>>> Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Hrywda
Wydawca Księgarnia M. Arcta
Data wyd. 1892
Druk Józef Filipowicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
HRYWDA
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA
przez
Maryę Rodziewicz.
WARSZAWA.
Księgarnia M. ARCTA Nowy-Świat 53.

1892.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 17 Апрѣля 1891 года.

Druk Józefa Filipowicza (dawniéj J. Bergera), ulica Złota N-r 3





Równina śniegiem jednolicie spojona, niby karta biała. Z czterech stron ciemną ramą bory ją objęły. Zza borów wschodziło słońce, za bory zapadało, a na karcie tej białej z bardzo wysoka — z nieba — widać było wypisaną nazwę i historyą równiny.
Charaktery pisma różne były. W środku, niby runami odwiecznemi z kroniki przedhistorycznéj, kreśliły się dwa wiersze — długie, gęsto zbite, ze starości koszlawe — dwa szeregi chat dymnych i nizkich, rozdzielonych ulicą.
Nie było jeszcze historyi i prawa, wiary i nauki, a one dwa wiersze już stały wypisane, i coraz trudniej ludziom nowym — treść ich wyczytać.
A potem przyszła władza i rzuciła opodal swą pieczęć: dwór z cegły i kamienia, a na pieczęci tej — z bardzo wysoka, z nieba — czytać było można łacińskim duchem i głoskami:

„Domini sum!“
A potem przyszła religia, i na równinie wśród borów postawiła swój dom, naznaczyła go krzyżem, a z bardzo wysoka — z nieba — dom ten i krzyż miał kształty zgłoski starosławiańskiej Ѣ.

A potem przyszło prawo, i młodą, świeżą pieczęć położyło na równinie — dla każdego czytelną i zrozumiałą.
Dom sądu i prawa, nowy, był biały, dla każdego otwarty, miał opodal jako zakończenie szkołę — jako wstęp domowstwo wielkie i obdarte, z podjazdem na słupach.
Z bardzo wysoka — z nieba — te trzy plamy — niby zgłosek trzy — kreśliły wyraz wielki, ale tajemniczy. A historya tymczasem pisała i pisała, zbierała dokumenta dziejów równiny, i księga jej czerniała wśród bieli i płaszczyzny pól — ostatni już z owych znaków: sosnami i jadłowcem okryte wzgórze piaszczyste, gdzie pokolenia po pokoleniach się kładły, synowie na łonach ojców, dzieci u boku matek, i dokumenta swych dziejów i życia, jako niepiśmienni znaczyli krzyżykiem, który opadał i nikł — jak pamięć po nich!...
Tak tedy te dwa wiersze runów, i te sześć plam, które z bardzo wysoka — z nieba — miały wyraźne kształty, zapełniły równinę. Bory oddzielały ją od reszty świata, a nad nią wisiało niebo, zwykle siwe, krótko błękitne, i wisiała cisza, spokój, smutek.
Ktoby okolicę tę mijał, ten mógł się jej nazwy dowiedzieć z drogowskazu, co sterczał na rozstaju wśród wsi.
Stało tam: „Sioło Hrywda“ — a w cztery strony rozchodziły się drogi: na Północ do Zaprudy — na Wschód do Błotnian — na Południe do Kończyc — na Zachód — do Zamoroczenia. Gdzieś u kresów tych dróg były miasta, żelazne koleje, cywilizacya, wiedza — ale z Hrywdy było tam bardzo daleko!...

· · · · · · · · · · · · · · · ·
Styczeń.

Nie było jeszcze dnia, ale już noc dobiegała końca — noc styczniowa, mroźna, dzika, tak ponura, że patrząc na niebo i ziemię, zdawało się to niemożliwem, że przecie kiedyś będzie wiosna.
Nigdzie ruchu, nigdzie drżenia, nigdzie życia. Wieś zdawała się zamarzłą i skostniałą na śmierć. Przez zamurowane mrozem okienka nie świecił nigdzie płomień ognia, psy nawet nie odzywały się, ani bydło nie ruszało w chlewach. W tej ciszy i martwocie skrzyp pierwszych drzwi rozległ się donośnie.
Jęczały-bo okropnie te drzwi na drewnianych zawiasach i z drewnianym skoblem, tak nizkie, a z tak wysokim progiem, że wychodzący wypełzł zza nich, jak z nory, wpół zgięty — na podwórze.
Chata była, jak wszystkie: stara, bez komina, boczną ścianą zwrócona ku ulicy; frontem do podwórza.
Od ulicy miała płot i ogródek, gdzie sterczała grusza wpółdzika i bezlistna, słomianym powrósłem, kwoli rodzajności, opasana; od frontu miała też ogródek wąziutki, graniczący z sąsiednią zagrodą; w głębi podwórza — stodółkę i chlewy.
Chata była tak do innych podobna, że trzeba było w niej się urodzić, by nie zbłądzić, nie trafić do wrót sąsiada; trzeba było ją własnemi rękami postawić, by ją wśród stu rozpoznać.
Skrzypnęły tedy drzwi — i na podwórze wyszedł chłop. Wysoki był, barczysty, ale oprócz mięśni i skóry nic nie miał na grubych kościach, a na ciele jego od pracy pełno było guzów i wypukłości. Wyszedł, jak wstał z ławy i ze snu: w koszuli grubéj i przedymionej, rozpiętej na piersi, którą zdobił krzyżyk mosiężny — w parcianych spodniach i bosy.
Mróz, który zabijał całą naturę, oślizgiwał się po nim, jak po bryle kruszcu.
Bosy, z obnażoną piersią i odkrytą głową, nie czuł zimna. Odwrócił oczy w stronę, zkąd słońce miało przyjść, i chwilę cucił się ze snu krótkiego, a ciężkiego.
Młody był — złotawy blondyn. Złotawe były włosy nadzwyczaj bujne i długie, rzadko, a może nigdy nie czesane — złotawy, mizerny zarost na policzkach, złotawe oczy, zawsze, z nawyknienia do słońca, — zmrużone.
Twarz była ciemnej barwy, o wydatnych szczękach i policzkowych kościach, z trochę bezmyślnym, trochę dobrotliwym wyrazem. Czoło nizkie — mało miewało myśli, oczy — żadnego blasku, usta rzadkie znały uśmiechy i słowa.
Na skrzyp drzwi, gdzieś z głębi podwórka, zjawił się stróż nocny: pstrokaty, szpetny kundel, i trącił chłopa w rękę, dając wiedzieć, że jeśli drzemał, to bardzo lekko, i że gotów do wszelkich usług.
Chłopa rozbudziło to do reszty. Obejrzał się, i psa machinalnie pogładził.
— Idź, — nagrzej się, Łyska! — mruknął, wpuszczając go do chaty, a sam drzwi zawarł i poszedł na gumno.
Otworzył jeden chlew: klacz gniada, grubopłaska, i źrebak dwulatek powitali go rżeniem, w głębi zabeczały owce. Otworzył drugi chlew: woły podniosły się powoli i, pyski ku niemu zwracając, wyglądały jadła; obok krowa i byczki niedorostki wyciągały szyje i szorstkie języki — wołając jeść.
Obejrzał każdą sztukę i wiśniowego „podręcznego“ po lśniącej szerści pogładził; ale gdy faworyt za nim na podwórze się napierał, pięścią go w brzuch uderzył i odpędził:
— Bodaj cię wilki popróły! — burknął, zamykając wrota.
Od obór poszedł ku stodole. Znowu zajęczały wierzeje. Stodółka prawie pustą była. Cep stał o ścianę oparty, na toku wczorajszy omłót leżał; w kącie pierwotny warsztat do sieczki; gdzieś w głębi — beczki z nasieniem wiosennem i reszta chleba.
Chłop się obejrzał i zamyślił markotnie.
Wtem od chaty głos się podniósł, kaszlący i zgryźliwy.
— Kalenik, a nu, Kalenik!
— Aha! — odparł chłop, wracając na podwórze.
— Chodź do chaty, a żywo!
Poszedł, ale nie żywo, rozglądając się na prawo i lewo.
Już z kominów szły dymy, już błyskały okienka, już skrzypiały żurawie studzienne, i już tam, zkąd słońce przyjść miało, czyniła się jasność.
Zbudziła się wieś — zbudził się dzień.
Kalenik wszedł do chaty — do sieni raczej zajmującej środek budynku.
Sień nie miała podłogi i pułapu, panował w niej zaduch kwaszonej kapusty i buraków, stały żarna, leżały pod ścianą kartofle, wisiały po ścianach pęki suszonych liści pod chleb, — obręcze, szmaty najgorsze; w kącie zrobiono zagrodę dla owiec kotnych.
Kalenik otworzył drzwi nalewo i znalazł się w izbie.
Tam powietrze było jeszcze cięższe, przesiąkłe dymem, kwasem dzieży, tytoniem domorosłym i oddechami kilkorga ludzi. Tu spali wszyscy: gospodarze chatni, Kalenik, i troje dzieci; tu mieściły się też kury, czworo małych prosiąt — i miliony robactwa.
Już wszyscy byli na nogach. Gospodyni, kobieta niestara, krzykliwa i brudna, stała przy piecu i nastawiała garnek z wodą na zacierkę; dzieci rozczochrane i senne wyglądały bezmyślnie śniadania; gospodarz, chłop jeszcze w sile wieku, ale wątły i blady, mył się, to jest nabierał do ust wodę, wylewał ją ztamtąd na ręce, któremi wodził następnie po twarzy — mrucząc przytem pacierze.
Prosiaki wrzaskliwie dopominały się posiłku; kury z pod pieca rozchodziły się po izbie, gdacząc, a robactwo ze wszech szczelin i kątów biegło na ogień — zazierało do statków z resztkami wczorajszej wieczerzy.
— Mróz gwoździ jak na Mikołę! — rzekł Kalenik — siana ani kłapcia. Trzeba w ostrowy dzisiaj jechać. Wyjmijcie diad’ku (stryju) pieniądze! Pośniadam, taj ruszę. Jedzie Syluków Kalistrat, jedzie od Żurawla Iwan: razem szmat drogi zrobimy!
— Po drwa trzeba jechać! — wrzasnęła gospodyni — obiadu wam nie zgotuję.
— Trzeba wziąć w lesie pańskim! — zdecydował stary, ocierając twarz i ręce połą świty i siadając na ławie. — Ty lżejszy, Kalenik, skoczysz wołami do lasu i schwycisz furę gałęzi; ja cięższy, pojadę z pieniędzmi po siano. Ciebie żydy oszmanią (oszukają).
Parobek podczas tej rozmowy ubierał się. Z ławy, gdzie spał, wziął świtę, jedyne swe posłanie, i począł oplątywać nogi szmatami. Potem wsunął na nie lipowe łapcie i misternie zasznurował. Na zakończenie stroju opasał się czerwoną krajką, wsunął za koszulę woreczek z tytoniem, fajkę, i był gotów.
Na dyspozycyą stryja obejrzał się.
— Dacie pieniędzy na drwa? — spytał. — Fura dwa złote.
— Nie dam. Albo ja taki głupi!
— To ja bez pieniędzy nie pojadę. Boh me! (Dalibóg). Trus ja do kradzieży. Raz sprobował — złapali: zaklął się drugi raz nie robić. Boję się, nie chcę!
— Durny ty! Albo to las sieją, orzą, żną! Albo-to pan sadził! Wyrosło darmo.
Ale Kalenik głową potrząsnął.
— Boh me, nie pojadę! — powtórzył uparcie. — Wy diad’ku do tego sprytny, ja nie. Mnie, ani chybi, strażnik złapie.
Stary przyjął to jako pochlebstwo. Oczy i usta przybrały wyraz pogardliwego szyderstwa i tryumfu. Ruda głowa, twarz o wstrętnych rysach miała pozór złośliwej małpy.
— Oj sprytny ja, sprytny! Ale też i nie senny i nie hultaj. Zamłodu tom nigdy nocy nie dospał. Były też u mnie woły gładkie, kobyła jak harbuz pękata, drwa suche, a nasiona zagraniczne. A byle lato, ojoj, u mnie bywało korcy kilka gruszek i jabłek w komorze. Pan przez to nie zginął — czort pana nigdy nie bierze!
Chłopak wyrostek, blady, z zuchwalstwem i wczesną swawolą w oczach, zbliżył się do stołu i słuchał, ukazując w uśmiechu zawistnym rzadkie, ostre zęby. Był to syn gospodarza — „szkolnik” Kiryk.
Dwoje młodszych dzieci: dziewczynka dziesięcioletnia i młodszy nieco chłopiec, wytrzeszczały także oczy na ojca, oczy już dorosłych i złych ludzi.
Baba śmiała się, wylewając śniadanie w misę.
— Oj, były to czasy, były! — mruczała.
— I nigdy was diad’ku nie złapali? — zawistnie spytał Kalenik.
— Nie. Pan mnie do dziś dnia szanuje.
Parobek głową pokręcił.
— Ja truś! — rzekł.
Szkolnik pogardliwie nań spojrzał — i zaśpiewał:

Szedł ja, Hryc
Z wieczernic,
Ciemnej jednej nocy.
Siedzi gęś ponad rowem,
Wytrzeszczyła oczy.

A ja do niej: „Hyla, hyla” —
Jeszcze lepiej siadła.
Żeby nie kij, nie łomaka, (gałąź),
Była-by mnie zjadła.

