Hrywda/Czerwiec
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrywda |
Wydawca | Księgarnia M. Arcta |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Józef Filipowicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Z Hrywdy codzień ubywało ludzi. Młodych parobków wcale już widać nie było, niknęły kobiety zdrowe, dziewczęta; nawet psów słychać nie było.
Na ulicy tylko baby stare zostały, na polach dziady niedołężne, w karczmie wieczorem tylko pijaki z profesyi, a nocą z pastwisk ściągały się dzieci małe.
Napróżno do chat codzień kołatał Korniło Huc, na robotę do dworu wołając.
Pozostali przyjmowali go drwinami.
— Możemy i ciebie, i twego pana do siebie nająć, bo i nam nie grosza, ale rąk braknie.
Tak mu odpowiedział Sacharko Hubenia pewnego ranka.
— Pojechali już twoi?
— Dzisiaj w nocy.
— To i babę twoję zabrali?
— Nie. Łucysię Makuszanki zgodzili. Byli by Hannę przyhołubili, ale szelma uciekła. Niechno się na jesieni pokaże!
Odszedł, klnąc, a Korniło swą ścieżką do dworu poszedł, a za nim ruszyli jego wszyscy z chaty.
Tak i Hubeniów chata opustoszała.
Wybierali się tejże nocy, i rwetes panował okropny.
Na wóz zładował Kalenik chleb i kosyworeczek z jadłem, garnek i dzbanek na wodę, zatknął w półkoszek siekierę, grabie, widły, i wór sieczki dla klaczy.
Na sieczce tej położył się Sydor i Kiryk, a parobek uczepił się drabiny i, pół siedząc, pół stojąc, wyjechał na ulicę.
Nawoływali czas jakiś do Sacharka, różne mu polecenia dając; on do nich krzyczał, przypominając, by łyk na postoły nadarli; Tatiana zalecała, by garnka nie stracili; Kiryk jej piskliwy głos przedrzeźniał, a wreszcie oddalenie przerwało rozmowę.
Zatrzymali się przy chacie Makuszanki, i Kalenik po Łucysię wstąpił.
Gotowa już była do drogi. Matka ją odprowadziła do wozu, dała węzełek szmat i strawy, poleciła Sydorowi.
— Kumie, sokole! Nie ciągnijcie z niej pracy nad siły, bo zapamiętała bez miary. A jakby febry dostała, to jej tam na mękę nie trzymajcie. Ostatnie to moje i jedyne. Tak wam oddaję, jak oko z głowy.
— Dosyć gadać! Nic się jej nie stanie, — burknął zaspany Sydor.
— I chłopcom nie dajcie jej skrzywdzić, nie dajcie przekpiwać!
— Ty głupia, albo to mnie ojciec dopilnuje? — zaśmiał się Kiryk. — Tak jej wezmę i kosą nogi podetnę.
Łucysia cichutko ulokowała się na przodzie wozu, u kolan Kalenika, a on jej nieznacznie kożuch swój podesłał.
Ona się niczego i nikogo przy nim nie bała.
— Ostańcie zdrowi, matko — rzekła.
— Szczęśliwie, doniu, szczęśliwie! — płacząc, zawołała stara, i do Kalenika się zwróciła:
— Sokoliku, a nie hańbujcie nią!
— Bądźcie spokojni. Nijaka się jej krzywda nie stanie. Zdrową odwiozę! Na dobranoc wam!
Wóz ruszył. Kiryk wnet zaczął dziewczynę nogami kopać, ale Kalenik się nasrożył.
— Porzuć! — groźnie i lakonicznie krzyknął. — Sydor już spał, szkolnik uczynił tożsamo. Jechali nocą cichą i jasną, i nie gadali do siebie. Parobek niedbale trzymał lejce i machinalnie biczem krzaki przydrożne smagał, zapatrzony przed siebie; dziewczyna, oparta o jego kolana, zasypiała pomimo trzęsienia wozu.
Coraz ciężej wspierała się na nim, coraz śmielej, aż nareszcie głowę odrzuciła bezwładnie, i oddychała równo i cicho, we śnie bezpieczna.
Parę razy spojrzał na nią. Opadła jej chustka z głowy, i złote włosy odsłonięte muskał i gładził wiatr.
Jemu jakoś tak dobrze było, jakby trzy doby próżnował, spał i słodką wódkę pił, i słoninę łyżką jadł.
Zapalił fajkę i zcicha podśpiewywał.
Droga umykała z przed nich, a on w ciężkiej swej głowie rachował czas, co go dzielił od jesieni.
Rachował i rachował, ale do ładu dojść nie mógł, więc dziewczynę trącił.
— Czuj, Łucysia! wiesz ty, ile mamy do Piotra Niedziel? — spytał.
— Będzie cztery — odparła, oprzytomniawszy.
— A od Piotra do Spasa?
— Oj pewnie ze sześć!
— A potem do Splenia tydzień.
— Co ty rachujesz? — zagadnęła zdziwiona.
— Ile Niedziel do Bogosława!
Zarumieniła się radośnie, a on, nie patrząc na nią, dopowiedział półgłosem:
— Bogosław — swaty rozesłał.
— Jeszcze szmat czasu, szmat! — szepnęła.
— I szmat roboty.
I znowu umilkli. Ona poczęła myśleć, że bodnie jej jeszcze niepełne, i że wstyd mieć będzie ze swą mizerną chudobą przy dostatkach Tatiany; on się zmarkocił myślą, że wesele Sacharka opróżniło zapasy i grosze; że dużo, dużo potu trzeba i mozołów, zanim zbierze kilkadziesiąt rubli na swoje gody.
Tak sobie plan snuł: Sacharka zostawi przy domu, a sam na zarobki się rzuci. Do dworu z kosą, do lasu z siekierą.
