<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Dwadzieścia lat życia
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1937
Druk F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV

Powiśle dyszało upalnym sierpniem, barwiło się owocami w koszach straganów i kopiasto naładowanych berlinkach, ciągnących się soczystym sznurem wzdłuż wybrzeża. Od Wisły biegł rozprażonymi ulicami wilgotny powiew, rozpraszając między domami osłabione odległością głosy syren ze statków lub pracowity warkot maszyn czerpiących piasek. Gmach elektrowni czerwonym monumentem wynosił się ponad bujną zieleń skweru oddzielającego suche, zawalone kopcami żwiru, piasku i głazów wybrzeże od głównej dzielnicy proletariatu Wielkiej Warszawy. Od skweru oko biegło ku przeciwległej Pradze; nad łyskającą mieliznami wodą unosiła się nienazwana melodia szczęścia i smutku; wibrowała niesłyszaną pieśnią i nieznanym żalem nadwiślańskiego kraju. Gdzieś plusnęło brązowe ciało, gdzieś zabrzmiał okrzyk radosny czy przywołujący? Fale kląskały głucho o dna berlinek i czerniejących smołą, pustych kryp. Na lewo gigantycznym krokiem biegły nad rzeką popielate wiązania mostu Kierbedzia. Na prawo strzępił się urwiskiem, niby powstrzymany w skoku, niewykończony most Poniatowskiego. Praga skrzyła się szklanymi poblaskami i ostrą igłą kłuła niebo wieża kościoła świętego Floriana. Skwer ziewał próżniactwem rzadko obsiadłych ławek. Drzemiąca dziewczyna z opuszczoną głową poruszała rytmicznie nogą wózek z dzieckiem. Dalej żołnierz zwisający ramieniem przez poręcz, z czapką na twarzy, trwał nieruchomo w przykrej niewygodzie. Na innej ławce leżał młody i zasępiony człowiek, czytając z książki rozskrzydlonej nad głową. Bosy chłopak z wysuniętym językiem przebiegł z przenikliwym zgrzytem naciskanego drutem, żelaznego kółka, i sprawił, że ocknięty żołnierz zerwał czapkę z twarzy, błędnie powlókł wzrokiem dokoła, znów okrył twarz czapką, ale po chwili zerwał się z ławki i z rękami w kieszeniach spodni pomaszerował do wybrzeża. Student zwiesił rękę z książką i wzrokiem zdawał się pytać błękitnej dali czy aby prawda co w niej napisano. Od krzaków szło ciepłym zapachem zieleni. Dziewczyna podniosła się ciężko z ławki i popłynęła z wózkiem, koślawo stąpając na odrażająco niezgrabnych nogach.
Ciszę przerwało znów nieznośne brzęczenie i z cienistej alejki wyłonił się chłopiec z kółkiem. Pogrążony w swej dziwacznej podróży, nagle jakby się ocknął, skręcił do pustej ławki, porzucił kółko z drutem, schylił się i wyciągnął spod ławki nadgryzioną gruszkę. Wytarł ją o koszulę na ramieniu, rozsiadł się wygodnie na ławce i począł chciwie jeść owoc, omijając zębami nadgryzione miejsce. Swoim wyglądem mógł Kamil teraz zakasować najbardziej rasowego ulicznika znad Wisły. Poznaczone smugami brudu, upstrzone na palcach strupami „dytków“, nogi wysuwały się po kolana z wypłowiałych majtek, podtrzymywanych przez ramię jedną szelką na ukos. Poplamiona, brunatna koszula stanowiła górną część garderoby. Brud na rękach walczył o lepsze z opalenizną. Nabite szczerą ziemią paznokcie zaciskały wilgotny ogryzek. Nad tymi drobiazgami górowała opalona i roześmiana twarz, z której chciwy głód nie starł chłopięcej beztroski. Po krótkim namyśle naruszone zostało miejsce nadgryzione obcymi zębami. Kamil odrzucił ogonek owocu, przeczesał palcami zmierzwioną czuprynę i począł rozglądać się w niezdecydowaniu, machając zwisającymi nogami. Dwaj panowie w czarnych, słomkowych kapeluszach, przechodzili zwolna i Kamil pochwycił tchnące niepojętą grozą słowa jednego: „Żebym mógł przeniknąć czasem jej myśli... przecież to musi być piekło!...“ Przeszli, pozostawiając za sobą czad niepokoju. Kamil oparł się wygodnie o ławkę i przymknął oczy.
