<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Dwadzieścia lat życia
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1937
Druk F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI

Fabryka mieściła się na podwórku, we wnęce, między ścianą budyneczku i jedną z trzech ścian domu, okalających podwórko. Był to kąt zaciszny, przesłonięty daszkiem z rozmaitych gratów, stała tam gruba decha na dwu starych beczkach, na desce leżał czysty i gładki kamień, przy desce mogło stanąć obok siebie dwóch robotników i pracować zupełnie swobodnie. Narazie Kamil pracował ze swym wspólnikiem, Markiem. Marek miał dział tytoniu, Kamil dział pestek. Po mieście chodzili agenci, poszukujący surowca. Dochód z całego dnia dzielony był w połowie między obu wspólników, pozostałe pięćdziesiąt procent przeznaczone były na wypłatę dla dostawców towaru. Wspólników obowiązywała tajemnica co do rynku zbytu owych produktów. Pracowali w różnych porach dnia, zależnie od zajęć szkolnych, domowych, woli rodziców czy opiekunów. Kamil miewał więcej czasu od Marka i więcej pracował, ale podwórzowy prestiż Marka chronił fabrykę od szykan ze strony rówieśników. Tak więc udział obu wspólników wyrównywał się. Kamil tłukł pestki od śliwek na kamieniu i jądra odkładał do torby, Marek wydobywał tytoń z niedopałków, odrzucał nadpalone cząstki i czysty produkt pakował w małe, papierowe kostki.
W porozumieniu z Markiem udało się Kamilowi zrealizować pomysł uczciwego i spokojnego zarobkowania. Dochody nie były wielkie, ale dawały możność kilku chłopcom kupienia sobie czegoś do jedzenia: bułek, nieco masła, nawet wody sodowej czy tanich cukierków. Paczuszki z tytoniem kupowali, płacąc po kilkanaście fenigów, robotnicy nad Wisłą, piaskarze, czeladnicy szewscy z małych warsztatów. Natomiast oczyszczone z łupin pestki od śliwek kupowały apteki, nieźle nawet płacąc, dla jakichś tam swoich, leczniczych celów. Pestki i niedopałki zbierali chłopcy z sąsiednich domów, włócząc się po ulicach i ogrodach. Dostawali oni wynagrodzenie, zależnie od ilości dostarczonego towaru, na oko. Opłacany porcyjkami tytoniu, Hilary, nie sprzeciwiał się istnieniu fabryki na podwórku, przy okazji nawet zmiatał łupiny i podarte gilzy. Fabryka cieszyła się nawet sympatią wielu mieszkańców domu. Wzruszali się, przystawali, przepowiadali wielką, handlową przyszłość pomysłowym chłopcom. Często nawet ktoś podrzucał garstkę pestek ze zjedzonych w domu śliwek. Kamil był niesłychanie zajęty, bo czasem trzeba było w domu coś pomóc; ponawlekać igły, przynieść wody, wylać brudy, zamieść... Ale był jakiś uspokojony, przede wszystkim jednak nie cierpiał głodu. O tym czasie otworzono na ulicy Leszczyńskiej z ramienia amerykańskiej akcji dożywiania dzieci pijalnię gorącego, rozrzedzanego wodą, skondensowanego mleka. Dodawano także za niewielką opłatą kromkę chleba. Był to istny raj dla wygłodzonej dzieciarni. Zarobki Kamila nie tylko pozwalały na spożywanie podwójnych porcji, ale często nawet zabierał ze sobą Zbyszka i Jerzyka. Zresztą ciotkom wiodło się nieco lepiej, miały więcej roboty, w domu znikały kartofle i kawa, pojawiały się nieco lepsze potrawy. Mleczne podwieczorki odegrały niepoślednią i dobroczynną rolę w dziejach nędzy w 1919 roku. Wypełnione zajęciami dni, utrwalały w Kamilu poważne i pełne nadziei na przyszłość ustosunkowanie się do życia. Kiedy przypomniał sobie okres włóczęgi, zbierania ogryzków na ulicy, ogarniało go przerażenie, aby do tego nie powrócić.
Do zapisu szkolnego udał się w smutku głębokim i zniechęceniu, nazajutrz, po lakonicznym napomknięciu o tym przez ciotkę Zosię. Ponury i wielki gmach z czerwonej cegły zdawał się swym oschłym gotykiem zapowiadać twarde życie w klasztornym wnętrzu. Wieża ze złotymi wskazówkami zegara na czarnym tle cyferblata tkwiła surowym majestatem nad czysto wysypanym żwirem dziedzińcem szkolnym. Kamil krążył po wielkich i pełnych mrocznego chłodu korytarzach, szumiących od gwaru dziecięcych głosów, dotarł wkońcu do kancelarii, gdzie opowiedział mniej więcej co umie i do jakiej to uczelni uczęszczał przedtem, tam mu polecono, aby nazajutrz rankiem zgłosił się do sali, w której go przeegzaminują. Egzamin odbywał się pośpiesznie, zadawano kilka pytań z historii Polski, języka, religii i arytmetyki, po czym przydzielano chłopców do poszczególnych oddziałów. Kamil zdał do trzeciego. Początkowo uczęszczał na lekcje niechętnie, pełen przeświadczenia, że każdej chwili może porzucić szkołę. Ciągle wygłodzony i porzucony na pastwę swych ponurych rozmyślań, nie traktował tych lekcji poważnie, jak wielu zresztą jego kolegów, często samodzielnie zarobkujących gazeciarzy, pełnych poczucia swobody i niezależności uliczników. Powoli jednak wciągnął się w te ranne godziny, wypełnione pewnym ciepłem towarzyskiego współżycia, nietrudnymi lekcjami. Miał poczucie pewnej stabilizacji, a nie bezmyślnego wałęsania się z ulicy na ulicę, na głodno, kiedy przeżuwał własne, niewesołe myśli.
Sama szkoła zdawała się przystosowywać do swobodnej psychologii swych uczniów. Na początku roku uczniowie spóźniali się na lekcje albo wcale nie przychodzili. Nauczycielstwo było wyrozumiałe dla niektórych chłopców, trudniących się sprzedażą gazet, pozwalało im przychodzić później na lekcje, słowem tolerowało niedokładności wynikające z życia środowiska tej młodzieży. Wielu chłopców słuchało wykładów nauczyciela w posępnym zobojętnieniu, przejęci myślą czy aby zastaną w domu jakiś obiad lub jakie też czekają ich zajęcia po przyjściu ze szkoły. Wielu nie miało potrzebnych książek i nie odrabiało lekcyj zadanych do domu. Lekcje gimnastyki na dziedzińcu szkolnym odbywały się w ponurym milczeniu, chłopcy z pustymi żołądkami wykonywali wszelkie łamańce bez entuzjazmu i niechętnie. Rok szkolny rozwijał się niemrawo, szkoła pracowała w materiale zżartym przez nędzę i zdemoralizowanym.
Dochody Kamila z fabryki pozwoliły powoli skompletować konieczne książki szkolne. Uczył się łatwo i bez entuzjazmu. Obserwował życie chłopców ze swego oddziału, wszyscy oni byli jacyś poważni, przedwcześnie dojrzali, nieskorzy do zabaw i przyjaźni. Nastrój tu był zupełnie inny niż w szkole pani Skucz. Wesołość chłopców uwydatniała się w smutnej zabawie, która nazywała się „kosmata“. Była to raczej gra, obejmująca poszczególne grupy. Rzecz polegała na tym, że jeśli któryś z chłopców coś jadł i nie powiedział „zamawiam“, a jeden z uczestników gry powiedział „kosmata“, wówczas jedzący był obowiązany dzielić się z nim. Wielu chłopców, aby się wykręcić od uwagi innych, jadło w czasie lekcji, ale zdarzało się, że zniecierpliwiony partner wołał mimo obowiązującej ciszy „kosmata“ i zdeterminowany spryciarz musiał odkładać część żywności, aby wręczyć ją przeciwnikowi podczas pauzy. Człowiekiem niezależnym, nie biorącym udziału w żadnych „kosmatych“ był mocno spóźniony w nauce, czternastoletni gazeciarz, Suski, przezwany przez wszystkich „Śmieciem“. Suski ostentacyjnie zajadał podczas pauz rumiane „parki“ z wędliną, kopcił po kątach papierosy, był pełen humoru na godzinach gimnastyki, słowem żył sobie szeroko, był także szczęśliwym graczem w orła i reszkę, szedł przez życie po różach.
W kilka dni po rozpoczęciu nauki, kiedy Kamil wrócił w południe do domu, ciotka Zosia postawiła przed nim talerz pełen zupy kartoflanej, zawiesistej, na szmalcu amerykańskim z przysmażaną cebulką. Kamil jadł to w milczącym upojeniu, pełen najrozmaitszych domysłów na temat tej uczty. Przyglądał się wszystkim spod oka. Ciotki pracowały normalnie, chłopcy siedzieli z sytymi minami w swoim kącie między łóżkiem i ścianą, Zbyszek czernił Jerzykowi niedopaloną zapałką brwi i różował usta mokrą, czerwoną bibułką. Kamil jeszcze raz przyjrzał się ciotkom i zauważył, że ciotka Zosia ma wypieki na policzkach i ustawicznie coś mruczy pod nosem. Opróżnił dokładnie talerz, chwilę zastanawiał się czy nie przejść obojętnie do porządku na tą nieoczekiwaną zupą i w końcu zapytał:
— Co się stało, że taki dobry obiad?
