Dwadzieścia lat życia/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat życia |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1937 |
Druk | F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom pierwszy Cały tekst |
Indeks stron |
Anemiczne słońce jesienne ściele się po wietrznych ulicach Powiśla przezroczystym i chłodnym smutkiem, ustępuje niedołężnie panoszącym się podmuchom, które zdają się penetrować okolicę, czy aby będzie ją można schłostać słotą, zasłać śniegiem, ścisnąć mrozem, dodać sił wyczerpanej skwarem biedzie. W rzadkim powietrzu, rozedrganym przezroczystością, domy zdają się pochylać, deptane i uciskane bruki dźwięczą czystymi tonami; wydychają nagromadzone przez lato żary. Już liściem rdzawym i pokręconym martwotą uderzało w oślepione pożegnalnymi ukłonami słońca szyby, już od nieba spływało przejrzystym różem, dymy pachniały ostro. Wymalowana jak dziwka, szeleszcząca tandetnymi kieckami, jesień miejska, wiotka i rozkołysana, wyszła na ulice.
Godzina dziesiąta rano, to pora, kiedy dojrzałe życie kamienicy tętni regularnym rytmem i wtedy to z podwórka i z podziurawionych oknami murów biegnie szmer i brzęczenie, które o jesiennej porze przemienia się w jakieś niepokojące mruczando, przerywane okrzykiem, pieśnią, trzepaniem garderoby. Ten pomruk woła i ostrzega oszołomionych kręćkiem troski — ludzi. Przed czym? Nie wiadomo! Pewnie przed tym, że pora jest przysposabiać się do okresu zimowego, zaopatrzeć spiżarnie, gromadzić opał, sprawiać ciepłą odzież, obuwie. I duch kamienicy proletariackiej wie, że z tego nic nie będzie, i denerwuje się i mruczy posępnie.
Ma dola i los sierocy...
Smutna pieśń ciotki Zosi, słowa o burzach morskich, miłości i poświęceniu brzmią donośnie pośród dźwięku żelazka, syku pary z zaparzaczki, i to wszystko przerywa gardłowy i przytłumiony śpiew z podwórka, który mąci rytm kamienicy swoją sugestywną treścią; ludzie odrywają się od zajęć i zasłuchani, nieruchomieją:
Bom jest uboga sierota!
Ale mi za to, przez całe lato!
W głuchym boru ptaszki śpiewały...
...Upraszam państwa co łaska... przyyykro mi bardzo że w tak niegodny sposób... i hańbi mnie to... zarabiam na kawałek chleba... ale cóż robić... kiedy w ojczyźnie taka bieda!
To płaczliwe tłumaczenie sieroty kieruje kilka spojrzeń na podwórko. Stoi tam wyprostowany blondynek z bródką i zaczerwienionymi powiekami, z odkrytą głową, wtuloną nieco w ramiona, w tak zwanym sakpalcie. Ten występ nie wzruszył lokatorów. Jedynie emeryt z czwartego piętra, przemykając się do wychodka, zagadnął wydrwigrosza, czy aby nie jest z inteligencji? Sierota odpowiedział pokornie z pochyloną głową i kapeluszem przytulonym do pośladka:
— Czyż godzi się wspominać... były kapitan od pawłowców... ot los zawieruszył... jaż na dnie... jeżeli pan łaskaw!
— Ach, sam groszem nie śmierdzę... tak tylko pytam — odrzekł emeryt, zamykając za sobą drzwi wychodka.
Hilary począł zamiatać podwórko ruchem jakby kosił. Sierota znikł szybko i można było nieprzytomnie pomyśleć, że zmiótł go Hilary swą miotłą. Gdyby Hilaremu narzucić szynel, w ręce wetknąć karabin z bagnetem, byłby to idealny typ kacapa jaki się widuje na obrazkach przedstawiających etapy syberyjskie. Okrągłą czapkę z płaskim daszkiem, rozkwaszony nochal i opuszczone wąsiska, te akcesorja rosyjskiego sołdata miał już Hilary. Dużo takiego stylowego śmiecia zostawił po sobie zabór carski. Chandrę posępnych domów warszawskich, „czajnik“ i „dorożkę“, psychologię cyrkułu i rewirowego, zostawił także dwa typy zanikające powoli: posłańca i stróża. Wiernopoddańcza psychika Hilarego, nawyki dawnego stylu, sprawiły, że nieszczęsne chłopisko wszędzie wietrzyło konspiracje, ustawicznie nurtował w nim brak decyzji: zrobić donos na sklepikarza, że sprzedaje potajemnie wódkę? Że mleczarz sprzedaje masło z marchwią i mleko pół na pół z wodą? Że Zelcer, że Kotowski, że... cała kamienica nie jest w porządku. Czy mówić o tym dzielnicowemu? A tu sklepikarz częstuje wódką, mleczarz kredytuje, dzieciaki Zelcera przestały dokuczać Zośce...
— Hilary już... z Zosieńką tuż... idzie na spacer w aleje!...
Tego się nie spodziewał. Stoi teraz na środku podwórka jak pod pręgierzem; pieśń „Czarnego Mańka“ z okna klatki schodowej na czwartym piętrze brzmi czysto i donośnie, ludzie już usadowili się w oknach, ciekawi jak też zachowa się stary satyr. Wycofać się nie wypada.
„Nasz Hilary trumtadracki... dziadu stary ale chwacki... przywiózł sobie swą Zosienkę... aż z dalekich stron!“
— Bedziesz cicho... jebu twaju mać... wsarzu!
— Dziadu... rypało... Na!
— Bedziesz widzioł... tylko cie uchwyce... skurwinsynu!
Z okna na czwartym piętrze zwala się na opartego o miotłę Hilarego potok słów, od których nawet zaprawieni do słownika Powiśla mieszkańcy dostają dreszczyku zgorszenia. Ale jednocześnie widzą, że zły chłopak poczyna się trzepotać w ramach okna, ukazuje się, to znów znika, wreszcie słyszą przejmujący skowyt, głuche dudnienie po schodach i w oknie pokazuje się twarz Heńka, który ochrypłym i flegmatycznym głosem powiadamia wszystkich, aby: „śmierdzące ryje zabrali z okien, a ojciec niech nie stoi, jak na weselu, tylko weźmie się do roboty!“ W tej chwili Hilary rzuca się do ataku w stronę bramy z miotłą jak z bagnetem, ale w bramie słychać tylko klaskanie bosych stóp i przejmujący chichot.
Kamil skończył przymusowe i znienawidzone wyjmowanie fastryg. Cały ranek był zajęty. Wcześnie pobiegł po jedwab do sklepu na Karową, kiedy wrócił, już czekało na niego kilka podfastrygowanych przodków od kamizelek, na stojąco wypił kubek kawy i połknął parę kęsów chleba, po czym kucnął w kąciku między łóżkiem i ścianą i począł kościanym szpicem wyciągać białe nitki bawełny. Na łóżku leżeli rozkapryszeni i głodni chłopcy, w milczeniu wodzili oczyma po sprzętach, gnieździli się w brudnej pościeli, drapali po głowie i ciele; Zbyszek z uporem pragnął masować nogę Jerzykowi, który się wzbraniał, ziewał i pojękiwał. Ciotka Stasia wyszła do krawca po robotę, w mieszkaniu było smutno i nudno, po rannych śpiewach i pozornej wesołości ciotka Zosia popadła w rozpamiętywania, obrabiała dziurki w kamizelce i co chwila ocierała kapiące na czarny materiał łzy. Kamil odłożył oczyszczone z fastryg przodki i powiedział nieśmiało:
— Pójdę trochę na podwórko... już skończyłem.
