<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Emilja Plater
Podtytuł Powieść historyczna z XIX wieku
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.

Dwa dni oddział hrabianki Emilji spoczywał w Lasach Kołtynjańskich.
Lecz tych dwu dni nie zmitrężył, nie zmarnował, bo kiedy nareszcie ruszył z miejsca, to już opatrzony tęgo, zwarty, zbogacony ładunkami, nałożony do ordynku a nadewszystko świadom dróg, świadom, kędy iść, dokąd dążyć, czego się spodziewać.
Zwiady rozesłane, powróciły cało i powróciły z dokładnemi wskazaniami. Kalkulację można było przeprowadzić na zimno, można było uniknąć od przypadku zależnej krętaniny. Najbliższem zadaniem było połączenie się z jedną z większych gromad powstańczych. Najbliższa intencja podpowiadała Wiłkomierz lub Poniewież. Tam już było i dowództwo przednie i Rząd Tymczasowy i wojsko prawie. I tam całe zastępy tych najbliższych, tych najserdeczniejszych aż hen, pod Rosienie, pod Szawle. Tam odrazu wszyscy byliby, jak u siebie. Ani tam się potrzeba tłumaczyć, ani komu legitymować. Drogi wszakże do Wiłkomierza, do Poniewieża a choćby na Ucianę, na Widzę nasęczone rosyjskiemi patrolami. Kozactwo chmarami się włóczy. Zapasy prochu szczupłe. Żwawsza strzelanina w godzinę ładownice wymiecie. Pozostaje tylko Oszmiana. W Oszmianie naczelnikuje Przeździecki. Do niego trzeba się dostać, — przecisnąć sztucznie między Święcianami i Wilnem. Zgrabniej byłoby wprost na Święciany się brać. Aleć tam niewiadomo. Rewolucja może już jest a może dopiero będzie, przeto najpewniejsze iść na Raczkowszczyznę, ominąć Kiemieliszki i dążyć na Bystrzycę. Pod Bystrzycą wypadnie przeprawić się przez Wilję i dalej maszerować wprost do Słobódki, a tam i Oszmiana!
Jakoż już nazajutrz oddział hrabianki dosięgnął szczęśliwie brzegów Wilji, a kiedy miał turbować się, jak na drugi brzeg roztopami wezbranej rzeki się przedostać, zjawił mu się, niby z pod ziemi, Półnos, który był przodem się wyrwał i zapowiedzał, gdzie pod noc promy gotowe będą czekały.
Pan Godaczewski nawet był zdumiony taką sprawnością telszewskiego szlachcica.
— A toż w tej stronie jacyś poczciwi ludziska.
— Pewnie, lecz, dobrodzieju, należy się od nas Werculinowi powinna wdzięczność.
— Komu — komu?
— Bo to, widzicie dobrodzieju, czasami polskie słowo pomaga a czasami moskiewski złoty rubel. Rozmaicie bywa.
— Lecz gdzież Werculin?
— Werculin? — Legował mi, zanim go pan pułkownik ułaskawił... woreczek imperjałów. Tedy spadek tak osobliwy akuratnie się przydał i burłakom, którzy się kręcili, do serca wycelował. Inaczej może kuso byłoby z przeprawą.
Na świt oddział hrabianki dosięgnął już Hudogajów. I tu odprawił dłuższy popas. Tęgi popas, ochoczy popas, bo razem z piachami, które od Wilji się ciągnęły a tutaj zaczęły niknąć, i niebo się wypogodziło i podmuchy wiosenne a zażywne szły, i zieleniły się pięknie oziminy, i lasy ocknieniem wiały, i ziemia zdawała się oddychać pełną piersią. I nawet kryć się, szukać bocznych dróg, krzaczastych osłon nie było potrzeba, bo tuż waliły całe kawalkaty powstańców, bo dygotały bryczki, skrzeczały wózki, łomotały kuźnie. A im bliżej Oszmiany, tem rozgwar większy, tem zgiełk silniejszy, tem pewniejsze siebie oblicza, tem zadufanie głębsze a fantazja mocniejsza.
Teraz ani się pytać o drogę, ani myszkować bokami, ani patrzeć rzetelniejszego obywatela.
— Oszmiana? — Jak strzelił. — Prosto na Słobódkę. — Zmylić niepodobna, o, jak te fury ładowne, jak ta nejtyczanka fuzjami stercząca, jak te dwa łyki, co na piechtę idą moskaluków tarmosić.
W Słobódce cała rewolucja powitała Platerównę. Ledwie się przecisnąć, ledwie opędzić ciekawości, ledwie wymówić gościnie. W Słobódce nadto pierwszy patrol oszmiański, pierwsi żołnierze. Trzydziestu kawalerji na tęgich podjezdkach. Czapy rogate z czerwonemi kutasami, kurty zamaszyste, uzbrojenie tęgie, jeden w drugiego strzelec konny albo i dragon prawdziwy.
Dowódzca patrolu młodzian impetyczny. Zasalutował, sprezentował się. Zakrzewski, doktora oszmiańskiego syn, a z nim porucznik Klott, jeden z sześciu Klottów, którzy takoż sprawie służą, i jeszcze Czernicki, stateczny wolontarz, rejentowicz.
Z patrolem ułożyło się po wojacku. Klott porwał się, zatoczył koniem i runął do Oszmiany przodem nadciąganie oddziału zwiastować. Pan Czernicki ofiarował się towarzyszyć.