— Zjadłeś? Smakowało ci? To siedź cicho — odpowiedziała wesoło ciotka Zosia.
— Siedź cicho, jak zjadłeś i jak ci smakowało — mruknął Zbyszek.
— Tak się pytam... ciągle te suche kartofle i kawa... może coś się stało...
I Kamil rozpakował książki i pogrążył się w odrabianiu lekcyj. Nagle ciotka Zosia przechodząc obok, nachyliła się nad nim, ucałowała go w skroń i poważnym głosem, tak jak gdy dorośli dzielą się między sobą ważnymi wiadomościami, powiadomiła go, że wuj Janek przysłał jej trochę pieniędzy i że odtąd regularnie, co miesiąc będzie jej nadsyłał czterdzieści marek. Na dzieci. Odtąd będą codziennie takie obiady i żeby Kamil tylko dobrze się uczył i nie zadawał się z łobuzami.
Tak się zaczęły lepsze dni w mieszkaniu na Leszczyńskiej.
Był październik, konająca jesień w niezdecydowaniu wałęsała się po mieście, w okolicach drzew bruki okrywały się rudą pościółką, szeleściły ulice. Na skwerze przysiadywali na chwilę przechodnie, aby tylko odpocząć, popatrzeć trochę na tę polską jesień. Czasem o zmroku powlokła się tam jakaś parka, ale wogóle skwer dyszał pustką, nie pora teraz była na igry miłosne. Przeciągała się ta suchotnicza pora, drażniła ludzi sentymentalnymi nastroikami; przenikliwe zgrzyty szufli zwalających węgle do piwnic, napełniały ludzi przedwczesnym dreszczem chłodu. Przewlekła i niezdecydowana pora.
Życie kamienicy sypnęło kilku wypadkami, albo łagodniej można powiedzieć: zdarzeniami. Wacek Kotowski, starszy żołnierz, chory na astmę, podczas jakiegoś urlopu przeziębił się, leżał w domu z silną gorączką, niestrawny ciężar dla reszty rodziny. Któregoś wieczoru, ciotka Zosia wysłała Kamila do Kotowskich, żeby pożyczył trochę drzewa na podpałkę. Kamil zapukał w drzwi kilkakrotnie, po dłuższej chwili odezwał się zachrypły głos Wacka, Kamil wszedł, w mieszkaniu słabo oświetlonym oliwną lampką spod obrazu Matki Boskiej, leżał na łóżku Wacek, ożywił się nieco na widok przybysza i wdał się z nim w pogawędkę. Rozpytywał Kamila o życie w szkole, zainteresował się jak prosperuje fabryka, wpadł w dobry humor, twarz mu pałała, wreszcie zwierzył się Kamilowi, że jest bardzo głodny, czuje się lepiej i ma wielki apetyt na kotlet wieprzowy z kapustą.
— Zrób to dla mnie, proszę cię... wygódź wycieńczonemu chorobą... masz tu pieniądze i przynieś z kawiarni od Hrabiaków taką porcję... poczekaj trochę aż usmażą i przynieś. Weź dwa głębokie talerze, jak będziesz wracał to nakryj jeden na drugi... wal chłopie, a jak wrócisz, to będę jadł i opowiem ci niezłe historyjki z frontu.
I Kamil przyniósł Wackowi tęgi kotlet z kapustą i przysmażonymi kartofelkami. Wacek zjadł, naopowiadał wiele groźnych historyj, opowiadając przewracał białkami... w końcu zaczął coś bełkotać, śmiać się przeraźliwym śmiechem, że aż parę osób jęło zaglądać przez okno z podwórka... w końcu zabrało Wacka pogotowie... Umarł podobno tej samej nocy. Cała rodzina w komplecie przywołała Kamila, kazali sobie wszystko drobiazgowo opowiedzieć, kiwali głowami, Elwira i Fela płakały, stara Kotowska wypchnęła w końcu Kamila za drzwi ze słowami: — Głupie ty bydlątko, to i nawet nie można do ciebie mieć żalu... ale że tamten stary koń...
Piękną Zosię Golińską przyłapał kiedyś ojciec na miłości z Heńkiem od Hilarego, na najwyższym piętrze, pod strychem, w rezultacie czego Goliński zleciał ze schodów, wyrzucony gniewnymi i nieopanowanymi rękami Heńka, Zosia przeskoczyła ojca i zbiegła na dół, jak zbiegła tak już więcej nie pokazała się w domu rodziców. Stało się to późnym wieczorem, między tymi trojgiem jedynie, i aż dziw, skąd o tym ludziska wiedzieli jeszcze tego samego wieczoru w najdrobniejszych szczegółach. Hilary powitał syna z dumą, która miała tam jakieś swoje psychologiczne przyczyny. W związku z tym zdarzeniem, Kamil omawiając je następnego dnia z Markiem, w czasie zajęć w fabryce, dowiedział się zupełnie nieoczekiwanie i po prostu całej historii cielesnych spraw między ludźmi. O ile po wyjaśnieniach Burego przeszedł całe piekło niepokojów, o tyle teraz, po kilku miesiącach twardego życia, przyjął rzecz całą spokojnie, tak jakby ta informacja była dopełnieniem podświadomie krążących w nim domysłów. Marek często podpatrywał rodziców i cały proces przedstawił w słowach prostych i dokładnie. Kamil wyciągnął z tych informacji wniosek, że cała sprawa jest zupełnie naturalna i pełna uroku. Pomyślał także, że ludzie muszą być wtedy dobrzy i ładni.
Zośka od Hilarego urodziła dziecko, rozwrzeszczaną istotkę, której głosik zdawał się oczyszczać niejasną sytuację matki i ustanawiać niejako jej pozycję w tym domu. Ranne kłótnie powoli zanikały, słychać było pewny i gospodarny głos Zośki. Realny umysł Heńka przyjął ten fakt z rezygnacją i uznaniem nowego stanu rzeczy. O kilku wielkich kłótniach z sąsiadujących okien, o powrocie z aresztu Wiktora, który po pijanemu stanął na środku podwórka i stamtąd, zataczając się w miejscu, niby z dna otchłani zionął niesłychanym słownictwem w kierunku okna Zelcerów, skąd po dłuższym czasie lunęła na niego struga jakiegoś płynnego paskudztwa... — o tego rodzaju drobiazgach, które wytwarza szara codzienność, nie warto nawet wspominać. I Kamil nie dziwił się, bez tego rodzaju zdarzeń życie to byłoby zbyt jałowe.
Pod koniec października zdarzyło się jednak coś, co wielu mieszkańców kamienicy przejęło głębokim zadowoleniem. Od dawna interesowano się rozwojem miłości Wandy Trubaczkowej i młodego sierżanta. Stara Trubaczkowa nie była lubiana dla swych fochów burżuazyjnych i jej niechęć do małżeństwa córki z podoficerem piętnowało wielu interesujących się życiem bliźnich współlokatorów. I Wanda pewnego dnia uciekła ze swoim podoficerem. Pozostawiła w domu patetyczną karteczką: „Żegnaj, niedobra matko, która masz na względzie swoje egoistyczne zamiary a nie szczęście córki! Odchodzę z ukochanym, który mi dozwolił poznać słodki owoc miłości. Nie szukaj mnie... nie odnajdziesz. Twoja szczęśliwa Wanda!“ Trubaczkowa, czerwona na szyi, wybiegła w pierwszej chwili do bramy, tam kręciła się chwilę z kartką w ręku i powtarzała: — „Ta idiotka... ten kocmołuch! Co to mi urządziła!“ — Następnie zagniewana staruszka pobiegła do ciotek Kamila, tam plącząc się i nie domawiając słów kilkakrotnie powtórzyła historię swej hańby, po chwili pobiegła do swego pokoju i stłukła tam Irenkę, powtarzając: To dla przykładu... to dla przykładu... żebyś i ty mi na dziwkę się nie wykierowała! Znów wróciła do kamizelczarek, tam zaczęła płakać ohydnie i starczo; słaniała się po kątach, otulając skronie dłońmi, ciotka Stasia wesołym gestem podała jej szklankę z wodą, tę szklankę Trubaczkowa przewróciła, ale przestała płakać, tylko usiadła na kuferku, zasępiła się i poczęła zbolałym głosem wygłaszać sentencje, w rodzaju: „Człowiek, to się — moja pani — rodzi i żyje po to, aby być świadkiem umierania innych, patrzeć na cudze nieszczęście... cierpieć, cierpieć, aż się mogiłą nakryje i tam zgnije, obróci się w ścierwo śmierdzące!“
Wieść o tym zdarzeniu obiegła kamienicę — jak to mówią — lotem ptaka, parę kobiet zebrało się pod oknem Kotowskich i omawiało tę sprawę z błyszczącymi oczami, kombinowały gdzie ta młoda para udała się, w podróż jaką, czy też w mieście usłała sobie gniazdeczko. Gawędziły sobie różnie, gorącym szeptem, nasłuchując lamentów rozgoryczonej matki... Kobiety dojrzałe i doświadczone, otulone własnymi rękami na krzyż, na biustach obfitych... solidne baby, rozkochane w tego rodzaju życiowych sensacjach. Co innego było z Zosią Golińską... sama matka roztropnie o tym mówiła: — „Lafirynda była od urodzenia... ojciec pijak, z matki nic nie przejęła... dziewczyna z krwią gorącą, za chłopem by w przepaść skoczyła... a na dodatek zdarzył jej się taki przypadek... co miała robić? Uciekła... Niech jej nie znam! I chociażem matka... przyznaję, że miała konieczność ucieczki... Ha, da Bóg! Pojawi się jeszcze... Ale ta Wanda... wychowana to na żonę jakiego urzędnika... wypielęgnowana... brat bogaty i ze znajomościami.. Matka myślała Bóg wie co... A tu siups... moja pani... zwiała sobie z żołnierzykiem... Ale podobno musiała... Oj musiała...“
I po tej historii powlokły się dni już zupełnie jałowe i niemrawe, rozpoczynające się rannymi sprzeczkami, ustawicznym skrzypem drzwi od wychodka, i na tym kończące się także. Powtarzały się zjawiska: Emeryt wczesnym rankiem wychodził z psem na podwórko, pies myszkował po podwórku, namyślał się... Przychodził Hilary z miotłą jak z karabinem, szpic dostawał ataku wściekłości, wybiegał na ulicę i tam się załatwiał, a Hilary mówił na pół pieszczotliwie, na pół ze złością: „Ech ty sobako durna... ja cię lubię, a tyś taka!“... W górze, z dachów rozlegały się gwizdy gołębiarzy, niesamowicie poruszały się płachty na kijach... Gołębie klaskały skrzydłami, srebrzyły się w powietrzu, groteskowe i roztrzepotane.. Pojawiał się o jednej porze blacharz, zwracając na siebie uwagę dziwacznym językiem, w rodzaju: „Blacharś leutuje, reuperuje, gearnki, miseczki, dreutuje!“ Gołębie i wychodek, Hilary z miotłą i handlarze podwórzowi, oto symbole, bez których życie podwórka nie miałoby sensu. Kiedy Hilary z mistyczną nieomal powagą swego zawodu nasadzał pęk nowych rózeg na kij, podwórko zdawało się puchnąć od atmosfery tego obrządku, dzieci z szacunkiem i w przyzwoitym oddaleniu przyglądały się temu zajęciu, twarze ich jaśniały zadowoleniem, kiedy krępe chłopisko zwilżało nową miotłę pod wodociągiem, potrząsało nią, próbowało zamiatać, jak szermierz i miłośnik białej broni próbuje nowej szabli.