— A idź sobie, tylko zobacz czy woda jest w wiadrze, jak nie ma, to przynieś!
Chwycił próżne wiadro i wybiegł na podwórko, do wodociągu. Odkręcił kran i począł się rozglądać wokół. We wnęce, między oknem Kotowskich a ścianą małego budynku, bawiły się siostry Marka; pokrywały mały stoliczek kupkami błota i zielenizną. Obok siedział w kucki Marek i wyszczerbionym nożem strugał łódkę z drzewa. Kamil, przegięty od wysiłku, powlókł się z wiadrem do mieszkania, ustawił na desce i wybiegł do swego towarzystwa. Dziewczynki powitały go piskami.
— Idź od nas, ty oberwusie! Poprzewracasz nam tu jeszcze zabawki... wynocha!
Marek podniósł twarz z wysuniętym od skupienia językiem, na widok Kamila ożywił się i powiedział:
— Zamknijcie pyski, koczkodany! Kamil, nie bój się nic! Pójdziemy zaraz pod górę... zbierałeś dzisiaj co?
— Nic, miałem robotę w domu... ale teraz mam czas.
— Dobra, zaraz idziemy...
Nie chcąc przeszkadzać Markowi, Kamil wspiął się na palcach i utkwił głowę w otwartym oknie Kotowskich. Wewnątrz stał Marian w białym fartuchu i maczał okrągłe wafle napełnione białą masą w płynnej czekoladzie. W mrocznym wnętrzu mieszkania widać było niewyraźnie postaci. Do okna zbliżyła się Elwira z papierosem w ustach i obojętnie zagadnęła Kamila:
— Co powiedzieć mamusi, jak się z nią spotkam w niebie?
— Nic... bo ja wiem...
— A dobrze ci u ciotek?
— Dobrze... ciotka Stasia idzie dzisiaj do cyrku.
— I ty byś chciał pójść do cyrku?
— Ja nigdy nie pójdę do cyrku... wolałbym sobie bułek nakupić za te pieniądze.
— Masz tu bracie, pokrzep się, tylko zjedz tu, twarzą do mnie, żeby inni nie widzieli — powiedział Marian i podał Kamilowi garstkę okruchów z wafli.
Kamil jadł suche okruchy, posłusznie patrząc na Mariana. Elwira zakasłała się i powiedziała w głąb pokoju:
— Mama mnie tak ciągle wygania do tego łóżka, żebym do reszty siły straciła i przeniosła się na tamten świat. A ja wam jeszcze wytnę taki kawał, że pójdę choćby na ulicę, zarobię sobie na jakie uzdrowisko i tego życia jeszcze użyję.
— Uch ty draniu, pyskaczu jeden... a kto pragnie twojej śmierci... Już cię tam czekają na ulicy, w ogonku... Nie ma to lepszych!
— Przymknijcie się kobiety, bo dzieciak stoi przy oknie... Myślicie, że ciekaw paskudztw waszych!
Do okna przyskoczyła napuszona jak stara sowa Kotowska i wrzasnęła:
— A to niech się smarkul wynosi! Będzie tu wyjadał... Nie ma to Maniuś swoich!... Już cię nie ma, diabli pomiocie! Do ojca idź... to ci może trochę tej swojej aresztanckiej zupy ustąpi!
Kamil wytarł usta i odskoczył od okna. Nad stężałym z przerażenia Markiem pochylał się Zelcer i spytał ponuro:
— Ty tu, a kto stoi w ogonku?
— Matka poszła, bo mnie wysiudali... powiedzieli, że się przykleiłem!
— A gdzie ogonek?
— Na Radnej... wydają szmalec i żółty cukier!
Zelcer oddalił się swymi wielkimi krokami i dzieci dopiero teraz poczęły oddychać i poruszać się. Marek łysnął oczami w stronę Kamila i szepnął:
— Pędź za mną!
Po chwilowej sympatii jeszcze przed pogrzebem matki Kamil z Markiem zaprzyjaźnili się teraz gruntownie. Marek był niejako przewodnikiem Kamila pośród nieznanych objawów tutejszego życia, wtajemniczał go na swój sposób w psychologię rówieśników, tych zaciętych okrutników ćwiczonych głodem, piekłem rodziców i trwogą, która w odpowiednich sytuacjach przeradzała się w bezlitosne znęcanie się nad kimś, kto słabszy. Starszy o dwa lata od Kamila, sprytny umysłem, zwinny ciałem, zaprawiony w obyczajach życia tego dna ludzkiego, Marek był nie tylko pożytecznym ale i atrakcyjnym przyjacielem dla Kamila. Podczas wylegiwań się na piaszczystych mieliznach pośrodku Wisły, w dni słoneczne, w wieczorne posiedzenia przed domem, na schodku zamkniętego sklepiku, Marek swym lekko ochrypłym i chłodnym akcentem Powiśla opowiadał Kamilowi legendy i krwawe historie mieszkańców tej dzielnicy. O bójkach i dramatach, o nożowych rozprawach, oblewaniu twarzy niewiernych mężczyzn kwasem siarczanym przez mściwe kobiety. Mimowoli ukazywał wyobraźni Kamila przyczynę odmienności tego środowiska od poprzedniego: to nędza sprawiała, że ludzie tak nikczemnieli, i Wisła, że byli tak romantyczni, pełni dumy ze swego pochodzenia. W ciągu tych dwóch miesięcy od pochowania matki Kamil przy pomocy Marka i własnego daru obserwacji, wytworzył sobie o Powiślu pojęcie, które było niemal blisko uczuciu miłości do ojczyzny. To twarde i absorbujące życie, owiane rozkołysanym, szumnym nastrojem rzeki, kazało się kochać, przygarniało i dawało, na co je było stać.
Wybiegli przed bramę. Tutaj, jak pająk, czatował na słabszych od siebie chłopców, zwalisty i chamski, zdrowy byk o żółtych zębach — „Kusia“. Ociężałym ruchem prawej ręki, rechocząc z zadowolenia, wycisnął Kamilowi „syfona“ na nosie podczas gdy lewą przytrzymywał Marka, który wił się jak piskorz, odgrażał się, że powie ojcu i „Kusia“ już nigdy nie dostanie roboty, ale „Kusi“ było wszystko jedno, teraz, kiedy szło na zimę, na martwy sezon. Po krótkiej szarpaninie, Marek również otrzymał „syfona“, po czym zadowolony wałkoń wyciągnął z kieszeni jaskrawej od łat, postrzępionej marynarki, zmięty niedopałek papierosa, zapalił i zaciągnął się nim głęboko, drwiąco patrząc na przyglądających się ze środka ulicy Marka i Kamila.
Był to specjalnie przez nich znienawidzony osobnik. Wielki i ociężały jak na swoje czternaście lat, leniwy i pełen złośliwego usposobienia, nie lubił zwinnych i wesołych chłopców, którzy mu odpłacali przy lada okazji, kpili z daleka, wyzywali trafnymi określeniami. „Kusia“ nie lubił biegać i chodzić, w domu rodzeństwo nie dawało mu spokoju, wymawiając lenistwo, wystawał więc godzinami przed bramą, czasem zgarbiony, powłóczył się pod murem, na poszukiwanie tak zwanych „petków“ czyli niedopałków papierosów. Ambicja zwinnego Marka cierpiała nad tym, że taki ociężały bęcwał robił z nim co chciał, skoro go pochwycił. Ale Kamil cierpiał oprócz upokarzającego zabiegu, wstręt przed smrodliwą kapotą „Kusi“, który drobną twarz chłopca przyciskał do niej z całego serca. To też Kamil obmyślał wspólnie z Markiem zemstę za te wszystkie udręki.