Z dowcipu Kiryka zaśmieli się wszyscy. Był przecie uczonym rodziny, i chlubą.
Kalenik ramionami ruszył.
— Ty, wrona! — burknął niewyraźnie.
Zacierka dymiła na stole. Zasiedli wszyscy do jadła, spożywając je powoli i zagryzając chlebem, który, białym ręcznikiem przykryty, leżał zawsze na rogu stołu.
Gospodyni założyła ręce i poczęła biadać.
— Dolo moja! Co roboty! Nie przędziona połowa lnu, a wełna cała leży. Gdzie ja rady dam na was pięcioro — obszyć, oprać, nakarmić!
— Ja gadał, że tak będzie, jakeście się uparli Hannę na jesieni wypędzić — rzekł Kalenik.
— Już twoja Hanna! Chłopcom z niej korzyść była, a nie mnie. Łajdaczka i hultajka!
— Taką gębę zimować — grzech — dodał gospodarz.
— Ożenić-by Kalenika — zaproponowała baba.
Chłop się oburzył.
— Zachciało się tobie, wiedźmo, wesele sprawiać. A wieprzak jest? a pszenica na korowaj jest? a pieniądze na wódkę są? Skręciła się!
Kalenik swego zdania nie objawił. Skończył jeść, wstał, na koszulę włożył kożuch, potem dwie świty, podrapał się i fajkę zapalił.
— Czas mnie jechać. Dajcie diad’ku pieniądze na siano.
Stary, stękając, marudząc, poszedł do komory i dość długo nie wracał.
Szkolnik tymczasem ruszył do szkółki, dzieci dojadały resztki śniadania, gospodyni rozczyniała chleb w dzieży, wyrzekając na swą dolę.
Kalenik ogromny kawał chleba włożył sobie do torby, za pas zatknął siekierę i krzątał się po sieni, zbierając sznury, widły i grabie.
Słychać było, że rozmawiał z towarzyszami, którzy wstąpili wywiedzieć się: czy razem ruszą.
Nareszcie stary przyniósł pieniądze.
Zaczęli je liczyć, powoli, mozolnie, rozkładając kupkami na stole. Były tam stare papierki, srebro, wytarta miedź. Mylili się po sto razy w rachunku.
Gdy doszli wreszcie do porozumienia, parobek te krwawe grosze zgarnął do chustki, uwiązał, i zachowując tysiączne ostrożności, schował za wszystkie świty i kożuchy, na piersi. Potem razem wyszli do bydła.
Słońce, jak kuła czerwona, już wypełzło nad ziemię. Wieś roiła się ludźmi. W studni, przy chacie Kalenika, dziewczyna małoletnia, blada i mizerna, poiła dwie pstre krowy. Zsiniałe jej ręce ledwie wyciągały wiadro. Chłopi stanęli, patrząc na to.
— Rozbij-no mi wiadro, rozbij! — krzyknął stary — rozbiję ja tobie głowę, ty Prytulanka!
— Nie rozbiję — odparła pokornie.
— Gładkie Huców krowy, jak myte! — cmokając językiem, rzekł Kalenik.
— Co mają być chude! Albo to jego potem karmione, jak nasze, gospodarskie? Pańska pasza, pańskie siano, pańskie plewy, jak i oni wszyscy, — pańskie sobaki!
Mówił to, gdy z sąsiedniej chaty wyszło czterech ludzi. Wszyscy byli naschwał rośli i zamożnie ubrani. Przodem idący stary był ojcem, tamci trzej, do siebie i do niego podobni, widocznie synowie.
Stary musiał posłyszeć słowa Kalenika, bo się zatrzymał i odparł bez gniewu, spokojnie:
— My pańskie, a wy czyje sobaki, Sydorze?
Potem na Kalenika spojrzał i dodał:
— Wy, słyszę, po siano ruszacie; szkoda, chciałem was do młócki koniczyny zaprosić.
— U nas doma dosyć roboty: możemy i was nająć! — burknął stary niechętnie.
Sąsiad ruszył dalej. Teraz synowie go wyprzedzili i na przełaj, wydeptaną ścieżką, skręcili do dworu; on szedł ulicą wioskową i słychać było, jak wołał donośnie:
— Hej, chłopcy, dziewczęta, kto chce do młockarni! Żywiej, zbierajcie się! Za mną!
Był to Korniło Huc, gumienny dworski. Jego były te tłuste krowy, dorodni synowie, i chata sąsiadująca z zagrodą Kalenika, chata porządna, z kominem i większemi, niż reszta, oknami.
Kalenik ze stryjem zabrali się do roboty. Narządzili sanie, nakarmili bydło.
Teraz na wsi ludzie snuli się tu i tam: do dworu jedni, do lasu drudzy, do karczmy niektórzy. Kobiety, rozczochrane i zadymione przebiegały z chaty do chaty, albo krzyczały do siebie przez ulicę. Mężczyźni małomówni i posępni, nie odzywali się do siebie.
Kalenik założył gniadą do sani, usiadł na nich niedbale, bokiem, przeżegnał się i wyjechał.
Towarzysze stali już pod karczmą — tam i on zajechał. Wódka była przedmiotem, który mu się uśmiechał, ale, jak każdy chłop nie pijak z profesyi, nie lubił pić za swój grosz, a poczęstunku się nie spodziewał, więc nie wstąpił do środka, tylko wołał z podwórza.
Z chatyny mizernej i małej, stojącej naprzeciw karczmy, wyszła w tej chwili dziewczyna z grabiami na ramieniu.
Wysoka była i zgrabna, świteczkę miała nową, chustkę białą na głowie, na nogach całe trzewiki.
Zpod chustki na plecy spadał warkocz złocisto-płowy, nadzwyczaj bujny, uwiązany czerwoną tasiemką.
Kalenik popatrzał na nią i pozdrowił.
— Dzień dobry, Łucysia.
— Dzień dobry! — odparła, spuszczając oczy.
— Do dworu idziesz?
— Ale, do młócarni.
— A co dają?
— Dwudziestkę.
— Mało. Nie warto robić.
— Będzie latem drożej — spokojnie odparła, jak pracownica doświadczona i cierpliwa.
Minęła go — i wtedy zobaczył ten warkocz przepyszny. Spoglądał na to żywe złoto — i przyszło mu na myśl, jak to sprawnie, bijąc kogo, obwinąć sobie te włosy około ręki — i zaśmiał się.
Nie on tego sprobuje, ale może Huców najmłodszy, bo i dziewczyna ta była wierną dworską sługą, córką starej samotnej kobiety, mieszkaiącej na pańskiej „pustce” we wsi. Kobieta cząstkę tę odziedziczyła po mężu, który z wojska nigdy nie wrócił. Nazywano ją nawet, nie mężowskiem, ale ojcowskiem nazwiskiem: Maryanna Makuszanka, i na Łucysię wołano: Makuszanka.
Tymczasem chłopi wyszli z karczmy. Ruszył Kalenik przodem, najpierw ulicą, potem traktem ubitym i sianem usłanym. Całą zimę Hrywda woziła tędy siano — pożerało ono cały letni zarobek.
Sanie biegły, jak im się podobało, zataczając się po drodze; ludzie wsuwali ręce w rękawy i nie kierowali końmi; każdy z nich duszę miał pełną troski i żalu po mozolnie zebranych pieniądzach.
Opodal za wsią spotkali starego chłopa. Czarny był, chudy, kościsty. Popatrzał na nich uważnie. Oni przed spojrzeniem tem spuszczali oczy. Każdy go z uszanowaniem pozdrowił, ale też każdy konia popędzał. Stary słowa nie rzekł, tylko dziwnie się uśmiechnął i wzrokiem ich przeprowadził.
— Kalenik! — rzekł Iwan Żurawel. — Widział ty?
— Nie...
— Przepadniemy w tej drodze. On nas policzył.
— Taj co? Lichego mu nic nie zrobili.
— Zobaczysz. Taki my nie cało wrócimy.
Inni, dalsi, potakiwali. Człowiek czarny wciąż szedł za nimi i wciąż się uśmiechał złowieszczo.
Znał on swoję moc nad wsią, znała go też cała okolica. Był to Czyruk Oksenty. Bano się go o tyle, ile poważano pozornie, bo on „wszystko znał”.
Było w Hrywdzie kilkoro ludzi, którzy „coś znali”.
Był „kostopraw” Łuhwyn Chryn, nastawiający zwichnięte lub połamane kości u bydlęcia i u człowieka; był Dmytro Borysiuk, co zamawiał krew; były baby „szeptuchy” od wiatrów i kołtuna, był zamawiacz gadziny Maxym Czmiel; były czarownice, co odbierały mleko; byli znachorzy od złych oczu i uroków.
Ale wszyscy oni niczem byli w porównaniu z potężnym Czyrukiem. Ten znał wszystkie „dwanaście wiatrów”, ten czarował ogień i wodę, ten leczył każdą słabość, i narzucał choroby, tego słuchały kamienie i wszystkie żywioły.
Sprowadzał on burze i posuchy, wróżył z włosów, odnajdywał sprawców kradzieży, rzucał i „odczyniał uroki”; do niego ludzie szli i jechali o kilkanaście nawet mil — imię jego wymawiano z bojaźnią i czcią.
Widywali go ludzie latem, jak pszczoły czarował — i szły do niego roje ze wszech stron; widzieli, jak bydło jego, stracone kiedyś w lecie, wróciło w nocy pędem, jakby je „coś” gnało; pożar, który przed laty wypalił całą Hrywdę, jego tylko chatę ominął, a w tej chacie były stosy pieniędzy i dostatków.
Czyruk w Hrywdzie był arcykapłanem czarnej wiary w siły tajemnicze, był lekarzem, sędzią, panem tej massy ciemnej, a zabobonnej.
Rodzinę jego stanowił jedynak syn, parobek głupowaty, nędzny, chorowity. Żyli odludnie na końcu wsi.
Stary, oddany swym praktykom znachorskim, nie wglądał w gospodarstwo. Uprawiał rolę i karmił bydło ów syn, Tychon.
Długi czas parobcy jadący po siano rozprawiali o czarnym człowieku. Spotkanie jego wróżyło fatalnie.
Nareszcie wyczerpał się temat, mróz odbierał ochotę do gawędy, skulili się na saniach i umilkli.
Wtem na drodze zaczerniała znowu pieszo idąca postać kobieca. Teraz Kalenik ją zdaleka poznał.
Miała na sobie perkalową pstrą spódnicę i takąż chustkę. Siermięga jej była obdarta i brudna. Szła prędko, śpiewając półgłosem.
— Dywy (patrz) — zaśmiał się jeden z chłopów — ta już od rana się upiła.
— Kalenik! — drugi zawołał — toć to wasza Hanna.
Kalenik, zbliżywszy się do dziewczyny, kropnął ją biczem przez plecy. Krzyknęła przekleństwo, obejrzała się i zaśmiała bezczelnie.
— Ot, chłopców szmat! (dużo) — zawołała. — Podwieźcie mnie.
— Gdzie się wleczesz? — spytał brat i klacz zatrzymał nieco. — Prr! no, siadaj.
— Nie chcę. Bijesz — odparła, zerkając na Iwana Żurawla.
— Siadaj, mówię — powtórzył stanowczo Kalenik.
Usiadła obok niego — i krzyczała, ilekroć sanie zabiegły.
— Gdzie się wleczesz, szelmo? — spytał znowu brat.
— Za służbą do miasteczka.
— Wypędzili cię z Horska?
— Iii! zapomniałam kiedy. Już trzy razy zmieniam miejsce. Nudno siedzieć na jednem. W miasteczku weselej.
— Zkąd ty wzięła tę rabą spódnicę? Pewnie ukradła?
— O! kawalir dał.
— Jaki?
— Bo ja pamiętam który! — śmiała się cynicznie.
— Ty, suczko! — burknął, bat nad nią podnosząc.
Przelękła, zeszkoczyła z sanek. Przyjął ją na swoje Iwan Żurawel; potem, szamocząc się z nim, spadła. Przyjął Maxym Syluk — i swawolili z sobą wśród ogólnego śmiechu.
Kalenik nawet się nie obejrzał. Słońce, zaledwie się ukazawszy, zgasło, i siwe zbite chmury zlały niebo z ziemią. W dal tę parobek oczy swe bezmyślnie wlepił i myślał.
Głodny był, niewyspany, zziębnięty, apatyczny na wszystko.
U zawrotu do miasteczka Hanna pożegnała z widocznym żalem towarzystwo. Oni skręcili w prawo w las, i ciągnęli dalej a dalej, aż przed nimi step traw się roztoczył. Teraz był biały i martwy z końca w koniec.
Jak gwiazdy niezliczone, czerniały na nim stogi siana. Było to Perechreście, niezmierzone obszary błotnistych łąk, które dzierżawił żyd a kosili chłopi okoliczni, za ubodzy na sianokos w domu.
Czworo sań wbiegło w labirynt dróg, kreślących fantastycznie lodem pokrytą powierzchnię błot; trzeba było dobrze znać te zygzaki, by nie zabłądzić.
Kalenik prowadził. On to Perechreście znał dobrze. Tu, każdego roku, od lat kilkunastu, spędzał dwa miesiące, kosząc, często po pas w wodzie; suszył trawę, zbierając na wzgórku; tu nocował w szałasie, zajadany przez „meszkę” i komary; tu przymierał często głodem; tu, co zimy, o krwawy owoc swej pracy staczał bój z żydem i zawsze go przegrywał.
Powoli towarzysze go opuszczali, zdążając na swoje „wytyki” — nareszcie sam został.
Jego „wytyk” leżał najdalej. Po drodze spotkał obcego chłopa, i pozdrowili się, mijając.
„Obcy” był każdy, choćby mieszkał w Zaprudach, o pięć wiorst za Hrywdą. Tego Kalenik nie znał nawet. Jedną drogą jadąc, zaczęli rozmawiać:
— Wy z Hrywdy? Za sianem?
— Ale!
— Ja z Zamoroczenia. Przejeżdżał przez Hrywdę! Wielka wieś. Pola dosyć?
— Jak u kogo: jest dużo, jest mało; bywa i nic.
— Chleb do nowego wystarcza?
— Ee, zkąd! Połowa wsi kupuje od Ruzdwa (Boże Narodzenie), a reszta od postu.
— I siano kupujecie?
— Ni, swoje robimy tutaj — ale „postożne” płacim.
— Dużo?
— At — jak do bydła.
— A wy ile?
— Sorok rubli z liszką.
— To wy bogaci w dobytek! Jak was wołają?
— Kalenik.
— A przezwisko?
— Ta różnie! Po „spiskach” to nas piszą Chomicze; u duchownego stoi „Bazyluki”, a „draźnią” — Hubenia!
— Wy sam gospodarz?
— Nie, jest diad’ko. Po ojcu ja pastuszkiem się ostał. Diad’ko hodował.
— A diad’ko bezdzietny.
— Dzietny! Jest w wojsku najstarszy Sacharko — a w domu troje mniejszych!
— A wy gospodarz tymczasem?..
— Ale! Ja orzę, i sieję, i zbieram. Zimą w zarobki z klaczą jeżdżę. Już pójdzie piętnasty rok, jak pierwszy raz tutaj kosił. Sacharka zabrali, a stary nieduży (niesilny); tak ja sam się sprawiam.
— Żonaci wy?
— Nie. Mołodeć! (kawaler).
— Takiż wam pora żenić się!
— Ta dziwo, że pora. Nijak nie można przybrać się. Co się pieniądze zbiorą, to i rozejdą. Spaliła się chata, drugiego roku wół padł, Sacharka trzeba było oporządzić, a siano drogo kosztuje. Tak to się odkłada!
