<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PROLOG.

— Co ty mi czytasz?
— Dalszy ciąg książki, którą zaczęłyśmy wczoraj!
Bednawska poprawiła się niecierpliwie na fotelu i opuściła na kolana rękę, w której migało żółtawą gwiazdką czółenko frywolitowe.
— To nie książka!... — wyrzekła, wzruszając ramionami — to są jakieś bezeceństwa i kłamstwa, od których włosy powstają na głowie. Jakże się nazywa ta... książka?
Helena mimowoli spojrzała na okładkę.
— „Życie“ — odparła.
— Czyjeż to arcydzieło?
— Maupassanta!
Stara kobieta niecierpliwiła się coraz gwałtowniej.
— Maupassanta! — wyrzekła drwiąco a przez jej bezzębne usta litera s syczała z dziwnym uporem — jakiś nowomodny błazen, który się chełpi, że zna życie... Trzeba mieć odwagę, aby taki tytuł na książce położyć! Gdzie to kto widział, aby młody mąż młodą żonę dla pokojówki zaniedbywał. Ten pan wie, co jest uczucie kuchenne, ale nie zna ile delikatnej lubości to słowo samo zawiera!... Pokojówka!... Pokojówka!... Chciałabym wiedzieć, gdzie się takie rzeczy praktykują. Nie u nas, dzięki Bogu... może tam w bezbożnej Francyi!... nie u nas! nie u nas!...
Głowa jej drżała i przechylała się nerwowo to na jedno, na drugie ramię.
Z obramowania czarnego koronkowego czepka wysuwała się twarz dziecięco mała, pomarszczona, z oczami blado błękitnemi o zielonawym odcieniu. Twarz ta już o kilka kroków wyglądała jak plama ciała, nic na niej rozróżnić nie było podobna, brwi zanikły, wargi nie odcinały się, nos rozpłynął się wśród pomarszczonych policzków.
Jedynie czoło, gładkie nad podziw, białe, zasnute siwemi rzadkiemi włosami ciągnęło wzrok ku sobie. Było to uparte czoło zatęchłej w romantyzmie istoty, czoło poetycznej dziewicy, które przeszło niemal przez wiek cały gładkie i bezduszne, nie marszczące się na owe „bóle“, które poeci dokoła niej śpiewali.
Ubrana w czarny, skromny kaftanik mantynowy z wązką tasiemką frywolitek dokoła pomarszczonej i długiej szyi, w spódnicy szerokiej i długiej, Bednawska siedziała prosto na brzegu fotela, opierając stopy o pręciki małego stoliczka, na którym stała szkatułka z metalowem okuciem.
Z okna, z którego odsłonięto firankę, płynęło szare zimowe światło, bezbarwne i ciche. Obejmowało ono całą postać staruszki łagodnym blaskiem i opływało cały pokój, wypełniając go jakby białawym oparem.
Błękitne obicie ścian i niebieski atłas kołder pokrywających łóżka topniał, tracił swoją naiwną wyrazistość w tem świetle smutnem i bez żadnego wyrazu. Cała ta sypialnia, świeżo urządzona bez wdzięku i artyzmu, bez tych drobnostek, które życie dopiero w dom rodzinny wnosi, przepełniona była wonią świeżych mebli i świeżo wywoskowanej podłogi.
Jakaś gałązka bluszczu o kilku drobnych listkach wiła się nieśmiało wzdłuż toaletki, na której blacie urzędowo leżały dwie w srebro oprawne szczotki, grzebień szyldkretowy i sterczało weneckie lusterko.
Naprzeciw, z otwartych drzwiczek pieca, żółciła się gwiazda rozpalonych węgli, trochę tego migotliwego światła odbiło się w srebrnych różach okalających lustro i z żółtego przeszło w purpurowe drgające centki.
Helena światło to rozbawionem okiem śledziła. W monotonnej i bladej ciszy ogniki grające w oprawie lustra ciągnęły jej wzrok ku sobie. Z roztargnieniem słuchała słów babki. Nieprzywiązywała bowiem i ona wiary do tego, co w książce przed chwilą przeczytała. Nie dlatego, aby tak stać się nie mogło, lecz dlatego, iż sądu swego jeszcze nie miała i, jako panna dobrze wychowana, mieć nie mogła. Wzięła tę książkę z czytelni. Tytuł ją nęcił. „Życie“... co też to być mogło? Od pierwszych stronic zniechęciła się szybko. Opisywano małżeństwo dobrze wychowanej i dobrze urodzonej panienki! Były tam, prawda, różnice pomiędzy nią i tą francuską dziewczyną, lecz Helena przebyła właśnie tę fazę narzeczeństwa i miodowych miesięcy. Dużo było tam rysów pokrewnych i przez to samo, nie umiejąc ocenić roboty powieści, czepiała się treści, która jej zawód sprawiła.