Chwilę przypatrywali się w milczeniu dryblasowi. Ulica sunął wietrzyk, wiercił śmieciem i szeleścił w napół zwiędłym klonie. Było dość chłodno, chłopcy podskakiwali w miejscu z pięściami w rękawach kurtek, chwilę odczekali dla przyzwoitości, że wcale znów tak nie boją się „Kusi“, po czym biegiem, klaszcząc bosymi stopami o trotuar, pobiegli w stronę Radnej.
Kamil miał na sobie resztki aksamitnego ubranka, które wskutek ustawicznego naprawiania przez ciotki, przemieniło się w szaty barwne i wzorzyste. Miejsce bereciku zastąpiła rogatywka, z rogami wepchniętymi do środka, — czapka nie rażąca w tej dzielnicy tak jak beret i to czerwony, nakrycie głowy solidne, lekko z czoła, z wysiepanymi resztkami tekturowego daszka. Ze stroju tego rówieśnicy próbowali niejednokrotnie wywieść jakiś przydomek dla Kamila, ale jakoś im fantazji nie starczyło, a imię Kamil było tak w tych okolicach niezwykłe, że starczyło za przezwisko. Kiedy było cieplej, szelka przytrzymująca kuse spodenki, rozchełstana koszula, nieskomplikowany ten strój sprawiał, że Kamil nie raził na nowym terenie, ale raczej wyglądał jak przeciętny ulicznik. Teraz jednak, nieprzyzwyczajone oko zatrzymywało się na resztkach aksamitu, obejmowało niepospolity krój kurtki, biegło ku twarzy i twarz ta mówiła o obcym, innym życiu. Tej „paniczykowatości“ nie znosili uliczni wystawacze, „knajacy“, którym często rasa nie pozwalała na haniebne i pospolite paranie się z pracą, którzy z rękoma w kieszeniach, gwiżdżący, bystrzy w oczach, godzinami wystawali przed bramami i na rogach, pełni fasonu i cynicznego „naplewať“, zaczepiali dziewczęta z drańskim i zimnym humorem.
Takimi rycerzami ulicy Leszczyńskiej byli bracia Hrabiakowie. Stara dynastia nadwiślańska, istna szlachta łobuzerii. Dwie siostry, urodziwe blondynki, były „na stajni“ u dwóch starszych panów z góry, mieszkały jednak u rodziców, w dzień widziało je się na balkonie, w barwnych szlafrokach, wyondulowane i wypachnione. One to najczęściej posyłały Kamila po jakieś drobiazgi do sklepów, głaskały go i litowały się nad sierocym losem, wsuwały do ręki parę groszy. W dni gorące jadły kwaszone ogórki, grały na gramofonie, grymasiły. Wieczorami wychodziły pod górę, rażące elegancją, niezdrowym szykiem, uważające, aby się nie zawalać. Trzecia siostra, zwalisty kopciuszek o pucołowatej twarzy, biodrzasta i sprośna w mowie Stefa, przyjaciółka Feli Kotowskiej, wiecznie zaharowana i pogodna, wyróżniała się spośród całej rodziny łagodnym i ludzkim charakterem. Przyjaźń z Felą polegała na wspólnym i nieopanowanym puszczaniu się z okolicznymi chłopakami, na wystawaniu po nocach, parami w przedsionkach, w krzakach na skwerze, w odbijaniu sobie tych chłopców. Słowem obie dziewczyny łączyła namiętność, która normalnie raczej dzieli. Piękne siostry wysługiwały się Stefą, a nawet podczas wizyt pewnego pana, eleganta z siwą, hiszpańską bródką, twierdziły, że jest to ich służąca. Stefa dokarmiała Kamila, do momentu, kiedy go znienawidził jej brat, Wiktor.
Wiktor miał osiemnaście lat, niczym się nie trudnił, był „knajakiem“ z krwi i kości. Po kilku zwycięskich bójkach z awanturnikami z innych ulic, zyskał przydomek „krwawego Hrabiaka“ i stał się postrachem złotej młodzieży Powiśla. Był to małomówny i flegmatyczny łotrzyk, wiecznie zamyślony spacerowicz na szlaku ulicy Leszczyńskiej, wszczynający bójkę bez słowa z każdym, kto mu nie przypadł do gustu. Którejś niedzieli, po południu, kiedy Fela była sama w mieszkaniu, Wiktor polecił Kamilowi pilnować, czy ktoś z Kotowskich nie idzie, po czym poszedł do Feli. Podniecony i przerażony dręczącą go już od dawna tajemnicą, Kamil z płaczem pobiegł do rozmawiającego z kimś na rogu, Mariana i powiedział mu o Wiktorze. Zrobiła się z tego awantura, którą żyła kamienica przez jaki tydzień. Kamil został obity przez Wiktora i w zaciętym pragnieniu zemsty, wciągnął go w rejestr, w którym już figurował „Kusia“.
Hrabiakowie mieli kawiarnię z potajemnym wyszynkiem. Ojciec rodziny, potwornie gruby i ślepy na jedno oko, trudnił się handlem psów i przyjaźnił się ze znanymi kryminalistami. O matce mówiono, że odstępuje małego pokoiku za kawiarnią przygodnym parom. Dwaj starsi bracia Wiktora zajmowali się grą w „kiszkę“ w „trzy karty“, dzierżawili karuzelę, handlowali owocami, słowem byli czynni i popularni. Kamil widział już dwa razy, jak policjanci zabierali braci Hrabiaków do dorożki, która odjeżdżała w kierunku I komisarjatu.
Właśnie Kamil skręcał za Markiem w ulicę Browarną, kiedy zobaczył wylegującego się na trotuarze, przed kawiarnią Hrabiaków, płowego buldoga. Ociekająca śliną bestia, podrażniona okrzykiem z kawiarni, uniosła pofałdowane cielsko i utkwiła ślepia w Kamilu. Chłopiec znieruchomiał. Z daleka Marek gestykulował rękami i coś wykrzykiwał. Na progu kawiarni stanął pijany Wiktor i chrapliwym szeptem przywoływał Kamila. Napół przytomny ze strachu, Kamil zbliżył się do Wiktora, który wepchnął go do środka. Przy stole, obok bufeciku zastawionego pomidorami i siekanymi kotletami na zimno, siedziały dwie spite dziewczyny i trzej mężczyźni bez kołnierzyków. Na stole stały małe szklaneczki, parę butelek piwa, którym w kilku miejscach był oblany stół.
— O, jaki ładny chłoptaś... chodź tu do mnie na kolana — powiedziała jedna z dziewczyn.
Obie wyciągnęły ręce do Kamila, który stał nieruchomo, z głową zwróconą w stronę Wiktora. Cuchnęło piwem i dymem z papierosów. Chuderlawy, ze spieczonymi wargami mężczyzna począł szczypać Kamila w policzek. Dziewczyny mdłymi gestami poczęły szarpać chłopca.
Wiktor potoczył się za bufet, wyszedł ze szklaneczką wódki w ręku i zbliżył się do Kamila.
— Wypijesz, to będzie sztama... Nie, to ci Pająk nogi z tyłka powyrywa!.. Pijesz?