Gdyby żołądek mógł krzyczeć, senny skwer zabrzmiałby przenikliwym wrzaskiem. Tymczasem podrażniony organ począł poprostu boleć. Rano Kamil zjadł opłatek tych czasów w postaci kromki sitkowego chleba; cząstki wyczekanego przez całą noc, na zmianę z ciotką Zosią, bochenka. Na kolację dostał kilka kartofli z solą i kubek czarnej kawy z sacharyną. To osobliwe menu dwukrotnie powtarzało się w ciągu dnia. Luksusowe danie w postaci chleba wynagradzało mieszkańcom mrocznego pokoju przy ulicy Leszczyńskiej trud nieprzespanej nocy. Gdybyż słońce można było jeść i popijać wiatrem! Kamil poddał opaloną twarzyczkę promieniom sierpniowego popołudnia i mimo zamkniętych oczu, wzrokiem głodu widział pajdy białego chleba z masłem... Nie! choćby z samym tylko serem! Albo z cukrem! Aż się przegiął od tej wizji. Miał wprawdzie to, co niedostępne było obu ciotkom, czego domagali się ustawicznie popłakujący Zbyszek i Jerzy: owoce! W towarzystwie rówieśników z tej samej kamienicy, Kamil wyprawiał się w górę miasta, na tak zwane „ogryzki“. Kiedy sczerniały od słońca i nędzy Marek poradził Kamilowi po raz pierwszy ten system dożywiania, chłopiec, pamiętający jeszcze dobre, „wercmanowskie“ czasy, dostał mdłości na samą myśl o takiej ohydzie. Ale po tygodniu spędzonym na kuchni ciotek, sam kiedyś podniósł niepostrzeżenie z wnęki bramy niedojedzone jabłko. Zwolna przejął system wyławiania pokaźniejszych ogryzków. Wypatrując po bruku wygłodzonym wzrokiem, chłopcy w grupie przechodzili beznadziejne tereny ulicy Oboźnej. Koło posągu Kopernika rozpraszali się. Początkowo Kamil pochylając się nad paskudną resztką, często poznaczoną smużkami krwi czyichś dziąseł, uczuwał aż do bólu przenikające go fale wstydu i mdłości. Pochylony znikał w najbliższej bramie i pochłaniał ohydny i dosłowny owoc swoich poszukiwań. Z czasem zmógł wstręt i wstyd, a nawet wybrednie odrzucał zbyt skąpe resztki. Najżyźniejszymi dzielnicami były okolice parków, zwłaszcza Aleje Ujazdowskie. Często długo szedł za kimś, kto beztrosko dobywając z torby owoce, niepohamowanie pożywiał się na ulicy. W dni słotne „zbiory“ przedstawiały się fatalnie. W takie dni towarzysze Kamila stosowali „wypraszanie braków“. W każdej owocarni jest skrzynka z nadgniłymi owocami. Czasem osoba ze sklepu rzucała kilka nadpsutych sztuk, częściej mówiła: „Taki młody, a już żebrze, wynoś się!“ albo: „Żebyś się rozchorował? Nie bądź taki łakomy!“ Kamil nie robił tego. Za łatwe i zbyt upokarzające. Ale wspominał i dobre dni. Kiedyś znalazł całą gruszkę. Oglądał z niedowierzaniem i podejrzliwie, ale w końcu zjadł. Nic mu się nie stało. Raz pomógł pchać wózek z jabłkami i dobry starzec podarował mu kilka jabłek z plamami. Obdarowane ciotki dwa jabłka podzieliły między chłopców, resztę schowały do kuferka, w bieliznę. I jeszcze kiedyś Kamil kupił kilo braków za pieniądze zarobione za doręczenie sekretnego bileciku pięknej Hrabiakowej. Polska, kraj „par excellence“ rolniczy, sławny z sadów owocowych, mgłą ironii tego soczystego określenia snuła się nad najmłodszą generacją Powiśla.
Ostrze przenikliwego gwizdu przecięło zgęstniałą ciszę skweru. Kamil ocknął się z czczego odrętwienia. Grupa bosonogich oberwańców wyłoniła się z bocznej alei i Kamil z kółkiem i drutem w ręku pobiegł w ich stronę. Powitali go obojętnym milczeniem i niby stado wygłodzonych ptaków powlekli się ze zwieszonymi głowami nad rzekę. Jeden z chłopców wsadził dwa palce do ust i apatycznie gwizdnął. Bez rozmów, ciągle wypatrując po suchym żwirze, doszli do brzegu. Tu rozebrali się i unosząc nad głowami tłumoczki z ubraniem, dobrnęli do pustej krypy. Po chwili wychudzone i brązowe ciała smukłymi łukami wpadały w wodę. Pokrzykujące tuż nad wodą głowy chłopców krążyły wokół wybielałej i wyschłej od słońca krypy. Rzeka pokwitała barwami, most Kierbedzia dyszał poprzez opary głuchym łoskotem podwieczornego ożywienia. Z różnych punktów nadbrzeża biegły z wodą dźwięczne krzyki zażywających kąpieli. Zwolna ciała z wody poczęły się piąć na krypę. Chłopcy układali się na dnie pokrytym rozłożoną garderobą, jeden obok drugiego, aby wypocząć i obeschnąć w zanikającym słońcu. Któryś wyjął z kieszeni portek dwucalową skórkę od chleba. Oparł się o burtę, tyłem do towarzyszy i począł żuć, wpatrzony w czerwieniejącą Pragę. Na dnie krypy zadawalano się dymem z uzbieranych niedopałków. Któryś z chłopców, jakgdyby chcąc rozproszyć puchnącą ogólnym pragnieniem ciszę, powiedział żałośnie i przez ziewanie:
— Ależbym wciął co... Rany Jezusa!