Tymczasem Bednawska z uporem maniaka powracała do raz zaczepionego przedmiotu.
— Za moich czasów nie przyszłoby do głowy romansopisarzowi napisać podobną powieść. Do czego takie kłamstwa prowadzić mogą? Pan na subretkę nie patrzy, skoro ma poczucie własnej godności. Halina znajdzie swego Wiesława... kmiotka połączy się z kmiotkami. Weź lepiej „Monte-Christa“, albo Walter Scotta i czytaj mi coś zajmującego, co mnie rozerwie i prawdziwość uczuć bez wątpliwości poda. Bierz „Monte-Christo“!
Lecz Helena ociągała się, obracając w ręku książkę Maupassanta.
— Kiedy, babciu, ja chciałabym...
— Cóż takiego?
— Dowiedzieć się, czy ta żona przebaczyła mężowi i jak dalej postępowała...
Bednawska ramionami wzruszyła.
— Jeżeli ta pani miała nadzwyczajną duszę i dumę wysoko rozwiniętą, powinna udać, że nic nie widzi. Skoro mąż jej dostrzegłby, iż zazdrość unosi ją i przeważa w jej charakterze, posiadłby przeciw niej broń niebezpieczną...
Machnęła kilkakrotnie czółenkiem, po za którem wlokła się długa żółtawa nitka.
— A zresztą — dodała — ta pani była sama winna, rezonując szybko, byłaby zrozumiała swe położenie. Subretka, pochodząca z wieśniaczej chaty, przewyższyła ją widocznie wdziękami i powabem, skoro mąż tak łatwo zapomniał o złożonych przysięgach. Powinna była umieć go uwięzić swym powabem i cnotą... inaczej — wstyd jest tu dla niej samej.
Milczała znów krótką chwilę i wreszcie rozkazująco drobniuchną nóżką obutą w rozklapany pantofel tupnęła.
— Idź mi po „Monte-Christo“, albo po „Naszyjnik królowej“.
Helena powstała powoli.
— A może coś George Sand dla odmiany — zaczęła, zbierając dokoła swych wysmukłych bioder rozrzucone fałdy flanelowego szlafroka.
— Niechcę George Sanda — oponowała Bednawska — zanadto wiele fantazyi.
— Mnie się zdaje... — zaczęła Helena.
— Niech ci się nic nie zdaje!... Odkąd za mąż poszłaś, strasznie się rezolutną zrobiłaś... Proszę, proszę, pannie się zdaje... panna Helena ma teraz swoje zdanie!...
Helena wesoło w ręce klasnęła.
— Panna Helena! Złapałam babcię! Znów mnie babcia „panną“ nazywa. Proszę dać trzy grosze!
Potrząsała drobną czerwonawą rączką, powtarzając uparcie:
— Proszę dać trzy grosze!...
— Po co?
— Na małpę i kataryniarza!...
— Poproś męża, skoro kataryniarz przyjdzie!
Lecz Helena trzęsła głową.
— Nie, nie! Wolę mieć swoją własną kasę na te wydatki, jak dawniej, u babci, moja babciu!...
Włosy źle spięte rozpadły się istną kaskadą na jej wąskie ramiona. Była to strzecha niesfornych włosów popielatej barwy o dziwacznych srebrnych błyskach. Widocznem było, iż pomadą i szczotką starano się im nadać kierunek i gładkość. Mimo to kręciły się i wiły jak węże pragnące ujść na swobodę. Włosy te miały temperament i, z wierzchu silnie przyczesane, od spodu szalały w drobne kręgi, jakby tańcząc ciągłą farandolę.
Helena wciąż wyciągała rękę w stronę babki.
— Trzy grosze! — piszczała cieniuchnym głosikiem.
Bednawska odłożyła robotę, drżącą ręką sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej siatkową sakiewkę; długo w niej szukała, aż wreszcie wyjęła wytartą monetę.