— To źle. Potem was żadna dziewczyna nie zechce.
— Powietrze na „nich”! A któż „ich” weźmie! Toż tego we wsi, jak gęsi! — burknął Kalenik.
— A w „pryjmy“ nie chcecie iść?
— Pryjmaczy chleb — sobaczy! — odparł parobek. — A mnie naco jego kosztować? Jest chata, jest pole! Każda bohatyrka (bogaczka) za mnie pójdzie! W chacie baby braknie. Na jesieni, albo może i na Trójcę, ożenię się. Żąć niéma komu!
Tu popatrzał na nowego znajomego i spytał:
— A wy gospodarz?
— Ja Ryhor Szczerba, starosta z Zamoroczenia. Do żyda tutejszego jadę — wołu targować.
— U was siana dosyć?
— Dosyć u mnie. Drudzy kupują. Ja tylko sól kupuję. Chleb jest, i do chleba jest! Pół włóki pola mam!
— Aa! — kręcąc głową, wymówił Kalenik zachwycony. — U nas wszystkiego cztery zagony. Podzielili się! Kiedyś, mówią, było także pół włóki.
— My nie dzielili się: spłacili!
— Na durniów trafili, co odstąpili ziemi.
— Ano, udało się! — z uśmiechem chłop odparł.
— Pół włóki, pół włóki! — szeptał do siebie Kalenik, a oczy jego senne dziwnie się ożywiły.
— Dwóch chłopców mam i córkę! Takci jeden przy mnie, a drugi w „seminaryum”, na „nastawnika” (nauczyciel wiejski) się kieruje. Córka jak to malina.
Kalenika mniej to zajmowało. Spojrzał przed siebie.
— Ot i mój stóg! — rzekł, biczem wskazując. — Było dwa: jeden mój, drugi żydowski. Zima wszystko zje.
Dotknął ręką piersi, gdzie miał chustkę z pieniędzmi, i zasępił się.
Jechali w milczeniu już do folwarku dzierżawcy.
Na dziedzińcu tamże Kalenik klacz zostawił, uczepiwszy jej do głowy worek z obrokiem, i czekał na żyda.
Żyd się wcale nie kwapił. Parę godzin zajął targ o wołu; parobek, nauczony cierpliwości od dziecka, od czasu do czasu tylko przypominał, że noc się zbliża.
Nareszcie przyszła i na niego kolej.
Żyd zacenił stóg czterdzieści pięć rubli; traktował chłopa z góry, nie chciał słyszeć nawet o ustępstwie. Stóg, który przy dziale nazwał najgorszym, teraz był najlepszym — ano, i Kalenik zapłacić był powinien za fur dwadzieścia, a nie, jak przy dziale było przyjęte, piętnaście.
Zresztą jak sobie chłop chce! On (żyd), tego siana nie ma na sprzedaż i robi mu szczególną łaskę.
Kalenik, który rachował, że z danych mu przez stryja pieniędzy zostanie choć trochę groszy na wódkę i tytoń, ujrzał ze zgrozą, że mu jeszcze dwóch rubli zbraknie.
Targował się ząb za ząb, wymyślał żydowi, to go błagał; zaklinał się, że więcej nie da, i odchodził, aby znowu wrócić. Wreszcie, ujrzawszy, że dzień się kończy, dobył pieniądze i tylko o zwłokę dla tych brakujących dwóch rubli prosił.
Żyd i na to się nie zgodził.
Parobka ogarnęła dzika rozpacz. Popatrzał na kupca oczami zabiegłemi krwią i, słowa nie rzekłszy, odszedł do klaczy. Całodzienny post i zimno przejmowało go do kości, schrypł od krzyku i targu, siny był, zbiedzony, a pomimo wrodzonego spokoju, chciwy jakiegoś złego odwetu. Widział w myśli swój powrót do domu, do pustej stodółki, do łajania stryja, do śmiechu i drwin całej wsi, gdy go bez siana zobaczą.
— Hubenia! Hej, Hubenia! — ktoś go zawołał.
Był to Ryhor Szczerba, nowy znajomy.
— Naści wam te dwa ruble. Szkoda mi was.
Było to coś tak niesłychanego, że Kalenik usta otworzył i nie wierzył.
Szczerba jednak nie żartował; podawał mu dwa zwinięte papierki. Parobkowi wyjaśniła się twarz. Nie umiał dziękować, więc tylko się uśmiechnął głupowato.
— Zawierzycie mi? — spytał zdziwiony.
— Zawierzę! Cóż! Widać, żeś uczciwy, a żal mi waszego bydła! Odwieziesz mi te pieniądze. Ot, pomóż wołu uwiązać.
Kalenik wpółdzikiego byka do sań utwierdził i kawał drogi Szczerbę przeprowadził, zanim się bydlak z losem pogodził i uspokoił. Zajęło mu to czas spory. Potem targ z żydem ukończył, i ruszył do stogu. Krótki dzień zimowy dobiegał końca i wiatr się zerwał nieznośny, ciskając w oczy śniegiem.
Nie lada robota była: przy zapadającym zmierzchu, na nagiem błocie, bez pomocy, ułożyć furę siana.
Wicher porywał siano z wideł, rozrzucał furę, obalał z nóg chłopa. Sto razy rozpoczynał od początku, pomimo mrozu, potem oblany.
Noc zapadała, a on sam był na tem odludziu, sam szamocząc się z wichurą, o wiele mil od domu, o wiele mil od ludzkiej pomocy.
W szarem tle nieba i ziemi zatarło się wszystko. Stóg czerniał tylko, a obok sanie nałożone, i klacz zbiedzona, opuściwszy głowę do ziemi. Człowiek, jak mrówka marna, pracował, nie ustając na chwilę. Niedaleko w puszczach łozy ozwało się żałosne skomlenie: to wilki głodne żer czuły i nawoływały się na wyprawę. Chłop na chwilę się zatrzymał, wzrok i słuch tam wytężył, siekierę pomacał u pasa.
Potem znowu się mozolił. Mróz widocznie zelżał, bo śnieg się lepił do stóp. Zabierało się na śnieżną zamieć.
Teraz Kalenik długiem drzewem — „rublem” — furę przyłożył i sznurami mocno przyciągnął. Od czasu do czasu, to bliżej, to dalej, jęczały wilki.
Śnieg począł padać, a raczej lecieć, jakby go ktoś garściami ciskał. Już i stogu o kroków parę widać nie było. Klacz się skuliła, zgarbiła, garnąc do kupy cztery nogi i głowę; tylko, gdy wilczy jęk tuż się rozlegał, chrapała dziko.
Kalenik się obejrzał. Nigdzie drogi, ni śladu; nigdzie nieba, ni ziemi: tylko ciemność, wicher i śnieg.
Wtedy westchnął głęboko, i pot z czoła otarł, i przeżegnał się. Zostać do rana — to go wilki opadną; jechać — to błądzić. Zdecydował się na drugie.
Założył klacz i wdrapał się na wierzch fury.
— W Imię Ojca, i Syna, i Świętego Ducha! — przeżegnał się raz, drugi, i ruszył powoli.
Droga była gładka, bo drogi nie było, tylko lód trochę śniegiem przykryty. Niekiedy w pobliżu łóz trafiały się zaspy, ale te klacz sama omijała.
Zamieć szalała coraz gorzej; chwilami pęd wiatru tamował oddech, ostre igiełki śniegu siekły boleśnie twarz; klacz, zwalczona wichurą, stawała, ciężko dysząc. Gwizdy, jęki, łkania, chychoty, niósł wiatr.
Nieruchomy na swej furze, śniegiem okryty, Kalenik znosił wszystko i milczał.
Od rana raz pierwszy skosztował chleba. Tak był zimny, że zdawało mu się, jakby kęsy lodu połykał. Potem go sen morzył — i drzemał. Budził się chwilami, i rozglądał, ale wnet zapadały znowu ciężkie powieki, chyliła się na piersi głowa. Marzyło mu się, że siedzi u pieca, że wrócił szczęśliwie do Hrywdy, że bydło „podobało” siano, że już zjadł wieczerzę ciepłą i odpoczywał.
Klacz poczciwa wiozła śpiącego ostrożnie, powoli.
Spuszczała głowę do ziemi i węszyła jak pies, i niestrudzona szła, i szła.
Godzinę, dwie może, spał Kalenik. Wreszcie na dobre się rozbudził; strach go zdjął.
Zlazł z fury i, na kolanach pełzając, śladu szukał; ale wszędzie śnieg świeży leżał i coraz więcej go się słało z grubych, siwych chmur.
Dalej i dalej posuwał się parobek, jak rozbitek na morzu, ni kierunku, ni brzegu nieświadomy.
Teraz już szedł obok klaczy, tuląc się do niej, wierzył w jej rozum i instynkt. Oboje, zwierzę i człowiek, węszyli, zali do ich nozdrzy dymu zapach nie doleci. Dym — to chata.
I tak szli i szli znowu, godziny całe, cierpliwi i cisi!
Nareszcie klacz, potem oblana i bezsilna, stanęła, żałośnie patrząc na człowieka. Zrozumiał, że odmawia posłuszeństwa, i nie zmuszał więcej.
Naskubał siana z fury i dał jej. Sam usiadł u jej nóg, u piersi, grzejąc się ciepłem pary, która z niej szła, opierając głowę o jej mokrą skórę. I tak pozostali, a śnieg ich obsypywał wałem.
Znowu minęły godziny. Noc styczniowa nie ma kresu! Czekali ranka. Apatyczne oczy Kalenika szukały na niebie wschodu, ale i nieba nie widać było; błądziły tedy po tej ciemni bezmyślne, mgławe, pełne tępej na wszystko rezygnacji.
A przecież on coś myślał — myślał, że w taką noc z lasu dworskiego łatwo wywieźć furę gałęzi, a wicher usłużny nawet ślad zamiecie.
Teraz żałował, że nie pojechał kraść; udałoby się, a stryj tymczasem niechby tutaj biedował.
Stary on, niesilny, w chacie mała z niego pociecha; jakby i przepadł, to co?
Tylko szkoda-by było klaczy, żeby zmarniała, bo źrebięta daje śliczne i żadnych narowów nie ma. Klaczy tej pół wsi im zazdrości.
Potem myślał Kalenik, że ta zamieć — niczyja to sprawa, tylko Czyruka. Złość miał na nich, że go nie podwieźli, spotkawszy na drodze.
Wreszcie pomyślał o Szczerbie, i o półwłóce pola, o sposobie oddania mu długu jaknajpóźniej, o tłustych krowach Huca, i o wielkiej mocy w ręku najstarszego z synów gumiennego, Matwieja!
A w końcu już nie wiedział: o czem myśleć — więc znowu zaczął ranku na niebie wypatrywać.
Szarzało, a wściekłość śnieżycy gasła. Jeszcze godzina, a dojrzał Kalenik kontury nieba i ziemi, szare punkciki stogów i łozy, i nagle rozpoznał, gdzie był.
Wstał i osłupiałe oczy w jeden punkt wlepił.
Mamidło to? zmora? Stał o kroków dziesięć od stogu, który mu się zdał znanym, podszedł tam i poznał swój własny stóg.
Po całonocnem błądzeniu wrócił, zkąd był wieczorem odjechał; klacz, kręcąc tu i tam, wpadła na swój własny tór, i Bóg wie, ile razy opisali błędne koło, Bóg wie, ile razy mijali ten stóg, aż się zwierzę, zupełnie zmordowane, przy nim zatrzymało.
Kalenik długi czas nie chciał uwierzyć. Nareszcie kilkakroć się przeżegnał i splunął.
— Czart wodził! — zamruczał zabobonnym strachem zjęty.
Dzień się zrobił zupełny. Teraz chłopa ogarnęła ślepa złość na klacz.
Wgramolił się na furę i gnał zwierzę poczciwe, batem bez litości okładając i klnąc.
Mścił się na niem za mitręgę, za swój głód i zmęczenie. Po chwili znalazł się na przysypanym szlaku i umykał z tego Perechreścia przeklętego do domu.
Ludzi prawie nie spotykał, spotkanych nie pozdrawiał, tylko w duchu życzył im nocy podobnej.
O zmroku już dobił się do Hrywdy. Pierwszym, kogo ujrzał, był Oksenty Czyruk. Spojrzeli sobie w oczy i minęli się bez słowa; ale Kalenikowi się zdało, że twarz starego czarodzieja wyraża złośliwy tryumf, i zalękły odwrócił oczy.
Znalazł się wreszcie na własnem podwórzu.
Wyszła naprzeciw niego gospodyni, rozpytując o powód spóźnienia.
— Błądziłem! — lakonicznie objaśnił.
— Syluka i Żurawla dotąd niéma! — rzekła.
— Mohe! (czy może być) — zawołał, stając zdumiony.
— Doprawdy! Zachodzili starzy pytać: czy ciebie niéma?
— Nu, Czyruk, Czyruk! — zamruczał.
— Ćo takiego?
— A no nic. Spotkali my jego, — i popatrzał. Trzeba było wrócić!
— Pewnie! Dziw, żeś żywy przyjechał.
— Żyw ledwie! Gdzie diad’ko? Niechby furę złożył, ja zmarzł i głodny!
— Gdzieby był ten pijanica! W karczmie! — zaskrzeczała baba.
Z chaty wyszedł tymczasem Kiryk i bezczynnie przypatrywał się sianu.
— Nu, Kiryk! — zawołał go bratanek — zładuj siano do odryny!
— Może jeszcze czego! — zuchwale chłopiec burknął — Będę za ciebie robił!
Zawrócił się i gwiżdżąc wyszedł za wrota.
— Poczekaj! Dam ja tobie! — krzyknął Kalenik, ale nic nie dał, tylko jął sam siano pod dach znosić, aż zostały znowu puste sanie na podwórzu.
Wieczerza była tego dnia burzliwa w chacie Hubeni.
Sydor wrócił pijany z karczmy i odgrażał się strasznie na żyda, porywał się z pięściami do Kalenika.
Ten, rozmarzony ciepłą strawą i gorącem izby, senny, półgębkiem odpowiadał.
Rozebrany ze świt i kożuchów, bosy, w jednej koszuli, siedział u pieca, nawykły do scen podobnych, do pijaństwa stryja, do wrzasku baby. Inni jego rówieśnicy w podobnych razach bili starych do pół-śmierci; on dotąd nigdy na swoich ręki nie podniósł.
Powolny był i bał się, sam nie wiedział czego.
Było to źwierzę robocze, wytrwałe, ciężkie, i łagodne, jak zwykle bywają olbrzymy.
Nareszcie pijaństwo pokonało Sydora. Wgramolił się na piec i zasnął. Wtedy żona zaczęła mu wymyślać, a Kiryk bezsilnego ojca przedrzeźniał i drwił z niego.
Kalenik już drzemał, o rozpalony piec oparty.
Spędziła go ztamtąd gospodyni, bo było to miejsce najmłodszego chłopca: wstał apatycznie i przeniósł się na ławę pod oknem. Szkolnik gdzieś się wymknął z chaty na swawolę, czy kradzież. Nikt się o niego nie troszczył. Po chwili baba zgasiła kopcącą lampę blaszaną, która stała na rogu komina, i, mrucząc pacierze, ułożyła się do snu, na piecu.
Kalenik się zwalił na ławę nagą, naciągając na głowę świtę, — i chatę zaległa cisza, przerywana chrapaniem, stękiem, mruczeniem i kaszlem chorowitej dziewczynki.
Ktoby się wsłuchał, ten-by oprócz tego przejął szmery robactwa, wychodzącego legionami na żer!..

