwilę, w której ślub bierze, chwilą szczęścia mieni
Ale gdy roczek jeden i drugi upływa,
Nie każdy dzień swych ślubów dniem szczęścia nazywa.
Waćpanna pewnie mniemasz, że ów panicz młody
Zawsze będzie zajęty celem jej swobody?
Że zawsze znajdziesz w mężu czułego kochanka,
Jakiego snadnie kreśli romans lub sielanka:
Coby mierność przekładał nad zaszczyty tronu,
By swą lubą w zaciszu mógł wielbić do zgonu,
Któryby pełen czucia, w każdej życia porze
Miłością jej weselną przypominał zorzę?
Poznasz, poznasz, lecz późno, coto jest mieć pana,
I czy tak, jak kochanka, jest żona kochana.
A Waćpan, co się cieszysz, prawie jak szalony,
Że dojdziesz tego szczęścia i dostąpisz żony,
Powiedz, czyli nie widzisz, co się z ludźmi dzieje?
Jak częstokroć mąż płacze, gdy się drugi śmieje,
Jak rzadko jedność w domu do końca utrzyma,
I jak głupią gra rolę, gdy pieniędzy nie ma.
Na wsi wciąż bawić nudno, w mieście niebezpiecznie,
Zawsze być na rozkazy i lękać się wiecznie;

Ach wierzaj, będziesz płakał wolnych chwil utraty,
Wierzaj mi, mogę mówić, bo i ja żonaty.






SCENA XVI.
Zofia, Lubomir, Pan Jan, Pan Piotr.

(Pan Piotr w płaszczu i w kapeluszu)

Pan Piotr (w głębi).

Znowu zrzędzi.


Pan Jan.

Cóż z tego?


Pan Piotr.

Gderaj sobie, ale...


Pan Jan.

Chcesz się kłócić?


Pan Piotr.

Ja?


Pan Jan (idąc ku drzwiom).

A ty.


Pan Piotr.

Nie mówię nic wcale...


Pan Jan.

Mówisz albo nie mówisz...


Pan Piotr.

Zawsze źle.


Pan Jan.

Szkaradnie.


Pan Piotr.

Czy tak?


Pan Jan.

Tak, bo co myślisz, każdy łatwo zgadnie.

(ostatnie dwa wiersze mówią idąc, i kończą za drzwiami)

Zofia.

Ach, czyliż między nimi nigdy nie ustanie,
Ta sprzeczka nieustanna, to wieczne gderanie.


Lubomir.

Do nas teraz należy przykładem swobody
Zmusić ich do milczenia, zachęcić do zgody;
A jeśli zawsze kłótnia będzie im tak drogą,
Niech się kłócą, że szczęścia zaprzeć nam nie mogą.





KONIEC TOMU PIERWSZEGO.






  1. Wszystkie angielskie słowa podług wymowy policzone: gud-de, hau-du-iu-du, fer-uell, gud-nayt, ay tsenk iu, goddem.
  2. Pierwsze drzwi po prawej stronie, do pokoju Orgonowej; pierwsze po lewej, do Dyndalskiej. Drugie po prawej, do Majora; drugie po lewej, do Rotmistrza i Kapelana. W głębi jedne do pokoju Anieli; drugiemi wchodzą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.