Teraz żałował, że się wiosną na „flis“ nie zgodził, ale się lękał daleko odchodzić.
Trus był zawsze.
Łucysię nowe skrupuły opadły:
— Swarliwa, powiadają, wasza Tatiana — rzekła.
— At! jak wszelka baba. Nie dośpi, nie doje przy robocie, to i krzyczy! Jak Sacharko raz, drugi obije, to tę rezykę straci.
— Nie bił jeszcze? — zdziwiła się.
— Nie. Z początku łaską i dobrocią! Wczoraj nawet, jak Mokrenię oparzyła, a ojciec począł łajać, to na ojca się wyzwierzył. Tymczasem spokojnie.
— Ona będzie silniejsza ode mnie!
— To co? Ciebie nie zagabnie, bo jej nadto samej ciężko! Będzie ciebie szanowała!
— Taki mi strach!
— Czego? Plecy moje szerokie. Zakryję ciebie, i takiego, Boh me, ubiję, ktoby cię zagabnął.
Przez księżyc przemykały chmurki małe jak białe gołębie; wjechali na most wysoki nad rzeką, ujętą z obu stron groblami.
Kalenik biczyskiem naprawo wskazał.
— Ot i Perechreście! — rzekł.
— Wielkie ono.
— Cały świat. Końca ja nigdy nie widział.
Niewyraźnie czerniały obszary traw, gwarne od mnóztwa błotnych śpiewaków; biła od tych łąk świeżość i surowa woń wilgoci, opary się nad niemi nizko słały.
— Ty tutaj nigdy nie była; ja już jedenasty rok koszę, i wszystkie wychody znam, i wszystkie „zajmiska“ na pamięć.
— To zawsze w jednem miejscu kosisz?
— Każdy, jak dobrze trafił, z roku na rok wraca. Nam dobrze się udało!
— To na połowę kosisz?
— Nie, na trzeciak. Dwa stogi żydowi, jeden za robotę. Trzy ruble gotówką płacą, a potem jego część zimą do dworu odwieźć trzeba, zanim moją zabrać pozwolą. A ja nigdy nie odwożę, bo wszystko kupuję, com zrobił. Towaru szmat!
— Ciężko! — szepnęła z ubolewaniem.
— Nie poradzisz, kiedy mus — odparł ze spokojną rezygnacyą.
Żywot go nauczył ciężary dźwigać: nie buntował się, ani narzekał. Uchodzony był i wciągnięty do bezustannego trudu, jak ta jego klacz gniada do chomonta i hołobli.
Łucysia go pierwsza pożałowała może w życiu, bo aż się zdziwił na jej ton żałosny.
— Za twoje staranie i cichość panowanie tobie należy, taj odpoczynek!
Ruszył obojętnie ramionami.
— Ja nie pan, żeby panował, ani żyd, żeby odpoczywał! — mruknął, raczej dotknięty jej dobrą intencyą, niż wdzięczny.
I począł biczyskiem mijane łąki wskazywać.
— To Syluków zajmisko już skoszone. Siemienista (liczna) chata! A ot Chrynów zalała woda, i do Spasa nie skończą.
— A koło nas swoich nie będzie?
— Czyruków Tychon co roku kosi.
Łucysia umilkła, rozejrzała się po niebie.
— Ot i dzień! — zauważyła.
— A cóż! — W Pietrówkę noc, a w Filipówkę dzień jednaki.
Senność ją znowu morzyła. Usunął się trochę.
— Przyłóż się, i zaśnij! Jeszcze daleko. Namordujesz się do syta! Nie trzeba mi kożucha. Umyślnie go zabrałem dla ciebie.
Zwinęła się w kłębek u jego nóg i zasnęła.
On na drogę teraz musiał uważać, bo zjechali z grobli między łąki, i krążyli wśród trzęsawisk, zygzakiem, po mostach z faszyny, niczem nie przysłanej, po pomostach z nieobrobionych kłód, po torfach powleczonych skorupą darniny, po krzakach, wśród łóz wysokich.
Rozbudził się Sydor i Kiryk, a i ludzi spotykali coraz więcej. Robota szła w całej pełni, roiły się łąki pracownikami. Tam kosili, tam wywlekali siano na wyższe miejsce, tu i tam z szałasów ognisko dymiło, uwijały się kobiety; to znowu ściągano wołami kopice na stogi, i ludzie się tam krzątali gorączkowo. Gdzie byli Hrywdańcy, tam wóz stawał, i rozmawiano, nie przerywając roboty.
— Jak tam w domu? Zdrowi? A dzieci całe? Co słychać?
A Hubenie, zaspokoiwszy ich ciekawość, rozpytywali:
— A jak siano pokazuje? Dużo wody? Czy prędko skończą?
Wóz ruszał, za nim rzucano dobre życzenie, i znowu dzwoniły kosy w ciszy.
Zajeżdżali w coraz większą głuszę.
Nareszcie około południa zatrzymali się przy dębie koszlawym, do którego przylepiony tkwił szałas z łozy i kołków.
Kalenik zaraz klacz odprzągł, spętał i w trawie zostawił, a tymczasem Łucysia tobołki z jedzeniem z wozu dobyła, a Sydor z Kirykiem szałas obejrzeli.
Pokazał Kalenik dziewczynie opodal rów, pełen rdzawej wody, zkąd czerpać miała do garnka, urąbał łozy na paliwo, wziął zaraz kosę i oczyścił z chwastów i szuwarów plac wokoło.
— A pilnuj się gadziny! — ostrzegł ją.
Potem oczyścili wnętrze szałasu, na dach narzucali gałęzi i trawy, wnieśli do środka swe zapasy, odzież i narzędzia, i było po całym porządku.