Kamil wypił i całe towarzystwo zarechotało śmiechem. Byli tak pijani, że ruchami rąk, jak poomacku, jęli go sobie wyrywać, całować ziejącymi smrodem alkoholu wargami, szczypać i poklepywać. Zamglone i upiorne postaci zaczęły wirować w oczach Kamila, zatoczył się w stronę drzwi z taką siłą, że aż buldog uskoczył w bok, wybiegł na ulicę i z sercem w gardle powlókł się pod murem, w stronę Radnej. W kawiarni ktoś krzyknął:
— A to ci kizior dopiero, niech go nie znam!
Na Radnej Kamil wsunął się między kupę cegieł i płot, tam przez kilka minut wił się w przejmujących torsjach. Osłabiony, wstrząsany dreszczami, poszedł w stronę podnieconego tłumu ludzi, pośród którego rozpoznał wyniosłą postać Zelcerowej. Czerwone twarze kobiet, ich okrzyki i wygrażające ręce, sprawiały wrażenie takiego rozjuszenia, że poruszony okrutną przygodą Kamil, przeszedł na drugą stronę. Padały okrzyki:
— Stałam całą noc, balia pełna mokrej bielizny... a te ścierwy zamykają sklep przed nosem!
— Pies im draniom mordę wylizał z temi jeich daramy amerykańskiemi... małpiem szmalcem człowieka karmią... i to z mordęgą...
— Czego taki łachudra jeden z drugiem nie powie ludziom, że mu zabraknie towaru... tylko każe czekać!
Niebo zniżyło się i pokryło świat przejrzystą popielacizną. Czarny, rozgniewany tłum kłębił się na bruku posępnym symbolem głodu. U wylotów ulicy Radnej pokazały się grupki, niepewnie zbliżające się do środka. Mizerny sklepiczek z zielonymi okiennicami, źródło całego wzburzenia, mętnił się brudnymi szybkami. I w momencie rozpacznego wzburzenia, powagi i naprężenia zdającego się nieomal rozsadzać wąską ulicę, pośród okrzyków, które padały sucho i zwięźle jak strzały, wyszło z ulicy Browarnej znane Kamilowi towarzystwo z kawiarni Hrabiaków i posuwało się wolno, krokiem przyczajenia, gęsiego, tuż pod domami. Ludzie ucichli, bo w bramie naprzeciw sklepu, na stróżowskiej ławeczce stanął robociarz w granatowej bluzie i począł jękliwie, potem coraz pewniej, mówić. Miał niebieskie oczy, twarz łagodną ze sterczącymi blond wąsami, wyglądał przy tym jakoś tak silnie i szlachetnie, że zbiedzony, przygaszony tym wszystkim Kamil najchętniej wdrapał by mu się na ramiona.
— Towarzyszki... ja wiem... że po całej nocy sterczenia na zimnej ulicy... kiedy się wie że w domu czekają na tę odrobinę tłuszczu i jakiegoś jadła... że wtedy człowieka ogarnia złość... skoro mu nagle tych rzeczy odmówią... ale te artykuły spożywcze z Ameryki muszą dokarmiać ludność całego kraju i może się zdarzyć, że na pewnym odcinku zabraknie tych artykułów... i trzeba to znieść... bo czasy są dla wszelkiej biedoty jednakie... bo przecież to jest dopiero rok samodzielnego życia kraju i cała ludność cierpi biedę! Nie róbcie zamętu! Rozejdźcie się! Jutro na tym samym miejscu odejdziecie zadowoleni. Matki, żony i córki proletariatu, zachowajcie swą godność! To jest jedyne co w tych czasach powszechnego łajdactwa nam zostało! Rozejdźcie się do domów...
— Nie słuchajcie paskarskiego pyskacza! Rryms, daligo na sklepiczek... zobaczymy czy naprawdę zabrakło! Walaj!
Między tłumem kobiet rozpychał się Wiktor i szedł w stronę robotnika. Dwie dziewczyny i trzech mężczyzn z kawiarni wyczekująco przystanęli we wnęce bramy. Robotnik zeskoczył z ławeczki i począł również zbliżać się do Wiktora. Ludzie rozstępowali się przed obydwoma. Robociarz zawołał donośnie:
— Niech oprychy i doliniarze nie wtrącają się do spraw ludu. To są rynsztoki, obok których musimy żyć! Nie dajmy się zbrukać ich zamiarami! Oni nie tylko chcą rabować sklep... obrabują i każdego z was! Widzieliście rzezimieszków...
Wiktor nerwowymi ruchami począł otwierać czarny, składany nóż. On i robotnik stali pośrodku wytworzonego koła. Kiedy robotnik chciał się zbliżyć do Wiktora, ten ciągle manipulował przy nożu, kopnął go tak silnie w piersi, że drobnymi kroczkami potoczył się do tyłu, ale nie upadł. W tej chwili Kamil przyglądający się temu wszystkiemu począł płakać z wściekłości, że boi się podejść z tyłu do Wiktora i ugryźć go choćby w rękę z nożem. Robotnik stał pod murem przyczajony i oczekujący, bacznie obserwując Wiktora. W tej chwili nóż lśniącą smużką wyskoczył z pochwy, ale jednocześnie Wiktor otrzymał strzelisty policzek skądś z góry, z wyżyn rozłożystych ramion Zelcerowej. Zatoczył się na ludzi, ktoś mu w biegu wyrwał nóż, kilku mężczyzn poczęło go tłuc laskami, towarzystwo Wiktora czmychnęło zygzakowatym kroczkiem popod murkiem, zjawiło się kilku policjantów, tłum się rozchodził, robotnik zwięźle wyjaśnił przodownikowi całą sprawę, krwawiącego, bluzgającego ohydnymi wymysłami Wiktora załadowali dwaj policjanci do dorożki, ulica się opróżniła, trzaskały zamykane okna, za brudnymi szybkami sklepu z darami amerykańskimi pokazała się zmartwiona twarzyczka jakiejś kobiety w kapelusiku, i ulica Radna znów popadła w jesienną ospałość.
Było już południe, ale Kamil mimo głodu nie kwapił się do domu. Znów gotowe go zapędzić do jakiejś nudnej roboty. Zresztą przygody i trupia atmosfera dnia pogrążyły go w rozterkę i żałosne rozmyślanie. Skręcił z ulicy Browarnej w cuchnący surowym mięsem i mieszaniną straganiarskich zapachów bazar. Kilku znajomych chłopaków grało w kuksa, opatulone i znieruchomiałe przekupki tkwiły przy straganach; wydało mu się to wszystko tak szare i nędzne, że w prostracji przysiadł pod murem i zwiesił głowę. Czasami zapamiętywał się w używaniu swobody, w błogim wałęsaniu, z głową pełną dziwacznych myśli, czasem znów to życie robiło się okrutne i niezrozumiałe, ludzie podli i wrodzy, a jak się już nim trochę zainteresują, to zawsze na smutno, rozpytują jak się ma i co myśli, zdawkowi i niepoważni, pogrążeni w swoich niezrozumiałych pragnieniach. Te ciotki też jakieś nierówne; pieszczą i ściskają kiedy wesołe, za chwilę znów żrą się, popłakują, mówią o jakimś innym, lepszym życiu, które przepadło na zawsze. I ta blada, oschła bieda, ciągle widoczna, szczerząca zęby z każdego kąta, wałęsająca się wszędzie, nieodstępna. A nade wszystko, że te dni całe tak się wlokły jak w mrokach jakich, wszystko było takie obce i niedostępne, wszędzie czaiła się tajemnica, bezlitosna skrytość dorosłych, którzy jakby strzegli swego doświadczenia, że aż w głowie czasem szumiało od wysiłku, aby pojąć ich uczynki. Był niczym, oto co pewne: niepotrzebne nikomu, nic nie znaczące, małe nic. I tylko po nocach, na twardej wysepce stołu oddzielał się od tego oceanu tajemnej obłudy, śnił o barwnym i dobrym życiu, było tam dużo zieleni, wody i łagodnych, mięciutkich zwierzątek, coś fruwało w różowym powietrzu i wszystko było słodkie, powłóczyły się jakieś muzyczne głosiki. Ale rano łódeczka marzeń rozbijała się o brunatne brzegi rzeczywistości, wyłaniał się cuchnący nocnym odorem pokój, ciotki drapały się i ziewały, Zbyszek i Jerzyk kwaśno pojękiwali, trzeba było zwlekać się ze stołu: wyspę zalewały brudne wody codzienności. A matka mówiła, że czasem go odwiedzi. I ani razu się nie pokazała. Pewnie jej anieli i zwierzątka nie chcą puścić na ulicę, gdzie mieszka Wiktor.