Spokój duchowy, który Kamil osiągnął systematycznym podziałem dnia, został zmącony niespodzianym i dość ambitnym uczuciem przyjaźni. Któregoś wieczoru ciotka Zosia posłała Kamila z kamizelką do krawca na Świętokrzyską. Szedł powoli pod górę z kamizelką owiniętą w czarny kilim i przewieszoną przez ramię, kiedy koło źródlanego basenu natknął się na zapatrzonego w niebiosa Janka Kotowskiego. Badacz zjawisk kosmicznych zaproponował Kamilowi swoje towarzystwo i odrazu postawił dialog na imponującym Kamilowi poziomie.
— Czy ty masz czasem to samo co i ja? Patrzę w niebo i wiem, że ziemia jest okrągła, że ma w obwodzie przeszło czterdzieści tysięcy kilometrów. I to się już wie. Ale kiedy pomyślę, że przecież musi gdzieś być koniec wszechświata, a jak jest ten koniec, to co jest za tym końcem... powietrze jakie, czy woda, czy mgły?... A jak to się skończy... to... gdzie jest koniec na rany Boskie!... Ile razy ja o tym myślę... to mnie cholera bierze! Ja bzika dostaję! Powiedz sam tylko... siedzę przy robocie, nad flekami... i kombinuję... i nagle myślę: rzucę tę robotę... bo co to za życie, kiedy człowiek nie tylko jak ta świnia korytem samym żyje jak inni, ale zaczyna rozmyślać... i do czego się dochodzi! Nie może nie być końca, bo nic nie jest bez końca! Tu są Dynasy, po Dynasach idzie Teatr Polski... dalej Krakowskie Przedmieście, potem Wola albo Mokotów, rogatki, Lublin... Niemcy i Francja... Ameryka... gwiazdy... Ale co dalej?... Czy ty miałeś kiedy takiego sęka?
— Ja jeszcze nigdy o tych rzeczach nie myślałem — odpowiedział Kamil, prawie przerażony.
— Toś szczęśliwy chłop, bracie! Ja nie mogę! Ja muszę kombinować, bo mnie takie życie koni dorożkarskich... jak to inni żyją... jest znienawidzone. Gdzieś przeczytałem: siedzi uczony na balkonie i męczy się: gdzie jest zakończenie tego wszystkiego? Aż tu mucha wylazła z buteleczki atramentu i łażąc po papierze napisała: „Aj.“ I wtedy uczony pomyślał: Wszystko jest przypadek, jak to „Aj“, co je głupia mucha napisała. Ale ja dalej nic nie kapuję. To ci, bracie są kwestie niepokojące!
Kamil oszołomiony towarzystwem Janka oraz jego rozważaniami, zaniemówił i szedł z głową, w której wirowały przerażone myśli. Rzeczywiście. Gdzież ten świat się kończy? To straszne pytanie aż bolało. Co za piekielna nowość! Przy tym ten Janek, ten imponujący mądrala, który tak nagle, na ulicy, ni stąd ni zowąd zwierza mu się ze swoich zwątpień. Nie, to za wiele wrażeń naraz. Kamil chrząka, poświstuje nawet... cóż, taka sobie zwyczajna przechadzka we dwóch. Ale już jest pod silnym wpływem Janka. Janek zdecydował poczekać aż Kamil załatwi z krawcem i razem wrócą do domu. W drodze powrotnej wypytał Kamila o jego dawne życie... zapytał także czy już wie o dziewczynie i chłopaku, napomknął o swoim bracie Wacku, który umarł tak idiotycznie, prawie z winy Kamila... Tak, to był porządny chłop... A takeśmy się tu kiedyś dziwili, że właściwie nikt z rodziny nie ma do ciebie żalu... a nawet sympatię... boś chciał ulżyć choremu... Ale, ale!... A czy ty w Boga wierzysz?
— Ja?... Jakto... Każdy wierzy... Daj spokój! — Cóż to za nowa potworność, pomyślał Kamil.
— No nie, bracie. Jakto? Każdy wierzy! Frajerzy na wojnie zginęli. Pytam się ciebie, czy w takiego Boga z brodziszczem do pasa... takiego księżego Boga, w którego nam lebiegi­‑klechy każą wierzyć... czy w takiego wierzysz?
— Ja nigdy o tym nie myślałem.., Myślałem, ale tak krótko i zawsze się bałem... Ja wolę o tym nie mówić.
— Boś głupi knot i szczeniak. Każdy człowiek musi wierzyć w Boga, ale czutego po swojemu... Czasem wyjdziesz wieczorem albo z samego rana na skwer albo nad Wisłę i odczuwasz podziw dla tej potęgi co to tak klawo wszystko wykombinowała... Patrzysz na gałązkę, na jakiegoś ptaszeczka i takiś zadowolony jakby w domu funt kiełbasy na ciebie czekał... To jest wtedy Bóg, jak go człowiek osobiście rozumie... ale te wszystkie kościoły, kadzidła, procesje... to pic i nabieranie frajerów przez klechy, które aby żyć, muszą się dobrze starać i kombinować przeróżne szopy, aby tego głupiego człowieka oszołomić i w odpowiedniej chwili tacę mu pod nos podsunąć! Ty bracie nie wierz w Boga, a odczuwaj go w sobie z rzadka... odświętnie, właśnie na jakimś spacerze, po robocie... w gwiazdy patrz... Rany Jezusa! co ja mam z tym niebem! No i jak tu wierzyć tym klechom... Niech powiedzą gdzie jest koniec, a uwierzę w Boga z brodą... niech ja skonam... Tylko niech mi ciągle nie wmawiają, że człowiek to marna istota i nic wiedzieć nie powinna... A ja właśnie chcę wiedzieć... Mięsa z chlebem i wiedzy... psia jego mać... chcę do życia. I fajrant! Nic więcej!
Kończąc swój desperacki wykład, Janek się nieco zacietrzewił. Kamil zauważył, że kiedy Janek jest podniecony zaczyna mówić gardłowym akcentem knajaków i lubi mocno się zaklinać. Cała postać Janka i to co mówił, uderzyła Kamilowi do głowy. Od tego spotkania pod źródłem Janek począł wypełniać duchowe życie Kamila. Marek został odtrącony bezlitośnie... istniał tylko podczas zajęć fabrycznych. Ten zahartowany i niezbyt uduchowiony andrus raptem zaniepokoił się chłodem Kamila... Zaniepokoił się również swoim stanem... Co go właściwie ten szczeniak od kamizelczarek obchodzi! Dlaczego ciągle o nim myśli i wspomina dawne, wspólne życie? I Marek sposępniał, słowem nawet nie zdradził się przed Kamilem, że go wogóle przyjaźń z Jankiem coś obchodzi, ale z lękiem myślał, że Kamil wogóle nie zastanawia się nad swoim postępkiem i patrzy na niego jak na obojętnego znajomka. Wieczorami, kiedy spotykał nowych przyjaciół, pogrążonych w rozmowie i gestykulujących, przechodził na drugą stronę, bojąc się, że go wciągną do swego towarzystwa choć na chwilę i wtedy gotów się zdradzić ze swymi uczuciami.