Na przestrzeni od mostu Kierbedzia do mostu Poniatowskiego Wisła łączy się z centrum miasta korytarzami ulic: Tamka, Oboźna i Karowa. Ale ulubionymi uliczkami tej części Powiśla są małe i o skromnych nazwach: Zajęcza, Topiel, Radna, Lipowa. Centrum Powiśla oddzielone jest od górnych rejonów Warszawy skokami ulic: Sowiej, Furmańskiej, Browarnej i Topieli. Między Browarną i Topielą kończy się spadek górnej Oboźnej i dalszy jej bieg prowadzi szeroka i jasna, najmilsza powiślanom ulica Leszczyńska. Wesoła i czysta, łączy się wspólnym rogiem z posępną, niechlujną i awanturniczą ulicą Browarną z prawej strony — idąc do Wisły —, a z lewej z ulicą Topiel; smutną i cichą, mało popularną. Oboźna pnie się ostro pod górę w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Wygląda ona jakby starała się wydźwignąć z ubogiej doliny Powiśla. Ale udało jej się uzyskać tylko tyle, że stała się głównym łącznikiem Powiśla ze śródmieściem. Po lewej stronie Oboźnej ciągnie się upstrzony szparami i dziurami parkan Towarzystwa Cyklistów „Dynasy“, wyżej ukazuje się wejście na te „Dynasy“, dalej wyłania się wąska szyja Sewerynówka, potem kilka kamienic i Teatr Polski. Stąd już kilkadziesiąt kroków do pomnika Kopernika. Natomiast lewa strona Oboźnej oddzielona jest do połowy swej długości, to jest do bocznych schodków, drewnianą barierą ciągnącą się nad wybrukowanym kamieniami stokiem, u którego stóp wlecze się wąska cząstka Oboźnej, rodzaj uliczki, marny skrawek nieomal na poziomie Leszczyńskiej, wiecznie cuchnący octem z pobliskiej fabryczki, która tym zapachem zdaje się walczyć o lepsze z ohydnym zaduchem wodoru i wszelkich chemikaliów z tylnej części gmachów Uniwersytetu. Ten przesmyk prowadzi nie mającego ochoty wspinać się zbyt forsownie przechodnia do schodków, które kilkunastu stopniami wyprowadzą go na wyżyny Oboźnej, prawie wprost wejścia do Dynasów. Obok schodków ulica czasu letniej pory zieleni się marnym skrawkiem wynędzniałej trawiny, wiecznie wygniatanej przez wylegujących się na niej próżniaków, wszelkich nędzarzy, włóczęgów i żebraków. Trawka dobiega do drewnianego parkanu, który oddziela ją od niewiadomego. Między tą trawką a schodkami biegnie prostopadła ściana z żelaznym pyskiem, z którego ciurkiem ciecze strumień źródlanej wody. Woda cieknie do zzieleniałego basenu, do którego też w dni ciepłe wspinają się osobnicy zalegający wspomniany trawnik. Czasem nędzarka pierze tam swe cuchnące szmaty.
Żadna z proletariackich dzielnic Warszawy nie ma w sobie tyle wdzięku i nastroju, co Powiśle. Wola i Mokotów, to posępne skupiska nędzy i przestępczych egzystencyj. Powiśle jest romantyczne. Troskę jego mieszkańców potrafi rozproszyć cierpki oddech Wisły. Wieczorem, posmużonymi seledynem lamp gazowych ulicami idą ku rzece, na skwery, piersiaste kobiety zaprawione w surowym trudzie codzienności, obok swych mężczyzn, spracowanych robotników, wąsaczy o rozumnym i łagodnym wzroku, w którym czai się świadomość codziennej zbrodni tego nikczemnego świata. A oto para tak pełna szczerej prostoty, jak prostą jest surowa rzeczywistość, w której wzrośli. Twarz dziewczyny osnuwa powaga świadomego i niełatwego szczęścia. Opiera się o ramię swego chłopca, którego ciężki krok świadczy już o latach wysiłku. Po dniu żmudnej troski, ten letni wieczór jest dla nich tak nabrzmiały urokiem wzajemności, że idą w milczeniu, zaprawieni wspólną myślą o trudzie przyszłości. Przed budką z wodą sodową i tandetnymi słodyczami młodzi ludzie pozwalają sobie na luksus dwu szklanek syczącego płynu i kilku karmelków. Od skweru biegnie przenikliwa melodia ustnej harmonijki i w mroku migocą ogniki papierosów. Rzeka posyła ulicom chłodne pocałunki przesycone zebranymi w locie zapachami z zarośli. Zaciszne aleje wibrują szeptami pieszczot i zaklęć miłosnych. Rozkołysane tęsknym nastrojem Powiśle, zasypia nad rozpluskaną falą Wisły.

Około godziny piątej nad ranem rozpustny Hilary, dozorca kamienicy oznaczonej numerem szesnastym przy ulicy Leszczyńskiej, zwlekał się z nieprawego łoża; stawał na środku pokoju w brunatnych gaciach z tasiemkami i z rozdartą nieopanowanym ziewem, wąsatą i kałmucką gębą, trwał w bezruchu, błędnie zapatrzony w zmętniałe od brudu szyby okien. Obskurny lowelas chwilę otrząsał się z duru sennego, orał pazurami rozprażone cielsko, po czym słaniając się w kanonadzie własnego kaszlu, narzucał na ramiona barani kożuszek i otwierał okno. Silna ofensywa świeżego powietrza wygniatała momentalnie z cuchnącej jamy zastałe przez noc, kwaśne wapory, ocierające się w panicznej ucieczce o rozgimnastykowany korpus Hilarego. W kożuszku i w gaciach, rozeźlony snem, żylasty chłop wykonywał kilka leniwych ruchów przed otwartym oknem. Po czym skręcał sztywnymi paluchami dulca w gazecie, zapalał i kaszląc i charcząc, zabierał się do wciągania portek i juchtowych butów. Tymczasem w napół opuszczonym łóżku przeciągała się przyczyna skandalu całej Leszczyńskiej; pyzata i rosła, gorąca jak piec gliniany, kochanka Hilarego — Zośka. Różowa, kraciasta pierzyna chwilę falowała, chwilę zastygała w pulchnym bezruchu, po czym z pierzastych odmętów wyłaniał się skołtuniony, jasny łeb dziewuchy i rozpoczynał się taki mniej więcej dialog:
— Napal w kuchni, dziadu, bo się znowu wymcknies i wode z chlebem bedzies ćpał na śniadanie!