· · · · · · · · · · · · · · · ·
Luty.

Korniło Huc służył we dworze lat dwadzieścia pięć. Pochował starego pana, doczekał się młodego, pohodował własne dzieci, przeszedł różne przewroty.
Wieś go nie lubiła, a on z nią mało miał styczności.
Wójtem był za czasów pańszczyznianych, i tęgo skóry garbował. Po uwłaszczeniu włościan dnia jednego nie zmitrężył. Nowa era wolności nie była mu niczém osobliwem; on się z dworem zżył, i on jeden podczas chwilowego buntu, gdy wieś cała, dla okazania swej swobody nie chciała pracować, nawet za pieniądze, u pana, on jeden, o świcie tego wielkiego dnia poszedł, swoją ścieżką, na gumno, na służbę.
On jeden, gdy rozdawano ziemię, nie połakomił się na zagon, i zapisano go jako „batraka”, ze szmatką ogrodu.
Konserwatystą był do szpiku kości. Nie znosił innowacyi, bał się wielkich obietnic i darów.
Rygor też staroświecki panował u niego w chacie, która stanowiła wyjątek we wsi pod względem ładu i czystości. Synowie dorośli — żonaci, i parobcy, — słuchali ojca jak malcy. Bił ich, ale i lubił. Za łaskę sobie mieli, gdy pochwalił, albo, rozchmurzywszy poważną twarz, zażartował.
Trzymał też ich przy sobie i od dziecka nauczył ich chodzić swoją ścieżyną do dworu.
Nigdy Huce nie szli na flisy, na dalekie zarobki do kolei, na leśne fabryki; nie uczyli się też czytać, ani pisać w szkółce; uniknęli szczególnym sposobem wojskowej służby; jako „batraki” nie spełniali nawet żadnych gminnych urzędów.
Chata ich żywiła osób kilkanaście przecie, i nie znała przednówka.
Stary Korniło, zwany we wsi „pańskim psem“ we dworze miał wielkie zachowanie. Szanował go ekonom i niższa służba, bo widzieli jak pan przed starym gumiennym uchylał czapki, jak go poważał, jak go traktował, i cenił.
Na Huca nikt głosu nie podnosił, nikt nań „ty“ nie wołał; młodsi całowali go w rękę.
W razie choroby odwiedzała go w chacie pani, przysyłano doktora, wino, herbatę, troszczono się jak o przyjaciela.
Pobierał 60 rubli pensyi, trzech synów brało po 40, a latem, gdy na łan pański szły kobiety, zbierało się także kilkadziesiąt rubli.
Był więc dostatek; były krowy, które nie znały wioskowej paszy; były owce; była komora pełna zboża, lnu, wełny; były na nich świty cienkie, białe płótna, wysokie buty.
Ciągłe obcowanie z dworem odbiło się nawet na powierzhowności młodych. Gdy w święto wychodzili na ulicę, oglądano się na nich. Ogoleni, ostrzyżeni, weseli, szli i wtedy do dworu, trochę później tylko; wracali wcześniej, ale ścieżyna ta ojcowska stała się ich nałogiem.
Zajmowały ich konie, któremi pracowali, zajmowało życie dworu; przylgnęli i oni do tego pana, który ich ojca szanował.
Korniło Huc stracił dawno żonę, ale w chacie były dwie synowe i Prytulanka z córką.
Tak nazywano kobietę żebraczkę, którą przez długie lata pędzono z chaty do chaty — bezdomną, bezrolną, bez rodziny i opieki.
Latem każdy ją chętnie trzymał i wysługiwał się, jesienią każdy za próg wyrzucał, żałując chleba, tembardziej, że dziecko miała.
W tych wędrówkach, zasztukała raz do Huców i weszła.
Przyjęto ją spokojnie bez frazesów i ubolewań; ale też nie wypędzono więcej. Chleb pański sycił ich: wystarczył i dla nędzarki; nigdy go jej nie poskąpiono, a stary Korniło sam często dziecko karmił — dziecko wynędzniałe, woskowo żółte, chore.
Wkrótce potem pani wstąpiła do chaty, jak zwykle była czynić od czasu do czasu, zobaczyła Prytulankę i dowiedziała się: kto jest.
— Dziadku! — rzekła do starego — byliście dotąd sami, a teraz jest wśród was Boża łaska. Zobaczycie, jak wam się będzie szczęściło.
Huce słuchali z uwagą i uszanowaniem.
Pani pogłaskała dziecko.
— Moja droga! — zwróciła się do kobiety, która swe błędne, zdziczałe poniewierką oczy wlepiła w nią jak w obraz — przyjdźcie do mnie z małą. Obie potrzebujecie lekarstwa i kąpieli przedewszystkiem. Przyjdźcie, proszę.
W ten sposób i Prytulanka poznała ścieżkę Huców.
Została w chacie, i po kilku latach zatarła się w niej pamięć niedoli i biedy; rodzinę Huców uważała za swoją, dobro ich za własność. Oni ją nazywali ciotką; dziewczyny nikt słowem nie skrzywdził.
Zimą cztery kobiety przędły i tkały, prały i szyły; latem stawały wszystkie na dworskim łanie.
Ołenia mała wyrosła nieco, ale pozostała blada i mizerna. Ona co południe nosiła do dworu dwojaki ze strawą dla mężczyzn, i ścieżynę Huców znała doskonale.
Karmił tedy chleb dworski ośmioro ludzi, i oni jedni z całej wsi go błogosławili.
Kłótni i swarów nie było w chacie, bo nie było czem się dzielić. Wieczorem rozmawiali o jutrzejszej robocie, niefrasobliwi ani o siano, ani o przednówek, ani o wiosenne podatki.
Izba była bielona, z kominem, zawieszona obrazkami. Stary nie cierpiał brudów i nieporządku, gderał synowe o byle co. Młodzi, napatrzywszy się na pokoje we dworze, musztrowali też kobiety.
One same wiedziały, że gdy pani kiedy wstąpi, to je wstydzić będzie: wypędzały też z izby kury i prosięta, tępiły robactwo, zmywały stoły i ławy.
„Pany“ — pogardliwie nazywano Huców we wsi, a oni słysząc to, śmieli się też pogardliwie.
Chata ich jednak miała dla kobiet i młodzieży urok nieopisany. Przestronna była, z podłogą, i jasna w długie wieczory zimowe, bo nad stołem paliła się lampa wisząca, z kominkiem i blaszanym daszkiem, rzecz arcy-osobliwa w Hrywdzie.
Schodziła się tam młodzież na „muzykę“, którą uprawiał Karpina, najmłodszy syn gumiennego. W poście schodziły się tam sąsiadki z „potasami“ (prząśnicami), na wieczornice. Na raucie takim roztrząsano bieżące sprawy, opowiadano sobie plotki, prawiono cuda o znachorach i strachach.
Mężczyźni w gawędach tych nie brali udziału. Stary pół uchem słuchał, grzejąc kości u komina; młodzi mełli w żarnach, lub rąbali drwa; Karpina tylko wtrącał do bajek kobiecych jaki dosadny żart lub powątpiewanie.
Pewnego takiego wieczora gwarzono w najlepsze przy wtórze furkotania wrzecion.
Baby w swych fantastycznych białych namitkach i krasnych „andarakach“ (spódnice) obsiadły ławy, zydle, nawet piec; to jedna, to druga, opowiadała dzieje sąsiadów. Ów bił żonę, drugi kłócił się z bratem, inny kradł co się udało. Huce milczeli, obojętni. Oni ze swej uczciwości się nie szczycili, ale też na błędy innych mieli niezmierne pobłażanie.
Wtem drzwi skrzypnęły: wszedł Kalenik.
Gość to był rzadki; to też Korniło zdziwione oczy podniósł, a baby umilkły.
Ołenia Prytulanka spojrzała na dorodnego parobka i schowała się za plecy matki, okropnym strachem zjęta. Od paru godzin drżała z poczucia winy, której dotąd wyznać się nie ośmieliła.
Kalenik istotnie na nią najpierw popatrzył.
— Rozbiła nam wasza „najmitka“ (najemnica) wiadro! — rzekł burkliwie.
— Jaka najmitka? U mnie są synowie i sierota, niby córka! — poważnie odparł stary Huc.
— Nu, to sierota!
— Rozbiłaś, Ołeniu? Będzież tobie! — krzyknął Karpina, patykiem od miotły jej grożąc, a Prytulanka już się porwała i odpasywała fartuch.
Ołenia wiedziała, że sznurki tego fartucha smagają jak bicze, i rzewnie płakać zaczęła.
— Cyt! — krzyknął stary Korniło, i do starszego syna się zwrócił: — Ty, Matwiej, weź zaraz nowe wiadro w komorze i dopasuj do żórawia, a ty, Karpina, słabszemu nie wygrażaj, bo to wstyd.
Po tym sądzie nastąpiła cisza. Baby podziwiały mądrość Huca, a Kalenik zdumiał. Nawykły w chacie do awantury o lada grosz, do kłótni i buntów, nie pojmował jak stary spokojnie przeniósł stratę wiadra, a jak ci synowie na słowo jego byli posłuszni.
Matwiej wyszedł natychmiast, a Karpina spuścił głowę i poczerwieniał jak dziewczyna.
Hubenia podrapał się w swe kudły złotawe, ale nie odchodził.
— Mam ja do was prośbę! — szepnął.
— Co? — zagadnął stary.
— Pożyczcie mi „króbkę“ żyta.
— Nie macie już swego?
— Niéma ni garści.
— To pożyczonem będziecie żyć?
— A cóż? Kupić niéma za co. Pieniądze poszły na siano, a reszta na drzewo. Sień się zawaliła. A tu prędko i podatki wybierać będą.
— Licha taka gospodarka — mruknął Huc.
— Było kop dwadzieścia, ale i rozchód jest. Na magazyn zsypali, na szkołę — a taki i jeść jest komu. Nas dusz sześcioro; a wieprz, a kobyła...
— Do nowego zboża pięć miesięcy.
— A musi tak! — apatycznie odparł parobek, znowu swe złote włosy wichrząc.
— I jeszcze o jedno prosić będę! — wahając się mówił dalej.
— O co? — spytał Huc.
— Żeby wy Matwiejowi pozwolili nasze „sieni“ postawić. Ja do siekiery niesprawny, a on majster pierwszy.
— A diad’ko twój? Toż cieśla!
— Leży chory. Musi umrze! Rany ma na nogach; róża pobiła do kości.
— To czemuż ratunku nie szuka?
— Dał Czyruk ziele.
— Niechby do pani poszedł. Sławnie od róży leczy.
Kalenik obojętnie ramionami ruszył.
— Matwieja nie dam, bo służbę ma. Teraz u nas we dworze dostawy kartofli. Nie ma czasu.
— Ja-by za niego stanął na ten tydzień. Poratujcie, bo sam rady nie dam.
Matwiej wrócił, ale się do rozmowy nie mieszał. Szczątki wiadra pobitego z sobą przyniósł i oglądał, jakby je naprawić.
— Chcesz, Matwiej? — spytał ojciec.
— Niebardzo. Konie mi „pogłumi!“ (zaniedba).
— Boh me; będę pilnował jak własnych. Poratujcie!
— Jak trzeba, to trzeba — mruknął stary. Jutro on do was z siekierą przyjdzie, a ciebie z sobą zabierzemy. A teraz, chodź.
Wstał, zapalił małą lampkę, i prowadził za sobą parobka.
— Masz worek? — spytał.
Weszli do komory, ogromnej, zamczystej. Kalenik ujrzał beczki ze zbożem i stanął, zawistnie je rachując. U nich na jesieni nawet nie było tyle.
Huc odmierzył króbkę żyta.
— Na, bierz! Nam starczy. U nas przednówku niéma. — Wasze gospodarstwo — to nie panowanie, ale marnowanie się! My robimy dla pana, a wy to nie wiecie dla kogo, bo i nie dla siebie.
Kalenik worek na plecy zarzucił i nic nie odparł, bo usłyszał gdzieś blizko hałas straszny, i uszu nastawił.
— U nas to? — zamruczał, szybko wychodząc.
Hubeniów chata z zawaloną sienią, przedstawiała obraz ruiny i nędzy.
Zwewnątrz rozlegał się krzyk lament, uderzenia głuche, zawodzenie nieludzkie!
Parobek wskoczył po rumowiskach do środka.
Izba, pełna dymu, wpółciemna, była teatrem małżeńskiej sceny. Stary Sydor, rozczochrany, wpółnagi, widocznie pijany, bił żonę, a raczej dobijał ją, włócząc za włosy po ziemi.
Młodsze dzieci skuliły się w kącie. Kiryk siedział na brzegu pieca i śmiał się cynicznie, kopcąc papierosa skręconego w kawałku gazety.
Sydor z wściekłości nie mógł dobyć już głosu.
Jedną rękę wnurzył w siwiejące włosy kobiety, w drugiej trzymał „mion“ (drąg od żaren) i okładał nim jej ciało, nie zważając gdzie trafi.
I rozlegały się razy prędkie i głuche, po kościach, po piersiach, po głowie, a za każdym razem opór słabł, głos ofiary cichł, przechodząc w chrapanie i świst śmiertelny.
Dzieci zawodziły jak głodne szczenięta, i widać było w cieniu ich twarze blade, wykrzywione, obrzękłe od febry i złego żywienia.
Kalenik zboże z pleców zrzucił i do stryja przyskoczył.
— Porzuć! Hody! Zabijesz! — wołał, szamocząc się, by mu mlon z rąk wydrzeć.
— Zabiję wiedźmę! — krzyknął wściekły Sydor, odpychając go. Ale parobek, silniejszy, opanował go, oderwał od baby, pchnął w kąt.
Kobieta leżała nieruchoma, sina. Chlusnął na nią wody — ani drgnęła.
Wtedy przerażony rzucił się do drzwi.
— Lude — ratunku! — krzyknął.
Ludzie byli niedaleko. Przysłuchiwali się, stojąc pod chatami. Ciekawe baby wnet napełniły izbę.
Zaczęto Sydorową włóczyć po ziemi, oblewać wodą, kurzyć ziołami.
— Spyrtu! (spirytusu) kanchory! (kamfory) wołano.
— Dyabeł ją ma! — burknął Kalenik — umarła, taj, hody!
— We dworze jest spyrt! — zawołała Prytulanka. — Ołenia, biegaj do pani żywo!
Dziewczynka skoczyła pędem.
Kalenik, zwiesiwszy ręce, przypatrywał się scenie.
Roiło mu się już śledztwo, sąd, turma dla stryja, i ze strachem myślał, że go pewnie do więzienia wsadzą latem, w sam czas roboczy. Żebyż wzięli teraz, na przednówku, z ranami, niedołęgę!
Sydorowa wciąż nie dawała znaku życia. Leżała rozkrzyżowana, pokrwawiona, sina, w poszarpanej odzieży.
Sydor, widocznie zmęczony, położył się na przypiecku i obojętnie patrzał na krzątające się baby. Nikt na niego uwagi nie zwracał.
— Kiryk? — spytał Kalenik — jak to było? Czego się oni poswarzyli?
— Czego? — Maty głupia! — Kazał mi bat’ko wódki z karczmy przynieść: ja przyniósł! Ona do mnie z krzykiem i dała mi w gębę. A ojciec za mną stanął: — Nie śmiej chłopca bić! — Będę! — odpowiada. — Ot jej teraz za to!
— To u was pieniądze na wódkę są, a zboże pożyczamy! — oburzył się parobek.
— Szynkarz z bat’kiem rachunki jakieś ma! — Nie bierze pieniędzy. To musi jeszcze za te koła, co je ojciec na jesieni z dworu przyniósł.
Kalenik umilkł znacznie uspokojony.
Tymczasem Sydor wytrzeźwiał i strach go zjął przed odpowiedzialnością. Rozepchnął baby, przykucnął nad żoną, nożem rozwarł jej zęby i resztę wódki z flaszki wlał w gardło.
W tej chwili wróciła zdyszana Ołenia ze dworu.
Zaczęto wycierać kobietę spirytusem, napojono ją znowu wódką. Nareszcie dała znak życia — zajęczała słabo, potem coraz głośniej, a w końcu rozwarła oczy błędne.
— Będzie żywa! — zdecydowały baby, podnosząc ją z ziemi. Sydor, uspokojony, wgramolił się na piec. Kalenik patrzał, jak szanowne opiekunki wypijały resztę wódki i spirytusu, i splunął parę razy z łakomstwa.
Ułożono kobietę na ławie. Urywanemi słowy skarżyła się na ból głowy i piersi, potem stękała ciężko.
Powoli opróżniła się chata. Odchodząc, ludzie się dziwili, że stary Sydor jeszcze taki silny, i że widocznie lubi żonę, kiedy bije.
Kobieta stękała noc całą. Kalenik myślał: kto im jutro obiad zgotuje i kto wieprze nakarmi?
Z tą troską zasnął.
Nazajutrz nie jedli śniadania. Sydorowa miała gorączkę i spuchnięta była — czarna od sińców.
Popatrzywszy na nią, Kalenik głową potrząsnął.
— Durny ty, diad’ku, durny! — rzekł. — Kto widział bić tyle! Zapomnieli, że jedna baba w chacie! Teraz co zrobim?
Sydor, ponury, milczał.
— Durny! — powtórzył Kalenik wychodząc.
Matwiej Huc już był z siekierą na dziedzińcu i zalecał mu dobre starania około swej fornalki. Kalenik dopędził gumiennego z synami na ścieżce dworskiej. Rzadko tam bywał. Hubenie uchodzili we wsi za bogatych, i nie pracowali nigdy we dworze. Stary Sydor bywał u pana na wiosnę, gdy płacił za paszę bydła, bo Hrywda, uboga w siano i wypasy, dzierżawiła dworskie pastwiska, w dąbrowie za strugą.