— Niemam drobnych — mruknęła, kręcąc głową.
Lecz Helena jednym susem do jej kolan przypadła i zręcznie z dłoni staruszki szarawą centkę pieniężną zdjęła.
— Reszta zostanie się na rachunek! — zawołała, odskakując.
— Niech panna Helena odda... cóż to znowu!
— Panna Helena? — pozostała połowa!
Bednawska ujęła znów w rękę frywolity.
— Chwilami zdaje mi się, żeś zmysły straciła — wyszeptała, machając czółenkiem.
Helena porwała się z ziemi i, wsunąwszy pieniądz w kieszenie szlafroka, obie ręce w górę podniosła a ująwszy masę włosów silnie je w węzeł wiązać zaczęła. Poczem obciągnąwszy na biodrach szlafrok, podeszła powoli ku drzwiom prowadzącym do gabinetu męża.
— Idę po „Monte Christo“ — wyrzekła, stając tuż przy klamce — zostawiłam go wczoraj rano w gabinecie męża!
Ujęła za klamkę i w tej chwili w oczach jej zgasło dziecinne rozbawienie. Usta zacisnęły się w wąską linijkę, cała postać przybrała odcień pewnej wątpliwości.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ów „gabinet“ był wązkim, małym pokoikiem, oblepionym szarem, niewyraźnem obiciem. Tronowało w nim biurko duże, ciężkie, masywne, wyłożone zielonym safianem. Piękny kałamarz o lśniącej przykrywce a marmurowej podstawie, kalendarzyk, wycieraczka do piór, pudełko z papierem listowym — wszystko dziwnie systematycznie poustawiane i poukładane — otaczało arkusze różowej bibuły, na których leżały ćwiartki zapisanego papieru. Opodal bielił się mały rewolwer i błyskał złocony krzyż wyryty na czarnej okładce sporej książki do nabożeństwa.
Pomiędzy dwoma oknami stał szezląg obciągnięty szafirową tkaniną. Wzdłuż ścian na półkach sterczało trochę książek. Kilka krzesełek wyplatanych rozrzuconych było tu i ówdzie.
Światło wpadało szare, ciemne, po za oknami nawpół zamarzłemi widać było żółtawy ślepy mur sąsiedniej kamienicy.
W chwili, gdy Helena wchodziła drzwiami, z sypialni przez przeciwległe drzwi wychodzące na schody, jakby wyrzucony z procy wypadał do sieni maluchny żydek z silnie ostrzyżoną i siwiejącą głową. Wyrzucał go tak za drzwi rosły mężczyzna, kształtny, silny brunet, o krogulczym nosie i wielkich czarnych oczach. Ubrany w szary pospolity szlafrok i pantofle — miał, mimo to, postać pańską, giętkość ruchów i odrazu rzucał się w oczy jakąś egoistyczną wyniosłością.
— Niech Drechner się wynosi i na oczy mi nie pokazuje! — wołał a na twarz wystąpiły mu sine plamy, znacząc się na delikatnej skórze policzków i czoła.
Mały żydek, ubrany w krótką marynarkę, czerwony, z oczyma silnie na wierzch wysadzonemi, drobną ręką machnął.
— Przyśle pan Świeżawski po Drechnera na Dziką, przyśle... nikt tak dobrej hypoteki jak ja nie znajdzie...
— Naturalnie! — krzyczał Świeżawski — takich jak Drechner faktorów niby mało w Warszawie! Co kamień, to jeden wyrasta...
— Niech tak będzie! — mruczał Drechner, ze schodów powoli schodząc — niech tak będzie, co ja nie mam racyi.
Świeżawski do pokoju się cofnął, ale jeszcze raz drzwi otworzył i głowę do sieni wsunął.
— A niech mi Drechner przez kuchnię czasem nie wróci, bo Anna nie wpuści. Ma to przykazane!
Drechner, nie odwracając głowy, wciąż ze schodów powoli schodził.
Swieżawski chwilę za nim patrzył, wreszcie do pokoju się cofnął i drzwi na klucz zamknął. Teraz dopiero spostrzegł żonę i szybko do biurka podszedł.
— Czego chcesz? — zapytał, idąc.
— Zostawiłam tu wczoraj drugi tom „Monte Christa“ — zaczęła Helena i ku pułkom się zwróciła.