Emilja teraz konno, przodem, za nią panowie Godaczewski i Buchowicz, nawet Półnos na kobyłce pstrokatej się kiwa, a pan Czernicki powiada w głos. Z powiadania tego zapał idzie, krew w żyłach pulsuje, serce hałaśliwiej kołacze. A kawalerja, a strzelcy owsiejowscy a zbieranina imbrodzka, dusiacka, podsubocka, jużancka, uszpolska, a panowie akademicy nogi zbierają, podśpiewują a prą naprzód, iż konie stępa nie mogą nadążyć i co i raz truchcikiem odsadzać się muszą.
Kiedy nareszcie, śród zapadającego zmierzchu, mrugnęły ku oddziałowi, z poza pagórków, pierwsze światełka Oszmiany, kiedy prastara siedziba jagiellońska zaburczała dzwonami, jakby nadciągającym na powitanie, wówczas nawet tym wolontarzom, których nogi odparzelinami piekły, skrzydła zda się urosły a stal zmęczone ścięgna przejęła.
Akademicy huknęli „Jeszcze Polska“, — owsie jowscy zawłórzyli po swojemu „Dabar Lenkay“.
Lecz, zanim pieśń przebrzmiała z głębi buchającej ogniami ulicy, zawarczały tarabany i ozwały się trąby. Plac komendant, uprzedzony przez Klotta, wyprawił na spotkanie całą kapelę prawie.
W rynku oszmiańskim ciżba ludu, zawały wozów wszelakich, rozprawiające gromadki, czapy rogate, dzwoniące butnie pałasze, toboły, wystające z za pleców strzelby, kosy, łyskające ponad pogłowiem, ciemne linje kramów a ponad tem wszystkiem łuna bijąca tuż, z pod ratusza a ponad tem wszystkiem zew rozlewnego, potężnego hymnu u stóp ołtarza.
Plac-komendant, pan Michał Rutkowski z rozmachem przyjął oddział hrabianki Emilji. Zresztą niewiele na nią baczył. Odrazu do pana Godaczewskiego zagadał. Zapisał liczbę koni, zakonotował ludzi i rozkazy wydał.
O wspólnym postoju mowy być nie mogło. Miasto zapchane, wyładowane. Starszyzna otrzyma kwatery, kawalerję przygarnie kawalerja, piechurów piechota. Tam są furaże dla pierwszej a tam, choć ciasno, zadość jeszcze miejsca dla drugich.
— Czy można do Naczelnika?
— Można, trzeba, ale chyba nie dziś, nie teraz. W tej chwili pan Naczelnik na radzie, do późnej nocy pewnie... Sztab? Sztab oczywiście z Naczelnikiem, bez sztabu nie mogłoby być rady.
I tutaj pan Rutkowski raz jeszcze się ucieszył przybyłym, raz jeszcze skłonił się zlekka Emilji i oczywisty dał znali na zakończenie dalszej rozmowy.
— A czy nie możnaby znaleźć pana Porfirego Ważyńskiego?
— Pan pułkownik... również jest na radzie.
— Mamy wiadomości... No i pragnęlibyśmy dowiedzieć się, jak z naszym oddziałem mamy poczynać...
— Sztab wszystko załatwi, ze sztabem trzeba, tylko ze sztabem... Miejsca wyznaczy, dowództwo wyznaczy... Proszę darować, lecz spodziewamy się w tej chwili znaczniejszej partji z pod Smorgonji... Moi adjutanci odprowadzą, wskażą, raczcie wybaczyć, że nie wszystko, jakbyśmy chcieli... A jutro najlepiej odrazu do pana Ignacego Klukowskiego. Tak, pan Klukowski jest adjutantem sztabu Naczelnika.
Oschłe, nazbyt służbowe przyjęcie ze strony plac-komendanta, zważyło potrosze nawet pana Godaczewskiego. Lecz gdy niespełna w pół godziny cały oddział hrabianki już otrzymał dostatnie pomieszczenia, gdy przyjrzano się zbliska, jak ta oschłość odrazu pamiętała o wszystkiem, gdy starszyzna rozlokowała się w obszernym a wygodnym dworku pani Michałowskiej, zasobnej wdowy, kwasy prysły, rozwaga kazała zapomnieć o własnych ambicjach.
Bo i cóż ten mały oddziałek, wycieńczony, sklecony ledwie, kilkudziesięciu połatanych liczący żołnierzy, znaczył przy tych zastępach, przy tych sprawnych kompanjach, bataljonach prawie.
Pan Buchowicz uciął, iż czasami jeden starczy za całą kompanję. Aleć w tem ozwaniu był raczej piękny wyraz a nie treść żywa. Tysięcy trzeba na tysiące nieprzyjaciół. A co teraz? — Zapewne oddziałek naddźwiński będą chcieli skasować, rozproszyć między własnemi szeregami. Niech rozpraszają.
Lecz tu znów Stęgwiłło nasrożył się.
— Jakże, panno grafianko, a coże dusiaccy choćby... powiedzą?
— Pójdą za naszym przykładem...
A przykład jest łatwy. Komuż służymy? Czyjejże chcemy wolności? Ziemi polskiej. A ziemia polska jest jedna i tutaj, nad Oszmianką i tam nad Dźwiną i owdzie nad Łuszą. Tu jest dowództwo, tu jest władza obywatelska, więc jej posłuch się należy. Wystąpiliśmy, aby walczyć a nie aby przewodzić, każdy znajdzie więc tutaj zadość obowiązków do spełnienia.
Tymczasem obszerny dworek pani Michałowskiej, który, na rozkazy pana komendanta placu, rozwarł był swe podwoje a jakimś tylko famulusem pokłonił się gościom, milczał w swym rdzeniu. Dwie sługi niby się uwijały, zbierając z izdebek jakoweś drobiażdżki, które by zawadzać snadnie mogły przybyłym, niby zaścielały, posłania, ale to nie szło im zbyt sporo.