Stało się jeszcze coś, co powiększyło różaniec niepokojów Kamila. Na ulicy Topiel mieszkał chorowity i chuderlawy, wiecznie wałęsający się nierób, czternastoletni Kalina, chłopak cierpiący na knajackie ambicje, nieudolnie naśladujący żargon, słowem tchórzliwy nudziarz. W tajemnicy i wstydliwie trudnił się dostarczaniem pestek i niedopałków do fabryki Kamila i Marka. Kalina był zielonkawy na twarzy i cuchnący. Mieszkał z matką i rodzeństwem w suterenie. Swoich pracodawców traktował z mieszaniną ironii, dezorientacji i podziwu. Kamil oddawna widywał Kalinę w towarzystwie wiotkiej blondynki, czternastoletniej dziewczyny o wielkich, zielonych oczach. Kilkakrotnie przyłapał się na niewyraźnych marzeniach w związku z tą dziewczyną, coraz częściej widywał ją w snach, w okazjach, które go przejmowały lękiem. W wolnych chwilach przechadzał się po ulicy Topiel i kiedy udało mu się ją spotkać, ogarniała go jakaś oćma i lepki niepokój. Imponowała mu piekielnie i marzył, aby móc z nią kiedyś porozmawiać. Okazało się, że to siostra Kaliny. Któregoś popołudnia spotkał ich wałęsających się po ogrodzie Dynasów, było to już na początku listopada, w dzień wietrzny i łzawy. Poznajomienie odbyło się zwyczajnie, bez podania ręki; Kalina powiedział coś o fabryce Kamila, dziewczyna roześmiała się przejmująco i powiedziała: „Ha, to nie do uwierzenia... taki cwany bąk!“ I pociągnęła Kamila lekko za ucho, pobłażliwie i po dorosłemu. W parę dni później znów ją spotkał na tym samym miejscu, siedziała sama na ziejącej pustką trybunie i patrzyła na pochyłe pasmo toru, po którym jeździł na rowerze syn dozorcy Dynasów. Kamil próbował ją ominąć, ale zawołała go swym przenikliwym głosikiem i widząc, że stoi w niezdecydowaniu, poszła mu na spotkanie, pociągnęła za rękę na porosłe krzewami wzgórze, tam usiedli na ziemi usłanej zeschłymi liśćmi i dziewczyna zaczęła opowiadać drżącym szeptem jakieś urojone historje o snach, osobliwych duszkach wiosny i jesieni, które zbiegały się do niej o tych porach roku i opowiadały o tym, co się dzieje we wnętrzu ziemi. Kamil czuł, że kłamie, ale uwiedziony jej przytłumionym głosem gdzieś z wnętrzności, patrzał w rozszerzone, zielonkawe oczy, w których widział swoją zdumioną twarz. Pachniały gnijące liście i wiatr poruszał jasne kosmyki włosów dziewczyny. Kamil patrzał na nią w zachwycie i marzył, aby móc tak siedzieć przy niej, pośród tego nastrojowego pejzażu, przez całe życie. I słuchać tego niepokojącego szeptu. Widział jej śpiczaste i szorstkie kolana wystające spod czerwonej, poplamionej sukienki... liściasta rdzawa łódeczka miękko opadła na jedno z kolan... Kamila ogarnęła przemożna ochota aby przypaść do tych kolan i rozpłakać się. Nagle porwał się z ziemi i rozdygotany pobiegł w stronę furtki.
Ilekroć później wspomniał o tej rozmowie na wietrze, pośród rudych pokładów liści, w poszumie drzew, tylekroć odczuwał podniosłe wzruszenie i tęsknił, aby móc widywać ją, pójść tam, gdzie ona zechce, patrzeć tam, gdzie ona patrzy. Ale ta męcząca tęsknota zwolna przemijała. Przyjaźń z Jankiem łagodziła odurzające wspomnienie, zapominał. Kiedyś spotkał siostrę Kaliny na ulicy, zachichotała piskliwie i powiedziała:
— No i cóż! Nabajdurzyłam ci ile wlezie, a tyś się gapił jak ciele na malowane wrota i wierzyłeś wszystkiemu, ty mój romansie zasmarkany!
Po tych słowach stłukła się Kamilowi zupełnie. Na chwilę tylko odczuł boleśnie jej wzgardę i więcej już nie myślał o niej. Przestała istnieć i tylko obraz parku na Dynasach powracał w bladych i niejasnych konturach. Najwyraźniej widział tylko czerwoną sukienkę i liść opadający na śpiczaste kolano.
Jesień zdawała się przemieniać z powrotem w sierpniowe i pogodne dni. Ale to się rwało. Ranek bywał ciepły i słoneczny; po południu ulice wypełniał cmentarny nastrój... szyby w oknach głucho brzęczały. Pobudzony wywodami Janka umysł Kamila począł na trzeźwo, a nie jak dawniej — nastrojami — orientować się w beznadziejnych sprawach tego świata. Na skutek dziecinnych rozmyślań popadał z jednej ostateczności w drugą. Raz pragnął wszelkimi siłami tak pokierować swoim życiem, aby wyrwać się ze swego środowiska, stać się kimś, żyć mądrze i dostatnio... Później znów ogarniała go rozpaczliwa świadomość, że i tak kiedyś umrze... że po co to wszystko? Jednaki, smutny jest koniec wszystkich ludzi. W każdym bądź razie przyjaźń z Jankiem sprawiła, że Kamil myślał, zastanawiał się. Coś się tam w nim działo. Tajemna dżungla codzienności zaczęła się przerzedzać i odsłaniać miejscami, ukazywały się jakieś dale.
Obserwując życie ciotek, Kamil doznawał uczuć nudy i pogardy. Rano wstawały, odurzone jeszcze snem i niechlujne, siadały do swej nieciekawej roboty. Z maleńkiego zawiniątka, skrojonej kamizelki z dodatkami stwarzały atmosferę jakiejś powagi, krzyczały i rozkazywały, kazały sobie usługiwać, denerwowały się po to, aby wyprodukować paskudną i — w pojęciu Kamila — niepotrzebną część garderoby. Kamil boleśnie odczuwał nędzę i małość tego życia. Wydawało mu się upokarzającym, że musi wyjmować fastrygi, nawlekać igły albo chodzić po jedwab; wszystko po to, aby mogła być wykończona ohydna kamizelka. Niech tylko dorośnie. Pokaże lepsze życie! Razem z sączącą się przez dzień cały ubogą bzdurą, drażniły go te dwa dzikawe smyki, brudasy pełne jakichś dziwacznych przyzwyczajeń, ponurzy i zacięci głupcy, włóczący się po kątach, pogrążeni w idiotycznych zajęciach, niemrawi i ohydnie ze sobą zaprzyjaźnieni — Zbyszek i Jerzyk. Kamil nie umiał sprecyzować swego stosunku do nich, wiedział, że są nieuchwytnie kretynowaci i że stosunek ciotki Zosi do nich jest pełen smutku i wyrozumienia, że ciotka wpatruje się czasem w nich i wtedy ma bolesny wyraz twarzy. To była nuda. Pogardę wytwarzał w Kamilu zdawkowy stosunek ciotek do niego. Traktowały go z pobłażliwą wyższością, często nie odpowiadały na pytania, tak jakby nie widział ich duchowego ubóstwa, tanich kłótni, bzdurnych zacietrzewień, pretensjonalnych skłonności do pudrów, karminu i kiecek, niechlujstwa na codzień i powierzchownego mycia się tylko na wyjście, przeważnie w dni świąteczne, kiedy wyrywając sobie idiotyczne, tualetowe przybory, sztafirowały się na jakieś tajemnicze spotkania. Kamil chciałby aby traktowały go jeśli nie na równi, to przynajmniej z powagą, żeby go przestały wreszcie ściskać jak pieska pokojowego i aby nie patrzyły na siebie porozumiewawczo, kiedy zadawał jakieś istotne pytanie. Wiedział przecież, że nie są znów tak mądre. Były tylko starsze, ale to nie stanowi przecież o wyższości. Raz tylko, kiedy ciotka Zosia powiadomiła Kamila o postępku wuja Janka, kiedy to pomógł jej pieniężnie, odczuł wtedy że nareszcie został potraktowany poważnie i sprawiło mu to satysfakcję. Ale potem znów oddaliła się od niego. Żeby go choć kiedy spytała która co myśli i czuje, jakie ma zdanie co do niektórych ludzi żyjących w tym domu? Mawiały o tych sprawach między sobą i nie zwracały uwagi, jeśli się wtrącał do rozmowy. Zresztą Kamil już dawno zauważył, że wszyscy prawie dorośli ustosunkowują się do dzieci z pobłażliwą wyższością i ten łagodny, pełen politowania ton doprowadzał go do pasji. To też zachowywał się z godnością i powagą, choć to miało ten skutek, że rozweselona ciotka Stasia brała go w ramiona i mówiła: „Mój smarkulek kochany, jaką to ma minkę poważną... myślałby kto, że proch wynalazł!“
Ciotka Stasia miała jakiś romans. Któregoś wieczoru, kiedy Kamil włóczył się przed oświetlonym wejściem do cyrku, natknął się nagle na ciotkę Stasię, którą trzymał pod rękę jakiś starszy mężczyzna. Kamil poznał w nim krawca, który miał sklep na Jasnej. Krawiec pokazał przy wejściu bilety i oboje znikli za ciężką kotarą. Pozostawili za sobą uczucie jakiegoś poniżenia, niższości Kamila na tym świecie... biedy i samotności. Zaraz wspomniał matkę... Każdy ma kogoś... interesują się nimi, tylko on jeden wiecznie na łasce, w zapomnieniu.