— Nie przewracaj!... dziś wszystko poukładałem! — odezwał się Świeżawski — lepiejbyś zrobiła, licząc bieliznę do prania, niż czytając „Monte Christa“!
— Wieczorem policzę!...
— Och! naturalnie — znów Anna weźmie niepoliczoną...
Przy biurku usiadł i ujął za książkę.
— A teraz, idź stąd! — odezwał się dość opryskliwie.
Lecz ona nie odchodziła i wsunąwszy ręce w kieszeń od szlafroka, podkradała się ku niemu nieśmiałym krokiem.
Czując ją tak blisko, Świeżawski obrócił głowę.
— Czego chcesz?
— Daj mi rubla! — wykrztusiła młoda kobieta.
— Po co?...
— Chciałabym posłać sobie po czekoladę i ciastka.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
— Nie dam, piłaś czekoladę dziś rano. Cały dzień jesz, pijesz i książki czytasz!.. Zajmij się gospodarstwem!
Helena parsknęła śmiechem.
— Kaczki będę chodować w salonie, albo kury pod łóżkiem?
Świeżawski książkę przewracać zaczął, brwi marszczył, co chwila wąs piękny, niestrzyżony — długą, białą ręką gładził.
— Co ci zrobił Drechner? — spytała Helena, opierając się plecami o ścianę.
— Co cię to obchodzi?
— Bo się tak gniewałeś!...
— I cóż z tego?... Jeżeli się gniewam, to jedynie dlatego, że ten żyd chce mnie okpić i podsuwa mi byle jakie hypoteki, albo małe procenta. Niewiem nawet, jak wybrniemy z tej historyi... Mieszkanie wynająłem za drogie... Trzeba się będzie przenieść od Świętego Jana.
Helena westchnęła cichutko.
— Będziemy się oszczędzać!
— Naturalnie... jesteś nawet już na dobrej drodze. Splamiłaś szlafrok i po dwa lub trzy razy na dzień posyłasz po czekoladę...
Helena wyciągnęła rękę.
— Nie gniewaj się!... — prosiła cienkim głosem.
Czuła w nim głuchy żal za wniesienie zbyt małej sumy posagowej, podczas gdy on, jeden z tych, którzy na targu małżeńskim dobrych związków szukają, liczył na podwójną sumę rozporządzalnej gotówki.
— Pójdziesz ze mną jutro do hypoteki — mruknął — należy uprzedzić twego opiekuna.
— Dobrze!
— O jedno jeszcze cię proszę... skoro wieczorem jesteś sama, siedź spokojnie w swoim pokoju a jeżeli już koniecznie bzik cię napada, przynajmniej rolety pospuszczaj!
Na drobną twarzyczkę Heleny wystąpiły płomienie.
— Co się stało? — spytała, skubiąc nerwowo kieszenie szlafroka.
— Kolega mój biurowy, Tolnicki, ten, który mieszka naprzeciwko, mówił mi wczoraj, iż widział cię tańczącą w lekkiem bardzo ubraniu. Lampa zapalona była po za tobą, widać cię było doskonale przez okno. Czy się nie wstydzisz?...
Helena chwilę walczyła z sobą, wreszcie parsknęła śmiechem.
— Och! tańczyłam taniec z szalem, wiesz ten taniec, który babcia na balach w trzydziestym piątym roku tańczyła...
Świeżawski uderzył pięścią w biurko.
— Twoja babka jest waryatka a ty jesteś jej nieodrodna wnuczka... — wyrzekł surowo.
Helena u kolan mu przyklękła.
— Nie gniewaj się — prosiła — ciebie nigdy wieczorem niema w domu, babcia idzie spać o ósmej, nudzę się śmiertelnie... wczoraj chciałam się rozerwać! Teraz będę zapuszczać rolety...
Świeżawski niecierpliwie rękę żony, która mu się do ramienia wspinała, od siebie odsunął.
— Idź już sobie!
Ona powstała i z ciekawością w książkę zajrzała.
— Czytasz?
— Tak... idź sobie!
— Pocałuj mnie!
Świeżawski podniósł twarz i Helena dotknęła go lekko wargami.
W tej samej chwili drzwi od sypialni cicho się otwarły.
— Proszę pani... wychodzę!
We drzwiach stała służąca, kobieta trzydziestoletnia o podłużnej, końskiej twarzy. Ubrana była jak do wyjścia, w długim paltocie z czarnego sukna.