Dopiero, kiedy już pan Godaczewski z Półnosem zaczęli się frasować, gdzieby tu szukać w mieście posiłku, wytoczyła się z korytarzyka pośmigła, z wymuszonym wyrazem twarzy jejmość.
— Jestem Michałowska. Panowie tak niespodziewanie... i podobno z daleka?
— Z pod Dźwiny, a może i lepiej.
— Co się to dzieje — co się to dzieje! Trudno. Wy gody tutaj wielkiej niema. I w dodatku jakaś panna razem z panami... —
— Hrabianka Platerówna.
— I także powstaniec?...
— Dowódzca naszego oddziału.
— Dowódzca? — Co się to dzieje, co się to dzieje! — Więc proszę wszystkich na wieczerzę. Już szykują do stołu. Skromne przyjęcie. Wszystkie kury wczoraj mi zabrali... Takie czasy!
— Nie myślimy się pani naprzykrzać...
— A już nie. Taki i nakryli. Więc proszę i niech ta panna, to jest ten dowódzca wasz także...
Pani Michałowska jeszcze czegoś westchnęła, raz jeszcze zdziwiła się czegoś i, zawinąwszy powłóczystą suknią, znikła w głębi korytarza.
Kuso zapowiadała się gościna. Półnos zapukał do izdebki Emilji. Lecz ta jeszcze nie była gotowa. Gdy naraz wpadł, jak wicher, Michał Lenartowicz.
— Gdzie panna... pułkownik nasz?
— Zaraz wyjdzie.
— Mam gwałtowną sprawę.
— Stało się co?
Musimy stąd natychmiast się wynosić.
— Jakto? Wyruszać z Oszmiany?
— Nie, z tego domu, w tej chwili, ani minuty dłużej pod tym dachem.
— Ale skądże to panu akademikowi przychodzi?
— Spotkałem Ignalka i Kubę.
— Powiadaj że wyraźniej.
— Tak, dobrze mówię, spotkałem Jakóba Puzinowskiego i Ignacego Kuczyńskiego z filozofji. Dopiero co przybyli z Wilna. Kiedy im powiedziałem, gdzie kwateruję, wyznali mi całą prawdę... Jesteśmy w zapowietrzonym domu...
— Dobrodzieju, żarty jakieś. Cale piękny sobie dworek. Plackomendant nas ulokował...
— U Pelikana! — wybuchnął z pasją Lenartowicz.
— Co asan mi z tym Pelikanem.
— Szpieg moskiewski, moskiewski oprawca, gnębiciel całego uniwersytetu, cała Oszmiana od tego domu stroni!... Niktby tego progu nie chciał przestąpić...
— Więc to dom onego waszego Pelikana?
— Jego siostry... I tutaj właśnie przebywa córka tej Michałowskiej, Joanna, wychowanka Pelikana, jego faworytka najukochańsza! Puzinowski o tem wszystkiem wie najdokładniej!
— Pozwól, panie akademiku, — wmieszał się pan Buchowicz, — ale choćby nawet to cóż nas to może obchodzić?
— Taką kwaterę uważam za obrazę...
— Kiedy pod Telszami, dobrodzieju, w stajni spałem, a osioł lignął mnie kopytem, tożem się także nie obraził.
— Należałoby do komendanta placu, aby nas przenieśli.
— Gdzie teraz! Toć i noc zachodzi!
— A przytem i niebezpiecznie... Tylko nas szpiegować będą, podpatrywać...
Półnos w głos się rozśmiał.
— Kawalerze kochany, niechże patrzą, niech słuchają, niech rozpowiedzą, niech roztrąbią... że smarowanie zamyślamy moskaluszkom wyprawić, że ich napędzić chcemy, aby ze świętej ziemi naszej się wynosili... Niech wygadują, żeśmy z dobrą kopę sołdatów i burłaków do czyśćca odprawili i że dla cara mamy tyle akurat uszanowania, co dla pelikanowego pośladka.
Lenartowicz odął się gniewem na taki morał. Ale i hrabianki nie zdołał przekonać.
— Milej nam byłoby gdzieindziej, godzę się z waćpanem, lecz, czasu wojny, niema wyboru... Nawet u wrogów żołnierz rezyduje. Nie zasad patrzy, nie cnót, ale dachu nad głową.
Stąd kiedy nareszcie ruszono do wieczerzy, Lenartowicz jeno z uwagi na hrabiankę, poszedł za jej przykładem. Tak był przecież nachmurzony, tak nasępiony, że ani się wokół nie rozejrzał, ani nie widział skrzywionej melancholijnie pani Michałowskiej, ani okiem rzucić nie raczył na pannę Joannę Michałowską, która, jakby na złość, tuż, obok, rozłożyła z szelestem swe bufiaste falbanki.
Zresztą rozmowa się nie kleiła przy stole.
Pani Michałowska do swego, powtarzanego ciągle „co się to dzieje“ — dodała raz „ale co z tego wyniknie“, — lecz w tem miejscu, Półnos szmyrgnął nadziewanym na widelec łazankiem i odparł impetycznie:
— Rzeczpospolita Polska będzie, od morza do morza będzie, bo musi być...
— Prawda, tylko, że Rosi-ja straszna potęga...
— Ale niech tylko wszystek lud nasz rzeczpospolicki ruszy się, niech się za ręce weźmie od Czarnego do Bałtyku to owa, jak dobrodziejka prawisz, straszna „Rosi-ja“ sama Piotra dostanie, nogi za pas i do własnego gospodarstwa podrałuje.