Był świąteczny, listopadowy dzień. Pierwsza rocznica niepodległości Polski. Na Placu Saskim odbywała się rewia wojsk, Kamil z Jankiem próbowali się przedrzeć bliżej tej parady, ale zbity gęsto tłum bronił dostępu, z daleka widać było trybuny z mnóstwem szlachetnie i obco wyglądających postaci, z niewidzialnego środka słychać było turkot dział i niewyraźne słowa komendy, brzmiące jakby ktoś miał czkawkę. Z nieruchomej czerni tłumów wyłaniało się obfite cielsko soboru, opaśle i obco rozpychało się w tłumie, drażniło i przypominało, oblepione szarym i wilgotnym powietrzem polskiego listopada. Chłopcy zrezygnowali z widowiska, wyszamotali się na Krakowskie Przedmieście i idąc opustoszałą, świąteczną ulicą, pogrążyli się w rozmowie.
— Akurat rok temu — mówił Kamil — rozbrajaliśmy Niemców... wtedy jeszcze żyła moja matka. Mieszkaliśmy na Złotej, chodziłem do takiej szkoły, która była zupełnie inna niż ta na Dobrej... pamiętam ten dzień... strzelali. I teraz nie wiem: czy wtedy mi było lepiej czy teraz. Chyba teraz. Wtedy byłem głupi dzieciak.
— Tak, bracie... Teraz to jest niepodległość, ale biedny lud wcale tego nie czuje. Dla proletariusza zawsze jest zabór. Zawsze go będzie mortus kąsał, choćby ta ojczyzna nie wiem jak była niepodległa. Ja to sobie przeczytałem w jednej takiej książce, że w Polsce rządziła szlachta, która swoje dzieciaki posyłała do nauk i kto nie był szlachcicem, ten nie miał prawa do żadnego dobrego życia i musiał żyć w ciemności i był najostatniejszym. I choć teraz tej szlachty nie ma, to wszystko pozostało po staremu i biednego naumyślnie nie dopuszczają do nauki, żeby nic nie wiedział i nie pchał się do rządzenia. Dla robotnika nie ma, bracie, ojczyzny, bo on nie ma nawet możności dowiedzieć się co to ona takiego jest.
— Tak nie gadaj, bo kto chce, może posyłać dzieciaki do powszechnej szkoły.
— Ale to jest taka obniżona nauka... żeby analfabetów nie było, znaczy się takich, co to ani czytać ani pisać nie umią. Trochę poduczą, ale nie za bardzo... Przecież ten robociarz musi umieć przeczytać obwieszczenie o mobilizacji albo zawiadomienie o jakim podatku, a prócz tego przed obcymi narodami wstyd. Skończysz tę szkołę powszechną i ani rusz dalej... A jak bracie, chcesz się dalej jakim cudem kształcić, czyli masz taką możność i idziesz do gimnazjum, to tam po siedmiu latach nauki możesz wstąpić dopiero do jakiej trzeciej czy czwartej klasy, i daligo znów cztery lata łaź do tej budy. I jak skończysz, to się dopiero nazywa średnie wykształcenie, co jest dla takiego co miał tyle siły, żeby się do matury dochrapać, gówno warte, bo już wali na wyższe i musi iść do uniwersytetu, żeby czymś być w życiu. I teraz oblicz: siedem lat w powszechniaku, cztery w gimnazjum, pięć w uniwersytecie, razem szesnaście lat nauki, na to sobie proletariackie dziecko nie może pozwolić. A jak już nawet zostanie tym inżynierem, to wtedy wszyscy się od niego odwracają, bo powiadają, że on z ludu... To są takie druty kolczaste obliczone, żeby ten proletariacki syn nie mógł się przedrzeć między tych, co wiedzą jaka to siła jest prosty lud i że tylko ciemnotą można tę siłę za gardło trzymać. I każdy biedak jest odrutowany ich napisami. Ja, bracie, mam szesnaście lat i muszę kinolem sterczeć w starych kurpiach, a takie pańskie dziecko, to sobie już siedzi w siódmej albo w szóstej klasie... Ale też gówno wie... gdzie koniec świata też nie wie, bo go klechy różnymi sztuczkami tumanią... Nie ma, bracie, sprawiedliwości! Ciebie kierowali na jakiego uczonego, a jak tylko ci się życie odmieniło, to żeś upadł na to nasze proletariackie dno i już się nie wygramolisz, tylko jak pies będziesz żył o świecie bożym nie wiedząc! Ty Kamil ze mną kombinuj, to się może jakoś wygramolimy.
— Ja się na pewno wygramolę — powiedział Kamil poprzez zaciśnięte wargi.
Stanęli w bramie pod numerem czwartym na Krakowskim Przedmieściu, przed afiszem kinoteatru „Bioskop“. Wyświetlano film pod tytułem „Jack Texas w walce z przemytnikami — obraz w sześciu aktach“. W Kamilu odezwała się nieopanowana namiętność. Boże drogi! Zobaczyć tego wspaniałego Jacka, jak się rusza, tego fascynującego bohatera z serii kolorowych zeszytów! Akurat nie ma ani feniga. Właśnie wczoraj zapłacił za zelówki... przecież zimno się robi... Jakby tu wytrzasnąć flotę. Pytająco spojrzał na Janka.
— Morowy iluzjon dzisiaj dają... Ja wiem, poszłoby się... ale chyba za te rupie co masz w dupie! Musiałem całą tygodniówkę oddać matce. Ty się tym nie przejmuj... będziemy jeszcze łazić na lepsze iluzjony... bo technika wali jak na złamanie karku... czytałem w gazecie. Chodź, bo hycuje dzisiaj... ziąb taki, jak rany! Opychać się też chce, chodź prędzej!
Schodzili szybko w dół. Na dole majaczyły mażące się w jesiennej popielaciźnie kamienice, posępnie sterczały rdzawe kominy od elektrowni, ulicą Dobrą sunął krzepką czerwienią tramwaj, dalej smużył się skwer rudobrunatną plamą i jeszcze mętny pas rzeczny, przymglona Praga: bezbrzeżną szarzyzną biło od Powiśla. Istna dolina smutku.
Kamilowi aż tchu brakło z ogromnej ochoty na kino. Było to pragnienie wprost desperackie. Za wszelką cenę musi zdobyć markę. Pożegnał się z Jankiem w bramie, z tym, że po południu zajdzie do niego. Mieszkanie było zamknięte, przez drzwi, i to po dłuższej chwili szepnął Zbyszek w dziurkę od klucza, że obaj są zamknięci i klucz jest u Trubaczkowej. Zasiedziała garbuska podała mu niemrawo klucz przez uchylone drzwi, podziękował i wszedł do mieszkania. Uwięzieni chłopcy powitali go obojętnym pomrukiem spod stołu. Rozgoryczony pustką w kieszeni, położył się na małym łóżku. Wsłuchany w przytłumione pomruki spod stołu, począł smętnie rozwodzić się nad swoją dolą, w końcu uprzytomnił sobie, że jest głodny i odezwał się:
— Jest co na obiad? Gdzie ciotki?
— Dla ciebie ciotki, a dla nas matka i ciotka... w balii pływają po Wiśle... na organkach grają... trikatraku — odpowiedział chrapliwie Zbyszek.
— Na organkach albo na pakatankach — wtrącił Jerzyk i zachichotał.
— Albo na mitifankach...
— Nie wygłupiajcie się bęcwały, tylko mówcie czy jest jaki obiad?
— Obiad w kominie... ryż, mysz i sztokfisz...
Kamil wstał, chwilę badawczo wpatrywał się pod stół, w mroku brzęczały chichoty, zdecydował się zostawić ich w spokoju, wyciągnął z szuflady stołu zapałki, podszedł do kuchni i zaświecił. Parę karaluchów czmychnęło do szpar, kuchnia była jeszcze ciepła, na blasze stały dwa osmolone, żelazne garnki, w jednym woda po kartoflach, drugi pusty, po jakiejś zupie. Zajrzał jeszcze do piecyka, znalazł w nim kilka wyschniętych drzazeg, buchnęło żywicznym zapachem. Odszedł z uczuciem zawodu i niesmaku. Znów położył się na łóżku.
— Dlaczego dla mnie nie ma obiadu?
— Duchy zjadły i objedzone siedzą w kominie... Nie widziałeś, nie pacnęły cię po gębie?
Nie było sensu wdawać się z nimi w rozmowę. Sądząc z tonu, napewno zjedli jego porcję. Ciotki wrócą pewnie dopiero wieczorem, już wczoraj wybierały się na cały dzień. Z zadowoleniem pogrążył się w smutnych roztrząsaniach swego losu. Myśl, że jest głodny i opuszczony sprawiała mu przyjemność. Przez szyby dochodziły słabe dźwięki orkiestry na Dynasach, potem muzyka ucichła i głucho poczęły warczeć motory motocykli. Straszliwa, czcza nuda zdawała się rozsadzać pokój. Spod stołu odezwał się przyciszony szept Zbyszka:
— Palca mi do oka nie pakuj, bo pójdę po tasak...
— Przyjdziesz z tasakiem, to dostanę konwulsji i matka cię udusi...
— To dobrze, tylko nie zdejmuj nóg z szyi, a wypręż je i pchaj...
— Cóż te pędraki tam wyprawiają — myślał leniwie Kamil. Ale nie chciało mu się zaglądać pod stół... Żeby choć jedną markę jakoś zdobyć... Ano, trudno, może poczytać z wypisów... Może na Dynasy dałoby się jako wkręcić...