Helena wesoło się ku drzwiom zwróciła.
— Prędko Anna wróci?
— Za godzinę — może pani za mną drzwi od kuchni zamknie?
— Dobrze!
Lecz Świeżawski podniósł się od biurka.
— Zaczekaj tu na mnie, ja za Anną drzwi zamknę!
— Dobrze...
Usiadła szybko na krześle cała przejęta myślą wykradnięcia mężowi kilku arkusików listowego papieru, na którym złocił się wspaniale jego monogram.
Służąca i Świeżawski wyszli, zamykając drzwi za sobą.
Helena machinalnie wzięła do ręki wycinki z gazet leżące pod przyciskiem.
„Ktoby posiadał 3 do 5-iu tysięcy rubli mógłby nabyć folwark“.
Na innej kartce widać było:
„Potrzeba rs. 10.000 na hypotekę nieruchomości fabrycznej“.
To znów:
„Rs. 3.000 do wypożyczenia na dom murowany, pierwszy Nr. hypoteki po Towarzystwie“.
Czytała je machinalnie, wkładając napowrót pod przycisk. Chwilę patrzyła na rewolwer i przejął ją strach przed tem śmierciodajnem narzędziem.
Cofnęła się i otworzyła szeroko wielkie, piwne źrenice. Ręce przycisnęła do piersi i patrzyła na błyszczącą w cieniu lufę.
— Nabity! — wyszeptała.
Nagle po za zamarzniętemi szybami ozwała się skrzypliwie katarynka. Była to jedna z tych, co, nędzą zmuszone, pieją nawet w zimie i nie idą na zimowe leże. Katarynka wyła Miserere z „Trubadurów“.
Helena podniosła głowę.
Katarynka.
Od dziecka miała manię katarynek, wyłudzając u babki miedziane monety i rzucając je przez okno kręcącym korbami nędzarzom.
Wrzaskliwe tony katarynki wrosły w jej duszę, nie była to dla niej muzyka, ale przypomnienie jakiejś dobrej, miłej a zarazem smutnej chwili.
I teraz porwała się z miejsca i gorączkowo w kieszeniach szlafroka zaczęła szukać swych kilku groszy. Rzuciła się do lufcika, lecz trudno jej było otworzyć zamarznięte okienko.
Zniecierpliwiona, poskoczyła ku drzwiom i przebiegłszy pędem sypialnię, salonik i jadalnię, wpadła do kuchni, chcąc przez niezaklejone okno wyrzucić na dziedziniec w papier zawinięty pieniądz.
Leciała przez pokoje jak strzała, ślizgając się w swych przydeptanych pantofelkach, które nosiła „po żydowsku“, spadające z pięt i ledwo trzymające się na końcach palców. Włosy jej opadły znów na ramiona, twarz zarumieniła się jakby pod wpływem wichru. Przebiegając przez salon, zaczepiła się o pluszową serwetę, kryjącą wielki stół, ustawiony przed kanapą. Fałdy jej szlafroka rozlatywały się dokoła jak ciemne, matowe skrzydła. Bił od niej urok dziecinnej młodości, pełnej czaru i niedoświadczenia.
Tak była mała i drobna, tak maluchne były jej stopki, że kroków słychać nie było, biegła cicho, bez szelestu, ślizgając się po posadzce; ręce miała w tył wyciągnięte, całe ciało podane naprzód. Szarpnęła drzwi kuchenne i stanęła jak wryta.
Ręce opadły jej wzdłuż ciała, oczy otwarły się szeroko, krew zbiegła do serca.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy za chwilę Helena weszła do sypialni, wlokła się powoli miarowym krokiem starej i zmęczonej kobiety. Z jednej strony jej szlafroka zwieszała się obdarta w spazmatycznym ruchu kieszeń. Usiadła koło pieca, skurczona, zziębnięta, z oczyma powleczonemi mgłą szklaną i matową. Jedynie włosy ciągle rozsypane na ramionach tworzyły dokoła jej sino bladej twarzy złotawo promienną aureolę.
Bednawska wciąż robiła frywolity; milczenie trwało długie. Helena siedziała nieruchoma, jak trup na mrozie stężały.
— Oddajże jutro książkę tego pana... Popassanta — przemówiła wreszcie staruszka — niechcę, aby się podobne kłamstwa po domu walały!...