Wieczerza znów się pogrążyła w milczeniu. Zresztą poczęstunek był sobie obrzedni. Resztki mięsiwa z Wielkanocy, — trochę ciasta, a największa i główna treść, — łazanki, słabo serem przyprawione, i herbata.
Pani Michałowska siliła się na uprzejmość, kiedy wszakże znów niby to zapraszała do pustych półmisków, szlachcic telszewski nie darował.
— Ślicznie dziękujemy... gdyby więcej peklowiny albo szynki, to bardzobyśmy radzi...
— Ach i owszem, jeżeli o to chodzi... Justysiu, proszę przynieść panom więcej.
— I coś do popłókania, moja dobrodziejko, bo to w wojackim stanie dosyć człowiekowi wody się za kołnierz nalewa.
— Doprawdy nie wiem, we wdowim domu.
Hrabianka spojrzała z upomnieniem na Półnosa, lecz ten jakby tego nie spostrzegł.
— Zresztą załoga wojskowa ma zwyczaj samemu, czego trzeba, poszukać na kwaterze... Warto by zajrzeć do piwniczki.
Lenartowicza w tej chwili złość kolnęła.
— Choćby dla przekonania się, czy tam jaki Pelikan nie siedzi!
Na to odezwanie się cisza raptowna zaległa, przerywana jeno jakiemś nerwowem sapaniem pani Michałowskiej, aż nagle rozległ się cichy, drżący zlekka głos.
— Mogę pana zapewnić, iż wuj Pelikan w tej chwili przebywa w Wilnie...
Akademik podniósł hardo głowę, spojrzał i oniemiał.
Oto tuż, przy nim, paliły się, jak dwie gwiazdy, czarne, przepastne oczy, maleńki, ostro ryty, nosek dygotał łupinkami nozdrzy, usta rozchylone chwiały się, ukazując dwurząd perlistych ząbków, czarne pukle falistych włosów drżały ponad filigranowemi muszelkami uszu.
Lenartowicz tak był tem zjawiskiem zaskoczony, tak olśniony, iż cała go pewność siebie odbiegła, iż ani umiał odpowiedzieć, ani mógł wzrok swój od zjawiska oderwać.
— Joasiu, proszę się nie mieszać — zachrobotał przeciągle głos pani Michałowskiej.
Czarne przepastne oczy odwróciły się nagle i zasunęły długie, jedwabiste firanki rzęs. Lenartowiczowi krew uderzyła do głowy. Pochylił się nad talerzem i tak trwał bez ruchu.
Wniesiono nowe półmiski. Na stole ukazały się omszałe butle. Hrabianka skinęła gospodyni i wysunęła się do swej izdebki. Starszyzna mocniej się przypięła do jadła. Wino podnieciło apetyty.
Półnos się udobruchał, rozczmychał.
— Wybacz, dobrodziejko, żeśmy tak po hajdamacku, ale w tym rozgonię, polityczność schodzi u człeka na psy.
— Nie mam nic do wybaczenia.
— I owszem, i owszem, dobrodziejko!... Znałem jednego Michałowskiego, który był komisarzem powiatowym jak to moskaluszki nazywają, „strapczyn“...
— Mój świętej pamięci mąż był sędzią...
— Sędzią, patrzcie! Więc, pani sędzino dobrodziejko, po tej myszce, którą ta butelczyna trąci, odrazu widział mi się palestrancki napój... Ślicznie tu u was w Oszmianie. Tęgie miasto, serdeczni ludziska a zasobność musi wielka.
— Resztki jej są jeszcze dzisiaj.
— I nowego duchem przybędzie.
— Daj Boże, daj Boże!
— Oszmiana stary gród, wielmożny, chyba tyle lat liczy, co samo Wilno. — wmieszał się pan Godaczewski.
Stęgwiłło cmoknął przeciągle.
— Uch zaraz wymyśliłeś!
Półnos na taką prowokację, aż się żachnął.
— A jakbyś wiedział! Toć Oszmiana to dawne litewskie „Aszmenies“ czyli „ostrze“, bo i ostrzem bywała i, da Bóg, ostrzem jeszcze będzie... Patrzże, panie Stęgwiłło, Oszmiana pamięta czasy, kiedy to król Władysław Jagiełło na Księstwie Krewskiem siedział i kiedy tutaj, pod Oszmianą, poszatkował Krzyżaków. Z Oszmiany później Zygmunt Kiejstutowicz wyżenął Świdrygajłłę. A kiedy Świdrygajłło po raz drugi do Oszmiany się dostał, to mu Zygmunt akuratne smary po raz drugi wyprawił. Kościół ci w Oszmianie budował Witold, Aleksander Jagiellończyk przytarabanił tutaj świętego Franciszka. Poczobuty sprowadzili dominikanów i ufundowali im całą świętą Trójcę a Rudy Radziwiłł, brat królowej Barbary, Kalwinowi wystawił całą synagogę. A dopiero Stanislaus Augustus, tuż przed drugim rozbiorem, nadał Oszmianie przywileje i dlatego oszmianiacy mają Ciołka w herbie, czego im wcale nie zazdroszczę, bo zaraz pojechał do Grodna a w trzy roki kacapy rozpanoszyli się, jak u siebie... no i tak siedzieli całe lat trzydzieści i pięć.
— Gdzie tam siedzieli! A Napoljon, a Napoljon przecież — okolicami chadzał, — ujął się pan Buchowicz.
— A no prawda, chadzał, tylko mu się zimno uczyniło w ostatku.
— Lecz pan Półnos musi przyznać, że za najjaśniejszego cesarza Aleksandra, którego wszak i koroniarze miłowali, Oszmianie i całemu krajowi, pięknie się układało.