Stary nie dowierzał synowcowi i sam się targował, podając zwykle mniejszą ilość bydła, niż posiadał w rzeczywistości. Stary też załatwiał drażliwe kwestye, gdy gęsi, wieprzak lub koń wpadły w szkodę i, zajęte przez polowego, pokutowały w areszcie.
Zresztą chiński mur zastarzałych niechęci, zazdrości, niewiary dzielił wieś od dworu. Służyli tam chłopi, ale ze złą wolą; pracowali, ale źle i leniwie.
Dla Kalenika dwór był czemś tajemniczem, strasznem i nieznanem. Piętrowe mury, olbrzymie chlewy, brogi słomy, setki bydła, to wszystko napełniało go uszanowaniem, grozą i trwogą.
Gdy dnia tego znalazł się nagle w sercu tej potęgi; gdy ujrzał gromadę fornalek; moc ludzi; gdy usłyszał łoskot młocarni i gwizd pary w gorzelni, — stracił zupełnie głowę.
Karpina Huc wskazał mu fornalkę Matwieja, tęgą parę ciemnych kasztanów, i skrzynię do kartofli, do której miał konie zakładać, i sam do swej roboty skoczył.
Wychodzili ze stajni wszyscy, gdy Kalenik pana zobaczył. Ten władzca miał twarz spokojną i wesołą; to tego to owego z parobków zagadnął; na Hubenię spojrzał zdziwiony.
— Ty co za jeden? — zapytał.
— To za naszego Matwieja — podchwycił Karpina.
— Cóż mu? Chory? — z zajęciem pan spytał.
— Nie, proszę pana, we wsi zajęty.
Pan dalej nie pytał — i odszedł.
Stary Sydor, który dowodził, że pan go bardzo szanuje, zdziwiłby się, gdyby posłyszał, jak dziedzic zaraz potem do stodoły poszedł i starego gumiennego zagabnął:
— Wszak to parobek od Hubeni za Matwieja dzisiaj tu jest?
— A tak, panie! — odparł stary Huc.
— Nie mogliście znaleźć kogo innego, Korniło? Złodziejska chata! Młody najrzy, a stary w nocy ukradnie — jak owe koła na jesieni.
— Nie! — Ten żadnego „kiepstwa” nie zrobi. Spokojny i uczciwy. Żeby innego stryja miał, toby na człowieka wyszedł. W sąsiedztwie — to ja się mu dobrze przypatrzył.
Kalenik opinji swej nie wystawił na szwank.
Pracował pilnie, przy dostawie kartofli, w południe dopatrzył starannie Matwieja pieszczochów.
Potem z innymi do czeladnej na obiad poszedł, ale nie jadł, bo mu nikt z domu dwojaczków nie przyniósł. Patrzał tedy, jak Huce jedli, i trzymał się ich towarzystwa.
Ołenia Prytulanka, czekając na opróżnienie garnuszków, opowiedziała mu, że Sydorowa źle się ma, i że już do niej Czyruka sprowadzono.
— Nic z niej nie będzie: umrze! — filozoficznie zdecydował. — Będzie znowu koszt, a i desek suchych niéma!
Splunął, bo mu głód przejmował wnętrzności. Począł fajkę palić.
— Ożenisz się prędzej, jak baby w chacie nie stanie — rzekł pocieszająco Karpina.
— Chyba na jesieni.
Naprzeciw niego, wśród drzewek od młócarni, dostrzegł teraz białą świteczkę i złotą „kosę” Łucysi Makuszanki. Śmiała się; błyskały zza świeżych warg zęby jak perły, a zarumienione od mrozu policzki kraśniały jak jabłka dojrzałe.
Zpod brwi parobek na nią długo patrzał i znowu splunął.
Przed tygodniem odwoził do Zamoroczenia Szczerbie owe dwa ruble i poznał jego jedynaczkę.
Tęga była, czerwona, silna i zdrowa. Kalenik poznał, że mu ją chętnie dadzą, a z nią dwie krowy, troje owiec i trzy „bodnie” (skrzynie) odzieży. Mówili już nawet o tem ze stryjem, i projekt był gotów — czekał jesieni.
Teraz splunął ze złości, że Łucysia za cały dostatek miała swój złoty warkocz: ani krów, ani bodni. Dzwon oznajmił koniec obiadu: rzucili się wszyscy do drzwi. W tłoku Łucysia znalazła się tuż przed Kalenikiem. Porwał ją za te urokliwe włosy i mocno targnął: syknęła, obejrzała się.
— Boh! — szepnęła, a oczy jej stanęły we łzach.
Przywykły na podobne zaczepki odbierać śmiech bezczelny lub grube przekleństwo, zawstydził się Kalenik okropnie łez cichych i tego jednego słowa. Prędko cofnął rękę. Ona wnet mu znikła z oczu.
Wieczorem wracał z Hucami, i znowu ją ujrzał. Szła sama, bardzo prędko, bojąc się zaczepki.
Stanowiła we wsi rzadki wyjątek uczciwości i dobrej sławy. To, w połączeniu z ubóstwem, było powodem, że jej nie lubiły rówieśnice i parobcy.
W chacie zastał Kalenik zupełne rozprzężenie.
Najęta baba warzyła posiłek. Sydor był w karczmie. Kiryk niewiadomo gdzie. Dzieci, skulone na ławie, patrzały, jak wilczki młode, to na matkę, to na garnek. Chora była nieprzytomna, płachtą przykryta.
Na szarem płótnie pościeli czerniały jej ręce spracowane, do szponów raczej podobne, i czerniała twarz chuda, koścista, otoczona siwiejącemi kudłami.
— Diedyno! (stryjno) — zawołał na nią Kalenik, pochylając się nizko i świecąc sobie lampką.
Spojrzała przecie na niego.
— Co wam? — zagadnął.
— Umieram, Kalenik, umieram! — wyszemrała. — Nie będę już jeść i pić; nie zobaczę bożego słoneczka! — Schowacie mnie do ziemi — do siwej — na Kniazie!
— Chcecie może księdza?
— Chciałabym — ale mu trzeba bochen chleba dać za spowiedź i namitkę białą. A mój chleb w dzieży, a moje namitki niepoprane! Porzuciłam wszystko niepokończone. Kto wam len poprzędzie teraz? Tak ja jego czesała na grzebieniu! — taki urósł cienki i biały!
Zaczęła płakać żałośnie, a on ją uspakajał, jak umiał.
— Cyt, cyt, diedyno! Już wam len nie potrzebny. Pora wam umierać. Schowamy — co robić!
— Moje sierotki! — zawodziła — kto wam wesele sprawi? Rodziła ja was! i wodziła z płaczem: myślała na weselu się radować. Doloż moja, dolo!
Już ja Wielkanocy nie zobaczę, i Sacharka nie zobaczę. Wieprzaka tak karmiłam — ano, mnie w post schowają, Kalenik, sokołyku, — a patrzaj, nie pożałujcie świty dobrej do trumny — i świec! Toż ja z bractwa!
— Chcecie? dam wam mleka — albo i słoniny! — rzekł wzruszony, gotów do wielkich ofiar.
— Nie chcę, Kalenik, nie chcę. Teraz post! — zaprzeczyła. — Czemu ciebie nie ożenili. Pomarnują się bez baby gęsi i kury, zepsują dzieżę najmitki. Pamiętaj, siemienia lnianego nie zmieniać, bo lepszego we wsi niéma, a powiedz Sydorowi, żeby Mokreni i Saka nie bił. Moje sierotki, moje robaczki!
Zmęczyła ją rozmowa: więc umilkła, i tylko po twarzy jej łzy ciągle biegły i biegły.
— Pewnie tej nocy umrze! — pomyślał Kalenik, siadając na ławie, do wieczerzy.
Ale nie umarła. Żyła jeszcze rano, gdy na robotę odchodził, tylko już nic mówić nie chciała.
Sydor pojechał po duchownego. Kalenik cały dzień myślał o deskach i pogrzebie.
Wieczorem wyprzedził Huców i tuż za bramą dworską spotkał Łucysię. I ona wyprzedziła inne.
— Podwiozę ciebie, żeby wilk nie zjadł! — rzekł.
— Poco ma mnie jeść? — odparła, ramionami ruszając.
— Boś bardzo ładna i „strojna“ (zgrabna).
— Albo to prawda?
— Boh me! Żeby ja wilk był, toby ciebie zjadł.
Dziewczyna przyśpieszyła kroku.
— Czego tak biegniesz?
— Boję się ciebie.
— Czego?
— Żebyś za włosy nie targał.
— Nie! Nie będę. Boh me nie będę. Nie biegnij. Ile tobie lat?
— Nie wiem. Matka wie.
— Chodziły już do ciebie swaty?
— Nie.
— Żeby u ciebie pole było, albo dobytek, tobym ja przyszedł, i tę kosę obciął, i namitką przykrył.
Dziewczyna spojrzała ukradkiem na niego.
— Nie tybyś jeden wtedy był!
— A możeby ty mnie wybrała? Powiedz.
— Co ja mam mówić? Ty bohatyr (bogacz), a ja sierota. Może mnie „spodoba“ kto biedny, to i pójdę — taj kosę dam.
— A żeby ja biedny był?
— Toby ja ciebie polubiła może.
— A jakżeby ty lubiła?
— Ot, takim-byś nie był, jak teraz. Miałbyś jak śnieg białą koszulę, i odzienie całe, i tak-byś dwa dni bez obiadu nie przepadał.
— Dobra-by ty była! — zamruczał i zamyślił się.
A potem nagle objął ją wpół i do siebie przycisnął.
— A ja-by ciebie lubił mieć. I biłby, żebyś na drugiego spojrzała! — rzekł, dusząc ją w swem niedźwiedzim uścisku.
Nie biła go, ani klęła, tylko, wyrwawszy się z jego ramion, pobiegła pędem do wsi. Posłyszał, że łkała.
Chciał dopędzić, ale się powstrzymał i zawrócił do chaty. Po twarzy błąkał mu się uśmiech, gość rzadki, gość osobliwy.
Wszedł na podwórze i stanął, potem podstąpił, i machinalnie czapkę zdjął.
W izbie już trup królował, — na ławie, na honorowem miejscu.
Z domowych nie było nikogo, tylko pod piecem drzemały dwie stare baby, obce, z bractwa, a blizko nich stała butelka z wódką, na pociechę.
Świeca wielka kościelna oświetlała Sydorową.
Ubrana była odświetnie i minę miała odświetną, uroczystą i poważną.
Czarne, do szponów czy grabi podobne, ręce odcinały się i teraz ostro, na białej świcie skrzyżowane, bezczynne już. Chyboczący płomień świecy mamił, jakby jej wciąż po twarzy drgania się snuły, jakby jeszcze płakała.
Kalenik długą chwilę tak stał i patrzał. Do izby za żadne skarby wejść-by się nie ośmielił, bo bał się trupa.
Potem obejrzał sień, która pod ręką Matwieja rosła, i wyszedł na ulicę.
Przed furtką spotkał Kiryka.
— Gdzie diad’ko? — spytał.
— W karczmie.
— A dzieci?
— Ciotka zabrała.
— Dopatrzyliście bydła?
— Ale!
— Napoili?
— Ale!
Uspokojony, Kalenik odszedł. Teraz Kiryk pod okienkiem się zatrzymał i do izby zaglądał.
Może mu żal po matce serce poruszył?
Nareszcie zwolna, nieśmiało do drzwi się zbliżył, żegnając się po sto razy. Może jej te czarne ręce chciał ucałować?
Bardzo ostrożnie drzwi uchylił, ale nie na matkę patrząc. Kociemi ruchami zbliżył się do śpiących bab, porwał butelkę z wódką, i pił chciwie, prędko, oglądając się trwożnie. Potem pustą flaszkę na miejscu postawił i, jak przyszedł, tak cicho się wysunął.
Kalenik tymczasem odszukał stryja w karczmie. Pił, i poił sąsiadów, rozpowiadając o cnotach nieboszczki.
— Macie deski? — spytał go synowiec.
— Niéma; jutro deski! Teraz pij! Na, kruczek! (miarka).
Parobek wypił i wyszedł. Noc była gwiaździsta i mroźna. Obejrzał się, namyślając: kogoby o to ostatnie drzewo prosić, gdy w tem Karpina Huc prawie się na niego natknął, prędko biegnąc.
— A co? Umarła wasza baba! — rzekł.
— To nic, że umarła; pora jej przyszła. Ale to bieda, że stary pije za ostatni grosz, a o trumnie nie pomyśli. Desek niéma.
— Możeby nasz bat’ko wam dał. Pan mu kopę tarcic darował jesienią. Leżą na strychu.
— Już mnie i srom wam tyle dokuczać.
— Co tam? Nasz bat’ko lichego wam słowa nie rzecze. Spytajcie. Niéma czasu czekać.
Poszli razem. Huce wieczerzali właśnie, gdy Karpina gościa przyprowadził i interes jego sam opowiedział.
— Matwiej! — rzekł stary. — Cztery deski zrzuć ze strychu, i domowinę zaraz zbijcie.
Potem zpod siwych brwi na parobka spojrzał, i dodał:
— Dwa dni ja nie widział, żeby ty obiad jadł. Ołenia, daj jemu łyżkę. Skosztuj, Kalenik, jak pańskie sobaki jedzą!
Parobek zrozumiał wymówkę.
— Ja tak na was nie mówił! — zaprzeczył nieśmiało.
— Nie mówił? No, to, pamiętaj, i nie mów. Bo pies, nie ten, kto uczciwie pracuje, ale ten, kto szczeka.
— Nie mówił ja, i nie powiem! — powtórzył Hubenia.
— Jedz teraz, a potem i zanocuj u nas! — zakończył Huc.
Długo w noc na podwórzu Huców stukały siekiery. Kalenik na trumnie tej uczył się ciesielki.
Nazajutrz pochowano Sydorową; nie tak jednak jak myślała.
Nie było świec i bractwa, ani chorągwi. Ksiądz na podwórzu ciało przeżegnał i przeprowadził je kroków kilkadziesiąt, do krzyża za wsią.
Tam raz jeszcze odkryto trumnę. Popatrzało raz jeszcze na babę niebo siwe i rzuciło na nią garść śniegu. Popatrzali na nią po raz ostatni ludzie.
Potem ksiądz zawrócił na plebanią, a pochód ruszył na Kniazie, jak się to uroczysko zwało, gdzie obok grzebano umarłych i przechowywano przez zimę kartofle.
Orszak coraz malał. Sydor wcale się nie zjawił, bo pijany był doszczętnie; Kiryk w szkole przesiadywał, dzieci zostały u ciotki.
Kalenik prowadził woły do sań zaprzężone, na których trumna bielała; za trumną szło kilka ciekawych bab, chłop z łopatą i posługacz kościelny, niosąc trochę święconej wody i kropidło z żytnich kłosów.
Baby czasem zawodziły z obowiązku, a Kalenik wołom wymyślał, ilekroć skręciły z drogi.
Gdy stanęli między sosnami, spuszczono trumnę do płytkiego dołu i zarzucono ją bryłami zmarzłej ziemi i śniegiem. W głowach Kalenik mały krzyżyk zatknął; mogiłę przyłożono laską brzozową i rzucono na nią owych żytnich kłosów wiązankę.
Teraz było po wszystkiem. Kalenik z grabarzem, plecami do mogiły zwróceni, patrzali na kartofle: i radzili czy nie wartoby było nawozem ich przykryć?
— Broń Boże pomarzną — troskał się parobek.
— Pod nawozem zgniją! — twierdził chłop.
Baby już wracały do wsi, więc i mężczyźni na sanie wsiedli i za niemi ruszyli.
— Najlepiej zostawić, jak są. Zima ostra, ale i śniegu niemało! — zadecydowali, raz ostatni na kartofle patrząc.
W chacie Hubeni zastali wódkę, kaszę i Sydora.
Przy tym pogrzebowym traktamencie wspomnieli zmarłą.
— Wiadomo, post! Taka pora do umierania! — mówiły baby. Jak w Pietrówkę (post do Ś-tego Piotra) koszą, a w Spasówkę jabłka dojrzewają — tak w post ludzie mrą! Wiadomo: takie ustanowienie!
Wieczorem dopiero Hubenie złożyli walną naradę.
Chata wróciła do porządku, życie do zwykłej kolei.
Sydor ze zbolałemi nogami stękał i klął; Kiryk bił siostrę i brata; Kalenik, ponury, dumał.
— Chyba Hannę trzeba odszukać, taj zabrać. Niéma rady bez kobiety w chacie! — rzekł.
— Nie chcę twojej Hanny! Kaduk ją bierz! Najmitkę wezmę. Na Trójcę ożenisz się — krzyczał Sydor, a potem zajęczał:
— Przepadnijcie, nogi! Bodaj ten białego świtu nie zobaczył, co mi te rany „uczynił“.
— Do dworu idźcie po radę. Pani różę goi.
— Mohe! — Kto tobie mówił?
— Huce. Chcecie? to wam jutro maści przyniosę?
— Ty prosić nie umiesz! Sam pójdę.
Parobek umilkł. Spoglądał po chacie brudnej, niezamiecionej, w której brak gospodyni widniał w każdym kącie; spoglądał na dziatwę obdartą i chorą, na najmitkę leniwą i niedbałą, i myślał, że jutro Niedziela, a on nawet koszuli czystej niema, a do Trójcy tak daleko.
— Kiryk, nie bij Mokreni! — rzekł. Chcesz, żeby matka z mogiły wyszła i nas męczyła po nocach? Porzuć!
— Niech bat’ka męczy, co ją zabił! — zuchwale odparł chłopiec.
— Milcz, szczenię, bo i tobie tak będzie! — krzyknął Sydor.
— Ino sprobuj! — błyskając oczami, szkolnik warknął. Kalenik wstał z ławy, zapalił smolną drzazgę i wyszedł do komory. Tam swe szmaty pozbierał, uwinął w płachtę, i wyniósł się cichaczem na ulicę.
Czaił się pod płotami jak złodziej, nareszcie skręcił się do chatyny przy dworskim zawrocie i wszedł do środka. Dwie samotne kobiety przędły u komina i zdziwiły się, go ujrzawszy. Bogaty Hubenia co za interes mógł mieć do wyrobnic?