— Kamil, jak ty siedzisz, to my pójdziemy pobawić się na schody — mówił pokornie Jerzyk, stojąc nad łóżkiem z rękami do tyłu.
— Idźcie na zbity łeb... pokraki!
Wyszli. Kamil wstał, przysunął stół do szafy, postawił na stole krzesło i z tej wysokości objął wzrokiem wierzch szafy. Nic tam nie znalazł do jedzenia, pachniało tylko suchym kurzem i trwała tajemnicza cisza. Zlazł, odsunął stół na dawne miejsce, podszedł do okna i zapatrzył się na stężałe w smutnej, popołudniowej pustce, podwórko. W pewnej chwili drzwi od wychodka uchyliły się i ostrożnie wysunął się „Czarny Maniek“, zawiedziony jakiś, z kwaśną miną. Ujrzał Kamila, odwrócił się do niego tyłem i tak się przegiął, że w rozkroku zaczerwieniła się natężona, ohydnie wykrzywiona twarz. Kamil odszedł od okna, przeciągnął się i opieszale, ociekający zniechęceniem otworzył szafę, wyciągnął szufladę i począł w niej szukać coś do czytania. Znalazł zbutwiałą książkę „O Mormonach“, usiadł przy stole i pogrążył się w czytaniu zupełnie niezrozumiałych historii. Przewracał kartki w otępieniu i nagle zorientował się, że stronnica książki jest dziwnie kolorowa... czyjaś głowa na niej narysowana... Boże drogi!... Przecież to są pieniądze, o! I tu... i tu!
Nie było tych pieniędzy wiele. Może pięćdziesiąt marek. Prawdopodobnie książka służyła za schowek na oszczędności którejś z ciotek. Szybko się domyślił, że to pewnie te pieniądze od wuja Janka, przecież miał dawać czterdzieści marek miesięcznie. Były tam również dwumarkówki. Wyjął jedną z westchnieniem ulgi, książkę schował do szuflady, zamknął szafę i pełen głębokiego zadowolenia z tak nieoczekiwanie nagrodzonego pociągu do literatury, umył ręce, otworzył drzwi i huknął:
— Zbyszek i Jerzyk... jazda do domu!
Przydreptali posłuszni jak dwa pieski. Obaj poczęli przemyślać nad wieczornymi skutkami zjedzenia obiadu Kamila. Przy tym niepokoił ich chłód Kamila. Żeby choć trochę pokrzyczał. Zasępieni, słuchali zgrzytu klucza w zamku. Kamil oddał klucz Trubaczkowej, zastukał do mieszkania Kotowskich. Otworzyła mu Elwira z papierosem w ustach, z twarzą wykrzywioną od dymu.
— Poczekaj, — powiedziała... — Janek! przyszedł do ciebie ten dobrodziej od kotletów wieprzowych i kapusty!
Zwróciła się jeszcze do Kamila:
— Przynieś mi butlę kwasu solnego i pół funta arszeniku... przyniesiesz?
— Niech pani da pieniądze, to przyniosę — odpowiedział Kamil. — Jak mnie starsi posyłają, to wiedzą co robią — dodał jeszcze wesoło.
— Ach, ty mądralo... nie urośniesz — westchnęła Elwira i odeszła ze znudzoną miną.
— No i co, pójdziemy nad Wisłę — powiedział Janek, kiedy wyszli przed bramę.
— Mogę za ciebie zapłacić iluzjon... pożyczyłem sobie od Trubaczkowej. Ja czasem od niej pożyczam i potem oddaję... Chodźmy, to musi być dobry obraz.
Janek przyjął zaproszenie, maskując radość. Szli szybko, trochę podnieceni oczekującą ich rozrywką. Kamilowi świat wydawał się teraz radosny i z sensem, czuł się pewnie, pieniądze zdawały się ukazywać mu niesłychane możliwości. Marzył i jednocześnie, gdzieś z oddali, ledwie, ledwie, nurtował w nim niepokój, że to wszystko przeminie, pieniądze zostaną wydane... ukaże się surowa prawda... Ale to później... Narazie wiedział, że zamiast okropnej nudy w pustym pokoju i na głodno, czeka go niebywała uczta wyobraźni. Przede wszystkim rozpierała go myśl o niespodziance, jaką zrobi Jankowi. Marzył jak to zatrzyma Janka przed pewną cukierenką na Oboźnej... stali nie tak dawno przed jej wystawą z Irenką i z Markiem... jakież żałosne wspomnienie... I powie: proszę cię, wejdźmy do środka coś zjeść, jakieś ciastko. I wchodzą, stają przed ladą i palcami wskazują ciastka...
— Proszę cię... trzeba się pokrzepić przed tym iluzjonem... Tutaj — zdaje się — są niezłe ciastka.
Janek odpowiada, speszony nieco nieoczekiwaną propozycją.
— Walmy... ja tam nie od tego...
Zjedli po dwa ciastka, powoli i z powagą, unikając się wzrokiem, błądząc nim po suficie i ścianach, przestępując w miejscu z nogi na nogę. Kamil zapłacił, przy drzwiach chciał przepuścić Janka pierwszego, ale ten jakby podenerwowany naprężoną atmosferą tej fundy, wypchnął Kamila ze słowami:
— A idźże, co stroisz wała... jak rany! Lorda angielskiego odwala!
Z ustami pełnymi słodkich smaczków rozprawiali, ile który mógłby zjeść ciastek. Skręcali właśnie w Krakowskie, kiedy Kamilowi mignęła na przystanku tramwajowym koło Kopernika, postać męska, mocno przypominająca jakąś niedawną scenę. Człowiek ten miał czarną opaskę na lewym oku i spacerował po przystanku w krótkim saczku, gwiżdżąc niefrasobliwie. Kamil powiedział Jankowi, żeby chwilę poczekał na niego w bramie „Bioskopu“ i pobiegł do kręcącego się wesołka.
— Ach ty szpicu... idry twaja pałka! Co ty tu robisz?! Niech cię nie znam... i jak tam... po śmierci matulki? Portki trzeba samemu zapinać, co? Aby żyć! Podrosłeś zdrowo... po łbie ci można dać, nie schylając się...
To był Franek z pogrzebu. Kamil oszołomiony potokiem pytań, patrzył tylko na niego z zadartą i roześmianą twarzą. Wreszcie korzystając z sekundy przerwy, powiedział:
— Ja mieszkam u ciotek i chodzę do szkoły... Widzę pana, myślę sobie, podejdę... przywitam się... ja z kolegą, do iluzjonu... przy święcie!
— Iluzjon mądra rzecz, bracie, tylko nie z kolegą, a z jakimś ciałem... w ciemnościach, macedonię odwalać! Tylko ty bracie o woli bożej jeszcze nie masz zielonego pojęcia... A ja czekam na osiemnastkę... na imieniny jadę, do kamrata Marcina jednego! Na Pragę... ja tam, bracie, czy pogrzeb, chrzciny czy inne imieniny, zawsze dobrze się bawię... Pokaż grabę! Ja się — uważasz — magią teraz i nauką tajemną zajmuję... na wróżbitę się kieruję... takie sobie nalepki później do parkanów przyklajstruję... Donald Pelligrini, przeszłość, przyszłość, z rąk a takżesamo grafologia... przyjmuje od siódmej rano do jedenastej wieczór... Pokaż! Linię tu masz jedną taką... Rany Jezusa... życie ci się rwie, ale do arytmetyki posiadasz niebywałe zdolności i do płci żeńskiej szczęście... O! już moja osiemnastka! Muszę jechać, bo mi same gnaty i zwietrzałe piwo zostawią! Przyjmij życzenia wszelkiej pomyślności...
Oddalał się Franek na platformie tramwaju, imponujący swoją werwą i dorosłością, oraz prostym i niepogardliwym stosunkiem do chłopca. Krzyknął jeszcze: „Jak wyczytasz w gazetach o mojej karierze, to przyjdź na darmowy seans, już ja ci tak powiem, że życie całe będzie dla ciebie bajką i proste jak grajcarek!“... Kamil machał do niego ręką, był wzruszony, sam nie wiedział dlaczego przykre mu jest to rozstanie; mógłby rozmawiać z Frankiem godzinami, działał na niego.
Janek stał w bramie i palił wspaniałego „piedmonda“. Wdałem się tu w rozmowę z jednym oficerem, zapytał mnie gdzie jest Podwal i za informację poczęstował mnie tym amerykanem. Co to za wariat, co ci łapę oglądał? Ktoś mu lipo fest podfanarzył... Chodź na górę, bo już był dzwonek... obraz ostatni i piąty, ludzie opuszczają kąty...“
W niewielkiej salce kinematografu siedzący w pochyło biegnących rzędach krzeseł tłum tupał w podłogę i gwizdał. Mężczyźni tu i ówdzie obejmowali poprzez poręcze krzeseł swoje towarzyszki, słychać było szelest rozwijanych cukierków, i trzask suszonych pestek dyni. Publiczność się niecierpliwiła, spozierając po sobie taksująco. W końcu zgasło światło, z otworu w tylnej ścianie strzeliła w ekran smuga seledynu, płótno pokryło się jakimś deszczem, z otworu począł się sączyć terkot aparatu, popłynęło walczykiem od fortepianu. W takich warunkach Kamil począł spożywać owoc swego pierwszego przestępstwa. Był półprzytomny z rozkoszy. Na płótnie uplastyczniła się zaczerpnięta z tanich zeszytów wizja pierwszego wywiadowcy Stanów Zjednoczonych. Gibki i rosły mężczyzna w nowiutkim mundurze kowbojskim wyprawiał razem ze swym mądrym rumakiem łamańce, od których serce lekkomyślnego nałogowca zdawało się omal nie rozsadzać piersi. Pędzi lokomotywa, lecz szlachetny pogromca opryszków minął ją w ostatnim momencie i oto w ścigającym go samochodzie banda łotrów wije się w bezsilnej wściekłości. Ale dopędzają go w końcu i Jack Texas zaszyty w worek zostaje rzucony w odmęty spienionej rzeki. Na tym kończy się drugi akt i na sali zapalają światło.