Poszli zaraz z kosami do roboty, a dziewczyna warzyła postny barszcz z kaszą, i cicho było znowu.
Z traw wznosiły się roje komarów. Były duże i rude, małe i czarne, były tak drobne jak szpilki łebek, a każdy zgłodniały rzucał się na pastwę, na krew świeżą. Okrywały twarz i ręce, cięły przez bieliznę, zasypywały oczy.
Sydor i Kiryk klęli, Kalenik w milczeniu rzadko się nawet opędzał; wody mieli po kolana, ilekroć się ześliznęli z kępy.
Po godzinie zatrzymali się i wrócili do szałasu na obiad.
Upał był wielki, więc koszule ich mokre były od potu, a twarze obrzękłe od jadu owadów i okrwawione.
Zjedli szybko strawę bez omasty, którą woda z rowu zaprawiała smakiem i wonią rdzawą i stęchłą, zagryźli chlebem, zakurzyli starsi fajki, Kiryk papierosa, i chwilę spocząwszy, wrócili do pracy.
Kosili jeden za drugim i Kalenik przodował, szerokim rzutem potężnych ramion zrzucając trawę na wał.
Posuwali się powoli i stopy ich zostawiały na łące jakby dwie ścieżyny równoległe.
Zpod szerokich kresów kapelusza pot się toczył na ręce, na kosę, na ziemię, muskuły się prężyły jak postronki, a ilekroć który wydostał nogi z wody, widać było uczepione do łydek czarne, chciwe pijawki i pasemka krwi zmieszanej z zielonawym szlamem.
Do komarów przyłączyła się mikroskopijna „meszka“, i nalatywała do nozdrzy i ust, upał zapiekał gardła, a oni szli ławą, w ścieżynę po sobie rzucając obojętnie i krew, i pot i wszystkie siły.
Kosili tak aż do zmierzchu, wcale się nie odzywając, i przystając tylko dla wyostrzenia kosy; aż gdy im słońce uciekło, odprostowali się z głuchem stęknięciem.
Od szałasu ogień ku nim zalatywał i dym; ale oni się nie kwapili i, idąc powoli, rozmawiali apatycznie.
— Za dwa tygodnie nie skończymy! Ja już całkiem ustałem! — skarżył się Kiryk nowicyusz.
— Poczekaj — jutro ci mocy przybędzie! — pocieszał go filozoficznie ojciec.
A Kalenik kosie swej się przyglądał, i niechętnie mruczał:
— Szelma żyd oszukał na żelazie! Trzeba klepać, bo krzywe.
— Wiadomo, głupiemu tak zawsze! Niechby mnie spróbował oszukać! Ja zeszłego roku godzinę przy kowalskim wozie stał, targował, nic nie kupił, a trzy najlepsze do domu przyniósł. Ot jak! — zaśmiał się Sydor.
— Udało się — mruknął Kalenik.
Łucysia już miała wieczerzę gotową, ale oni ledwie jej tknęli. Pokładli się w szałasie, nakryli siermięgami, i posnęli jak drewna, na Kalenika resztę zdając.
On klaczy dopatrzył, i na noc do dębu uwiązał, on drzew urąbał, a potem przy ogniu począł kosę klepać, rozmawiając z Łucysią.
— Postoły masz?
— Nie.
— To ci splotę, bo pojutrze z grabiami pójdziesz. Czemu się spać nie kładziesz?
— Boję się gadziny.
— Ot, durna! Gad do ognia nie przyjdzie.
— Straszno czegoś.
— Czego? Byle ogień. Wszelkie złe dymu się boi, i wilk, i wiedźma, i „ci“, spij!
— A ty?
— Ja jeszcze kosę naklepię, taj legnę!
Ułożyła się niedaleko niego, i nim zasnęła, widziała jego pochyloną twarz, i jasne kudły, i ręce pracowite, wystukujące młotkiem w ostrze, i okaleczałe bose nogi — i tak ją sen wziął.
Gdy on wreszcie o spoczynku pomyślał, ujrzał, że jej twarz odsłoniętą cięły komary. Więc go żal ogarnął, i okrył ją połą swej siermięgi, a sam obok legł, i tak, jedną świtą przykryci, zasnęli bez złej myśli, bez żadnych pragnień, oprócz spoczynku.
Na trzeci dzień i ona z nimi poszła. Wywlekali z Kirykiem pokosy na suchsze miejsca, suszyli, składali w kopice. Z pośpiechu nie warzyli nawet strawy, posilali się chlebem i cebulą, odpoczywali w południe, pracowali w nocy, by skwaru uniknąć.
Zczernieli, i skóra im pękała na karku, a nogi od wilgoci się raniły; ale ich tępej energii nic nie mogło zwojować.
Coraz dalej byli od szałasu, i coraz gorączkowiej pracowali.
Zdarzyły się też nieszczęścia. Raz klacz zginęła, i ledwie o milę ją odnaleziono po całodziennej trwodze i przeszukiwaniu wertepów łozy. Drugi raz gadzina ugryzła Kiryka, i żeby nie sąsiedztwo Czyruka, przepadłby chłopiec.
Ale czarodziej kosił opodal, i po użyciu ziół przezeń danych opuchlina zeszła, i gorączka opadła. Był jednak tak słaby i przelękły, że odtąd ani grabić, ani kosić nie chciał.
Aż wreszcie pewnego dnia zginął Kalenik. Sydor z Łucysią rozpoczęli pierwszy stóg składać, a parobek sam kosił owego dnia. O południu zaczęto go wołać bezskutecznie.
— Zasnął! — zdecydował stary.
Ale dziewczynę nieokreślony niepokój trapił. Jedząc, wyglądała i nasłuchiwała.