Makuszanka była to kobieta już stara, o twarzy jak pieczone jabłko i wielkich, wypłakanych oczach. Mówiła zcicha i powoli. Dobra, spokojna staruszka, która za skarb i dostatek cały — miała tę jedynaczkę. Łucysia siedziała naprzeciw ognia, rozebrana z niezgrabnej świty, z odkrytą głową. Na białej koszuli miała paciorek sznurek i kilka mosiężnych medalików, a złoty warkocz widać było w całej okazałości. Śliczna była, smukła, dorodna, pełna młodości uroku.
Zapłoniła się aż po szyję na widok parobka, a on pozdrowił ją Bożem imieniem.
— Możebyście mi bieliznę poprały! — rzekł. — Baba umarła i nawet czystej koszuli nie zostawiła.
Łucysia milczała, a matka jej odparła zcicha:
— Zostawcie szmaty. Upierzemy. Ale to mi dziw, że z tem kłopot macie! Toż dziewcząt kopa gotowa wam usłużyć. Pewnie do Wielkanocy wesele u was będzie!
— Będzie, ale nie tutaj — w Zamorczeniu. Póki co, to u nas wszystko się pomarnuje bez gospodyni.
— Szkoda nieboszczki! — westchnęła Makuszanka — Dzieci małe. Mocno bił Sydor — mocno! Byle mu biedy nie było.
— Ii nie! — Żeby tak na skorym razie zastygła, toby może szukali — ale toć chorowała! Pochowali mocno, ale mi strach, żeby nie przyszła w nocy.
— Bożeż mój! — krzyknęła Łucysia.
— Nie przyjdzie! — potrząsnęła głową stara. — Tacy przychodzą, po których bardzo płaczą, bo im te łzy dokuczają. Tak-ci mój Michałko do mnie przychodził, nieboraczek.
Na przędzę spadło łez kilka, zatrzęsły się jej wargi, zadrżały powieki. Westchnęła ciężko.
— Synek wasz? — spytał Kalenik.
— Synek maleńki! — Nie widział jego ojciec, bo go tejże jesieni wzięli do wojska. Hodowałam go jemu na pociechę — jakby wrócił. A ot — i nie dochowałam, a Todor nie wrócił nigdy!
Dziewięć latek było chłopczynie. Zdrów się chował.
Z roboty raz wracam — od kartofli; Łucysia mnie spotyka i opowiada: — Bawili się na ulicy, aż tu drogą „cudzy” człowiek jedzie. Ino stanął i popatrzał, a wnet chłopca coś rzuciło: to zimnem, to gorącem trzęsie. Dopadłam do chaty — patrzę: dogasa dziecko jak świeczka, tylko oczkami sinemi łypie, rączkami za gardło się chwyta, jak stary stęka. Nie gasili ognia tej nocy, a nad ranem — jakem go w rękach trzymała, tak się wyprężył i, jak ta „ptaszka“, przepadł. Mój ty, Boże, — mój ty, Boże — tak moje hodowanie i życie się skończyło! Wzięli i schowali — i jakby Michałka nigdy nie było...
— Dzieci jak muchy zmierają! — rzekł Kalenik.
— Zmierają! To pewno! Ale u mnie nie powinny zmierać! U gospodarzy jak umrze drobina, to im zostaje pole, i woły, i chleb; zostaje mąż żonie — a mnie co? Te dwoje sierotek to moje pole było, i woły, i chleb, i mąż! Jakby wam, Kalenik, to gwałtem zabrali, cobyście rzekli na krzywdę taką krwawą?
A jaż baba, wdowa, sierota! Ja nie klęłam, i nie gwałtowałam. Ot tylko z tego żalu ni miejsca sobie znaleźć nie mogłam, ni żadnego pocieszenia.
„Slozy” — moje skargi były, i prośby i podania; slozy jadłam i piłam, slozami drogę znaczyłam.
Mówili mi ludzie mądrzy: — „Nie płacz; dziecku spokój daj”. Ale ja głupia byłam, aż wreszcie on sam przyszedł — przyszedł pewnego wieczora, kiedym sama pociemku w chacie siedziała u komina — ot, jak teraz.
Przyszła detyna moja biedna pod okienko — i w szybkę zastukał.
Na dworze miesiąc stał, a ja patrzę. Tę-ci świteczkę białą miał, i czapeczkę rogatą, i taki biały, przezroczysty, zastukał w szybkę, a ja zmartwiałam: ni głosu dobyć, ni ruchu uczynić!
— Maty! — woła cichutko.
Słucham, i słucham.
Znowu szybka dzwoni — rączkę jego widzę.
— Maty, otwórz! — prosi.
Boże mój, Boże. Jakże ja mu chatę otworzę, kiedy on nie mój już — nie mój?!
A tu szybka trzeci raz dzwoni, i trzeci raz detyna szepce:
— Maty — otwórz!
Nie otworzę, synku, nie otworzę. Z chatyś wyszedł jako twój bat’ko do armii, żeby się nie wrócić. Ubrałam ciebie jak na gody, usłałam ci miękko, dali ci chatę i ziemi dali. Chyba ja do ciebie pójdę, ale nie ty do mnie. Naskróś ziemi posłyszałeś mnie, i przybiegłeś! Łzami cię ruszyłam od twego teraźniejszego dziedzictwa!
Ja wiem, że prosisz, bym ci niebo otwarła, bym cię żalem nie ściągała do siebie!
Słucham, i patrzę, i tak myślę, a ta detyna za oknem, co zrazu smutny był, teraz się uśmiecha i główkę kłoni. Więcem na ziemię runęła, i przysięgłam go nie zatrzymywać.
A szybka milczy, a za szybką — tylko miesiąc biały. Ni głosu nie słyszę, ni Michałka nie widać!
Już odszedł w swoją drogę — na swoje Kniazie!...
Kalenik nieproszony na ławie usiadł, i słuchał, na Łucysię spoglądając. Ona przestała prząść, i jednę z jego koszul podartych łatać poczęła, słowa nie mówiąc.
Spokój i czystość tej ubogiej chatyny odbijała jaskrawo od jego własnej izby: nie chciało mu się odchodzić.
— Czemu to „kniazie” nazywają? — zagadnął, gdy stara umilkła.
— A ot — bo kto tam pójdzie, to już kniaź; leży i śpi, a każdy przed nim głowę odkrywa! Kniazie oni — kniazie!
Otarła łzy fartuchem, i gwałtem odpędzała smutne myśli.
— A Sacharko wasz prędko wróci? — spytała.
— Przysyłał pismo niedawno, że może na wiosnę dobry numer wyciągnie. Jak nie, to chyba na przyszłą jesień przyjdzie.
— Pohodował ty ich wszystkich Kalenik. Pamiętam jakeś taki niewielki już orał i kosił, a teraz takiś piękny i wielki wyrósł! Ile tobie lat?
— Izmat’ (dużo). Wnuków już się nie doczekam, — odparł z lekkim uśmiechem.
— Czemu? Sto lat żyć możesz.
— Sto lat?! Żeby z torbą chodzić! Boże broń! Albo to mnie dzieci darmo karmić będą! Wygonią z chaty.
— Różne bywają dzieci. Mnie Łucysia nie wygoni.
— Żebym ja matkę miał, żebym miał! Siedziałaby do śmierci przy piecu, i kaszą bym ją karmił. Porzuciła mnie maleńkim. Żeby jej to Bóg darował! Silna była, zdrowa, robocza. Na śmierć jednakże i Czyruk nie poradzi.
Kogut, zamknięty pod piecem, załopotał skrzydłami zapiał przeraźliwie. Parobek wstał opieszale.
— Pierwsze kury! — mruknął. Zasiedziałem się bez miary. Ostańcie zdrowe!
— Szczęśliwie! — odparły obie.
Wyszedł. Noc była czarna jak smoła. Na progu swej chaty spotkał żyda arendarza z workiem.
— Co ty ukradł? nechryste! — zawołał.
— Ukradł? Oddaj coś winien za wódkę na pogrzeb! Ja zastaw wziął od tego pijanicy.
Chłop w głowę się podrapał, i nic więcej nie mówiąc, wszedł do izby.
— Co on wziął? — spytał stryja.
— Andaraki baby.
— Nu, a dziewczynie co będzie? Toż matczyna bodnia do niej należy! Któż jej naprzędzie, i natcze?
— Licho ją bierz! Albo to żyć będzie? Szuchta (febra) ją zje!
Kalenik popatrzał na Mokrenię. Istotnie, febra ją żarła. Wątła, żółta, obrzękła, siedziała na ławie.
Bose nogi robiły wrażenie patyków, głowa — śmietniska; twarz miała wyraz idytycznego obłąkania.
Za nią — podobny, tylko mniejszy i bardziej brudny — siedział Sak siedmioletni. Włosy miał prawie białe, a rysy, jak u starca, ostre. I ten patrzał, jak siostra, — w próżnię, na nędzę swą i opuszczenie nie podnosząc protestu.
Wyglądali oboje jak piskląt bezradnych para, którym matkę zabito, a one, brzegu gniazda uczepione, czekają, cichutkie i słabe — końca!
Tak przed laty, w tejże chacie, na temże miejscu, Kalenik z Hanną siedział — także sierota.
Przypomniał to sobie; nic nie mówiąc, dwie kromki chleba ukroił i dał dzieciom.
Więcej nic im uczynić nie mógł, ale chleba, choć kupnego, choć pożyczonego, im nie pożałuje.
— Pójdę jutro do dworu! — rzekł Sydor. — Zaniosę pani lnu kosę, poproszę maści. Dobrze ty radził.
— To żyd dobrze radził! — z kąta swego Kiryk się ozwał.
— Milcz! — krzyknął ojciec groźnie.
Szkolnik się roześmiał, ale ucichł.
Ale Kalenik ciekawy nie był. Rozebrał się i prędko zasnął.
Nikt Sydorowej nie wspomniał. Ciężki żywot zbyła w tej chacie, i bez śladu przeszła. Na ławie, gdzie umarła, teraz skuliły się sieroty. Została po niej przęśnica, łyżka drewniana, i garść szmat, w chacie — trochę więcej miejsca, w garnku jej — część jedzenia.
Nikt jej nie pożałował, nie opłakał. Umarłabo w porę, na przednówku. Nim roboczy czas nastanie, druga tu będzie u komina, przy dzieży, na zagonie — druga, młodsza, którą bić można bezkarnie, póki jej skwary, mrozy, praca nie wycieńczą przed czasem. A po tej trzecia przyjdzie, czwarta, dziesiąta i każda tej chacie życie zostawi, temu zagonowi zaprzeda krasę, pot, łzy — i każda tak spocznie — cicha...
Nazajutrz Sydor wybrał się do dworu, z kijem ledwie wlokąc nogi. Zaglądał tu i tam, zanim trafił do pani. Kobieta to była młoda, poważna, nad wyraz łagodna. Wywiedziawszy się o chorobę starego, obejrzała te nogi poranione, sama je opatrzyła, dała mu szmat cienkich, maści, nauczyła, jak ma dalej postępować.
Sydor błogosławił ją, szczęścia i doli życzył, po rękach całował, zaprzysięgał odsłużyć.
Potem ową kosę lnu wydobył, ale pani odsunęła ją, głową potrząsając.
— Nie, Sydorze. Za lekarstwo zapłaty nie biorę. Schowaj napowrót. Jeśli wyzdrowiejesz, to będę miała dostateczną zapłatę. Idźcie z Bogiem!
Chłop powtórnie błogosławił i dziękował.
Chciał nogi pani całować, obiecywał stokrotne usługi.
Słuchając, pani uśmiechała się smutnie. Niestety! doświadczoną była, i straciła dawno wiarę.
Sydor wyszedł i znowu po drodze tu i tam się rozglądał, zanim swe kroki ku wsi skierował. Przy bramie zobaczył zamek z kluczem, zapomniany zapewne.
Obejrzał się w koło — schował go w zanadrze. Potem o wiele prędzej, niż był przyszedł — odszedł. Dzień ten cały spędził w karczmie i zaledwie nad ranem przywlókł się do chaty.
Następnego dnia wieść się rozeszła po wsi, że tejże nocy we dworze zginęło dziesięć indyków.
Wilk, lis, czy złodziej?
Rozmawiano o tem w karczmie, drwiąc z pańskich brytanów i nocnego stróża, rozmawiano po chatach, i zazdroszczono sprawcy dobrej gratki. Nikt się nie zgorszył, ani nikt pana nie pożałował — bo:
— Czort pana nie weźmie! — powtarzano ulubioną gadkę.
U Huców na raucie była także o tem mowa.
Karpina opowiadał poraz setny rzecz całą, bo pierwszy dojrzał chlew otwarty i szukał śladu po drogach i w miasteczku: jakby woda zmyła!
— Sprytny był majster! — podziwiano unisono.
— Nie bardzo! — spokojnie odparł stary Huc — bo i pan wie kto — i ja wiem.
— Kto? kto? Powiedźcie!
— Nie moja sprawa, bym ją, jak bajkę, opowiadał.
Widziałem, więc doniosłem panu. Zechce on powiedzieć, to powie, a nie — to i bez sądu złodziej przepadnie.
Kręceniem i kłamstwem świat przejdziesz, ale napowrót nie trafisz!
— To może pan go na sąd poda?
— Nie poda. Sąd jeszcze nikogo nie poprawił, a turma dobrego nie nauczy.
— Pan się boi! — ktoś rzekł.
— Czego? — ostro spytał stary.
— Ano — pożaru!
Huc z politowaniem głową pokiwał.
— Durne wy, durne! Nie boi się pan was, bo ogniowe płaci. Nie znacie wy jego. Myślicie, że on głupi, gdy wam szkody wybacza i złodziejstwa nie szuka!
Oj, ma on rozum, ma — i miał kiedyś dla was serce, ale teraz stracił. Żeby wy wstyd mieli i sumienie, toby was uczył i karał, ale wy tak stanęli, że on was za ludzi nie ma! To i nie karze i nie uczy! Wy myślicie, że to łaska — to hańba!
Chłopki pootwierały usta i oczy, nic nie rozumiejąc, a stary dalej mówił — z dumą:
— Onegdaj Matwiej mój i Syłycz Petruk wzięli bez pozwolenia plewy do domu. Zatrzymałem ich z workami i zaprowadziłem do pana. On Matwieja karał i wstydził, a do Petruka słowa nie rzekł.
Wszystkie oczy zwróciły się na Matwieja a ten nizko spuścił głowę.
— Naco opowiadacie, batku! — zamruczał.
— Bo pan ciebie ma za człowieka, wie, że do ciebie przystanie wstyd i rozum. Ty drugi raz głupstwa nie zrobisz i dzieciom zakażesz; a tamten sromu nie ma, i rozumu nie ma. Tamtego w chacie ojciec bił, że się dał złapać, i mnie klął, żem złapał.
— Do śmierci tego wstydu nie zapomnę! — rzekł Matwiej.
— Durny, kto kradnie! — wtrącił Karpina — strachu się naje, zmorduje się, cygańskie go poty obleją. Ja raz połakomił się na jabłka w sadzie. Upał był, a my pszenicę zwozili. Co jadę z furą, to patrzę na drzewo za płotem, i aż mi ślinę pędzi.
Tak sobie dumam, aż tu zza płotu pani na mnie kiwa i śmieje się.
— Karpina, mówi, ty coś się bardzo tym jabłkom przyglądasz! Żeby ty nie był swego ojca syn, tobym źle o tobie pomyślała. Masz tymczasem kilka; wieczorem dam ci więcej. Czemu nie poprosisz?
Smaczne były jabłka. Nie patrzcie, bat’ku, tak surowo! Boh me, nie pomyślałem kraść! Daj Boże wam i pani zdrowie; nauczyła mnie prosić, a potem tom ogrodu po nocach pilnował z własnej ochoty.
— Wy! Wiadomo, że wam wszystko można! — ktoś burknął zawistnie. — Wam i pasza wolna, wam i zagony dają, wam — i len sieją, zato, że szczekacie za panem.
— A czegóż wy szczekacie przeciw panu? Macie swoje zagony i paszę, do roboty was nie zmusza, za pracę, co chcecie, płaci!
— Niech jego licho znajdzie! — nie mając innych argumentów, chłop zaklął.
— Was już znalazło! — ponuro zakończył Huc.
Kalenik, który do rozmowy się nie wtrącał, słuchał jednak bardzo uważnie.
Przez tydzień zastępstwa Matwieja poznał dwór, i podobał mu się pan. Wywodów starego nie rozumiał, ale czuł, że on wsi nie chwali, że pan wsi nie lubi, i że złodziej przecie głupstwo uczynił.
— Taki to dobrze, że ja trus — pomyślał.
Wieczór się kończył, więc ludzie się zaczęli rozchodzić.
Gdy Kalenik za drzwi się wysunął, dogonił go stary Huc i zatrzymał słowem.
Potem latarkę zapalił i z cicha do parobka szepnął:
— Chodź, ja tobie coś pokażę.
Poszli na podwórze, za stodoły Hubeniów. Tam Huc latarkę na ziemi postawił i jął śnieg koło węgla rozrzucać. Pokazał się szary przedmiot, — worek, a w nim coś niewielkiego.
— Wasz to worek? — Huc spytał.
— Nasz! — po chwili oglądania odparł Kalenik.
Wtedy stary rozgarnął worek i pokazał zawartość.
Andyk! — przerażony szepnął parobczak.
— Zadusił się przypadkiem! No, teraz już i ty wiesz, kto złodziej. Baczże, byś ty takim się nie stał. Ojciec twój był rzetelny człowiek.
To mówiąc, stary zarzucił na ramię worek i odszedł.
Kalenik, zmartwiały ze strachu, pozostał.
— Moja dola! — zamruczał. — Wezmą starego do turmy, doigra się on biedy. Pewnie andaraki nieboszczki wykupił temi andykami. Daj-ta Boże, by go wzięli albo zaraz, albo na jesieni. Co ja zrobię sam jeden w chacie latem?!
Noc byłą jasna: widział, że stary Huc, worek na plecy złożywszy, ku dworowi szedł, szedł dla nich po zgubę: więc wściekłość bezrozumna ogarnęła parobka, i pięść ku tym murom podniósł.
— Na co wy tam! — zamruczał. — Żeby Was nie było, nie mieliby ludzie gdzie kraść, a mieliby więcej zagonów. Przepadnijcie!