— A jus Zochnu napalę, tylko cholewy wciągnę, bo mi znów w bosą girę drzazga wnijdzie... Pocekaj, pośpij se jesce, pośpij!
W tej chwili z trzeszczącego pod oknem wyrka, wybiegał mutujący się głos syna Hilarego, Heńka:
— Aże ty kocmołuchu i szantrapo w mordę bita... nie możesz się zwlec, zdziro jedna... i nagotować kawy... tylko ojcem będziesz dyrygować! Chcesz, żebym ci znów ślipio podfanarzył! No! jużeś przy fajerkach! Dzwonie mazurski!
Zbyt ubogi był język rodzinnych stron Zośki, aby mógł sprostać jędrnej i soczystej mowie rasowego knajaka nadwiślańskiego, Heńka, zwanego także „Brunet“. Przy tym nielegalność związku pięćdziesięciosześcioletniego Hilarego z osiemnastoletnią Zośką wobec dorastającego syna, stwarzała sytuację tego rodzaju, że raczej oboje ustępowali zimnemu i stanowczemu chłopakowi. Gorąca miłość do Zośki osładzała Hilaremu ciężkie życie wśród szyderstwa sąsiadów, tyranii syna i choćby lęku o wierność kochanki. Bo kiedyś, w porze rannych dialogów, Heniek wypowiedział swym lodowatym tonem te słowa: „Niech ja skonam, dziadu... trupie... że ci te dziewe wyobracam kiedy”. Groźba ta miała w sobie wszelkie cechy możliwości, bo Hilary musiał wczesnym rankiem z miotłą wychodzić na ulicę, syn miał siedemnaście lat, a dziewczynie mogło zależyć na zgodzie z obydwoma. Na skutek stosunku z podramolałym i pierwszym mężczyzną w jej życiu, moralność Zośki mogła być dość wiotka. Nędza i głupota sprawiły, że podczas kilkudniowej bytności Hilarego na weselu swej siostry w rodzinnej wiosce Zośki, zahukana biedą i sieroctwem dziewczyna bezmyślnie pozwoliła się uwieść i sprowadzić do miasta. Tutaj też doznała całego różańca cierpień moralnych, wobec których życie na wsi mogło jej się wydać okresem bezgranicznego szczęścia. Otumaniona wykpiwającym ją niemiłosiernie otoczeniem, udręczona bezwzględną pogardą swego rówieśnika, Zośka popadła w apatię, z której wyrywała się jedynie w momentach, kiedy mogła zwymyślać kochanka. Jedyna satysfakcja, na jaką sobie pozwalała, to było niedopuszczanie okresami Hilarego do jego męskich praw.
Życie kamienicy rozpoczynało się rannym trójgłosem w mieszkaniu dozorcy. Hilary otwierał bramę; zamiatając swoją część ulicy, rozmawiał o różnych sprawach z kolegami, często zaglądał do parterowych okien swego mieszkania, widział tam, że Zośka kręci się koło kuchni, syn, ubrany już, leży na wyrku i pali papierosa, po czym uspokojony wracał do swych zajęć. Pod mleczarnią stał wózek mleczarza Fiszera, i tęgi, czerwony na twarzy blondyn o białych rzęsach, z głuchym dudnieniem rzucał puste blaszanki na wózek. Po prawym boku bramy otwierano mały „wiejski“ sklepik, do którego co chwila wstępował któryś z przechodzących robotników. W mrocznym, pachnącym mąką i szuwaksem wnętrzu, otrzymywał w szklaneczce od musztardy wódkę, zaciągał się papierosem i wychodził do roboty. Kamienica powoli napełniała się odgłosami. Skrzypiały otwierane okna, ustawicznie piszczały i zgrzytały drzwi ogólnego wychodka na podwórzu, do którego ranną, rozpoczynającą dzień procesją, zdążały byle jak odziane kobiety opatulone chustkami, rozczochrane i zaspane dzieciaki, dławiący się rannym kaszlem mężczyźni. Frekwencja tego najważniejszego lokalu w kamienicy tłumaczyła się jego jedynością. Trzy przedziały cuchnące smołą i amoniakiem, podziurawione przez niestrudzonych podpatrywaczy, stanowiły niejako miejsce przypadkowych spotkań lokatorów domu, kłopotliwych omijań i pozdrowień, a często nawet dyskursów przed głównymi drzwiami, kiedy trzy przedziały były zajęte. Ważność wychodka w kamienicy zamieszkałej przez proletariat pojmie tylko człowiek, któremu obcy jest luksus własnego zacisza we własnym mieszkaniu. Pojmie on również ponurą groteskę wyścigu dwojga ludzi, skoro po wzroku czy nieopanowanych ruchach domyśla się, że zmierzają do jednego celu. A przy tym te sprzeczki i uszczypliwe słówka na temat pierwszeństwa. Częsty brak kurtuazji wobec kobiet. Niewdzięczny to temat, lecz jakiegoż tonu nadaje on życiu skupiska biedoty. A plaga cierpliwych, zatwardziałych podpatrywaczy, tych podnieconych chłopaczków z wypiekami, którzy godzinami wystają i kucają na przemian, oczekując dreszczu tej taniej atrakcji. Z podpatrywaczami walczył mężnie i z powodzeniem Hilary.