— Aż się tak ułożyło, pani sędzino, że człowiek dzisiaj za fuzyjkę chwyta i w lasy pomyka.
— Aby tylko nieszczęścia namnożyć.
— Lepsze nieszczęście od sromoty.
— I między Rosjanami są dobrzy ludzie.
— Niechże siedzą u siebie a na cudzem niech nie rządzą.
— Jako niewiasta, mogę jeno patrzeć na to, co się dzieje i co się stanie.
Stęgwille żyły na skroniach nabrzmiały.
— Niewiasta, jak chce, wiele może.
Pani Michałowska zrozumiała apostrofę.
— Bywają takie, którym konik i szabelka lepiej pasują niż niewieści wdzięk, kobiecy urok...
Półnos zbladł, ale panna Joanna pośpieszyła z sukursem matce.
— Kobieta bardzo wiele może, może wpływać, może zapalać, może łagodzić...
— Stanowczo może! — przyznał skwapliwie Lenartowicz, panna Joanna, jakby nie słyszała tego odezwania.
— Wpływ niewieści bywał nieraz bardzo potężny, nawet w polityce. Mamy królowe, mamy wszak imperatorowe...
— Niech tam sobie, ale ja, panowie, niedzisiejsza. Inaczej wychowana, mnie się to nie mieści wszystko. Patrzę, co się to dzieje, i żal mi, ot żal i koniec.
— Niema czego żałować. Dobrze będzie.
— Zobaczymy — zobaczymy.
— Kto dożyje, ten zobaczy.
Rozmowa się urwała. Ruszono z za stoła. Pani Michałowska niby to chciała zatrzymywać kompanję, lecz Stęgwiłło skinął na pana Buchowicza. Zawrócono do izdebek. Jednemu Lenartowiczowi ciężko się było wydostać z jadalni. Tuż obok niego stała teraz ta zjawa pelikańska, chciał jeszcze raz bodaj w te czarne głębie jej oczu zajrzeć. Ani myśli. Bokiem odwrócona, talerzyki składa, służebnym niby pomaga. Nie widzi.
Wtem zabieliła się chusteczka. Lenartowicz chwycił ją, zanim podłogi dosięgła i nastręczył się posuwiście.
— Pani wybaczy... oto zguba!...
Lecz zjawa pelikańska, nawet nie odwróciwszy się, chusteczkę odebrała i kiwnęła nieznacznie profilem.
Akademik się skonfundował. Tymczasem panna Joanna zaszeleściła mocniej falbankami i znikła w bocznych drzwiach jadalni.
Następnego dnia, wczesnym rankiem, Emilja z panem Buchowiczem i Godaczewskim zdołała nareszcie docisnąć się do sztabu. Jałowo ta prezentacja wypadła. W sztabie roiło się od wszelakich wolontarzy, naczelników, dowódzców, organizatorów gromad. A wszyscy byli tutaj, jak u siebie. Znali się, witali, gwarzyli, przymawiali sobie a obocześnie rozmaici poglądali ku wytarzanym mocno już kurtom panów Godaczewskiego i Buchowicza a już wiotkiej postaci hrabianki Emilji nie spuszczali z oka, to ją sobie wskazując, to uśmiechami porozumienia wrażenia swe dzieląc. Obco i nieswojsko było Emilji, gorzko się czyniło panu Buchowńczowi i Godaczewskiemu.
Kiedy po długiem oczekiwaniu wprowadzono Emilję i jej poruczników do komnatki adjunkta sztabowego, tenże przyzwał samego szefa sztabu, pana Jaźwińskiego.
Rozmawianie się było krótkie.
Pan Jaźwiński wąsikami strzygł na swem jasnem, ogorzałem obliczu, chwalił dzielność, wysłuchał pobieżnie relacji z poddźwińskich starć, bolał, iż z tysiąca zgórą powstańców tylu tylko zostało, nawet przyznał, iż słyszał już, bardzo wiele dobrego słyszał o pięknych uniesieniach hrabianki Emilji, winszował amazońskiego zapału, nadmieniał, że z kilku już stron o takich nadobnych amazonkach donoszono, a w rezultacie panom Buchowiczowi i Godaczewskiemu wydał polecenia.
Rzecz była jasna, prosta. Oddział naddźwiński jest za słaby, aby utrzymać własną formację. Kawalerja powinna iść i musi iść do kawalerji, piechota do piechoty. I nie cała piechota, bo strzelców można i trzeba zaliczyć do karabinierów, a wolontarzy, kosami zbrojnych, do milicji. Milicja jest wprawdzie w stanie przygotowawczym, broń palną również otrzyma, — o ile spodziewane zapasy nie zawiodą. Sztab wygotuje na popołudnie dokładny rozkład. Panowie Godaczewski i Buchowicz a i pan Stęgwiłło, skoro także mu się należy, może jeszcze kto, będą mieli miejsca wyznaczone, jako porucznicy... Karabinierzy pójdą z panem Vietinghoffen albo nawet z Tyszkiewiczem, jazda z Ważyńskim najprawdopodobniej, zależy od stanu liczebnego pułku Ważyńskiego, który wczoraj właśnie znacznie się powiększył. A teraz, teraz, za dwie godziny, trzeba stanąć do przeglądu, który odprawi Naczelnik powstania. Będzie to ostatnia zbiórka oddziału, przed zreformowaniem.
— Czy można by się prezentować Naczelnikowi?
— Naczelnikowi? Oczywiście, dzisiaj, za dwie godziny, na rynku, on wszak przeglądu dokona.
Pan Jaźwiński na tem urwał i skłonił się znacząco. Posłuchanie było skończone.
Emilja doznała uczucia pustki.
— Pan szef daruje, a czy ja mogę liczyć... o szarżę nie proszę...