— Didu! — ozwała się — nie może to być, żeby on przy robocie zasnął. Uchowaj Boże, nieszczęścia!
— Jakiego! Detyna on, czy baba pijaczka! Żeby i wilki opadły, toby się nie dał. Szelma zhultaił, i basta!
Dziewczyna umilkła, ale po chwili wróciła uparcie do swego przypuszczenia.
— Boh me, jemu coś złego się stało! Pójdźcie, didu, zobaczcie!
— A gdzież on został?
— Ot tam za łozą słyszałam niedawno, jak kosę ostrzył.
— To i ja tam nie pójdę, bo zagrzązko na moje stare nogi.
— To ja pójdę!
— Idź, kiedy ci życie niemiłe.
Łucysia zakasała spódnicę i pobiegła.
O wiorstę to było. Skakała z kępy na kępę, kalecząc nogi na ostrych szuwarach. A niepokój aż jej piersi rozpierał.
— Kalenik, ho, Kalenik! — krzyczała ile sił.
Ale jej nikt nie odpowiadał.
Zaczęła wreszcie płakać z bólu, zmęczenia i desperacyi, ale rwała się naprzód nieustraszona.
Odkryły jej wreszcie łozy widok na płaskie, bawełnianką pokryte błoto. Parę pokosów leżało świeżych, dalej — nic.
— Kalenik, ho, Kalenik! — łkając, wołała.
Słońce jej biło w oczy, a pot i łzy mąciły źrenice, więc przesłoniła czoło dłońmi, i spojrzała ze zgrozą przed siebie. A wtem między trawą coś się zaruszało, coś plusnęło.
Poskoczyła tam, i wrzasnęła okropnie.
Z pod ziemi, z wody i błota wyzierała mułem oblepiona twarz Kalenika.
Po szyję tkwił, i tylko dwie jego ręce konwulsyjnie trzymały się kępiny, w którą palce grzęzły, i która lada chwila się oderwie.
Wokoło niego była jakby studnia rozgrzęzłego mułu, jakaś głąb’ bezdenna, ślizga, — przepaść torfowa.
Bywają na błotach takie okna, piekielne pułapki, zdradliwie trawą pokryte. Parobek tej nie zapamiętał, nie spodziewał się, i wpadł nagle, zapewne głową na dół, straciwszy równowagę i przytomność.
Muł go oślepił, napełnił mu usta i uszy. Nie widział nic, ani wołać mógł; instynktownie na wierzch głowę wydostał, uczepił się kępiny, probował się wydźwignąć, oderwał ją swym ciężarem; znowu dał nurka, znowu za drugą się chwycił, i tak zawieszony w gęstej cieczy, uczepiony źdźbła marnego, Bóg wie, ile się czasu męczył. Widać było po jego strasznej twarzy, po siności rąk, po grozie oczu, że ani samowiedzy, ani sił już nie miał.
Na widok Łucysi począł połykać muł, ksztusić się, coś bełkotać.
Ona, zmartwiała i niezaradna, łamała dłonie, krzycząc w niebogłosy ratunku.
Aż wreszcie z gardła Kalenika wydarł się jeden wyraz zrozumiały:
— Pas, pas!
Rzuciła się tu i tam, czegoś bezprzytomnie szukając, wreszcie spostrzegła na pokosie pas jego krasny, który zapewne zdjął k’woli swobody ruchów.
Porwała go, i rzuciła mu, a on, ostatnim wysiłkiem, chwycił go zębami.
A wtem mu ręce się rozprzęgły, i znowuby dał nurka, gdyby nie ten pas.
Łucysia jedną ręką trzymała go, drugą uchwyciła się łozy, i tak całą mocą ciągnęła do siebie topielca — za szczęki. Mocowała się z topielą sama, bo on małoco pomagał, zupełnie osłabły.
I tak go wywlokła na „grad“, i sama padła, wyczerpana.
Kalenik leżał z odrzuconemi ramiony, i pas wciąż w zębach trzymał, aż go porwała czkawka i wymioty mułu, który połknął.
Wody nigdzie nie było blizko, więc mu Łucysia nawet pomódz nie mogła, i tylko, usiadłszy nad nim, zanosiła się od płaczu.
Wreszcie trochę przyszedł do siebie, rozejrzał się i spytał:
— A gdzie kosa?
Kosy nie było. Pożarła ją ta głąb’ torfu, i szczęściem, że nóg i rąk o nią nie pokaleczył; ale tej pociechy on nie czuł.
Dźwignął się, i począł biadać.
— Moja dola! Przepadła kosa! Co ja nieszczęsny pocznę teraz? Całkiem zginę.
I szukał jej, ryzykując raz drugi wpaść w to okno piekielne.
O podziękowaniu Łucysi wcale nie pomyślał.
Ona też zaczęła lamentować.
— Do czego twoja koszula podobna! I ługiem jej nie odpiorę. Choć ją „starcowi“ (ubogiemu) dać. Pójdź do szałasu i zmień ją. Namoczę, póki mokra!
Odciągnęła go wreszcie od poszukiwań kosy; starannie zwinęła pas — i poszli.
Sydor na widok synowca usta otworzył.
— Ciebie gdzie czort wodził?
— Licha jego mać! Kosę utopiłem!
— Nie może być! Ty, durniu, gdzieś rozum miał i ręce? Jak świat światem nie słyszano, żeby ludzie kosy topili. Będę ja ci dwie na jeden sianokos sprawiał? Ty niedołęgo! Tfu! Jak udał się bałwan, to cały!
Kalenik, zbiedzony, pokorny, zawstydzony, powlókł się do szałasu. Klątwy stryja goniły za nim.