W głuche odgłosy ożywiających się klatek z ludźmi wdziera się wściekła kłótnia z mieszkania na trzecim piętrze. To znak, że cierpiący na chroniczny kacenjamer mularz Zelcer wstał z łóżka. Ojciec Marka, Magdy i Emilki. Pięcioro ludzi zajmuje pokój z kuchnią i Zelcerowie mają opinię ludzi, którym się nieźle powodzi. Zelcer nie chętnie pracował w swoim fachu. W zimie manipulował przy sprzedaży biletów do Cyrku, i w okresie Bożego Narodzenia handlował choinkami. W lecie pośredniczył w najrozmaitszych sprawach, czasem brał jakąś robotę mularską. Olbrzymi i przygarbiony, o długich i wielkich nogach, w sztuczkowych spodniach i kurtce z brązowego welwetu, w szarej cyklistówce, wiecznie zanoszący się od potężnego kaszlu, z nieodłącznym papierosem w palcach prawej ręki, wąsaty i ospowaty, był Zelcer najcharakterystyczniejszą postacią kamienicy. Zawsze „pod alkoholem“ i mimo tego ponury, milczący i groźny przez cały dzień, rano popadał w ataki piekielnego gniewu. Nienawidził żony i bał się jej. Zelcerowa wzrostem dorównywała mężowi, cerę miała ciemną i w piegach, brwi zrośnięte nad nosem, tak że stanowiły długą, czarną krechę nad chłodnymi, płonącymi fanatyzmem brązowymi oczami. Gładko uczesana z przedziałem na środku głowy, z rękoma po napoleońsku przeciwstawiała się kumoszkom w kamienicy chłodem i zaciętością. Gdyby Zelcerowa wsadziła na głowę czapkę frygijską, mogłaby pozować do najbardziej sugestywnego portretu rewolucjonistki. Rano odbywały się między małżonkami zapasy polegające na wyrywaniu sobie z objęć dzieci. Kobieta broniła ich przed razami mężczyzny, otwierała szybko drzwi, wypychała je na schody i około siódmej rano na podwórku rozbrzmiewał triumfalny okrzyk Marka, piski jego sióstr, wywoływanie innych dzieci do wspólnej zabawy, plany na cały dzień, często kłótnie i rozejścia. Zelcer senior, uspakajał się szklanką wódki i podgrzanymi kluskami z dnia poprzedniego. Teraz już mieszkańcy domu nie spodziewali się w ciągu dnia specjalnych awantur, abstrahując oczywiście od spontanicznych, lokalnych wybuchów.
Dom ten był zamieszkały przeważnie przez bezrobotną biedotę, wdowy, niskich urzędników, szwaczki, rzemieślników i tak zwanych „chałupników“. Huczał przez cały dzień swoistym życiem; odzywały się śpiewy, stukot młotków, terkot maszyny do szycia, płacz dziecka i okrzyki domokrążców. W głęboką studnię podwórka opadały pieniążki owinięte w papier, kiedy orkiestra złożona z gitary, skrzypiec i harmonii grała rzewne melodie: — przymusowa rozrywka i bodaj czy nie jedyna. Skromne apartamenty sprawiały, że gdyby na skutek jakiejś konieczności wszyscy mieszkańcy mieli opuścić swe schrony, stworzyłby się tłum, zalegający co najmniej pół ulicy Leszczyńskiej. Prawo cyrkulacji sprawiało, że dom był ruchliwy ale nie widziało się w nim przepełnienia. Z ulicy wchodziło się w mroczną i chłodną bramę, rodzaj dziesięciometrowego tunelu o łukowatym sklepieniu. Podwórko z pniem ściętego ongiś drzewa, otoczone było z trzech stron czteropiętrowymi szachownicami z popielatego muru i okien, z lewej stał przycupnięty budynek, w połowie zajęty przez wychodek i w połowie przez rupieciarnię. Na pochyłym, obitym papą, dachu tego budynku dzieciarnia w dni słoneczne wylegiwała się, spoglądając na sąsiedni dziedziniec, zaśmiecony słomą i końskim nawozem, ponieważ mieściły się tam stajnie dorożkarskie. W bramie, na lewo, było wejście do dwóch mieszkań parterowych i na schody. Pierwsze drzwi na lewo wiodły do sklepiku wiejskiego i to wejście w dni świąteczne mieszkańcy nazywali „od tyłu“. Drugie drzwi były od jednopokojowego mieszkania rodziny Kotowskich. Stanowiło ono locum siedmiu osób. Para drobnych staruchów o wyłupiastych oczach, dwie córki: dwudziestoośmioletnia Elwira; piękna i wiotka o czarnych włosach i białej twarzyczce z wielkimi oczami, chora na suchoty, kilkakrotnie pokładająca się w ciągu dnia, nerwowo paląca małe papierosiki, jeden po drugim. I zdrowa, krępa, o nogach krzywych jak u ułana, pracowita i wesoła Fela. Najstarszy syn, trzydziestoletni Marian, był bezrobotnym cukiernikiem i trudnił się wyrabianiem bomb czekoladowych w mieszkaniu, w związku z czym parterowe okno, pachnące kakao i margaryną, skupiało całą dzieciarnię okoliczną, ciągle przepędzaną przez Hilarego i ciągle napływającą. Zresztą okno sąsiadowało z budyneczkiem i z dachu dzieciaki miały widowisko, od którego się wiły na szorstkiej papie. Drugi syn, chory na astmę Wacek, starszy żołnierz, nie zawsze sypiał w domu, dekował się po szpitalach, zaglądał czasem do rodziny z bochenkiem żołnierskiego chleba pod pachą, sapał i opowiadał historyjki z górnego świata. Trzeci, najmłodszy, szesnastoletni Janek terminował u szewca na Browarnej i wkrótce miał się wyzwolić na czeladnika. Janek był najpopularniejszy wśród chłopaków ulicy Leszczyńskiej i rywalizował z nim tylko Heniek, syn Hilarego. O ile Heniek imponował chłopakom siłą, wspaniałym słownikiem i odwagą, Janek dystansował go równie bystrym językiem jak umysłem, pomysłowością w zdobywaniu środków dożywiania, a przede wszystkim wiedzą i oczytaniem oraz majstrowaniem przeróżnych historyjek z drzewa i gliny. Krzywonogi i korpulentny jak Fela, Janek miał subtelną twarz Elwiry i jej nerwowe usposobienie. Zresztą był zdrów, energiczny i zuchowaty, skłonny do zastanawiania się nad sprawami przyrody i astrologii.