— Pani, ach tak! — Bezwątpienia, jakby. Pani chciałaby do kawalerji?
— Tam gdzie mi wolno będzie.
— Zameldują Naczelnikowi.
Relacja z meldunku w sztabie nie przypadła ani Półnosowi ani Stęgwille, bo zresztą i pan Buchowicz i pan Godaczewski jakiejś nieuzasadnionej nie skąpili żółci.
— Co mi tam Ważyński, co mi tam Tyszkiewicz, — mruczał Stęgwiłło.
— A najlepiej — już doradził Półnos, — zbierać manatki i jechać do Załuskiego, ku swoim się brać, tutejszym nie przeszkadzać.
Ale te wyrzekania odrazu przerwała Emilja. Ona jedna zachowała pogodę. Ani się poskarżyła, ani dała znać po sobie, że ją w czemś urażono, że nie uhonorowano. Dla niej jednej wszystko się stało i ma stać, jak powinno. Każdemu raźniej byłoby z własnemi w szeregu iść. Lecz racja wojskowa jest i musi być silniejsza. Aby siły żołnierza wyzyskać, należy żołnierzowi dać jednolitość, podzielić broń na rodzaje. Raz wypada jeno kawalerji zażyć, a raz tylko dla strzelców jest popis tyraljerski czy rotowy, a raz znów krata bagnetów musi ruszyć a dopiero, między bagnetami, i na kosy miejsce. Rozkazy trzeba umieć wydawać i umieć je wykonywać. Za dwie godziny przegląd. Więc nie mitrężyć, jeno dążyć do oddziałów.
Tymczasem kiedy już wszyscy ustąpili wywodom Emilji, przycłapał się Deszitrung, który był na Holszańskiej ulicy, a u powinowatego rezydował.
Desztrung ani słuchać chciał o rozwiązaniu oddziału.
— Myśmy tych łudzi pociągnęli, za nami poszli, od nas będą żądać porachunku.
— Tutaj jest zwierzchność, jest dowództwo całe, pułkownik napoljoński, Karol Przeździecki.
— Wielka mi osoba! Nastrzelałem się dosyć pod Napoljonem, to wiem, a gdybym tak, jak Przeździecki na Smorgoniach siedział, byłbym conajmniej generałem.
Hrabianka skinęła na starszyznę, aby do oddziałów szli i do przeglądu ich zbierali a sama jęła przekonywać Desztrunga. Ciężkie to było zadanie, bo wiarus się indyczył, sadził całemi bataljami, protestował, chciał odjeżdżać z pachołkiem do dom, lecz w ostatku, pod wpływem łagodnego głosu Emilji zmiękł, westchnął żałośnie i pucnął ją zamaszyście w rączkę.
— Niechaj już twoja, hrabianko, będzie prawda, tylko mnie staremu raźniej było pod twoją chodzić komendą...
Kiedy przecież oddział hrabianki, w godzinę później, ustawił się przystojnie w wyznaczonem miejscu, na rynku oszmiańskim, kiedy się rozejrzał między pogłowiem, kiedy zaczął rozeznawać tę ciżbę kamą, łyskającą, chwiejącą sztandarami, chorągwiami dopiero uczuł całą swego własnego serca dostojność, swego powstańskiego imienia godność.
Bo i widok był niesłychany.
Czworobok rozwarty, murem ludzkim nakreślony, a w rozwarciu swem, na tle prastarych murów świątyni, mający ołtarz. Piechota zajmuje boki, kawalerja przecznicę stanowi, a pośrodku tłum luda waszeciowego. Piechota, więc kompanje całe strzelców pieszych, milicji. Jedne już wystrojone wyszykowane w zielone czamary w buciska zamaszyste, w czapy, rogate, w strzelby na flintpasach w ładownice brzuchate, — drugie skromniejszego pozoru, ale z grzebieniem bagnetów na karabinach, — trzecie jeszcze pstre, jeszcze nie jednako wymalowane, lecz łyskające nasadzonemi kosami.
Tu czapa niesforna po wielkim, łysym łbie się suwa, — ówdzie zapada smykowi na uszy, piąstkę z oblicza czyni, tu para pistoletów sterczy, tam krzywa się bimba karabela, tu pałasz dragoński, koncerz zgoła, pradziadowe wypominający potrzeby, a tam szpadka, włoski rożenek, szpilka włoska, albo i tasak poprostu saperski, co jedną stroną tnie na drzazgi a drugą piłuje.
A kawalerja, — dzianety, których by za szczere dukaty nie kupić, — i rasowe anglezy, pańskie kłusaki, inochody sztuczne, małe arabskie suchołebki, opiekłe cienkonóżki i włochate, grubopęcinne, karmne wałachy, mierzynki srokate i myszate, smętne kobyły i ogierki kuse a niespokojne.
Dopieroż jeźdźcy. Środkiem pas czerwony a ponad nim czarne, trupiemi główkami wystrojone, kaszkiety, to Desperaty imci pana Zienkowicza, obok zagajnik mocny lanc, furkoczących białoczerwonemi chorągiewkami, smorgońskiego zaciągu, samego pana Przeździeckiego wolontarze, a przed nimi Szwykowski na tęgim dereszu. Tuż przy ułanach, strzelcy Ważyńskiego, w czarnych, szerokich płaszczach, tęgo zbrojni. A z boku ich jakaś jezdna pstrokacizna jeszcze, ale dostatnia, co koń to krew, co kawalerzysta to suty kożuszek, co czapa to inna fantazja, co strzelba to inaczej zezująca, tu sobie kruciczka, podsypywana a tu cały pistoletus srebrem nabijany, tam kindżał, słoniową nastręczający się kością a tu nóż myśliwski, którym i patroszyć można i żgać dowoli. Tu panicz, jasny, odęty a przy nim posiedziciel albo dzierżawca, ekonomczuk, chudopachołek albo kmieć obrosły, zapyziały. Ówdzie masztalerzyk wymuskany, foryś na rycerza pasowany a przy nim jakieś nieboże skurczone, siwizną srebrzące, wąsikami najeżone.