Helena, nie patrząc na babkę, odpowiedziała:
— Nie, babko!... to, co jest w tej książce — to nie kłamstwo, to prawda!...
Milczała chwilę i powtórzyła chrapliwym, postarzałym głosem:
— To — wielka prawda!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Noc.
Helena siedzi przy biurku owinięta grubym, ciemnym pledem.
Przed nią pali się świeca, okryta zielonym, gazowym ekranem.
Na biurku panuje ten sam ład wzorowy, zdaleka świeci kałamarz na marmurowej podstawie, pokryty mosiężnym hełmem.
Tuż obok świecy błyszczy lufa rewolweru i złoci się krzyż na okładce książki do nabożeństwa.
Młoda kobieta siedzi nieruchoma, zawinięta do połowy ciała w fałdy szala, biodra i uda ma okryte flanelową czerwoną spódniczką obszytą na dole aksamitnym paskiem.
Nogi trzyma podkurczone pod krzesło, w cieniu bieli się pod kolanem wąski pasek jedwabnej białej ślubnej podwiązki, którą Helena „dodziera“ obecnie w domu.
Z całego jej ślubnego stroju pozostały tylko te podwiązki.
Suknia poszła do farbiarza, welon podarła na szmaty, wieniec, wbrew tradycyi, zwinięty i skulony, leży w któremś z tekturowych pudełek.
Cała ceremonia i pompa teatralna małżeństwa uosobiła się w tem nędznem zniszczeniu symbolicznego stroju. Dziś, więcej niż kiedykolwiek, Helena odczuła nicość czynionych postanowień.
Do tej chwili jednak nie zastanawiała się nad tem, czy małżeństwo wogóle dało jej oczekiwaną sumę wrażeń, być może dlatego, iż nie roiła, nie oczekiwała nic, wydana szybko, niespodziewanie za tego młodego człowieka, którego „rodzina“ była ogólnie znaną, szanowaną i pięknie zaznaczoną.
Babka z radością przyjęła oświadczenie się Świeżawskiego o rękę swej wnuczki. Wprawdzie był on zerem, lecz rodzina jego, pochodzenie — dawało rękojmię, że „niedaleko padnie jabłko od jabłoni“. Rodzina ta mieszkała daleko na zapadłej prowincyi, lecz była „cnót pełna“ i szanowała wiernie „tradycyę szlachecką“. Natychmiast po ślubie, pierwszy cios odniosła Helena, widząc niezadowolenie ze strony męża, niezadowolenie wobec jej posagowej sumy. Ukryła jednak swój smutek przed babką, po części przed samą sobą.
Nie znalazła również w alkowie małżeńskiej upojenia, ciało jej drobne, małe, dziecięce, źle rozwinięte — nie nadawało się do brutalnej zmysłowości Świeżawskiego. On nie troszczył się o pewne uszlachetnienie swych namiętnych porywów. Korzystając z dziecinnego usposobienia Heleny, jak papugę lub małpę powoli uczył słów dwuznacznych, żartów, zanosił się ze śmiechu, słysząc sprośne wyrazy, powtarzane przez te drobne różowe usta o dziecinnym wykroju. Była to powolna deprawacya, ordynarna i nizka, rozpusta taniej taryfy, pozostawiająca na duszy kobiety olbrzymie ślady zabłoconej ręki. Dla Świeżawskiego były to przekąski miłosne konieczne, bez których obejść się nie umiał. Helena więc w oddaniu się mężowi widziała raczej zabawną stronę a wychowana w przesadnem, fałszywem i niehygienicznem poczuciu moralności, nie myślała nigdy o boskości celu, lecz jedynie o dziwactwie środków. Dziś środki te wydawały się jej nieledwie potwornemi, skoro służyły do spełniania występku wiarołomstwa, do łamania złożonej przed ołtarzem przysięgi.