Cała Hrywda wiedzieć będzie o tej kosie, a jego taki srom ogarnął, że począł przeklinać Łucysię, iż mu się utopić nie dała.
Chorąży, co sztandar wypuści z rąk — nie czuje się bardziej upokorzonym, niż ten chłop, gdy wracał z próżnemi dłońmi.
Złajał go stryj, wydrwił Kiryk: on rozjuszył się wreszcie — i napadł na Łucysię przy wieczerzy, o byleco, żeby swe rozdrażnienie spędzić.
Odtąd wtedy tylko był spokój, gdy byli każde zosobna; przy spotkaniu wybuchały zaczepki i swary.
Wreszcie pewnego dnia dziewczyna uciekła, nie mogąc znieść takiego życia.
Nie znając drogi, biegła przed siebie, zcicha płacząc, ludzi spotykanych mijając bez słowa, bez odpowiedzi.
W najgorszy upał uciekła, więc długo iść i prędko nie mogła.
Rachowała, że już daleko uszła, gdy w tem tentent koński się rozległ, a zaraz potem znajomy głos Kalenika:
— Gdzie-to ty się wybrała? Stój!
Zmartwiała ze strachu. Stanęła i wyciągnęła przed siebie dłonie, jakby się już od razów zasłaniała.
— Nie bij, nie bij! — jęczała.
On oklep na klaczy jechał, i przed nią się zatrzymał
— Co z tobą? W pół roboty rzucasz — zaczął, ciężko dysząc, ale bez przekleństw i bicia. — Nijakiej ci krzywdy nie zrobiliśmy, a ty uciekasz jak od Tatarów. Chcesz nam wstydu narobić, że od nas uciekają, jak od cholerników. Powiedzą ludzie, żem ci krzywdę uczynił — a jaż choć rękę do ciebie wyciągnął, jaż choć paskudne słowo ci powiedział, jaż popatrzał, jak nie należy? To ty za to taka dla mnie? Idź, jak chcesz, ale z tego tobie złe wyjdzie: ludzka obmowa!
Łucysia opuściła ręce i płakała.
— To ty mnie nie łaj! — szepnęła.
— Tfu! Jaki czort! Ty królewna, czy panienka ze dworu?
— Ty mówił, że nie będziesz łajał.
— Nu, mówił. To zapomniał — i co! Trzeba było zaraz przypomnieć.
— Kiedy mnie taki żal porwał, i wstyd.
Zawrócił, a ona szła za nim.
— Tobie żal i wstyd, a mnie co? Robotnik to z chłopca, albo ze starego? Tydzień nie upłynął, a ja sam został z kosą, a ty druga z grabiami. Toż ja bez ciebie tutaj przepadnę!
— Nie biadaj, zrobimy i we dwoje wszystko — pocieszała, dumna z jego ufności.
— Nie uciekniesz?
— Nie. Choć do Pokrowy zostanę.
— Ja dumał, że ty nie całkiem szelma!
Wróciła tedy, i odtąd znowu była zgoda.
Hubenie, wystraszeni jej buntem, przestali wymyślać.
— Wiadomo: babę latem trzeba głaskać! — zdecydował Sydor.
W sobotę wieczorem złożono naradę.
Sydor z Kirykiem na całą noc ruszyli do Hrywdy po prowianty, i by się w domu rozejrzeć. Kalenik i Łucysia zostali, by sąsiedni kosiarze nie ukradli siana.
Całą Niedzielę parobek w chaszczach łozę na łyka obdzierał; dziewczyna, uprawszy bieliznę, poszła w krzaki, gdzie kaczek młodych roiły się mnóztwa.
Uchwyciła ich kilka. Kalenik hukał do niej niekiedy, aż wreszcie poczęli do siebie śpiewać jednę z tych pieśni od łez smutniejszych, od żywota — dłuższych.
Nagle doleciał parobka jej okrzyk.
— Oj, Boże mój — co to?
— Co tam? — spytał, myśląc, że się z wilkiem spotkała.
— Chodź-no, zobacz! Co to?
Poskoczył. Dziewczyna stała na małej, grzązkiej łączce, otoczonej olchą czarną — wskazała mu palcem coś jakby sznur zwieszony z jednej gałęzi.
Podszedł, spojrzał, i cofnął się, żegnając i plując.
U gałęzi za ogon wisiała — zabita gadzina. Czarno-żółte jej ciało sztywne było i oślizłe. Paszczę miała otwartą i drewnianemi widełkami rozszerzoną — język z niej wyzierał, a po nim sączyła się kroplami jakaś ciecz kleista, spadając na ziemię. A na ziemi leżał kawał chleba, a na nim trojak miedziany zaśniedziały i cieczą tą oblepiony.
— Co to? — spytała Łucysia bardzo blada.
Parobek przerażone oczy wkoło obrócił.
— Cyt! — szepnął — to znachorskie sztuki. To na kogoś zaklęte!
Łucysię lęk okropny zdjął: uciekła, nie oglądając się, ani krzycząc.
Kalenik pozostał długo, i ledwo wieczorem wrócił. Rozmawiali szeptem po wieczerzy.
— Widziała ty, jak ten chleb się wił, by żywy; słyszała ty, jak on stękał, jak człowiek śmiertelny?
— I Boh me! Ja widział i słyszał. Tak myślę, dopilnuję kto po to przyjdzie; choćby i trzy dni siedzieć — wytrzymam. Aż oto w sam zachód słońca przyszedł Oksenty Czyruk, gadzinę odwiązał, ów chleb i trojak zabrał w chustkę — taj poszedł.
— Bożeż mój? Naco to jemu! Toć grzech tak chleb bezcześcić!
— Wiadomo, że grzech. To też taki znachor nigdy swoją śmiercią nie umiera.