Po schodach wchodziło się między obskurne korytarzyki z mnóstwem drzwi, cuchnące wilgocią, z niedokręcanymi i kapiącymi kranami zlewów, do których wlewano wszelkie paskudztwa z całego dnia. Na drugim piętrze mieszkał z matką ordynarny dryblas „Kusia“, na trzecim piętrze wyróżniał się od reszty mieszkańców malarz pokojowy Goliński, z żoną i dwiema córkami, z których jedna miała sześć lat a druga, Zocha, szesnastoletnia piękność kamienicy, miała już chłopca z „góry“, który pewnego wieczoru podjechał pod dom prywatnym automobilem i tym nieopatrznym czynem oddał Zochę na pastwę języków niewieścich. Ojciec Zochy miał już dwa ataki białej gorączki, w soboty łaził po schodach jak widmo, pijany, śpiewający smutne piosenki. Zelcer pobił kiedyś Golińskiego podczas spotkania na schodach i czynem tym poróżnił dwie przyjaciółki: żonę swoją i żonę przeciwnika. Na ostatnim piętrze mieszkał nikomu bliżej nieznany emeryt z plamami na twarzy w rodzaju pleśni i z fistułką ma lewym policzku; tajemniczy i schludnie ubrany osobnik, hodujący zwyczajem emerytów kanarki i starego, napół sztywnego od artretyzmu szpica. Człowiek ten miał straszliwe sąsiedztwo w osobach synów listonosza Rudnickiego. Znękany ciężką pracą, wdowiec o lepszej przeszłości, były właściciel cukierni, którą rozpuściła namiętność do gry w karty. Rudnicki siłą obowiązku a nie ojcowską miłością, hodował dwóch tchórzliwych i nikczemnych łotrzyków, złodziei i próżniaków, znienawidzonych i unikanych przez wszystkich. Starszy, Julek, zwany „Rudym“ był już pasowanym dwukrotnym więzieniem rzezimieszkiem. Miał osiemnaście lat, z nikim się nie zadawał, jak ognia lękał się Heńka, wieczorami gdzieś wychodził, miewał złe i dobre okresy, czasem widziano go w łachmanach, czasem znów wystrojonego w granatowy garnitur, w czystej koszuli bez kołnierzyka, podwiniętej na piersiach w trójkącik, w żółtych półbutach. O ile Julek działał na obcych terenach, dwunastoletni brat jego Marian, zwany „Czarnym Mańkiem“, zaprawiał się do przyszłego zawodu na sąsiedzkich szlakach. Kilkakrotnie obity za drobne kradzieże, bojkotowany towarzysko, Marian oprócz swych określonych skłonności, miał żyłkę do perfidnych figlów, wykrzykiwał głośno na ulicy znane sobie tajemnice mieszkańców kamienicy, był bodaj czy nie pierwszym podpatrywaczem w wychodku. Dręczenie zwierząt, była to jego pasja najwyższa. Szpic emeryta wychodził raz tylko, pod wieczór w towarzystwie swego pana uzbrojonego w wysiepaną dyscyplinę. „Czarny Maniek“ wyrwał kiedyś tę dyscyplinę emerytowi i bijąc zapamiętale psa, zapuścił się za nim aż nad Wisłę. Od tej pory emeryt wychodził z sękatą lagą i to rzadko. Buldog Zelcera, bestia z krwią nabiegłymi ślepiami, cofał się na widok zwinnego, z kieszeniami pełnymi jakichś szpikulców, sznurków i gwoździ, odważnego i nieopanowanego opryszka.
Wejście po prawej stronie bramy wiodło do zupełnie ciemnego korytarzyka, śmierdzącego kocim łajnem i stęchlizną, którego troje drzwi do trzech mieszkań parterowych stanowiły przeznaczenie tej ohydnej nory. Po omacku, wiodąc ręką po prawej ścianie, dochodziło się do mieszkania Hilarego, na wprost, na samym końcu zwisała zepsuta klamka u drzwi mieszkania zajmowanego przez ciotkę Zosię z dwoma synami, ciotkę Stasię i Kamila. Blisko wejścia, po lewej stronie mieszkała garbata wdowa z dwiema córkami i nazywała się Turbaczek. Był to niewielki i czyściutki pokoik z oknem w doniczkowych kwiatach, z dwoma schludnie zasłanymi łóżkami, z mnóstwem religijnych obrazków i pocztówek na wytapetowanych ścianach, zaciszne schronisko trzech łagodnych istot utrzymywanych ze skromnej pensyjki od tajemniczego i majętnego brata i syna, zajmującego gdzieś w śródmieściu sześć pokoi, a jak plotka kamienicy szeptała, spekulanta i paskarza.