— Nie siedź tu, bo się przeziębisz od asfaltu... Kamil, idę pod górę, zanieść list do brata! Chodź ze mną!
Kamil podniósł głowę i natknął się na badawczo wpatrzoną w niego twarz Irenki Turbaczkowej. Dwunastoletnia dziewczynka wyglądała jak te, które Kamil pamiętał z Saskiego ogrodu. Miała włosy ostrzyżone na polkę, nakryte czapeczką z białej włóczki, żółty sweterek na białej sukience w granatowe grochy, na nogach skarpetki przytrzymywane gumką i trepki z dziurkami. Jakby zjawa z lepszego życia. Ale matka stroiła Irenkę tylko wówczas, kiedy szła do brata, naogół dziewczynka chodziła boso i w połatanej sukience. Patrząc na nią, Kamil uświadomił sobie, że nie wypada żeby taki obdartus szedł z tak wystrojoną panienką. Ziewnął i powiedział z powagą:
— Idź sama, ja tu czekam na jednego policjanta.
— Co ty głuptasie wygadujesz! Na jakiego policjanta?
— On ma przyjść i rozpytać się u mnie jak to było dzisiaj na Radnej. Tam krzyczeli i pobili Wiktora Hrabiaka, wiesz! — I Kamil oblał się pąsem po tych słowach, bo uświadomił sobie jak głupio podkreśla swoją męskość.
— Słuchaj Kamil... nie opowiadaj niestworzonych historii. Lepiej chodź ze mną. Może mi brat co da, to sobie kupimy coś do zjedzenia. Chodź.
Właściwie nie przynosiło wstydu przejść się z taką elegantką, skoro ona uważa, że jej strój Kamila nie uchybia. Wstał i powiedział obojętnie:
— A, nie ucieknie... Możemy się przejść.
Kiedy wyszli na niżej położoną część Oboźnej, podbiegł do niej ucieszony spotkaniem Marek. Mimo rezerwy Ireny, zaproponował, że pójdzie z nimi. Podniecony obecnością panny począł się wychwalać jakąś zwycięską bójką z dwoma chłopakami z Tamki, w ogrodzie na Dynasach, tam, gdzie — Kamil, pamiętasz? — zakopali chorągiew obok grobu Kajzera. Wspomnienie Kajzera poruszyło Irenę, więc powiedziała smutnym i sztucznym tonem:
— Ach, ten Kajzer... biedne kocisko. Lubiałam go, owszem, lubiałam. Ale też okropny wypadek... nie mogliście go też trzymać na łańcuszku?
— Hehe, co też ty wiesz o życiu takiego stworzenia? One wolne muszą być... a zresztą niektóre koty spadają czasem z samych dachów i nic sobie nie robią... tylko nasz Kajzer był tłusty i spadł w spaniu i nie miał czasu przekręcić się w powietrzu na cztery łapy.
Dalej konwersacja pięła się równie ociężale, jak nieletnia trójka po stoku ulicy Oboźnej. Irenka szła pośrodku i wyglądała jak róża między dwoma chwastami. Kamil dorównywał wzrostem starszemu Markowi, ale obaj byli niżsi od wiotkiej Irenki. Marek począł się chełpliwie rozwodzić co jadł na obiad. Jakieś pyzy ze szmalcem, popijane maślanką. Na co znów Irenka odpowiedziała, że u nich w domu skromnie jadają, ale w niedziele, kiedy jej brat wyjeżdża do willi za miasto, wówczas wszystkie trzy mogą się nieźle pożywić podczas jego nieobecności. Kamil nic nie mówił na temat jedzenia, raczej starał się zmienić rozmowę w taki sposób, aby i on mógł w niej wziąć udział. Obfity obiad, nie przeszkodził Markowi w pewnej chwili odepchnąć Kamila i kilkoma susami dopaść pokaźnego, niedogryzionego jabłka. Irenka wstrząsnęła się z obrzydzenia, kiedy Marek pochłonął rdzeń owocu i zaraz potem powiedział coś w zażenowaniu, że chciało mu się pić. Trójka minęła Teatr Polski i zatrzymała się przed wystawą małej cukierni na Oboźnej. Za szybą barwiły się lukrowane ciastka, strucle i tabliczki z czekoladą. Towarzystwo oparło się łokciami o barierę i długą chwilę stało wpatrzone i milczące. Irenka szepnęła marząco:
— Zjadłabym coś z tych słodyczy... najchętniej małą tabliczkę czekolady.
— Te ciacha z różową pianką też są niezłe... Raz go jadłem... morowe takie... uu! — stęknął Marek.
— Jabym się bał, bo mi mama mówiła, że te wszystkie lukry to paskudztwo... najlepsze są ciastka od Lardellego — wtrącił Kamil.
— Co tam ciastka! A torebka okruchów... to najfajniejsze — powiedział Marek.
— Co kto lubi — rzekła Irenka z bolesną miną.
Stali tak, przestępując z nogi na nogę. Marek rysował coś palcem po szybie. Na trotuarze pod murem siedział mężczyzna z gołą głową, w niebieskich okularach, z kapeluszem u nóg i grał coś bardzo smutnego na okarynie. Drzwi od cukierni skrzypnęły, wychyliła się głowa jakiejś kobiety, ze słowami:
— A idźcie urwipołcie od wystawy, bo wam języki powypadają! Co tam mażesz po szybie! Wynoście mi się, łakoma roto! Już was nie ma!
Irenka pokazała język kobiecie i tchórzliwie czmychnęła. Chłopcy odeszli z posępną godnością. Rozeźlony Marek szepnął Kamilowi, żeby się odczepili od Irenki. Ponieważ nie posiadali tak zwanego dobrego wychowania, któreby im doradziło jakiś kłamliwy wybieg, więc poprostu na Krakowskim Przedmieściu Marek pokazał Irence rozczapierzone palce na nosie i obaj poszli sobie w przeciwną stronę.