— Mohe? A jakże?
— „Ci“, jego biorą żywcem!
— O, Jezu! — wrzasnęła, przysuwając się do niego.
— Boh me! Mnie opowiadał taki, co to widział: mój „did“ nieboszczyk.
A było to z dziadem tego Czyruka; był on taki sam jak ten — „znający“!
Jak zaczął umierać, tak cała chata ze strachu uciekła: tyle on wył i ryczał, na obrazy pluł, Boga przeklinał.
Wziął się tedy mój „did“ na „ryzykę“, włożył chomont na głowę, i poszedł do tej izby. To przez ten chomont co nie widziane widział, a sam zniknął. I widział, że „tych“ było z tysiąc, i tak go włóczyli po chacie, i bili, i dusili całą noc. Aż, jak kur zapiał, tak z niego przez gębę duszę wywlekli, i zabrali ze sobą, a tylko jeden został, i w niego, w tego trupa się schronił. To jak rankiem znaleźli onego martwym, ubrali go, włożyli w trumnę, duchowny zaczął śpiewać, kropić święconą wodą, baby jęły zawodzić, a „tego“ dziad mój wciąż widział przez oczy nieboszczyka, jak się od śmiechu zanosił, że go tak honorują!
Włożyli na wóz, i powieźli, a wedle Potapowych Krzyżów stanęli, i odkryli trumnę do ostatniego pożegnania.
I bacz — w trumnie tylko płótno było i wióry — a ciała nie. Tak prędzej wieko narzucili, żeby się posłuch nie rozszedł, i tak pustą w dół zakopali.
— Bożeż mój! — zaszemrała Łucysia, w około się oglądając. To i z Czyrukiem tak będzie?
— A tak.
— To on po ojcu znajomość wziął?
— Nie. Chłopa tylko baba może nauczyć, a babę chłop. Tak jego nauczyła jego ciotka, owego córka, a on pewnie „niewiastce“ (synowej) sekret zostawi.
— Uchroń, Boże, mnie!
— Nie. Nie zadawać ty uczynę będziesz, ani uroki rzucać, ino na mojem polu lny białe zbierać, zdrowych chłopców mi rodzić, taj smaczny chleb rozczyniać. Będziesz ty przed Bogiem i ludźmi dostojna — moje ty złoto!
Dziewczynę strach odleciał. Wieczór był cichy i duszny, odpoczynek całodzienny ich rozmarzył oboje. Parobek objął ją w pół i do siebie pociągał. Opierała się słabo i w milczeniu. Morzyła ją jakaś senność leniwa, jakiś smętek dalekich dobrych nadziei!
Już ją u piersi swej miał i ogarniał coraz silniejszym uściskiem, gdy w tem niebiosa sine przeciął zygzak gromu, i olśnił ich przeraźliwie białą jasnością. Zerwali się na równe nogi.
— Burza idzie. Ja myślałem, że takie upały bez „okazyi“ nie miną! Popłynie siano z trzech dni!
Wicher się zerwał i zahuczał; raz i drugi padł grom niedaleki, i widać było przy błysku, że chmura czarna prędko obejmowała całe niebo.
— Będzie ulewa straszna — rzekł Kalenik.
Skryli się do szałasu, bo spadły pierwsze krople, i wicher z nóg walił.
— Popłynie siano, popłynie! I stóg, co nie zwierzchniony, do spodu przemoknie. Posiedzimy tu miesiąc!
Teraz ulewa zamieniła się w potop.
Przez dach z trawy do szałasu lały się strumienie na ich plecy, bielizną osłonięte. Odzieżą nakryli kosy i siekierę, a Łucysia resztki chleba i krup. Sami zaszyli się w kąt, i cierpieli. Noc tak przeszła bez snu — w wodzie. Nad ranem Kalenik wyszedł na świat, i ręce desperacko wbił w kudły. Łąki, jak okiem zajrzeć, stały pod wodą, pokosy zgmatwane pływały, do brudnych szmat podobne.
— Ot i przyszło na lichy koniec mnie! — zamruczał. Nie będzie siana!
Łucysia dzwoniła zębami, stojąc za nim. Daleko więcej od klęski chłopa zajmował ją namysł: jak ogień rozłoży z mokrej łozy i przesiąkłych wilgocią szuwarów.
— Kalenik, daj zapałkę! — rzekła.
— Idź do djabła! — burknął.
Przestraszona usiadła w kuczki przy wczorajszem ognisku, i bezmyślnie patrzyła na zalany popiół i węgle.
— Co ja jemu dam na obiad! — troskała się.
Parobek tu i tam jak błędny chodził.
— Żeby na nich choroba! — zaczął. Porzucili mnie tu samego, a oni szelmy w chacie panują! Bodaj ich wilki wzięły! Co ja tu za radę dam!
Wziął grabie, i, brodząc po pas w wodzie, łowił pokosy, rękami je wynosił na wzgórek, roztrząsał do słońca, które nagle wyjrzało i dopiekało siarczyście.
Potem i Łucysię zawołał:
— Porzuć garnki, chleba zjemy! Trza kraść własne siano, bo z tej spiekoty, ani chybi, znowu deszcz wyjdzie!
Mokli więc znowu dzień cały, na żer pijawkom i komarom. Dziewczyna zgarniała trawę; parobek w wiązki składał i na plecach wynosił. Słońce piekło tak, że parowały im koszule przemokłe, że pot im oczy zalewał. Na pomoc nikt nie przybywał, a tu jeszcze wieczorem schłostała ich powtórna ulewa. Trawa, na upale już wyschła, zamokła znowu; niekoszoną łąkę zalało.
Jedząc wieczorem resztę spleśniałego chleba, byli tak zmęczeni i zdesperowani, że nic do siebie nie mówili, a ręce i nogi drżały im od wysiłku niezmiernego.