— Słuchaj, Janek co będzie... przecież on się już nie wykaraska?
— Musowo się wygrzebie i zatriumfuje na końcu obrazu... inaczej być nie może!
— No, zobaczymy... żebyś się tylko nie mylił...
Związanych lassem jak cielęta, oddaje Jack Texas bandytów w ręce szeryfa. Marsowy starzec ściska dłoń bohatera i dziękuje mu w imieniu Stanów Zjednoczonych. „Spełniłem tylko mój obowiązek“ — odpowiada Jack Texas, po czym wskakuje na swego rumaka i wolno, z posępnym smutkiem na twarzy ginie w dali.
Jak tylko zapalono światło, w stłoczonym tłumie płynącym w stronę wyjścia Kamila opadły myśli tak posępne, że kiedy wyszedł na ulicę, świat wydał mu się nędzny i szary, pełen ohydnej monotonii. Ciotka już pewnie zdążyła przeliczyć pieniądze. Na progu powitają go słowa: „Przygarnęłam cię... dzieciom odejmowałam od ust“... I pewnie zacznie płakać, co najgorsze! Odda, powolutku odda ze swoich zarobków. Ale cóż, przeszło szczęście i ohydna paszcza podłego uczynku wyłania się z odurzenia co mija. Zostało jeszcze czterdzieści fenigów. Ha, dziś się żyje! Co będzie, to będzie! Piją w budce z owocami wodę sodową z malinowym sokiem, tępo gryzą makagigi i przygaszeni, z pustką w duszy jak po nadużyciu jakiegoś narkotyku, puszczają się po pochyłym bruku w stronę leniwie mrugającego płomykami lamp gazowych Powiśla.
— Święto, święto i po święcie — mruczy z determinacją Janek. — Jutro mam pilne zelówki, trzeba o szóstej rano już być przy warsztacie. Potem się wyzwolę. Potem się ożenię, pójdę do wojska, dzieciaki mi wyrosną na szewców albo innych krawców i potem umrę. Może jak umrę, to się dowiem gdzie się kończy świat. Dziobane życie.
— Może się odmieni... może będzie dobrze... Ja też sam nie wiem... do niczego nie czuję zdolności... może jeszcze będzie lepiej... może się jako wygramolimy...
I biadając, skwaszeni lumpiarze, dowlekli się do bramy, ponurej nory wymoszczonej gęstym, żółtym światłem lampki naftowej. Śmierdziało wilgotnym brudem i fermentującą uryną. Tu się pożegnali. „Jutro cię wywołam po robocie“ — wyjęczał na odchodnym Janek.
Pragnąc odwlec chwilę spojrzenia ciotce w oczy, zamykał drzwi wolno, w mroku, bo w tej części pokoju, między kuchnią i drzwiami paliło się światło tylko w chwilach przyrządzania potraw. Pomanipulował trochę przy klamce, po czym odwrócił się i zerknął w głąb pokoju. Przy stole, w kręgu światła lampy siedział ktoś barczysty i odwrócony plecami, naprzeciw siedziała oparta łokciami o stół ciotka Zosia i mrużąc oczy wpatrywała się wyczekująco w mroczną okolicę drzwi. Kamil wolno podchodził da stołu. Ciotka Zosia wstała i powiedziała podenerwowanym głosem:
— No, jest wreszcie... przywlókł się, włóczykij.
Plecy wyrosły ponad stołem czarną bryłą, przemieniły się w rozchylone ramiona, nad którymi błysnęły złote binokle, zapachniało ostro tytoniem i kolońską wodą, Kamil utonął twarzą w tych zapachach, rękami objął twardy kark ojca, tulił twarz pośród mocnych i krótkich pocałunków. Do uszu wpadały mu przytłumione wzruszeniem, ojcowskie słowa: — Synku... synku... już teraz razem... moje chłopisko kochane...
Andrzej uchwycił Kamila obu rękami pod pachy i uniósł go do góry. Tak przyglądali się sobie. Kamil widział wielką, wygoloną twarz ojca z dużą czupryną nad wysokim czołem. Twarz była czerstwa, pachnąca męskością i siłą, matowo ciemniejąca na brodzie i policzkach po goleniu; twarz budząca ufność bezgraniczną i dumę. Ponad wystającymi kościami policzkowymi chwiały się na niewielkim, wklęsłym nosie binokle w złotej oprawie, przez lśniące szkła przezierały rozradowane, brązowe oczy. Wpatrując się w wytęsknione oblicze ojcowskie, Kamil czuł, że wszystko co przeżył dotychczas pogrąża się i oddala w mętnym wirze przeszłości, że oto rozpoczyna się nowy okres pewnego i normalnego życia. Poczuł przyjemny bezwład jak po ogromnym wysiłku. I nagle roześmiał się jakoś pusto i przekornie, pieszczotliwie zanurzył palce w ojcowskiej czuprynie, poczuł miękką i ciepłą gęstwę włosów, rozpłaszczył nos na czole, w miejscu gdzie nabrzmiałe żyły tworzyły trójkąt. Po chwili Andrzej sapnął i opuścił Kamila na podłogę, ze słowami: — „Przecież nie będziesz spał pod sufitem... ciężki jesteś, niechże cię...“
— Ma nie być ciężki... dziesięć lat i tak nad swój wiek wyrośnięty — wtrąciła osowiale ciotka Zosia.
Usiedli. Kamil oparł się łokciami o kolana ojca i z pewną, rezolutną miną przysłuchiwał się rozmowie. Ciotka Zosia sama nie wiedziała, czemu jest wzburzona. Podświadomie odczuwała kobiecy niepokój, że oto chłopiec wprost spod jej opieki dostaje się w męskie i znane w rodzinie ze swej lekkomyślności ręce. Przy tym zdawała sobie sprawę, że Kamil cierpiał u niej głód i poniewierkę, że Andrzej może to jeszcze wyolbrzymić i było jej wstyd, że była dla chłopca zbyt oschła, a scena nad Wisłą uporczywie jej się przypominała. Właśnie Andrzej począł mówić swym poważnym głosem, który dziwnie obco rozlegał się w tym pokoju zamieszkałym przez kobiety i dzieci.
— I tak, drogo Zocho... losy nas wszystkich dziwnie rozdzieliły, mnie się ostatnio nie wiodło, chłopiec był ci pewnie ciężarem, opiekowałaś się nim jak mogłaś, narazie mogę ci tylko podziękować, odwdzięczę się trochę później. Teraz chłopca zabiorę, trzeba będzie się zająć jego wychowaniem. Jużeśmy sobie zresztą obgadali to wszystko, zanim on przyszedł. Pora mi iść... przygotuj się Kamilu na jutro do podróży. Będziemy teraz razem i opowiemy sobie nasze wszystkie przeżycia w czasie rozłąki. Mój drogi, dam ci tu tymczasem pięć marek na pokrycie drobnych kosztów. Wyśpij się, pożegnaj się ze swymi kolegami, ze szkołą.
Andrzej pożegnał się, ale znów usiadł i wdał się w rozmowę z ciotką Zosią na temat wuja Janka. Kamil wymknął się do sklepiku od tyłu, tam kupił wędliny i bułek, starannie przeliczył resztę, wrócił równie cicho jak wyszedł, rozłożył na stole te produkty i zaczął chciwie zajadać. Spod stołu wypełzli Zbyszek i Jerzyk i poczęli skamleć, żeby się z nimi podzielił. W pewnej chwili Andrzej smutno się zapatrzył na tę scenę i powiedział:
— Tacyście wygłodzeni, biedacy.
— Właśnie, tak pochłaniają, jakby tydzień nic nie jedli — wtrąciła z gniewem ciotka Zosia.
— Tydzień to nie, ale ja przynajmniej cały dzień, od rana nic nie miałem w ustach, bo obiadu żadnego, ani kolacji nie było, a jakby i była, to nie może się równać z tą pyszną wędliną i bułkami. — Kamil mówił to z jakimś chłodnym dreszczykiem świadomości, że popełnia podłość, że przecież jadł ciastka, że ukradł... Ale to, że właśnie ukradł, ten właśnie fakt pobudził go do zagrania przed ojcem tej sceny wygłodzenia i okropności swej dotychczasowej sytuacji. Mógłby przecież poczekać z tą wędliną do wyjścia ojca. Świadomość podłości podniecała go. Mówił dalej:
— Obie ciocie wyfiokują się zawsze na niedzielę i nie zostawią choćby kawałek suchego chleba. Dzisiaj przyszedłem na obiad; garnki opróżnione, ale widać, że wszyscy jedli, tylko dla mnie nie starczyło. Gdybym nie zbierał zasmarkanych ogryzków po ulicach, to chyba bym skonał już dawno z głodu, nic, tylko ciągle się jadło czarną kawę i kartofle. Ciocia mi to wymawia, że jak mi tatuś dał parę groszy, to sobie kupiłem coś do jedzenia... przecież ja przez ostatnie miesiące to ciągle byłem głodny, a chleb z wędliną to mi się tylko śnił czasem...