· · · · · · · · · · · · · · · ·
Marzec.

Ulitowała się ziemia karmicielka nad bydłem wychudłem, ulitował się Bóg nad dziećmi i starcami, których zima i post dziesiątkował. Przyszła wczesna wiosna.
Niósł ją na swych skrzydłach Anioł Zwiastowania jako wieść błogą zza ciepłych mórz.
Równina zczerniała; ukazały się długie, regularne linie zagonów, jedne nagie, inne spleśniałe, martwą jeszcze runią pokryte. Na łozach pozłociły się kity, na czeremchach strzeliły pąki, na skłonach rowów od południa już zieleniała młoda trawka.
Tylko wieś była czarną od błota i starości.
Ulica tworzyła otchłań cuchnącą, chaty wilgoć powlekła pleśnią burą, przerwały się wszelkie kommunikacye, oprócz urzędowych do gminy.
Ulicą, oprócz dzieci, babrającjych się z lubością w błocie, i nierogacizny wpół dzikiej nikt nie chodził.
Była to coroczna pobudka, do ciężkiej, krwią, łzami i potem wypisanej kampanii wojennej z ziemią, deszczem, skwarem, gradem, posuchą, burzami, o byt i chleb zimowy.
Potem nastąpiła pierwsza utarczka. Z obór, od pustego żłobu i drabiny, wypędzono bydlaki na rolę jeszcze prawie czarną, w wiosenną grzęzawicę.
Niesiono do dworu ostatnie grosze za paszę w dąbrowie za strugą, i szły tam bydlątka, przeraźliwie rycząc.
Paszy i tam było niewiele: zeszłoroczne wrzosy i paprocie, ale resztę siana oszczędzono dla wołów roboczych. Cielaki, krowy, owce niech idą; głodne wrócą, ale „wytrą się i poweseleją!“ — mawiano filozoficznie.
Poszła wraz z innemi i krowina Makuszanki, karmicielka i pieszczocha wyrobnic.
Żywiły ją całą zimę kartoflami i kupną plewą, trzymały w sionkach. Poszła w dąbrowę i Łucysia z nią, kwit kupiony we dworze zawinąwszy w rożek chusteczki.
Wieczorem Hubenie wieczerzali właśnie, gdy obie kobiety wpadły do izby z płaczem okrutnym.
Łucysia zsiniała, mokra od błota i wody, bosa, i drżąca nie mogła słowa wydobyć z gardła i tylko modre swe oczy, łez pełne, wznosiła na Kalenika. Stara rzuciła się do Sydora:
— Poratujcie, ulitujcie się! Ciełuszka zagrzęzła w strudze. Tylko głowę i grzbiet widać: zdechnie. Dajcie pomoc! co chcecie wam uczynimy.
Kalenik łyżkę położył i świtę naciągnął na grzbiet, ale stary powstrzymał go:
— Coto! Będziesz darmo się mordował! Toć trzeba nam trzem iść, ze sznurami, z wozem, z kobyłą! Co ty, babo, dasz za fatygę?
— Dam co zechcecie! — wołała desperacko baba.
— Nu, dasz dziewczynę do grabienia siana w Perechreściu?
— Oj dam! — jęczała, odchodząc od przytomności.
— Nu, to dobrze. Niechaj dziewczyna siermięgę zostawi w zastaw: jak skręcicie, to siermięga nasza.
— O Jezu! — szepnęła cichutko Łucysia, ale bez protestu zdjęła świteczkę z siebie i została w koszulinie przemokłej, wciąż na Kalenika spoglądając.
Stary zastaw wziął i do komory zaniósł, a tymczasem Kalenik chwycił sznury, siekierę, drąg, i przodem ruszył.
Kobiety szły za nim, zawodząc, jak na pogrzebie. Szczęściem noc była jasna: trafili bez błądzenia na miejsce wypadku.
Krowinę istotnie chwyciło trzęsawisko, zalała woda wezbrana. Leżała skostniała, łeb nad wodą wznosząc i wzrokiem gasnącym wyglądając pomocy.
— Krasia, Krasia! — zaczęła ją z płaczem wołać Łucysia. Krowa poruszyła się rozpacznie, i wydała słabe mruczenie.
— Nie płacz! Będzie żyć, kiedy dotąd nie utonęła — rzekł do dziewczyny Kalenik.
Zrzucił świtę i wszedł do wody; za nim odważnie szła dziewczyna.
— Zmarzniesz. Siedź na brzegu! — burknął.
— Nie, już ja trzy razy przy niej byłam, tylko nie dałam sama rady! — odparła, szczękając zębami.
Weszli tak w wodę po pas, stanęli nad krową.
Jeszcze resztki lodu niosła struga, a zimno tamowało oddech. Na brzegu Makuszanka lamentowała.
Kalenik otoczył krowinę sznurami, końce przez ramię sobie założył; skupił się, i począł ciągnąć ku brzegowi. Łucysia łeb Krasi utrzymywała nad wodą.
Parobek sapał i stękał, w pół zgięty, pracując jak dla siebie, zrobiło mu się ciepło nawet w tej wodzie lodowatej. Był pewny, że i Matwiej Huc siłacz wioskowy, nie dokazałby tyle, i dumą go to napełniało wobec dziewczyny.
Wlókł krowinę, sam ledwie mogąc wydobyć nogi z mułu, pobudzał go do nadzwyczajnych wysileń, cichy dziękczynny szept Łucysi.
— Mój sokołyku, mój łabędziu. Daj tobie Boże wszystko dobre, że ty nas ratujesz!
Na brzegu stał już Sydor z wozem, ale nie kwapił się z pomocą; stał Kiryk i przyglądał się bezczynnie.
Wydobył Kalenik z kobietami krowinę na suche. Leżała jak martwa, sztywna.
Podniesiono ją zapomocą drągów na wóz i Sydor popędził klacz.
— Padlinę przywieziemy do wsi — rzekł.
Wzmógł się płacz kobiet, który Kiryk przedrzeźniał.
Kalenik, skostniały, pobiegł przodem. Od przymrozka nocnego sztywniała na nim zmoczona bielizna, dzwoniły zęby, pot zamarzał.
Dopadł chaty i prędko na piec się wgramolił.
Miejsce to pożądane zajmował chyba w nadzwyczajnych wypadkach. Był to tron gospodarza.
Dym tam był gęstszy, ale ciepło rozkoszne. Skulony na glinie, parobczak tajał i sechł. O zmianie bielizny wcale nie pomyślał. To należało do niedzielnych przywilejów. Para, upał i spokój powoli usypiały go. Wyciągnął się na gorących cegłach i zdrzemnął.
Zbudziły go szturhańce.
— No, czego ty tutaj! — wołał Sydor. — Taki byk będzie się na piecu wylegał! Nu, pójdziesz ztąd!
Parobczak zerwał się i oprzytomniał.
— A cóż krowa? — zagadnął.
— Nic jej nie będzie. Nu, lamentował ty, wczoraj kogo wziąść do Perechreścia. Ot Bóg dał!..
Kalenik stanął już na ziemi, w środku izby, i milczał. Potem siermięgę narzucił i wyszedł.
Makuszanki krowinę wprowadziły do chaty, do ognia; okrywały ją własną, odświętną odzieżą, karmiły chlebem.
Krasia dawała się pieścić i jadła chciwie; spojrzała na Kalenika okrągłem swem okiem i wyciągnęła doń pysk.
— Dywy! — rzekł ze śmiechem — a to mnie poznała.
Łucysia przebierała się w ciemnym kącie, stara zaczęła go błogosławić i dziękować.
— Pobawcie chwilę. Nie mam co dać, to choć wódki z karczmy przyniosę! — zawołała wreszcie i poszła z flaszką.
Dziewczyna wyszła z kąta w śnieżnej koszuli, rumiana, uśmiechniona.
— A świtka w naszej komorze! — zaśmiał się.
Wesołość jej znikła. Popatrzała na niego z przerażeniem.
— Albo to prawda ma być! — szepnęła.
— A jakże! Pojedziesz ze mną na sianokos.
— Z wami! O Jezu — szepnęła.
— Tak jęczysz, jakby to niedola była.
— Mnie was tak straszno!
— Czego? Albo ja tobie liche słowo kiedy rzekł, albo uderzył? Durna ty!
— Mój Boże! Mnie się zdaje, że wy źle myślicie. Ja-by od was uciekła za lasy.
— Nie uciekniesz. A nie bój się. Czego się trzęsiesz?
— Dolo moja! Jak do Perechreścia pójdę, kto tutaj we dworze za len odrobi, i za kartofle, i za siedzibę!
— Albo to tylko we dworze pole jest. Posiejesz u mnie, posadzisz kartofle. Odrobicie mnie!
— O Jezu! Kiedy mnie was tak straszno!
— Tfu! Narzucił tobie kto ten lęk. Chcesz ot patrz palec na palec składam i poprzysięgnę, że tobie nijakiej krzywdy nie uczynię. Tak mnie Boże dopomóż!
Rzeczywiście palce na krzyż złożył i zaklął się uroczyście.
Dziewczyna przeżegnała się.
— Taki mnie lżej teraz będzie! — szeptała, patrząc na niego przez łzy.
Zbliżył się do niej i, jedną ręką krowę gładząc, co ich rozdzielała, drugą po warkoczu jej przesunął.
— Złoto moje! — rzekł zcicha. Żebyś ty choć bydła kilkoro miała, tobym ciebie wziął; żebyś choć szmatek ziemi miała, tobym do ciebie w prystupy szedł! Tak ja ciebie w serce wziął, tak mnie żenić się nie chce, choć muszę! Boh me! Będę ciebie lubić, będę ciebie szkodować, a niech mnie Bóg ciężko skarze, żebym cię, sierotę, miał ukrzywdzić.
— Daj tobie Bóg zdrowie! — wdzięcznie rzekła dziewczyna.
Makuszanka skrzypnęła drzwiami, więc umilkli, i pieścili Krasię faworytkę.
Kalenik poczuł w sobie wielką powagę i godność, jakby go starostą obrali. Łucysi biło mocno serce.
Stara przyniosła wódki i nalała parobkowi sporą miarkę. Wychylił — po nim kobiety, zagryźli chlebem. Wypili poraz drugi i zaczęli żywiej gwarzyć i śmiać się. Wódka zabarwiała im szarą dolę, mamiła ciepłem, swobodą, dostatkiem.
— Kalenik rozparł się na stole i głośno swe marzenia rozpowiadał:
— Żeby ja królem był, toby ja wszystką ziemię sobie wziął — pany-by mnie robili, a ja-by wódkę garncem pił a tłustość łyżką jadł — i w trzy kożuchy się ubierał.
Łucysia zaczęła śpiewać, zanosząc się od śmiechu.