Pobieżne zetknięcie się Kamila z życiem kamienicy i mieszkaniem ciotek podczas kilkudniowego pobytu w Warszawie zaraz po śmierci matki, utrwaliło się i uzupełniło po powrocie z pogrzebu Anny. Jako gość, Kamil nie miał okazji zauważyć jak wielka była nędza tych dwu kobiet i dwojga dzieci. Wówczas starano mu się dogadzać w postaci zupy i chleba. Teraz, jako stały współlokator, Kamil haniebnie oszukiwany czarną kawą i kartoflami, na równi z wszystkimi cierpiał głód; było to dla niego zjawisko dotychczas, mimo ciężkich czasów, nieznane, groźne i upadlające. Początkowo znosił to okrucieństwo w zaciętym milczeniu, po tygodniu począł w swym dziecięcym niezrozumieniu bezlitosnej rzeczywistości domagać się lepszego posiłku; nieopanowanie potrafił godzinę powtarzać poprzez płacz i z rozpaczliwym uporem: „Ciociu, daj mi kawałek chleba, daj, daj, choć taki mały, o tyle, daj!“ — słowa, wobec których wrażliwa i bezsilna ciotka Stasia odpowiadała również płaczem, i tak tworzył się bolesny duet, przenoszący się często zaraźliwie na bardziej przyzwyczajonych i opanowanych — Zbyszka i Jerzyka. Kamizelczarstwo przynosiło obu kobietom dochód, który wobec panoszącej się drożyzny wystarczał zaledwie na podtrzymanie energii, jakiej wymagało szycie tych kamizelek. To żałosne perpetuum bile ustaliło budżet który, aby utrzymać przy życiu pięć istnień, dozwalał jedynie na niekraszone kartofle i czarną kawę z sacharyną, z minimalną ilością chleba. Zwolna Kamil przyzwyczaił się do uporczywej goryczki w ustach, jaką sprawiał stale łaknący żołądek i skierował całą swoją energię i spryt na dorywcze choćby zaspakajanie głodu.
Mimo pustych żołądków, kobiecość młodych jeszcze ciotek, a zwłaszcza temperament ciotki Stasi, stwarzał w mrocznym, przepełnionym ludźmi i sprzętami pokoju, atmosferę tkliwych marzeń i tęsknot, nastrojowych pieśni przy terkocie maszyny do szycia, nierzadko śmiechów i żartów, zwłaszcza kiedy pod oknem przystawał ktoś z mieszkańców; pomazany czekoladą Marian Kotowski z prezentem w postaci jednej bomby czekoladowej, z którą kobiety nie wiedziały co począć, taka była mała i pożądana. Przystawał także pod oknem wygolony, z kępką wąsików pod zalotnym nosem o rozdętych chrapach, kolejarz w średnim wieku, pan Gołembiowski. Był to człowiek o żartobliwym usposobieniu, celujący w utrzymywaniu dialogu opartego na aluzyjkach i dwuznacznikach. Pan Gołembiowski był kawalerem, z rodzaju tych, którzy żyją w ustawicznym lęku przed ożenkiem, dopatrując się w każdej kobiecie żywiołu, czyhającego na ich wolność, i jednocześnie trwających w ustawicznym poszukiwaniu tej niepokojącej atmosfery. Okno ciotek Kamila było dla niego dość tentującym magnesem, ze względu na ich pełne rezerwy zachowanie. W soboty i niedziele w mieszkaniu panował rejwach powodowany tualetowymi zabiegami kobiet strojących się do wyjścia na miasto, na randki i wizyty, wydzierających sobie rurki do karbowania włosów, żelazko do prasowania; wszystko to w zapachach przypalonego papieru, pudru i mydlin. Gotowe już, wyświeżone i wyfiokowane, rozchodziły się każda w swoją stronę, wracały jakieś marzące i zapatrzone, po to aby w poniedziałek znów pogrążyć się w szarym trudzie, kwasach i sprzeczkach. Zmienność nastrojów sprawiała, że w mieszkaniu panowało ożywienie, łagodzące gorycz ubóstwa. Cechą twórczą i dodatnią, wynoszącą obie kobiety ponad jałową rzeczywistość, było współzawodnictwo co do jakości i szybkości produkowanych kamizelek. Ciotka Zosia partaczyła, ale potrafiła uszyć kamizelkę w ciągu pół dnia, natomiast ciotka Stasia wykończała tę obrzydliwą część garderoby z pedanterią i o kilka godzin później. Dokładność ta sprawiała, że ciotka Stasia miała solidniejszych i lepiej płacących odbiorców, podczas kiedy ciotka Zosia szyła dla wyzyskiwaczy i tandeciarzy z ulicy Świętokrzyskiej. Co prawda ciotka Zosia przejęła ten fach od swej siostry dość późno i spodziewała się z czasem dorównać jej. Pokój w lecie był chłodny, pachnący przypaloną wilgocią zaparzaczek, pomyjami z kubła, czadem z kuchni i brudkiem, jaki produkuje ograniczona przestrzeń zamieszkała przez dwie odsunięte zarobkowaniem od zajęć gospodarskich kobiety, oraz trzech chłopców, których wiek znany jest z braku zamiłowania do porządku. Oprócz dwóch łóżek, stołu, który w dzień służył za warsztat pracy a w nocy spał na nim Kamil, w pokoju stała wielka, wiśniowa szafa, która dziwnym biegiem fantazji stolarza, opatrzona