Łucysia cierpliwa ocierała szmatą krwawe ślady pijawek; parobek chwilami zasypiał, żując chleb, i chyląc się na wilgotną ziemię.
Aż wreszcie w nocy Sydor i Kiryk wrócili.
Makuszanka przysłała córce słoniny kęs, w prowiantach Hubeniów znalazła się flaszka z wódką, i nowin furę przywieźli. Odzyskali więc wszyscy rezon, i nazajutrz na cztery pary rąk robota poszła inaczej.
Ale deszcz się na nich uwziął. Plażył codzień, wody przybywało w oczach.
Tydzień mordowali się bezskutecznie, rozpoczynając co ranka wczorajszą robotę, poraz dziesiąty rozrzucając złożone kopice, klnąc, to zacinając się w upartem milczeniu wściekłości na moc od ich sił większą.
Już dwa tygodnie było tej męki, a jeszcze połowa łąk stała nietknięta.
Spaleni od słońca, brudni, obrośnięci, w bieliźnie od mułu czarnej, uwijali się często do samej północy.
Głosy im pochrypły, nogi do ran powyżerała wilgoć; zawsze chudzi, teraz do tyczek byli podobni.
I tak ubiegł trzeci tydzień.
Przyprowadzono z Hrywdy woły i sanie. Kosili zupełnie w wodzie, a woły wywlekały na saniach trawę z moczaru. Żeby policzyć ich pot, toby te stogi, co rosły, gorzkie i słone być powinny. Czwartego tygodnia, zaniepokojony, przyszedł pieszo Sacharko, i przywlokła się Makuszanka, ulitowawszy się nad córką.
Po lamencie nad jej mizeractwem wzięła od Łucysi grabie, a jej kazała spocząć; ale dziewczyna się zbuntowała, i nie chciała ustąpić.
Choć rąk i kości nie czuła, wstyd jej było to okazać, by jej Kalenik „hultajem“ nie nazwał.
Matka z żałości przeszła wnet do gniewu. Dostała Łucysia grabiami po plecach, potem poczuła twardą pięść matki, ale pomimo to postawiła na swojem.
Grabiły więc obie: stara głośno wyrzekając, młoda płacząc; grabili i mężczyźni.
— Żeby na Piotra do domu wrócić! — myśleli i mówili wszyscy.
Aż wreszcie ściągnięto kopice na ostatni stóg. Wysłał mu fundament Kalenik z chrustu i kołków, i zaczęto składać. Rósł szybko, a skwar napędzał chmury, co znowu biegały po niebie niespokojne, jakby się nawołując, szukając, śpiesząc, by robotę zmarnować.
Wsadzono Łucysię na górę, i rzucano jej wiązki tak prędko, że czasem tchu jej brakło, i ginęła w sianie.
Zwijali się na wyścigi, kto więcej, kto wyżej, rzucając wraz z sianem żarty dziewczynie, której krasna spódnica migała jak kwiat.
Stóg się zwężał ku górze. Chmury opadały na słońce; począł wiatr targać siano z wideł, i grom daleki bił jakby werbel na burzę.
Ale chłopi już żartowali sobie z ulewy.
Sacharko po każdym grzmocie gwizdał.
— Bębnij i graj — czartu muzykę! — śmiał się.
— Złaź, Łucysia! — krzyknął Kalenik.
— Widły ci dam! — dodał Kiryk ze śmiechem.
Dziewczyna zawahała się sekundę — i skoczyła.
Kalenik ją w powietrzu utrzymał, i postawił na ziemi.
— Na, pij! — rzekł, podając dzbanek z wodą. Dałbym ci wódki: takeś się dobrze sprawiała!
Czerwona była jak upiór. Podziękowała mu za pochwałę uśmiechem wesołym, i piła chciwie.
Mężczyźni skręcili długi sznur z siana, i przerzucili go przez stóg na krzyż. Był więc i od wichru bezpieczny.
Teraz otarli rękawem uznojone czoła — odetchnęli.
— Dał Bóg skończyć! — rzekł Sydor.
Sacharko z Kirykiem zaintonowali pieśń żołnierską; kobiety obładowały się grabiami i dzbankami; Kalenik wziął woły na sznur i poszedł za nimi.
Wicher rzucił ku nim skrzydło chmur pędzących cwałem, ale deszcz, jak przez swawolę, ciskał tylko pojedyńcze, wielkie krople.
— Na suche bory! Na suche bory! — mówi doń Sydor, już lekceważąco.
Po miesięcznem obozowisku mało co było do zabrania.
Wpakowano w wóz wielką cechę z sianem dla cieląt, pęki łyka, narzędzia, napół zgniłe szmaty.
Usadowił się na nim Sydor z Makuszanką, Sacharko i Kiryk. Kalenik miał woły prowadzić — dla Łucysi nie było miejsca.
— To nic — rzekła — pójdę pieszo.
— Zabłądzisz! — krzyczała matka.
— A jaż gdzie będę! Pójdziemy razem! — odparł parobek, krzesząc ogień do fajki.
Pojechali tedy, a ci niestrudzeni szli bez sarkania ani protestu.
Na długim sznurze popędzał Kalenik przed sobą woły, w milczeniu ćmiąc lulkę. Łucysia nie odstępowała go, trwożna, bo tymczasem noc zapadła czarna i ponura. Turkot wozu się oddalał, a wreszcie ucichł zupełnie. Po łąkach wołało ptactwo, migały błędne ogniki, czasem wilki zawyły.
Droga była pusta, bo Hubenie wracali ostatni z sianokosu, i Perechreście już ciche będzie aż do zimy.