Między posągiem przegiętego od wysiłku i wskazującego coś palcem Chrystusa sprzed kościoła Świętego Krzyża a komicznie jakby obierającym na oczach wszystkich jakiś owoc, Kopernikiem, łazili ludzie otumanieni jesiennym zamieraniem, czasem ktoś przystawał, zapatrzył się w niebo, na kominy... pomarzył, westchnął, opuszczał głowę miedzy klapy jesiennego palta i wlókł się dalej, w swoich tam sprawach. Dzwoniło tramwajami, klaskało kopytami koni dorożkarskich, szemrało oschłe i obojętne życie uliczne. A ponad tym życiem dwaj poruszyciele świata coś sobie pokazywali palcami i być może kłócili się zawzięcie, swoim niemym językiem. Chłopcy stanęli w bramie, naprzeciw kościoła, obok restauracji Lijewskiego. Chwilę zastanawiali się dokąd pójść, wreszcie Marek zaproponował:
— Najlepiej wejdźmy do kościoła... bo wyglądamy bidnie i ktoś tam może się nad nami ulitować... może się da załapać parę marek. Chodź!
— Ja nie idę — odpowiedział Kamil. — W kościele trzeba się żegnać i zimna woda.
— Ty głupi... nie umiesz się starać... Jak się dwóch takich obdartych dzieciaków modli, to ludzie się rozczulają!
— Nie idę... tam śmierdzi trupami.
Wobec zdecydowanego stanowiska Kamila Marek począł się rozglądać w zafrasowaniu. Z knajpy na rogu Krakowskiego i Oboźnej wyszło dwóch podchmielonych mężczyzn, z niechęcią rozejrzeli się wokół, postawili kołnierze u palt i wolniutko ruszyli w stronę Zjazdu. Uszy chłopców pochwyciły fragment ich rozmowy:
— Jednym to cholera forsa wali do karmanów drzwiami i oknamy.. a drugiemu to nawet ten ostatni fenig wpadnie do rynioka...
— A jam majstrowi mówił, żem majstrową widział z Orzechowszczakiem na promenadzie w Mokotowie, zeszłej niedzieli... To teraz dopiero dziadyga mózgiem ruszył...
— Dziwna ona jest i tyle...
— Podgazowali sobie fest — westchnął Marek z uznaniem.
Koło restauracji Lijewskiego zatrzymało się auto, wyszedł z niego szczuplutki paniczyk i nerwowym ruchem cisnął świeżo zapalonego papierosa bez ustnika. Marek szybko podniósł go, pociągnął Kamila do bramy i zaczął palić.
— Morowy pet... chcesz popalić?
— Dawaj, ale mnie może zamroczyć, jak już raz było... Trochę tylko pociągnę.
Stali blisko siebie, w kłębach wonnego dymu. Papieros nie załatwiał głodu, a tu oba żołądki: pusty Kamila i napełniony fantastycznemi pyzami Marka — gwałtownie dopominały się zatrudnienia. Po długich naradach, nieudanych pomysłach, postanowili wracać do domu. Dzień był chłodny i posępny, nikomu się nie chciało jeść o takiej porze owoców, a na żebraninę, mimo namów Marka, Kamil nie mógł się zdecydować. Skręcili w Oboźną, uważnie rozglądając się po ulicy. Szli osobno, każdy po innej stronie. Zdeterminowany Marek postanowił zajrzeć do śmietnika koło Teatru Polskiego. Kamil wiedział, że tam ulicznicy osiągali obfite zbiory niedopałków. Jedynie rano można było tam jeszcze coś zastać, o tej porze śmietnik już był uprzątnięty. W związku z niedopałkami, Kamilowi, który nie był jeszcze zbyt zaawansowanym palaczem, jak jego rówieśnicy, świtał w głowie pewien śmiały pomysł, mający na celu nieosobiste wykorzystywanie zbieranego tytoniu. Narazie zgodził się zajrzeć z Markiem do śmietnika, aby zbadać pewne możliwości. Ale śmietnik był do cna wyprzątnięty, poniewierał się tam tylko mały śmieć ludzki, jednonogi włóczęga, bezdomny jedenastoletni ulicznik bez imienia, zwany „Przykrótki“. Ten brudny i cuchnący dzieciak, hojdający się na jakimś kalekim szczudle powiązanym drutami i sznurkami, żył z żebraniny, nocował gdzieś pod mostami i w zaułkach Powiśla, głównie jednak upodobał sobie nocleg w ciepłym i obszernym śmietniku obok Teatru Polskiego, pod którym przeważnie żebrał i blisko miał do legowiska, o ile policjant lub stróż nocny nie wypłoszył go stamtąd. Było to zabiedzone i okrutne, wiecznie wylęknione zwierzątko ludzkie. Kamil znał go ze wspólnych kąpieli w Wiśle. „Przykrótki“ imponował chłopcom swoim cwaniactwem, niezależnością życiową i wspaniałym, — mimo braku jednej nogi, straconej po kolano podczas nieudanego skoku z wagonu, — pływaniem.
— Co, kimasz? Nie starasz się, „Przykrótki“?
— Odwal się! Chory jestem!.. Wczoraj zakimałem się i woźny z teatru wysypał na mnie kubeł z gorącym popiołem... Całe graby mam poparzone. Patrz.
Tu „Przykrótki“ ukazał chłopcom przeżarte brudem ręce w bomblach. Na starczej i wykrzywionej twarzy również widniały znaki oparzelizny. Przez górny otwór w śmietniku, Kamil i Marek widzieli na dnie zwiniętego w kłębek chłopca, z rozbieganymi dziko i boleśnie oczami. Ponieważ nie okazywał ochoty do rozmowy, więc zsunęli się z czarnej skrzyni i pobiegli w dół — dwaj niepożyci poszukiwacze, niby wygłodzone ptaki na ugorze.
W domu powitał Kamila histeryczny nieomal atak ciotki Zosi. Rozczochrana, w przekręconej chustce na głowie, uwijała się po pokoju jak furia, wymachując rękami, przeklinała los, świat cały... Poszło od tego, że Trubaczkowa powodowana przyjaźnią i zaufaniem, powiadomiła dyskretnie ciotkę Zosię o tym, że dzielnicowy przykazał Hilaremu aby w razie pojawienia się wuja Janka w tym domu, natychmiast telefonicznie zawiadomił policję. Zośka od Hilarego, pragnąc wykazać, że nie tylko ona jest zakałą kamienicy, powiedziała na ucho o tej sprawie Kotowskiej. Do południa cała kamienica mówiła o krwawych napadach bandyckich męża ciotki Zosi. Żądny rozrywek lud począł pieścić tę plotkę, aby czasem nie rozwiała się, nie rozeszła po kościach: taka okazyjna przyjemność w tych ciężkich czasach. Kamil trafił akurat na początek, na moment kiedy ciotka Zosia złościła się na sucho, z płomieniami w oczach. Klęła męża i plotkarskie baby, następnie poczęła bronić męża i lękać się o niego; wszystko to w słowach wypowiadanych do samej siebie, bo ciotka Stasia, skulona neutralnie w kącie, podszywała podszewkę do kamizelki w milczeniu, Zbyszek siedział na kuferku i obwąchiwał kolejno palce, a Jerzy rozszerzał patykiem dziurę w ścianie, pod oknem. Na Kamila lunęła kaskada słów:
— Gdzieś był?!.. Pytam ci się ty drugie złodziejskie nasienie, gdzieś był kiedy tu w domu człowiek sobie urabia ręce aby wam dać żreć!?... Już coś knujesz z temi nożowcami!.. już ci się ta żyłka odzywa!... Ty bizunie! Ludzie się ze mnie śmieją, że takiego wałkonia trzymam... zamiast oddać gdzieś do jakiej bursy, do jakiego zakładu wychowawczego!... Gdzieś był, mówię?!.. Ty łajdusie!... bo ci może najlepiej odrazu łeb rozbić siekierą żebyś nie wyrósł na zakałę ludzkości. Ty ścierwo...