była na obu połowach drzwi, dwoma kadłubami z wypukłych listew. Szafa ta była obok stołu najważniejszym sprzętem pokoju. Chroniła w sobie zimową i letnią (pozostałość z lepszych czasów) garderobę mieszkańców; mieściła się w niej biblioteka złożona z kilku książek o różnorodnej treści, jak: „Poradnik lekarski“ ułożony przez jakiegoś księdza, „Kształcenie woli“ Payota, „O Mormonach“ jakiegoś amerykańskiego pisarza oraz kilkadziesiąt zeszytów Jacka Texasa, spuścizna po wuju Janku z okresu narzeczeńskiego. Poza tym szafa posiadała mnóstwo skrytek, — aby otworzyć którąś z dolnych szuflad, należało unieść górne dno, — służyła także za schron podczas niewyszukanych i umiejscowionych niepogodą lub złym humorem ciotki Zosi zabaw w chowanego dwóch jej synów, pachniała w środku naftaliną i zastałym zaduszkiem niewietrzonej odzieży, na skutek czego, małpiatkowaty i embrionalny Zbyszek, lubiący wąchać wszystko co mu pod nos podpadło, wtykał często głowę w odchylone drzwi szafy i stał tak zakrzepły, z wypiętym zadkiem, w który, zaniepokojona dziwacznymi skłonnościami dziecka, matka uderzała drewnianą linijką. Górny wierzch szafy, obramowany miniaturowymi filarkami, służył w czasach dostatku za spiżarnię, niedostępną dla ograniczonych wzrostem łakomczuchów.
Oto tło i dziedzina, w jakich się znalazł Kamil po śmierci matki. Powiśle, kamienica i pokój na parterze — świat obcy, surowy, istna tokarnia duszy.
Uniesiony gwałtownym prądem zdarzeń z ospałej wegetacji na ulicy Złotej, oszołomiony i zdezorientowany bolesną zmianą w swym życiu, Kamil dopiero teraz począł obejmować swym dziecięcym umysłem surową rzeczywistość pobytu u ciotek. Tutaj też, powoli zaczynało się wyłaniać z odmętu zjawisk groźnych i nieznanych, uczucie sieroctwa i osamotnienia w tej dżungli bezlitosnych praw nędzy i twardego bytowania. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że śmiercią matki zamknął się okres pełen tajemniczego smutku i niepokojów, dziedzina szara i mętna, mażąca się w dali i mgle niby opuszczona wyspa. Odurzenie, spowodowane utratą istoty tak wiadomej, koniecznej i bliskiej, że uważał jej istnienie za tak zwyczajne, jak zwyczajne jest serce co bije w drobnej piersi, jak oko, wpatrzone w ociekające bolesną nudą życia podwórka, — odurzenie to i niepojęta, groźna atmosfera pogrzebu, były dla Kamila środkami łagodzącymi gwałtowność wstrząsu duchowego, po którym powoli ocykał się z drętwoty i nieświadomości swoich dziewięciu lat życia. Narazie, w nieodstępnej asyście głodu, chłonął bogate w treść i zjawiska życie środowiska, które chyba najszerzej wypełnia formę tego terminu. Wprowadzony w regularny ruch pulsem nowej rzeczywistości mechanizm jego umysłu, w ustawicznej reakcji na doznania nowego świata, uświadamiał Kamilowi martwotę dawnej egzystencji. Nurt nowego życia rozproszył koszmarne wspomnienia związane z Burym i Genią na wsi. Utonęły one w mrokach niepokojącej przeszłości. Teraz przynajmniej zło było wyraźne i uchwytne, nie — jak dawniej — krążące wokół i przyczajone. Kamil wolał to życie pełne nieograniczonej swobody, nabrzmiałe od trosk, trzymające jego wyobraźnię w nieustannym napięciu.
Tkliwe rozważania nad swą dolą, gorycz osamotnienia, całe swoje sieroctwo odczuwał Kamil w momentach załamania duchowego, kiedy naprzykład ciotka Stasia nie dotrzymała obietnicy pójścia z nim do kina „Bioskop“ na Krakowskim Przedmieściu, lub też obie skazywały go w niedzielne popołudnia na pilnowanie mieszkania, podczas gdy Jerzy i Zbyszek odprawiali na podwórku swe ciche, obrzędowe zabawy. Począł szybko traktować głód jako pospolitą i nieodzowną dokuczliwość, jedynie te drobne przyczyny skłaniały go do sentymentalnych rozpamiętywań, cichych popłakiwań z twarzą wciśniętą w poduszki, desperackich decyzyj, że się utopi, że ucieknie gdzie oczy poniosą. Żądza użycia, objawiająca się już dawniej pod postacią mirażów srebrnego ekranu, upajających smaków napojów gazowych, były to namiętności podcinające charakter małego człowieka. Poza tymi momentami słabości, które zresztą stawały się coraz rzadsze, Kamil przystosował się do nowych warunków z całą swoją dziewięcioletnią męskością i opanowaniem, godnym pochwały. I oto wybierał się w podróż daleką, nieznaną drogę ludzkich osiągnięć, z twarzyczką pełną dziecięcej powagi i o figlarnym nosku; nieświadoma drobina rozwijająca się wśród nawałnicy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.