Jak czerwona skierka świeciła fajka Kalenika; nie odzywał się do dziewczyny, tylko od czasu do czasu wołom wymyślał.
Nareszcie skierka zgasła. Wsunął fajkę w zanadrze, splunął i stanął.
— Zabłądziliśmy? — spytała Łucysia.
— Nie. Pić się chce! Potrzymaj byki!
Oddał jej sznur, położył się na drodze, i jakby nie człowiek z kałuży się napił. Potem poszli dalej.
Ale już mu się język rozwiązał.
— Dziwuję się ja tobie, dziwuję. Te cztery tygodnie! — zaczął cmokcząc. Cienka ty, chuda, ni pleców, ni krzyżów. Ot dziewczynka, pastuszka, — taj hody! Dumał ja sobie, jak ty tutaj jechała: jagoda to, taj złoty łotać. Nie wytrzyma tygodnia; ale niech będzie, bo mi ta ochotniej będzie robić przy niej!
Zkądże u ciebie moc taka? Z różnemi ja kosił, a takiej robotnicy nie miał, i w Hrywdzie takiej niema. Patrzał ja ciągle na twoje ręce małe i nogi, i z dziwu nie wychodził! Lubił ja zawsze na ciebie patrzeć, a gryzł się, żeś chuderlawa i słaba. A no, dziś ja wiem, jaką robotnicę wezmę; to mi nawet nie żal, żeś biedna.
Nu, nu — za dziesięć tłustych ty zrobisz, a mniej zjesz. Będą mi ludzie ciebie zazdrościli.
Łucysia aż pokraśniała z dumy.
— Z biedy i sieroctwa moc moja — odparła.
Gospodarska córka hoduje się zdrowo, wczas ma, a ja od maleńkości wciągnięta do roboty. Inne jeszcze gęsi pasą, a ja już z sierpem chodziłam, nie dla zabawy, ale dla zarobku. Nie było kiedy rosnąć i grubieć; ino moc rosła, taj grubiała!
U nas nie było czego paść — ni gęsi, ni owieczki. Jak jedenaście lat miałam, to mi matka sierp kupiła, i na dworskie żyto zawiodła. Ekonom się śmiał, i żeńcy się śmieli, a mnie matka tylko trzy dni pomagała, a czwartego tom już sama dział swój wyżęła.
Od tej pory codzień idę i idę do dworu.
— Toś pewnie już trochę grosza zebrała?
— Nie wiem. Matce oddaję.
— Nu, dziwy, dziwy! — zamruczał. Dziś na stogu toś za parobka robiła.
Napatrzeć się ja nie mógł!
— Jak tobie robię, to mi nawet nie męka!
— I mnie przy tobie straszna ochota.
— A nu, Łysy — kudy, Kraśko!
Prędko szli, bo nęciła ich chata i niedzielny odpoczynek.
— Już gorszej „suchoty“ (męki) cały rok nie będzie! — mówił Kalenik. Ni żniwo, ni rola tak mocy nie naderwie, jak ten sianokos pohany! Teraz już i zarobek we dworze dobry i chleb świeży rychło będzie.
— Pójdziesz w zarobki?
— Pójdę! Trzeba szmat pieniędzy na wesele, a w domu Sacharko mnie zastąpi.
— A ja do was przyjdę za len odrobić!
— Poznasz zagony nasze, żebyś na przyszłe lato na swoje łatwo trafiła.
— A nu — Łysy — czego zostajesz? Wypasłeś się jak lin — teraz się kwap do domu.
Ot, spać będę jutro — za wszystkie czasy!
— Jakie tam twoje spanie? Ani poduszki, ani pierzyny!
— Nieżonatego pierzyna — siano! — zaśmiał się.
Bose ich nogi i racice wołów zadudniały po dylach mostu. Zostawili za sobą Perechreście i poczęli w nocnych mrokach Hrywdy wyglądać.
— Tamci już w domu. Kiryk nie żałuje klaczy; nie będzie nigdy z niego gospodarz — mruczał niechętnie parobek.
— I Hanna twoja na „wołokitę“ wyszła.
— Szelma to nad szelmy! Hodowała się bez matki — ja nie miał czasu doglądać, to się i zmarnowała. Wesele odprawiła i uciekła; potem zjawiła się, niby to do pomocy na lato. Przyjęli chętnie, aż tu w tydzień — niema Hanny!
Żeby ja rozum miał, tobym ją powinien był bić codzień — a tak uciekła na sucho.
— Słyszę: do akcyźnika na służbę poszła...
— Nu, niech-no ja spotkam ją w miasteczku!
Przed nimi poczęło niebo się otwierać dla rannej zorzy. Już rozróżnić było można drogę, drzewa, zagony, i po trawach bujną białą rosę.
Skręcali na prawo i lewo, aż w tem stanęła przed nimi wieś rodzinna w całej okazałości, i woły, wyciągnąwszy pyski, zaryczały przeciągle.
— Ot i doma my! — rzekli jednym głosem. Zaleciał ku nim dym, spotkali konie wracające z noclegu, i ani się spostrzegli, jak się rozstali przy chatce Łucysi. Nie rzekli ani słowa pożegnania, i parobek ani się za nią obejrzał, tak zajęty był widokiem swej chaty.
I zaraz zobaczył, że dzieci, obijając zielone gruszki, okiereszowały stare drzewo, że świnie zrobiły sobie tunel pod płotem do ogrodu, że wiatr nadszarpał słomy ze strzechy, i że bocian na stodole miał już bocianięta — zresztą chata była taksamo okopcona, drzewo dzikie, podwórze błotniste, chlewy krzywe, a nad tem wszystkiem wisiało jak płachta, przygnębienie, niedbalstwo i bierna rezygnacya.