Gały powiat chyba się zwalił, wszystkie pałace, zamki, dwory, dworki, oficynki, chatki co z najpoczciwszego ogołocił na przeglądu wystrojenie.
Kogóż tu nie było. Jak tu wyliczyć, jak wyrachować, jak serdecznego człeka nie pominąć.
Tyszkiewicze i Sielawy, Kuszelewscy i Ganowie, Swirscy i Paszkiewicze, Chodźkowie i Odachowscy, Szuniewicze i Wilamowscy, Jakubowscy, Pławscy i Małeccy, Polowie, Butlery, Januszkiewicze i Niekraszewicze, Jankowscy i Kociełły, Wołodźkowie i Deszpoty-Zenowicze, Drohostajscy i Korejwy, Umiastowscy i Żabowie, Poźniaki i Sulistrowscy, Korsaki i Tukałły, Hryniewicze i Mickiewicze a dalej już Graużyskasy, Żyzmorasy, Kmucie, Mielsztuny, Łopaciuki, Perkuniaki, Hołolisze, Mysztowtty, Dopkiele, Hryciu-niaki, Narbutty, Niemczyny, Lachowicze, Horodziuki, Derewniacy, Baksztusy, Dudy, Trąby, Łazdunowie.
Ani zrachować. Ktoby i dwustu wymienił, tenby tysięcy zapomniał.
Przy tem poszmer, rozgwar, okrzyki, komendy, wiwatowanie.
Naraz zabrzęczała ostro sygnaturka. Za sygnaturką uderzyły dzwony oszmiańskie a dzwonom zaczęły wtórzyć tarabany. Jakiś orszak konny, strojny pomyka ponad pogłowiem.
— Co to? Kto?
— Wiwat Przeździecki! Wiwat Naczelnik!... Niech żyje!... Niech żyje!...
Zakotłowało się wszystko, niby zbożny łan, za podmuchem wiatru, pochyliło. Orszak zapadł się hen, pod ołtarzem. Odzywają się trąbki. W dali białe wysypują się komeżki, promienie słoneczne przeglądają się w monstrancji. Cały rynek ugina kolana, koniska nawet łby pochylają a grzebnemi nogami biją pokłon należny.
Milczenie zalega, czasami ktoś jęknie, czasami koń parsknie, czasami spazm szeptanego pacierza przenikliwiej się ozwie.
Cisza.
Naraz, przy ołtarzu ukazuje się biały habit. Ksiądz Jasiński, z krzyżem w ręku, strojnym w amarantowe szarfy, żegna lud powstański i powiada. Krótko powiada, ale musi mocno, bo kto bliżej ołtarza, temu oczy skrami sypią, dech w piersiach zamiera z tego całego jego własnego mizeractwa pokazywania.
Jeszcze raz krzyż w amarancie błysnął a głos księdza Jasińskiego huknął jak grom:
— Za wolność, za prawa, za wiarę, za ojczyznę naszą!
— Za naszą! — Za naszą! — wołają tłumy.
I tuż łomoczą bębny na podniesienie, na wszelkiej dostojności ukorzenie przed Panem nad Pany. Znów cisza. Chylą się czoła, kłonią najsztywniejsze postacie. Nawet żydki, co dla polskiego sentymentu, z rodałami za milicją przycupnęli, pozdejmowali grzecznie jarmułki.
Jeszcze chwila, jeszcze kłęby kadzideł, przeciągły, zawodzący łaciną głos ministranta i już pieśń, pieśń nad pieśniami wstrząsa całym rynkiem, dobija się do okienek dworków i domków, zagląda do warsztatów, do całego kłopotarstwa i wszędy niesie otuchę, pokrzepienie.

Niech przed Twym ludem wrogi się ustraszą,
W młodzieńców serca tchnij rycerzy męstwo!
Na chwałę Twoją — i na wolność naszą,
Daj nam zwycięstwo!...

Na ostatnie dźwięki pieśni już wpadają tarabany, już wtórują im trąbki strzeleckie.
Pobudka, krótka, urywana i zaczynają grać Dąbrowskiego.
Po szeregach powstańskich gwałtowne komendy. Z pod ołtarza wyhynął znów na koniach orszak strojny i płynie teraz z wolna, od prawego szeregi objeżdża.
Widok taki, że nie strzymać chyba.
Oto sędziwy pan Rustejko, który ostatniego starostę oszmiańskiego jeszcze pamiętał, z tego widoku, śmiertelnego swego adwersarza, pana Kiszkę chwycił za szyję.
— Braciaszku, Kiszko naprzykrzona, taże jest... taże jest Polska nasza! — Taż ona, ta słuchaj, ta patrz, braciaszku!...
Pan Kiszka chciał się wydrzeć Rustejce, chciał go potraktować djabłami, ale go coś chwyciło, nosem fyrknął i stęknął tylko:
— Dalibóg że jest. De musi... choćbyś nie wiem!...
Orszak strojny tymczasem dalej przegląd prowadził, odbierał raporty, i zbliżał się powoli do lewego rogu, kędy między ochotniczą, niesformowaną jeszcze gromadą jeźdźców a milicją, widniała szara, ciemnawa plama podniszczonych mundurów, wyświechtanych kurt myśliwskich, nieforemnych, wymiętoszonych, postrzępionych czap.