Gdy o szarej godzinie spotkała się wreszcie z mężem, który, unikając jej spojrzenia, zdawał się czekać z ust jej ostatecznej decyzyi, Helena nie powzięła jeszcze żadnego postanowienia. Cały czas siedząc pod piecem w sypialni, zdrętwiała i przejęta grozą, miała przed sobą fatalny i wstrętny widok dwojga ludzi złączonych uściskiem, ludzi, którzy według jej przekonania stali od siebie tak daleko, iż nigdy zbliżyć się nawet myślą do siebie nie mogli. Tymczasem, oni zbliżyli się brutalnie, w sposób najbardziej tajemniczy, tuż pod jej okiem, w jej domu, w kilka miesięcy zaledwie po ślubie. Serce jej krwawiło się boleśnie, zdawało się jej w tej chwili, że kocha nad życie tego człowieka, którego widziała przed chwilą w objęciach drugiej. Nienawidziła Annę, to znów nie czuła do niej żalu. Było chaosem nieokreślonym to, w co wpadła nagle i niespodziewanie. Czuła jednak dokładnie moc cierpienia. Kurczyła się i drżała jak w febrze. Babka, ukołysana ciszą, zasnęła opierając głowę na poduszce fotela. W szarem świetle konającego dnia, płynącego z okna, zdawała się być trupem przedwcześnie urodzonego dziecka, tak drobną, małą i szarą była jej twarzyczka. Helena patrzyła na nią przez mgłę swych skamieniałych w źrenicach łez i przez chwilę mignęła jej przez umysł ostra jak stal myśl, iż ta drzemiąca kobieta była sprawcą jej obecnej niedoli. Dlaczego? Sformułować myśli tej nie mogła, lecz już ku niej cisnęły się wszelkie żale i urazy. Odepchnęła je z całą siłą, nie chciała analizować i zwalać na czyjeś barki tego, co się stało. Natomiast porwało ją szalone rozrzewnienie. Ogarnęła okiem pokój, w którym się znajdowała i czuła do tych sprzętów, do związanych z niemi wspomnień, do tej babki drzemiącej idyotycznie z frywolitami w dłoni, do tego męża wreszcie, który ją według pojęcia świata znieważył — wielkie przywiązanie. Zdawało się jej, że rozbić to nędzne szczęście i ten spokój byłoby zbrodnią, niepodobieństwem, że wreszcie małżeństwa, które jest sakramentem, niszczyć tak nie wolno, nie można...
Usłyszała w salonie skrzyp butów.
Machinalnie wstała i otworzyła drzwi od sypialni.
Na środku salonu stał Świeżawski. Twarz jego miała wyraz idyotyczny. Patrzył w bok a wargi mu drżały. Ręce wiązały i rozwiązywały sznur szlafroka. I on w tej chwili myślał o konieczności opuszczenia tego domu, do którego nie wniósł nic, prócz kilku swych kawalerskich mebli, dobrego apetytu i niewielkiej urzędniczej pensyjki.
Szalone zamiłowanie do pieniędzy, do tej sumy posagowej, której jeszcze nie dotknął ze względu na małoletność żony, lecz już nią manipulował, wyrzucało mu srodze jego głupotę i nieostrożność. Stał i czekał, co postanowi to dziecko, które, odchodząc, pozostawił zachmurzone odmową rubla potrzebnego na objedzenie się ciastkami a zastał kobietę, przed którą życie zdawało się już nie mieć tajemnic.
Jakież było jego zdziwienie, gdy Helena już od progu wyciągnęła ku niemu rękę.
— Pogódźmy się! — wyrzekła, łkając a po chwili dodała te wieczno-kobiece słowa:
— Ja wiem, to nie twoja... to jej wina!
Uczepił się tych słów jak deski zbawienia i postanowił później grać na nich w miarę potrzeby. Lecz teraz dość wprawnie zrozumiał sytuacyę i odąwszy usta udawał zagniewanego. Helena postąpiła kilka kroków. Nie patrząc na nią, widział jej odbicie w lustrze, zawieszonem pomiędzy oknami. Zauważył jej bladość, zgarbienie się, zestarzenie nagłe i on również uczuł chwilę żalu.
Ona postąpiła jeszcze bliżej i znalazła się tuż przy nim, milcząc teraz, tylko z oczów jej spływały dwie strugi łez.
On zwrócił się ku wyjściu.
— Puść mnie! — wyrzekł, bełkocząc — pójdę sobie!
Wybierał się tak w świat, w szlafroku i pantoflach, lecz był w tej chwili prawie szczerym i nie myślał o szczegółach. Ona szybko zagrodziła mu drogę.
— Zostań... ja zapomnę! — wyrzekła, dławiąc się łzami.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Został, wypił herbatę, zjadł funt szynki i nakropiwszy włosy portugalską wodą, spać się położył.
Ona tymczasem powoli weszła w rolę bohaterki.