Ostatnie słowa wypowiedział Kamil ze łzą w gardle. Czuł, że mówi prawdę, i czuł że nie powinien jej mówić, w rezultacie wzruszył się tym, że jest nikczemny i tym, że był głodny i zbierał ogryzki. Zaczął płakać. Andrzej siedział nieruchomy i zamyślony. Ciotka Zosia wtrąciła, czerwona z gniewu i wstydu:
— Dlaczego kłamiesz, że nie jadłeś dzisiaj obiadu... I tak podle skarżysz się przy ojcu, choć wiesz jak nam tu było ciężko wszystkim razem... krwi miałam sobie dla ciebie utoczyć! Gdyby mi Janek nie pomógł, przyszłoby chyba na ulicę iść, czy co!...
Ciotka Zosia zachłysnęła się żalem, zakryła oczy dłonią i chwilę trwało nabrzmiałe bólem milczenie, przerwane nagle piskliwym płaczem gdzieś z kąta i takimi słowami:
— Mówiłem ci, żebyś nie podjadał cudzego, ty orylu nadwiślański!... Toś schłonął prawie wszystko i mnieżeś przymusił do żarcia... teraz się wszystko wydaje...
— Wydaje się... sam szczekasz... jesteś starszy, toś mógł mnie namówić, żebym nie brał cudzego...
Ciotka Zosia skierowała płonący wzrok w ciemny kąt, skąd dolatywały mażące się od płaczu wymysły. Ale Andrzej miał widać dość tej atmosfery, bo wstał i powiedział:
— No więc, Kamilu! Do jutra! Nie trzeba się tak rozczulać nad sobą, kto wie czy twój ojciec nie cierpiał również głodu i niewygód... Widzisz, niepotrzebnie doprowadziłeś swoich kuzynów, że sami się wsypali co do twego obiadu... To są dzieci... zrobili to pewnie nie tyle z głodu, co z łakomstwa. Wybacz im, poproś cioci, żeby ich nie karała. Pamiętaj być zawsze mężczyzną, gdziekolwiek się znajdziesz... Przeproś ciocię i kładź się spać. Pocierpiałeś trochę... teraz będzie ci lepiej. Zawiozę cię prawdopodobnie do Anglii, do jakiegoś porządnego zakładu naukowego. Bądźcie zdrowi, do jutra!
Po wyjściu Andrzeja zrobiło się nieprzyjemnie i wyczekująco. Kamil przechodził wtórny tego dnia okres niesmaku do samego siebie. Oparty o stół i znieruchomiały, wpatrywał się w jakąś szparę. Ale raptem jakby sobie przypomniał, że przecież ten ojciec rzeczywiście się pokazał, że te wszystkie sprawy nie mają znaczenia... Naturalnie, od jutra przestają istnieć! Do Anglii! Byleby tylko te dwie marki wsadzić do książki. Tak, to musi załatwić koniecznie.
Ciotka Zosia pochyliła się w krześle i zawołała w mrok:
— Wyłaźcie mi w tej chwili! Jak szczury po tych kątach wiecznie się tłamszą i kryją. Ja was też, zdaje się, oddam do jakiego zakładu wychowawczego, tylko nie do Anglii, ale do Studzieńca. Wyłaźcie, mówię!
Pokazali się. Jak dwa jeże; niechętni światłu stanęli obok siebie. Kamil uprzytomnił sobie, że jeszcze nigdy nie widział ich tak wyraźnie. Pulchny brunecik o żywych oczkach, był Jerzyk o głowę niższy od chudego o poszarzałym wzroku i delikatnej, drobnej twarzyczce ze szramą na lewym policzku, Zbyszka. Stali ze zdeterminowanymi minami, radzi aby się ta scena kary przy lampie już odbyła i żeby mogli powrócić do swoich kątów. Zbyszek posępnie łypał wzrokiem, nieznacznie wykrzywił się w stronę Kamila, po czym przytknął nos do własnego ramienia i począł je wąchać.
— Nie wąchaj! — krzyknęła ciotka Zosia i przyskoczyła do nich. — Boże mój drogi! Przecież wam gorzej jak sierotom. Któż wam pomoże, żebyście to życie mieli lepsze... Moi synkowie najdrożsi! Was nikt nie zabierze, żeby wam było lepiej... moje dzieciątka, wygłodzone, cudze obiadki zjadają... Boże...
Nieznośne biadolenie ciotki Zosi rozproszyło posępne refleksje Kamila do reszty. Wydawało mu się, że słuchaniem tych kwękań okupuje swoje przewiny. Zresztą przyszła ciotka Stasia, zziębnięta i wesoła, która na wiadomość o wizycie Andrzeja, pochwyciła Kamila w ramiona, zamroczyła go fałami pudru i perfum, całowała, wykrzykiwała:
— No!... Skończyło się! Teraz aksamitne ubranka, wypychane koniki, pałasik, smakołyki... Zawsze mówiłam! Stworzony jest do tego, żeby mieć dobre życie. Zośka, przygotowałaś co na kolacją? Co to w piecu zimno! Już rozpalam!
Ciotka Zosia wspięła się na kuferku i zdjęła z szafy, wyjęła z tekturowego pudełka od kapelusza, garnek z zupą. Kamil patrzył na to z niewyraźną miną, zdziwiony. Zupa po chwili perkotała na kuchni, zapanował nagle nastrój wesołego podniecenia, komentowano dalsze losy Kamila, z góry wymawiano mu, że przewróci mu się w głowie, że nigdy już ciotek nie wspomni. Podenerwowany Kamil pobiegł jeszcze raz do sklepiku, zakupił tam cały funt „rozmaitości“, pół bochenka chleba. Ciotka Zosia chwilę klęła na sklepikarkę, że nakładła za dużo kiszki do tej rozmaitości. Po kolacji, wszyscy syci, w poblaskach z kuchni i przy akompaniamencie syczącego zawodzenia czajnika, rozprawiali półgłosem, później tylko ciotki licytowały się we wspomnieniach, głównie tyczących Andrzeja i Anny. Mówiła ciotka Zosia, głosem pełnym rzewnego nastroju przeszłości:
— I powiedz tylko, Stacha... Przecież to człowiekowi wydaje się, że wszystko było wczoraj, a tu masz... Anka już nie żyje, chłopak ma dziesięć lat, Andrzej taki sam, nawet nie wiele się postarzał... Ha, jak sobie przypomnę te wszystkie jego kawały! Pamiętasz, jak mówił Ance, że rodzice jego mają majątek ziemski pod Lublinem i kiedy ją tam zawiózł po ślubie, do tej chłopskiej chałupy śmierdzącej jakimiś kożuchami... Jego ojciec, owczarz przy majątku, znachor, umarł nagle, w biały dzień, w ogródku... Taki blagier był zawsze z tego Andrzeja... wesoły człowiek, tylko nie lubiący szarego życia i pracy... A Anka nic! Tak była w nim zakochana, że nawet nie widziała tej chłopskiej izby... dopiero później nam to powiedziała, jak pojechał do Rosji...
— Ale zawsze miał taki jakiś prosty stosunek do życia. Pamiętasz co opowiadali, jak tam z jego bratem, tym kolejarzem... Obcięło mu obie nogi, poza kolanami... Andrzej zaraz poszedł do szpitala z butelką koniaku, tam już mu powiedzieli odrazu, że śmierć pewna bo gangrena.. I zaczęli sobie popijać, gawędzić, tak że biedak nawet nie wiedział, kiedy usnął na wieki... Chcieli Andrzeja do sądu, rodzina, że konającego upił... Ale Andrzej zwymyślał ich i wyjechał sobie ze śmiechem... To jest człowiek, który nie nadaje się do naszego życia... za wiele ma fantazji, może gdyby go za młodu posyłali do szkół, skierowali na inne tory, to byłby jakimś uczonym czy artystą... A tak się marnuje, tłucze po tych więzieniach, ciągle się ogląda, czy go aby nie spotka który z tych nabranych... już wolałabym swoje życie...
— Anka też z nim miała... ciągle po tych cyrkułach... dziś pierścionek kupił, jutro z nim do lombardu, dziś tu, jutro tam... Ach, mówię ci Stacha, żebyś ty tylko z jakim draniem chłopem nie wpadła...
Ale ciotka Stasia pewnie nagle zasnęła, bo się nie odezwała. Ciotka Zosia mówiła dalej sennym jękiem, tak jakby się modliła, z czego Kamil pogrążony w swoich myślach, nic już nie rozumiał. Niech sobie gadają na niego co chcą... to jest ojciec i napewno nie każe mu spać na stole trzeszczącym od pluskiew... Nigdzie mu gorzej być nie może... Kamil rozmyślając o przyszłości, bez żalu pozostawiał swą fabryczkę, przyjaźń z Jankiem, całe to życie kamienicy, wszystkie swoje plany na przyszłość. Wydało mu się to życie ogromnie obce i przypadkowe, coś, co musiało szybko przejść. Całą asymilację tego środowiska stracił w momencie, kiedy obejmował ojca za szyję. Czuł, że gdyby miał tu pozostać choćby kilka dni jeszcze, przeszedłby męki. Poczuł, że zasypia i w tej chwili zawołał przytłumionym głosem: Ciociu... ciociu!
Było cicho. Ostrożnie wyciągnął z kurtki dwumarkówkę i powolutku, z trudem włożył ją do książki w szufladzie szafy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.