Plamą tą był oddział hrabianki Emilji.
Oddział przecież na zbliżanie się strojnego orszaku, lepiej się zwarł, wyprostował linje szeregów, hardziej poglądał.
Orszak strojny był już w pobliżu, plama naddźwińska mogła rozeznać piękne postacie sztabowych dygnitarzy. Ale to właśnie rozeznawanie wprawiło w zdumienie panów Godaczewskiego i Stęgwiłłę, którzy tuż za Emilją stali w rzędzie z panami Buchowiczem, Desztrungiem i Półnosem. Oto główną treścią jakby rdzeniem całego sztabu był jakiś olbrzym srebrnowłosy, w granatowym sukiennym kontuszu, białym żupanie, w czapie białej, czarnym brzeżonej barankiem, w żółtych butach z karabelą złocistą u szerokiego, tkanego pasa.
— Jakby sam pan Twardowski z księżyca zjechał. — bąknął pan Godaczewski.
— Myślałem Przeździecki leciwy a toż jakiś patron. — mruknął Stęgwiłło.
— Co wy łam, dobrodzieje, — upomniał Półnos, — toć pan Jerzy Soroka, pan podkomorzy oszmiański... z księciem generałem Ziem Podolskich do Wiednia jeździł, w Stambule bywał... a teraz, nie słyszeliście, wszystkich swoich chłopów uszlachcił...
— A którychże Przeździecki.
— Nie możesz wycelować? Ja krzynkę niedowidzę, ale zważaj na żółtka, jak żółtek to Przeździecki.
Co pan Półnos wydziwia.
— Powiadam, głowa jako jaje, szczoteczka pod nosem a na głowie żółtko... Cały ród taki.
Stęgwiłło aż pyrchnął.
Emilja obejrzała się zlekka. Pan Godaczewski kiwnął na Stęgwilłę. Orszak już nadjeżdżał.
Hrabianka spięła konia ostrogami. Anglez porwał się i zarył kopytami przed Naczelnikiem. Pałasz łysnął w powietrzu na powitanie.
Naczelnik, nie czekając meldunku, pierwszy się ozwał.
— Całem sercem witam! Witam dowódzcę bohaterskiego, witam naddźwińskich wiarusów!... Chrzest żołnierski jużeście wzięli, tem nam jesteście drożsi. Nasze szeregi będą dumne z waszej, między nami obecności... Wdzięczna Ojczyzna pamięć wiecznotrwałą o was przechowa!... Cześć dowódzco, cześć panowie oficerowie... cześć wam szczerzy synowie polskiej ziemicy...
— Niech żyje Naczelnik!
— Niech żyje Przeździecki!
— Cześć Oszmianie!
— Inflantom, Dźwinie cześć!
Orszak strojny już załopotał, już odjechał.
W oddziale Emilji zagadano.
— Pięknie wyprowadził.
— I zgrabnie. Niby nic a niby jest wszystko odrazu.
— Napoljoński oficer, jeszcze by.
— A powiadałem, że będzie żółtek.
Zuchowaty, mlekołyktus adjutancik przypadł do Emilji.
— Defilady nie będzie! Ważne nowiny są. Oddział rusza zaraz na kwatery, na kwatery!
Jakoż strojny orszak mignął jeszcze w oddali i już zanurzył się w najbliższą uliczkę, zanim długie pasma piechoty jęły się rozsnuwać. Wreszcie zachrzęściała kawalerja.
— Więc wracamy? — zagadnął zcicha pan Godaczewski.
— Tak, wracamy. — odparła Emilja.
— Czy zawiadomić o podzieleniu naszem?
— Skoro otrzymamy instrukcje... wówczas zwołamy zbiórkę i pożegnamy się. — Każdy z panów odprowadzi teraz na miejsce swój pluton.
Stęgwiłło nastręczył się zabrać konia Emilji, aby się nie trudziła dalekim powrotem na kwaterę. Półnos swoją mu także dodał kobyłkę. Oddział ruszył, podzielił się na dzwona i zaczął rozpływać się w ciżbie ludu.
Rynek już prawie opustoszał.
Hrabianka szła z Półnosem do dworku pani Michałowskiej. Szła zamyślona, skupiona w sobie. Półnos jeszcze wrażeniami z przeglądu się dzielił, a skręcał ciągle do rodowodów, a wypominał, kto komu kumotrem a kto komu chrzestnym albo krewniakiem.
W uliczkach miasteczka ukazanie się hrabianki Emilji niemałą budziło ciekawość! Ludzie przystawali, oglądali się, pokazywali sobie wzajem tego osobliwego oficera. Niekiedy padał wyraz jakiś, niekiedy żart się skradał, a niekiedy westchnienie na takie cudactwo.
Na ostatnim skręcie przecież, wiodącym już wprost do dworku pani Michałowskiej, tłum był tak gęsty, że zanim się zeń Emilja dobyła, już wyraźne ją doszły uwagi.
Oto pękata, brzuchata jejmość, zajrzawszy prawie w oczy hrabiance, wykrzyknęła do chudej, żółtej kumoszki.
— A toże co za maszkara taka?
Kumoszka, świadoma snadź różnych nowin, zapiszczała z przejęciem.
— Toże pani nie wie, a toże ci, co przyszli aż z Witebska, czy lepiej jeszcze, takiego sobie wybrali jednorała i w majtasy go wystroili!
— No, moja pani, toże już nie mogli sobie znaleźć chłopa!
— Obraza boska i koniec!
Półnos się żachnął siarczyście.
— Emilja przyśpieszyła kroku, była już przy dworku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.