Przebaczywszy wspaniałomyślnie, postanowiła nigdy nie wspominać o tym minionym fakcie.
Starała się nawet zetrzeć ślady łez z oczów zaognionych i jeść na wyścigi z mężem szynkę.
Nie udało się jej to nawet w części.
Ułożywszy do snu babkę i włożywszy jej pod poduszkę kawałek cukru, który staruszka w nocy, zbudziwszy się, ssała z chciwością łakomego dziecka, powróciła Helena do sypialni.
Świeżawski leżał już owinięty błękitną kołdrą. Na białej poduszce ciemniały rozrzucone włosy. Helena zbliżyła się i machinalnie ustawiła pantofle koło łóżka męża. Spojrzała na niego, zasypiał cicho, długie rzęsy rzucały cień na świeże policzki. Zdawał się nie pamiętać już o dziennych wypadkach. Ona, przeciwnie, w tej ciszy nocnej dopiero zaczynała czuć i cierpieć. Cały wieczór ogłuszała się i grała komedyę zapomnienia.
Zdjąwszy szlafrok owinęła się szalem i wziąwszy świecę weszła do gabinetu męża. Usiadła przed biurkiem i znów znalazła się w moralnej ciemni. Dla zachowania pozorów, nie wypędziła natychmiast Anny, lecz postanowiła odprawić ją „od kwartału“. Teraz przyszło jej na myśl, że skoro Anna pozostaje w domu, fakt ów może się powtórzyć. Zdziwiła się, nie czując na tę myśl najmniejszego bólu. Jedynie cierpiała na myśl tego, co się stało a nie tego, co być mogło!... Zrozumiała więc, że uczucie jej było jedynie dla „tamtego“ człowieka, lecz nie dla tego, który istniał obecnie. Był to inny, drugi, nowy człowiek, którego dziś dopiero poznała i który zdawało się nie mógł jej sprawić już żadnego bólu.
Niemniej przeto postanowiła być wzorem szlachetności.
Siedząc tak, oświetlona słabym blaskiem drgającej świecy, grzebała, według swego przekonania, swoją istotę, swe prawo do życia, swe serce, potrzebę miłości.
Odtąd — myślała — będę spełniać tylko „obowiązek“.
Życie wydawało się jej jak szeroka, pusta droga.
Drogą tą iść miała prosto, wlokąc za sobą taczkę cierpienia, które wyegzaltowane przez nią, zdawało się jej być całem morzem rozpaczy.
Ogarnęła myślą przeżyte lata. Było ich zaledwie osiemnaście.
Miała dużo czasu przed sobą.
Nie pragnęła śmierci, gdyż, mimo wszystko, siła życiowa była w niej niespożyta.
Przez chwilę zaczęła nawet myśleć o jutrzejszym obiedzie, co było dla niej codzienną troską.
Lecz szybko zoryentowała się i powróciła do swej porzuconej na chwilę boleści.
Łzy napływały jej do oczów. Z sypialni dobiegało jej uszów miarowe chrapanie jej męża.
Piersi Heleny rozsadzało gorące łkanie. Zaszlochała nagle jak pies na rozstaju i umilkła przerażona tym jękiem.
Rękami skurczonemi zaczęła targać gęstą masę włosów.
— Co ja zrobię? Co ja zrobię? — powtarzała cicho drżącemi usty, w które wpadały całe kaskady słonych, ciepłych łez.
Nagle świeca dogasająca zamigotała jaśniej i błysnął krzyż na oprawie książki. Helena wyciągnęła rękę.
— Pomodlę się!...
Otworzyła książkę, otarła łzy. Babka mówiła jej często, że modlitwa uspakaja. Przerzucała kartki, szukając modlitwy „W ciężkiem zmartwieniu“.
Znalazła ją, a po przeczytaniu, nagłym ruchem książkę zamknęła.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po chwili sięgnęła po małą szkatułkę, stojącą na biurku. Przyciskając inkrustacyę, otworzyła wieko.
W głębi zażółcił się zwitek papierów zapisanych energicznem a mimo to dziecięcem pismem. Zaczęła starannie rozkładać przed sobą kartki manuskryptu. Na czele widniał napis:
„Mój pamiętnik“.
Poniżej:
„Siostrze mojej, Helenie, gdy dorośnie“. Helena, oparłszy głowę na dłoni, czytać zaczęła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.