Ale Kamil już nie słyszał dalszych słów. Wymknął się cichutko ze stanowczym postanowieniem niepokazania się nigdy w tym domu. Krzykliwe awantury i wyzwiska, oto czym pogardzał i czego się brzydził. W tej chwili nie był ani smutny ani załamany... był obrażony. Zaciął się i zapiekł w urażonej godności, nie miał żadnych desperackich pomysłów, raczej rozmyślał gdzieby się udać aby zarabiać na siebie i nigdy już, nigdy, nie być na czyjejś łasce. Ciotka Stasia ani słówkiem nie odezwała się w jego obronie. Ta poczciwa i wzruszająca się ciotka Stasia. Może i ona miała jakieś swoje zmartwienie? Może się rozwiał jej wieczorny cyrk? Ale to nic! Da sobie radę. Tylko gdzieby tu pójść? Z tęgo wszystkiego odechciało mu się nawet jeść.
Ulica tchnęła leniwą ciszą popołudniową, ową porą dnia, w której nuda powłóczy się niemal namacalnie. Nawet „Kusia“ wylegiwał się pewnie teraz w którymś z okien klatki schodowej. Kamil zajął jego miejsce przed bramą. Po przeciwległej stronie ulicy spacerował jakiś uczeń z pliką książek ściśniętych rzemieniem, i patrząc w kierunku górnych pięter domu, gwizdał co chwila na palcach, przenikliwie i porozumiewawczo. Nieco dalej, przed sklepem spożywczym, który nazywano od numeru domu „pod piątym“, stał elegancko ubrany w szarym garniturze i żółtych półbutach, właściciel tego interesu, paskarz, mistrz od falsyfikacji towarów, pierwszorzędny macher od wagi w swoim sklepie. Wyglądał jak z plakatu nawołującego do walki z paskarstwem. Solidnie wybindowane wąsy, ostro podkręcone i wypomadowane, łeb przekreślony białą pręgą przedziału, z wilgotnym loczkiem na skroni, gęba zdrowa i trochę znudzona dobrobytem. Kamil, patrząc na sklepikarza „spod piątego“ myślał sobie, że oto wystarczy mieć troszkę pieniędzy, a cały ten elegant zacznie się poruszać, pytać i odpowiadać, piąć się nawet po schodkach do słoja lub pudełka żeby wyjąć taniego karmelka albo trochę liścia bobkowego. Natomiast sklepikarz patrząc na Kamila, myślał sobie, że mały drań i złodziejaszek wypatruje czy aby czego nie ściągnąć, obdarte andrusisko, napewno wyrośnie na kryminalistę pierwszej klasy, zadaje się przecież z łajdakiem od Zelcera, który mu kiedyś omal sklepu nie zdemolował za jakieś niedoważenie. Tak rozmyślali o sobie człowiek głodny i człowiek syty. Ze sklepiku obok bramy gdzie stał Kamil wypełzł na schodek biały robak, drobniutki i koślawy, z dużą głową i okrągłymi oczkami, synek sklepikarki, Kazik, który miał osiem lat a wyglądał na trzy, dziecko pojone wódką, niedorozwinięte i drańskie. Na widok Kamila zaskrzeczał obrzydliwie, cofnął się, znów wychylił kretyńską łepetynę i cisnął niezdarnie w Kamila garstką kaszy.
— Uspokoisz się pokrako, czy nie! — powiedział Kamil. — Kości ci poprzetrącam, ty niedorostku!
Przykre dziecko wykrzywiło twarz jak małpka i nagle rozdarło się tak przeraźliwie, że z niektórych okien wyjrzeli ludzie. Ze sklepu wyskoczyła okropnie chuda i o jadowitej twarzy sklepikarka. Rozejrzała się szybko, jak suka wietrząca niebezpieczeństwo i nie mogąc się dopatrzeć przyczyny krzyku dziecka, pochyliła się nad nim i jęła go wypytywać, dlaczego tak wrzeszczy. Kazik trzęsącym się palcem, nie większym od tutki po papierosie, wskazywał chwilę na Kamila, wreszcie zaskrzeczał:
— Kopnął mnie w brzuch... z całej siły...
Kobieta poczerwieniała na zapadłych policzkach, podskoczyła jak furia do Kamila, chwyciła go za włosy i trzęsąc oszołomionym chłopcem, syczała wściekle:
— Ty gnido więzienna, ty paniczyku... kurwi pomiocie! Ty mi będziesz dziecko kopał... ty cholero... ty...
Z mleczarni wytoczył się Fiszer i wyrwał ogłupiałego Kamila z rąk rozwścieczonej kobiety. Jednocześnie wolnym krokiem zbliżył się sklepikarz „spod piątego“ i powiedział:
— Ja zaraz zadzwonię po karetkę do szpitala wariatów... Ten chłopak to nic dobrego, ale za co go pani bije... Ja wszystko widziałem... on przecież stał i wcale się nie ruszał... przecież to panine paskudztwo kłamie jak pies!
Zebrała się już gromadka ludzi. Kamil podjął czapkę z ziemi i w milczeniu poszedł w stronę Browarnej, ale zamyślił się i zawrócił w kierunku Wisły. Słyszał jak koło bramy rozwinęła się straszliwa awantura, której treść odbiegła od dwóch chłopców a pieniła się teraz zastałymi jadami konkurencji, zawiścią trojga ludzi, pasożytów, starających prześcignąć się wzajemnie w obdzieraniu mieszkańców tej ulicy. Padały tam słowa pełne niesłychanie trafnych metafor, dźwięczny żargon ulicy chlustał jak pomyje z rozhuśtanego wiadra. Ale wrzaski przycichały w miarę, jak pechowe dziecko zbliżało się do rzeki, która swym rzeźkim podmuchem zdawała się rozpuszczać brudy ludzkiego języka.
Kamil przeszedł skwer, podupadłe o tej porze azylum miłosnych potykań powiślan, minął biały i pusty bulwar, zeszedł po schodkach między wały żwiru i piasku, zsunął się jeszcze po kamienistym stoku i przysiadł tak blisko wody, że jej delikatna płycizna dotykała palców u nóg. Za plecami, u góry, pojękiwał ośmielony pustką bulwaru, nerwowy wicherek, szumiał w niedorozwiniętych drzewinach; melodia żalu i osamotnienia. Po obu stronach rzeki widniały domki wodne, opuszczone pływalnie, krypy i łodzie. Jesień, zdawało się, poraziła także wesołą czystość rzeki; wlokła się teraz szaro‑zielona, pokryta czarnymi obszarami głębin, zimna i obojętna, jakaś zaabsorbowana i złowroga. Pogrążony w cmentarnym nastroju, wsłuchany w kamienne westchnienia dwóch miast połączonych głucho brzęczącą struną mostu, Kamil przemyśliwał o możliwościach kontynuowania swego istnienia. Dlaczegóżby właściwie nie miał mieszkać razem z ojcem? Pójdzie do wuja Kazia, zapyta gdzie jest to więzienie. Pójdzie tam, będzie spał z ojcem choćby na jednym łóżku! Ale.. wuj Kazio. Kamil jużby nie chciał go widzieć. Może jakoś wywołać ciotkę Stasię do bramy i zapytać ją o ten adres? Tak, do ojca... to najlepsza myśl...
Pogrążony w rozmyślaniach, Kamil ocknął się nagle wstrząśnięty dreszczem chłodu. Rozejrzał się. Niebo zaciągało się smugami zmroku, rzeka poczęła się zamazywać na brzegach, most pokwitł światłami. Z góry, za plecami Kamila potoczyło się kilka kamyków, obejrzał się i zobaczył schodzącą ostrożnie, otuloną chustką postać kobiecą. Wiatr targał jej suknią, z szumów i pogwizdów zdawał się oddzielać szept, coś w rodzaju: „Siedź spokojnie, nie ruszaj się aż zejdę.“ Ciotka Zosia, zdyszana stanęła obok Kamila, zsunęła chustkę z rozwianych włosów, odsapnęła i powiedziała drżąco:
— Już myślałam, że cię gdzie poniosło, żeś utonął... Czegoś taki zacięty... wiesz, że ze zmartwień czasem sama nie wiem co mówię... chodź do domu... sterczysz na takim zimnie... z tej biedy już wszyscy rozum tracimy... nie jadłeś pewnie nic od rana... Mój ty biedaku... już choćby nad tymi dziećmi los mógł mieć litość... Boże mój, Boże... człowiek jeden drugiemu by oczy wydrapał w tych okropnych czasach...
Ciotka z bólu przysiadła nad wodą i poczęła szlochać, gładząc Kamila po głowie. Chłopiec przycisnął twarz do jej kolan, płakali oboje, roztkliwieni i załamani. Nad wodą biegł cichy skowyt wiatru, coraz większa ciemność, troska i smutek całego dnia zdawały się otulać rozpłakane, przytulone do siebie istoty. Ciotka Zosia otarła wreszcie łzy miękkimi frędzlami grubej chusty, podniosła się, otuliła. Trzymając się za ręce, oboje wspinali się pod górę. Szumiał skwer i drgały na wietrze lampy gazowe. Upstrzona światłami jama ulicy ziała chłodem i pustką. Szli szybko, pod murami domów, ciotka Zosia człapała przydeptanymi pantoflami, Kamil niemal biegł za nią, z bramy, jak z ust niepłukanych, chuchnęło ciepłym smrodem, w przedsionku usunęli się z przejścia Fela z jakimś kryjącym twarz mężczyzną. Drzwi od mieszkania Trubaczkowej były otwarte, w świetle lampy widać było płaczącą, starszą córkę Trubaczkowej, Wandę. Krzyczącą i silnie poczerwieniałą na zwiędłej szyi matkę obejmowała wpół Irenka, a blisko drzwi stał sylwetkowy, z czapką w obu rękach, w owijaczach na łydkach, legionista, żołnierz czy podoficer w mundurze. Na widok ciotki Zosi i Kamila, Irenka obrzydliwie pokazała język, podskoczyła do drzwi, aby je zamknąć, żołnierz powstrzymał ją ze słowami: „Nie trzeba, ja zaraz wychodzę moja panienko“... Kamil i ciotka Zosia skierowali się do swoich drzwi i usłyszeli jeszcze skrzypiące słowa starej: „Ja was rozłączę albo śmierć was rozłączy... Ja nie dopuszczę do waszego związku... moja córka... podoficerska żona... bez przyszłości... na zupie z kotła...“
Zwyczajem ogólnie przyjętym ciotka Zosia zostawiła drzwi swego mieszkania lekko uchylone. W pokoju kręciła się na pół ubrana ciotka Stasia, na stole świeciła się wielka lampa naftowa, z grzejącymi się w szkle rurkami do włosów. Jerzy i Zbyszek klęczeli na krzesłach, pochyleni nad stołem. Pachniało kopciem, dusznym ciepłem. Ciotka Stasia na widok wchodzących rozstawiła smukłe nogi w lśniących czarnych pończochach, ginących wysoko za kolanami w wichurze jakiś majtek czy halek, złożyła ręce na różowym biustonoszu i powiedziała z zachwytem:
— Sam przyszedł, czyś go odszukała, Zośka?!
— Znalazłam go nad Wisłą... Co to się dzieje u Trubaczkowej?... znów o tego absztyfikanta Wandy?
— Ano ten sam... Wandzie już najwyższy czas wyjść za niego... nie będzie ciągle mogła mówić, że tyje... Kamilku!... patrzcie go jaki honorny... daj buzi... Dziś nie, ale innym razem ciocia cię zabierze do cyrku... mój włóczykij kochany!
Ciotka Stasia przytuliła Kamila do swej pachnącej pudrami i świeżością bielizny, wycałowała i odbiegła ze słowami: „Boże drogi, Zbyszek! idź do Hilarego i spytaj się która godzina... jeszcze się spóźnię!“
Zbyszek opieszale powlókł się do mieszkania dozorcy, z mieszkania Trubaczkowej doleciał męski głos: „Już my tam sobie nasze życie sami ustalimy...“, trzasnęły drzwi, wrócił Zbyszek z godziną: „Wpół do siódmej, ale Zośka powiedziała, że zegar zdaje się kiepsko idzie...“ Ciotka Stasia zaczęła szybko stukać obcasikami po pokoju, robiła kilka rzeczy naraz, nie zwracała już na nikogo uwagi; na niedbale siedzącą przy oknie, zmęczoną, dłonią podpierającą brodę, ciotkę Zosię, na Kamila pochłaniającego na stojąco odgrzane kartofle z maślanką. Wreszcie ciotka Stasia opięła górną połowę twarzy woalką, pochwyciła torebkę i wybiegła. W pokoju zaległa cisza. Dwaj chłopcy, oparci jeden o drugiego plecami, zszywali skrawki materiału, Kamil usiadł na małym łóżku, oparł brodę o pięści i w zamyśleniu majtał nogami. Z podwórka dobiegł łoskot otwieranej pokrywy od śmietnika, ktoś uderzał kubłem o pobrzeże, aby śmiecie dokładnie wypadły, znów huknęła pokrywa, z bramy słychać było rozmowę dwu kobiet. Lampa wydawała jakiś syczący głosik, ciotka Zosia westchnęła przy oknie i odezwała się:
— Kamil, będziesz musiał zapisać się do szkoły na Dobrej... Zapisy już się zaczęły... Nie możesz tak wałęsać się po ulicach... Może zdasz do trzeciego oddziału...
— Dobrze ciociu, ja się jutro zapytam... A gdzie teraz jest tatuś?
— Nie myśl o tatusiu... nabroił, to musi odsiedzieć... nie ma go w Warszawie... jest w innym mieście... w Lublinie, zdaje się...
— A czym ja będę, jak dorosnę... ciociu?
— Jeszcze czas o tym myśleć... a na co masz ochotę?
— Ja nie wiem... mnie się jeszcze nie chce niczym być...
— No to czego marudzisz! Zaraz ci pościelę... myj nogi i kładź się spać.
I ciotka Zosia jeszcze raz westchnęła, po czym energicznie wzięła się do słania. Kamil poszedł w mroczną okolicę kuchni, napełnił miednicę wodą i zanurzył zgrubiałe, szorstkie od brudu stopy. Widział jak po białych kaflach spacerowały wąsate karaluchy, przyglądał się ich mądremu i statecznemu zachowaniu... myślał o nich, chciał coś zapytać, ale zdążył tylko wytrzeć nogi gałganem, zaraz potoczył się w stronę stołu, wdrapał się na poczciwy, skrzypiący mebel i zasnął bez myśli żadnej, bez czucia.
— Ach ta Stacha przeklęta... zapomniała klucza i czuwaj tu do późna w nocy, Boże... Boo‑żee — mówiła ciotka Zosia ziewając i układając się do snu.