Zaprowadźcie żywą, wodę do sadu, do wiszniowego.
Przyprowadźcie dobrzy ludzie mego chłopca miłego.

Makuszanka rozsiadła się na ławie jak królowa i postawiła przed sobą butelkę:
— Teraz moja wola i dola! — wołała, machając rękami.
Niewiadomo, coby się stało po trzecim kieliszku, bo przy tem machaniu stara trąciła flaszkę.
Czarodziejski płyn rozlał się szeroką strugą na stół i na ziemię, i wszystkich to nieszczęście otrzeźwiło. Wlepili oczy w kałużę wódki. Łucysia zapłakała, Kalenik splunął — i czar prysnął.
Znowu byli biedni, nędzni, poczuli dokuczliwiej swe mozoły i ciężar żywota, i umilkli przygnębieni, oszołomieni.
Parobek wyszedł zgarbiony, leniwie wlokąc nogi ociężałe. Niezapłacone podatki, brak paszy, przednówek długi, koszt wesela, brak rąk w chacie — wszystko stanęło mu w myśli.
Szedł poza stodołami, wicher marcowy szumiał i siekł mu twarz, niebo od chmur zbałwanionych czarne, wisiało mu nad głową; w ciemności tej, gdzieś górą, niewidzialne ciągnęły gęsi dzikie. Krzyk ich, zmieszany z żałosnym poświstem wiatru słyszał chłop. Leciały na Perechreście zapewne.
Tak idąc zamyślony, potrącił kogoś.
— Pochwalony Jezus — pozdrowił go poważny głos starego Huca.
— Na wieki! — odparł półgębkiem, spuszczając głowę.
— Jak wilk chodzisz nocą. Dawnom ciebie u siebie nie widział.
— Żebym żyto miał do zwrócenia, albo deski, tobym wstąpił, a tak — boję się. Pomyślicie, że znowu o co prosić będę — rzekł Kalenik.
— Głupia dumka; choćbyś i o co poprosił, to nie wstyd i nie grzech, byleś sam nie wziął.
— Nie, Boh me, nie! Ja trus — powtórzył swoje Kalenik.
— To dobrze. Dosyć w chacie dwóch złodziei.
— Bodaj ich palarusz! — zamruczał parobczak.
— Prosić — nie grzech! — mówił dalej stary. Każdy prosi, najbogatszy i najszczęśliwszy, bo niéma takiego na świecie, coby do Boga i dobrych ludzi interessu nie miał.
— Alboż Bóg jest? Starzy jego wspominają — może widzieli. Ja nie słyszał jego i nie widział.
— Durny ty całkiem! — rzekł lakonicznie Korniło, a parobek ani się obraził, ani zaprzeczył.
Stanęli na podwórzu Huców. Gospodarz się odezwał:
— Wejdź, powiem tobie słowo!
W chacie wszyscy spali. Czekała na powrót starego lampka i Ołenia Prytulanki, pilnując, aby wieczerza nie wystygła; podała mu ją, i usiadła w kąciku, zaspanemi oczami, przyglądając się Hubeni.
— Zapóźniłem się u pana! — mówił Huc, jedząc powoli. Codzień więcej roboty! — Co wasz chłopiec będzie robił latem?
— Bydło będzie pasł, jak egzament złoży.
— Taki wielki. Mogłaby dziewczyna bydło pędzić. Chłopiec ze starym daliby rady gospodarce, a tybyś mógł co zarobić. Zgódź się do dworu za rataja.
— Ja? Co wam się widzi? Miałbym swoje rzucić, a cudzego pilnować? Tfu! Z gospodarza na batraka iść!
— Albo to twoje? stryjowskie? Batrakiem ty daremnym u niego służysz, a dosłużysz się nędzy. Zobaczysz!
— Jakże? Moje to! Statok (bydło), ja pohodował, choromy (budynki) postawił, pole robię. Na swojem ja pan.
— Chorowanie, twoje panowanie. Patrzał ja na twoję pracę, i dlatego żeś czestny i cichy, żal mi ciebie. Ty myślisz, że ja ciebie obrażam? Nie ja tobie łaskę chcę zrobić. Miałbyś pieniądze i chleb.
— I niewolę! — przerwał parobek.
— Ino umarły — wolny! — poważnie rzekł Huc — ino rozumny — bogaty. A my wszyscy raby (niewolniki). Ja tobie dobre słowo mówię. Ty o sobie pomyśl sam, bo ty ni bat’ka, ni maty, ni żonki nie masz, coby za ciebie pomyśleli, a ty cichy i spokojny jak owca. Z ciebie runo kto chce zdejmie i gołego wyrzuci. Tak ja tobie mówię. Oddziel się od stryjów póki czas, póki to szczenie w wilka nie wyrośnie, a Sacharko nie wróci. Oddziel się i na rataja idź. Parę lat przesłużysz, zarobisz pieniądze, ożenisz się i obudujesz. Wtedy ciebie nikt nie wypędzi.
— Niech oni precz idą. Mój bat’ko starszy był, nasza to chata. Tyle lat ja pracował! Zostanę! My Hubenie, z rodu nie służyli panom, gospodarzami umierali. Żeby wy mnie setkę rublów dawali, nie pójdę z cudzemi wołami na cudze pole.
Huc łyżkę odłożył i usta rękawem otarł.
— Nie, to nie. Twoja wola. Batraków dużo na świecie. Z dobrego życzenia ja tobie słowo rzekł. Pokaże czas: kto durny był. Idźże i panuj, nieboże.
Kalenik wyszedł wzburzony. Nie sypiał w chacie teraz, gdy było cieplej, ale przy wołach w oborze.
Otworzył skrzypiące wrota i omackiem trafił do siana, do żłobu.
— Moje wy rodzone, moje wy dzieci! — szeptał, podręcznego gładząc w przechodzie. — Potruję ja was prędzej, niżby kto drugi na was jarzmo kładł. Macie, jedźcie siano, jedźcie, wy moje!
Potem się w to siano zagrzebał i zasnął, ale budził się często i ręką niespokojnie szukał wołów.
Roiło mu się, że je mu Huc zamienił.
Nazajutrz było święto.
Niebo na tę uroczystość wymiotło chmury, aż hen na skraj, nad bory; ubrało się w odświętny błękit, wiatr nie smagał, ale gładził, słońce odwiedziło mroczne głębie podwórza chat, zajrzało do izb czarnych i, jakby przerażone tem, co tam ujrzało, umykało coraz dalej i wyżej.
W chatach od wczesnego rana panował ruch uroczysty.
Uroczystość-bo to była rzadka, tygodniowego ochędóztwa. Myli się starzy i młodzi, dziewczęta i kobiety zaplatały warkocze, dzieci przemocą zanurzano w wodzie, wszyscy oblekli czystą bieliznę.
Chlebowym kwasem z dzieży pomyte włosy straciły wszelki pozór włosów, wyglądały jak peruki, ściśle głowę otaczające, szare płótno koszul zachowywało odświętną sztywność; kto posiadał buty, czernił je smarowidłem od wozu.
Inny, niż zwykle, gwar obejmował zagrody.
Były tam swawolne śmiechy dziewcząt, dowcipy parobków, krzyk dzieci, gospodyń długie rozhowory. Powszedni ranek tłumił te wybuchy koniecznością pracy; dziś rozwiązywały się usta — i namiętności.
Aż wreszcie w ten gwar wpadł pierwszy odgłos dzwonu, potem drugi, dziesiąty, setny!
To kościół wołał i przypominał, że nie trzodą są, że do ich dusz mówić będzie Bóg.
Na wołanie to ruszyli przodem starzy. Widać ich było zgarbionych, zapatrzonych w ziemię, jak szli powoli pojedynczo, w wielkich baranich czapkach, i długich świtach, kijem się wspierając.
Z nimi ruszył Korniło Huc i, odchodząc, synów napędzał do pośpiechu.
Ale ci jeszcze gotowi nie byli. Matwieja ubierała żona, kobieta ładna i kochana, jak matka w chacie; średni Wasyl na żonę czekał, paromiesięczną swą córeczkę na ręku trzymając; Karpina elegantował się jako kawaler, któremu gody chodziły po głowie.
Prytulanka czesała Ołeni ciemne włosy, zaplatając w nie pęk czerwonych tasiemek.
Stary sam ruszył, bo i do spowiedzi się wybierał. Przechodząc, zajrzał do Hubeniów. Dzieci wypędzały bydło na paszę.
Bose i obdarte, z torbeczkami przez plecy, w których chleb na dzień cały niosły, szły za bydłem ciche i zadumane. Przodowała Mokrenia, krocząc z powagą dorosłej osoby, wlókł się za nią Sak nieodstępny, w koszulinie tylko, krajeczką podpasany, ciągnąc za sobą długi bat, którego jeszcze użyć nie miał siły.
Gdy dochodził wrót, zza węgła zaczajony Kiryk, cisnął za nim ułamkiem kołka. Pocisk trafił chłopczynę w nogi, obalił. Upadł twarzą w błoto, tak wystraszony i znękany, że nawet głosu nie wydał z siebie. Zerwał się, obejrzał i uciekł naoślep, głucho tylko chlipiąc i utykając na skaleczoną nogę.
Bydło weszło w grzęzawicę bezdenną ulicy wioskowej, a pastuszki za niem, tonąc po kolana.
Stary Huc stęknął, jakby go ból porwał, i poszedł, pod stopy patrząc, bardzo chmurny.
Teraz za starymi ruszyły kobiety; gromadkami się kupiąc, jak gęsi białych stadka. Białe ich zawoje wiatr rozwiewał; gadały dużo, głośno, gestykulując.
Opowiadały sobie wśród śmiechów kłótnie małżeńskie, bijatyki, skandale wioskowe. Przechwalały się z razów, które otrzymały, jako z rzeczy do życia niezbędnej. Prawiły o gospodarstwie, o lnie.
Przez długi tydzień uwięzione pracą przy kominie i warsztacie tkackim, teraz językom swoim, złośliwym i brutalnym, popuszczały cugli.
Jeśli chwaliły cokolwiek, to tylko dzieci swoje.
I tak partyami cała Hrywda ciągnęła do Boga.
Ostatnia ruszyła młodzież. Ciągnęły tabuny dziewcząt postrojonych w chustkach białych i krasnych, w świtach czystych. Gromadki parobczaków łączyły się z niemi, wpadały na nie z boków, zaczepiając, zagradzały drogę niekiedy.
Tłok się czynił i szamotanie, wrzask nieludzki. Rozlatywali się jak wróbli stadko, rozbijali na drobniejsze cząstki, ociągali się, kryjąc za węgły i płoty.
Nie kwapili się do Boga. Wiosna była dla nich, jak dla ptaków, okresem swawoli i miłości.
Kalenik szedł z Karpiną. Obadwa mieli żenić się po Wielkiejnocy, więc dziewczęta przepadały za nimi.
Szli też dumni, z czapkami na bakier, pozwalając się kochać.
Karpina za każdym węgłem ściskał corazto inną, zaczepił każdą, droczył się, dowcipkował.
Hubenia roślejszy, bogatszy, znany ze statku i pracy, imponował bardziej.
Patrzały na niego dziewczęta, szturhając się i szepcząc:
— Dywy, jaki on strojny, choć gospodyni nie ma, koszula jak śnieg, a jaka długa! Ktoś mu i rąk i płótna nie żałuje.
Rzeczywiście bielizna parobczaka naschwał była uprana. Zpod rozpiętej niedbale świty koszula świeciła białością nieskalaną, ściągnięta u szyi czerwoną tasiemką.
On się nią chlubił, ręce za krasny pas zakładając. Onegdaj Łucysia mu ją tak ubieliła w rzece lodowatej po kolana stojąc i swemi rękami grube szmaty trąc, aż jej palce krwią spłynęły, aż ją w tym chłodzie pot oblał.
Zagadnęła go jedna z dziewcząt o to pranie.
Ramionami ruszył tylko, ale się nie pochwalił.
— Jest taka, co pierze — lakonicznie odparł.
Obejrzał się jednak raz i drugi i nagle przystanął. Na ostatku, za całą wsią, szło troje ludzi.
Kalenik ich poznał i zdumiał.
Szli, kwapiąc się. Przodem stara Makuszanka za nią Łucysia, i chłop młody, śniady na licach, mizernie i ponuro wyglądający.
— Czyruków Tychon chodzi za Łucysią — zaśmiały się dziewczęta. — Chytra ona, na bohatyra patrzy!
Kalenik raz drugi się obejrzał. Tak, znachora jedynak to był — bohatyr: mógł sierotę brać — albo mu pola, bydła, czy pieniędzy brakło?!
Nie spostrzegł się, że go wyprzedzili rówieśnicy i dziewczęta, szedł coraz wolniej — samotny.
Ci ostatni dogonili go i minęli.
— Pochwalony! — rzekła Makuszanka życzliwie.
— Dzień dobry! — mruknął młody Czyruk.
On coś niewyraźnie odpowiedział i patrzał na Łucysię.
Milczała, nie podnosząc od ziemi modrych oczu; żary rumieńca miała na twarzy i zakłopotanie okropne.
Przeszli — parobek patrzał za nimi.
Złoty warkocz pieściło słońce. Był jak dojrzałej pszenicy wiązanka, taki bujny i ciężki.
— Czyruków Tychon chodzi za Łucysią! — brzmiało uparcie w głowie parobka. Opanowała go nuda nieznośna, potem cichy, głęboki gniew i mściwość.
Teraz-by z rozkoszą ten warkocz targał, garściami to złoto żywe wyrywał!
Ciężyło mu coś. Myślał, że to buty nowe, świta, czapka odświętna; wlókł się jak stary.
Ostatni przyszedł do Bożego domu.
Kościół był drewniany, zewnątrz jaskrawo pomalowany, wewnątrz nagi. Lud go napełniał po brzegi. Głowa przy głowie, pierś przy piersi — stali wszyscy.
Gwar panował jak w ulu, popychanie, szamotanie.
I słychać było urywki rozmów, prowadzonych między sąsiadami:
— Ta woły, bo woły — byle pasza.
— Za dwadzieścia rubli siana zjadły.
— Zasiałem wczoraj owsa króbkę. Nie wiem czy urodzi, bo niż tam pod Osową, a codzień moczy.
— Wczoraj kobyła się wyźrebiła. Źrebica łysa — jak to malowanie.
Tu ktoś się wtłaczał pomiędzy nich, więc rozmowa się zmieniła.
— A cóż jarmark? Widziliście byka?
— Widziałem, i sprzedałem.
— Dali sorok?
— Dali — i baryszu pół garnca.
— Słyszeliście? Czechów Maxym onegdaj u Chryna dwa sery ukradł.
— Mohe! Złowili? To durny!
Śmiech się rozlegał.
— Moja kumo! — mówiła baba jakaś, głową trzęsąc — hultaj-bo hultaj, ta Motruna Syluków. Podumaj-no: toć bezdzietna, zdrowa, a przez zimę trzy tylko hyby (miara) płótna utkała. A grubeż to, a węzłowate!
— Ja wczoraj ostatnią sztukę odcięłam. Piętnaście hyb, jak to złoto gotowych, a już i andaraki posnute.
— Dobry len się udał. Jak się susza wzięła, to we mnie serce zamarło, a no deszczyk odratował.
Dwóch wyrostków tłoczyło się naprzód, bez ceremonii na prawo i lewo rozdając szturhańce.
Baby zaczęły im wymyślać, oni odpowiadali podobnież; tłum ich rychło rozdzielił.
Stanęli obok siebie i starszy szeptał:
— Tak ty uważaj. Jak się zmierzchnie, to ja wejdę do chaty i będę ich zabawiał, a ty przez chlew do komory się wśliźnij. Już ja tam kamień zpod ściany wysunął. Prawej strony się pilnuj — tam na drążku wiszą.
— Wiszą? Widział ty dobrze?
— Widział. Kiełbas par z pięć i kumpiak (szynka).
Jak złapiesz, to na wygon leć — do koni!
Tu podnieśli głowy, bo śpiewacy chórem zaintonowali:
— Zmiłuj się Boże! Zmiłuj! — i tłum zakołysał się w pokłonie.
Ale za ludem, ani śpiewaków, ani księdza widać nie było — więc po chwili znowu szmer rozmów zagłuszył modlitwę.
Kalenik wparł się z trudem do środka i docisnął do bocznego ołtarza. Kilkanaście świeczek malutkich płonęło przed nim. Były to ofiary.
Przed świętym złocistym klęczała kobieta.
Trzy świeczki dobyła z zanadrza, kilkakroć dotknęła czołem podłogi błotnistej, i owe świeczki skręciła naopak „przeciw słońcu“.
Ruch ten zastanowił parobka, wtajemniczonego w zabobony.
Tak się czyni, gdy się przeklina kogo uroczyście.
Poznał kobietę. Nieopodal jego chaty mieszkała.
Skręciwszy świece, wstała, zapaliła wszystkie trzy knoty i przed obrazem zatknęła tę ofiarę.
Potem upadła na ziemię i, rozkrzyżowawszy się, jęła mówić, tak głośno, że słyszeli wyraźnie otaczający:
— Weźmij ty, Boże, onego, co mi płótno ukradł, i tak mu kości pokręć, jak te świeczki ja pokręciłam!
Niech mu to moje płótno na śmierć służy, niech go w niem robaki toczą, niech mu z każdej nitki rana stanie na ciele, niech mu oczy wyjdą, niechaj go wilkiem wodzi po błotach!
Jako te świeczki płoną, tak niechaj go gorączka pali, niechaj mu węgły ogień weźmie, niech mu dobytek poniszczy. Tak ja go przeklinam i przeklinać będę co dnia, co nocy, co ranka, co wieczora, jedząc i pijąc, śpiąc i pracując, żeby on zmarniał, żeby on przepadł, żeby go na rozstajach dyabeł zadusił. Amen.
Ludzie słuchali, rozstępowali się, żegnając, przerażeni i uszanowaniem zdjęci! Po ciele Kalenika dreszcz przeszedł. Usunął się i on; baba została u obrazu na ziemi i mówiła dalej — ciągle, a świeczki paliły się, skwiercząc, a z lnianych knotów długie pasemka dymu wstępowały do góry.
— Boże, zmiłuj się! Zmiłuj! — raz drugi chór szkolników zaintonował. Ostre wonie kadzideł rozeszły się po tłumie, który się znowu zakołysał, do ziemi po kilkakroć czoła chyląc.
Teraz w głębi głos księdza się rozległ, czytającego ewangelią.
Pojedyncze słowa i dźwięki dobiegały tylko uszu.
— Cytże! Cyt! — wołali starsi.
Ale już młodżież rzuciła się do odwrotu z hałasem okropnym i tratowała, kogo nie pociągnęła za sobą.
Słychać było:
— Puść! Zadusisz! Bodaj ciebie licho zjadło!
— A dasz porcyą? Zadatek na flis wziąłeś.
— Boh me! Nie udawaj. Albom nie widział, jak cię Kipryan ściskał!
— To święto. Niech żyd garniec postawi, a nie, to go ze wsi wyrzucić.
— Ty złodzieju! szelmo! Wyjadaczu!
Wysypali się przed kościół. Twarze były czerwone i spocone od zaduchu i ścisku. Na cmentarzu tu i ówdzie zaczynały się bijatyki.
Blizko drzwi Kalenik spotkał stryja.
— A co? Byliście u spowiedzi? — spytał.
— A jakże! — Sydor się zaśmiał tryumfująco.
— Chytry ksiądz, ale ja jeszcze chytrzejszy. Zachodził on mnie z tej strony, zachodził z tamtej. Pytał prosto i krzywo, godzinę męczył — a taki ja jemu nic nie powiedział.
— Aaa! — zdumiony zawołał Kalenik, przejęty dla stryja rzetelnem uszanowaniem. — On i mnie męczył tamtej niedzieli, ano ja durny mówił ak na wszystko!
— Wiadomo, że ty durny! — pobłażliwie rzekł Sydor.
Hrywda, oddawszy co boskiego Bogu, szumną, huczącą falą wylała się na gościniec. Tu chwilę skupił się tłum, ale wnet rozbiegł się w stron kilka, rozbity na drobniejsze potoki.
Starzy pociągnęli w pola jeszcze puste, aby runie obejrzeć i o dawnych czasach pogwarzyć; odpowiedzialni chat gospodarze zwrócili się do zarządu gminy, gdzie, jak w każdą Niedzielę, sądy się odbywały i narady; parobcy zdążali do karczmy: tylko kobiety wracały do chat, do ognisk, kwapiąc się, by parogodzinną zwłokę odpracować.
Po chwili kościół, pusty, duszny od kadzideł, zamknął sługa, aż do następnej Niedzieli.
Kalenik doczekał się Łucysi i Tychona. Wracali, jak przyszli, razem — pod eskortą matki. Przyłączył się do nich i rozmawiali o potocznych sprawach.
Dochodząc karczmy, Hubenia zaproponował „porcyą“.
Weszli, bo żadne chłopskie serce tej się pokusie nie oprze.
Parobek kazał dać kwartę wódki i śledzia dla każdego.
Usiedli za stołem, wypili po kieliszku, zagryźli śledziem. Nie wydał się dość słonym: więc kazali żydówce podać soli, maczali go i jedli.
Potem wypili po drugim kieliszku. Kalenik rękami usta otarł, zaczął przekomarzać się z Tychonem. Kobiety się śmiały, śmieli się wszyscy obecni.
Czyruk oddawał żart za żart. Chuderlawą jego postać wziął za cel dowcipów Kalenik — najdrażliwszą kwestyą wioskowego „mołodca“.
On sam, rosły, silny, czwanił się swą mocą i wzrostem.
Na ciemną twarz Tychona występowała krew. Ludzie się śmieli pogardliwie — śmiały się kobiety.
— Żeby ty żonkę wziął, toby ciebie biła codzień. Żeby ciebie bocian na łące spotkał, toby wziął jak żabę. Chcesz? najmę cię jak proso dojrzeje, cobyś w niem stał od świtu do nocy. Nocą to cię zwolnię, boby cię sowa zjadła. Jak ty kosisz, to pewnie ciebie kosa wodzi, a nie ty ją. A wołyż u ciebie, woły! Zaglądają na rataja, a baczą holopa (kość) je zagania. Był ja kiedyś na wieczernicy, a tu psy wyją, dziewczęta się postrachały. My patrzym, aż to Tychon, radby wejść, a nie może, bo psy jak tę kostomachę (szkielet) zobaczyły, łają jak wściekłe.
Ogromny, homeryczny śmiech ogarnął karczmę ludźmi natłoczoną.
Czyruk poskoczył z miejsca.
— A nu, pomocujem się! — krzyknął, zwijając pięści.
Rzucili się na siebie. Rozległy się głuche razy.
Kobiety zbiły się w kąt, krzycząc; mężczyźni po każdym mocniejszym ciosie śmieli się z rozkoszą.
Tak na tokach wiosennych w głuchej puszczy biją się dwa głuszcze-współzawodniki, a reszta, ostąpiwszy plac walki zdaleka, oczekuje rezultatu, nie pomagając ani broniąc.
Pomimo wątłej postawy, Tychon, złością podniecony, bronił się dzielnie w niedźwiedzim uścisku Kalenika.
Leciały garściami to płowe to czarne włosy, to jeden to drugi przypadali do ziemi i porywali się znowu, u jednego i drugiego krew była na twarzy i odzież potargana.
Nareszcie Hubenia za piersi porwał Czyruka, podniósł w górę, i cisnął z impetem o ziemię.
Straciwszy grunt pod stopami, Tychon runął, krew mu się rzuciła nosem i ustami, pozostał nieruchomy.
Wtedy dopiero ludzie uznali za stosowne wmieszać się pomiędzy walczących.
Ktoś począł reflektować Kalenika, inny oblał wodą leżącego, kobiety zbliżyły się, ciekawe czy nie zabity.
— Duży, duży! Jak gruszkę rzucił! — powtarzano z zapałem dla zwycięzcy.
Hubenia otarł krew z twarzy, ręce za pas założył i popatrzał na Łucysię.
Teraz był pewnym, że go kocha.
Ale dziewczyna, blada, spoglądała ku niemu ponuro, więc go znowu złość opadła. Nie wierzyła w jego pięści siłę.
— Nu, może kto drugi mnie poduża? (pokona) — zawołał.
— Nu, ja! — wyrwał się Maxym Syluk ze śmiechem.
— To chodź po śmierć!
Wysunięto Tychona, który już przyszedł do siebie.
Parobcy splunęli w garście jakby do cepów się brali, i skoczyli sobie do piersi.
Ale w tem drzwi karczmy rozwarły się szeroko i wszedł Korniło Huc.
Spojrzał na zapaśników surowo i rzekł:
— Wy tu jak zwierzęta się zajadacie, a dwór pełen waszych koni, owiec i świń. Cały ranek polowy spędza, to z koniczyny, to z rzepaku. Zobaczcie ile szkody!
Pięści zapaśników opadły, ludzie rzucili się do drzwi.
Huc jeszcze raz na Kalenika spojrzał.
— Dzieci wasze po łąkach czajczych gniazd szukają, a bydło w dworskim chlewie zamknięte,
— Moja dola! — burknął desperacko parobek, wychodząc.
Zabiegł do chaty, gdzie już Mokrenia i Sak przynieśli wieść straszną.
Sydor za kij od żaren chwycił, klnąc okropnie.
Dzieci schowały się pod piec, bardzo głęboko, gdzie kury mieszkały, i ryczały ze strachu i bólu, bo ojciec, nie mogąc ich „mlonem“ dosięgnąć, szturgał na chybił trafił kociubą żelazną, wygrażając zabiciem.
Ujrzawszy synowca stary kociubę i złość na niego skierował.
— Ty wilcze mięso, po karczmach się tłuczesz za dziewczętami latasz! Ja tobie pokażę, ja ciebie nauczę!
Parę razy dostał parobek kociubą przez plecy, zanim ją z rąk stryja odebrał. Nie bronił się, ani tłómaczył, zbyt był przerażony zajęciem bydła w szkodzie.
— Teraz idź i wykupuj, idź proś! — sapał Sydor. — Ja nie pójdę oczami świecić. Bogdajby ten dwór, zgorzał, bogdajby ich licho pobrało! Nu, idź! idź!
Znowu zwrócił się do pieca i w czarną tę norę szturchał.
— Nie wyleziecie, szczenięta! Zobaczym. Wpadniecie w moje ręce! Żywcem was ze skóry obedrę!
Żałosny jęk dowiódł, że trafił w któreś. Kalenik znowu mu Kociubę z rąk wyrwał.
— Nie ruszcie dzieci. Winien ja; to winien! Zakolecie które, będzie sąd. Toż małe, ledwie zipie! Dajcie pokój! — przekładał.
Piec deską zasunął, starego odprowadził na stronę.
— Pójdę, wyproszę ten raz jeden. Jutro sam paść będę. Nie złoście się tyle!
Trochę się ogarnął i pobiegł do dworu.
Podniecony rozlicznemi wrażeniami był śmielszy niż zwykle.
Trafił do ekonoma.
Ten go wyfukał, wykrzyczał, ocenił szkodę na pięć rubli, groził sądem, nareszcie wypchnął za drzwi.
Chłop stanął na ganku, z bierną, apatyczną, cierpliwością, i czekał, sam nie wiedział czego.
Chodziło mu po głowie, żeby bydło wykraść nocą, ale się bał — żeby iść do pana, ale nie śmiał.
Więc stał o słup oparty, spoglądając na podwórze.
Parobcy właśnie poili konie, i widział Huców postrojonych, uwijających się żywo i wesoło około stajen.
Wśród nich stary Korniło przesuwał się poważnie, to napominając, to ucząc, to chwaląc.
Godzinę, dwie stał Kalenik. Zdawało mu się, że z chlewa gdzie spędzono chłopskie bydło, jego woły porykują, skarżąc się i prosząc ratunku.
Zebrało się więcej gospodarzy. Stali razem i z cicha gwarzyli, rozdrażnieni. Kalenik słuchał tylko.
— Naco ten dwór? Żeby pana nie było, nie byłoby szkody.
— Na złość nam zasieli koniczynę pod wsią!
— Gwałtem grabią. Byle przedniemi nogami stanęło na granicy, zabierają.
— Choroba na polowego!
— Bo trza się zebrać nocą i dać mu pamiętne.
— Dopóki my tu będziemy stali?
— Do pana idźmy!
— Boh me! Nie chcę! Niechaj zdycha „statok“!
Stali jednak pomimo pogróżki. Kalenikowi na płacz się zbierało.
Aż oto sam pan się pokazał. Zbliżył się do stajen i Karpiny Huca zawołał:
— Skocz-no chłopcze, na poddasze śpichlerza — rzekł. — Zdaje mi się, że tam sowa ma gniazdo. Zrzuć je. Coraz mniej gołębi widzę.
Karpina pobiegł na śpichlerz, a pan chłopów ujrzał i zagadnął:
— Czego wy ludzie?
Zaczęli tedy wszyscy do nóg mu padać, po rękach całować, i lament podnieśli pokorny.
— Miłościwy panie, my wedle szkody. Ino się bydlę przez wał przebrało, zabrali. Nijakiej szkody niema. My pańskiego bardziej, niż swego szkodujem, pastuchów wysiekli. Ulitujcie się! Ten pierwszy raz darujcie!
— Niech tam! — machnął ręką pan. — Dajcie po pięć kopiejek polowemu i zabierajcie bydło.
— Miłościwy panie, to krzywda! Nijakiej szkody niéma. Darujcie ten raz! — jęczeli dalej.
Pan się roześmiał — smutno i pogardliwie zarazem.
— Przecie ja darowuję. Te pięć kopiejek należy się stróżowi! — rzekł. — Cóż więcej mogę wam zrobić?
Spojrzał po nich i do kieszeni sięgnął.
— Cóż, chyba dam wam te pięć kopiejek gościńca za stratowany rzepak i koniczynę. Niech i tak będzie!
Śmiał się.
W drzwiach stajennych stał Korniło Huc i patrzał ponuro na chłopów.
— No — dodał pan — ty Czech, masz dziesiątkę.
Czech rękę wyciągnął i wziął.
— Ty Syluk! Masz!
Wziął i Syluk.
Huc splunął raz i drugi.
Pan się wciąż śmiał i dawał.
Nareszcie na Kalenika przyszła kolej.
— A i ty tutaj, Hubenia? Czemóż to nie twój stryj przyszedł? Jest jeszcze kilka indyków. No, masz i ty dziesiątkę.
Kalenik oczy podniósł i ujrzał Korniłę i Matwieja, przyglądających mu się dziwnie.
Wtedy mu coś się stało, jakby srom, którego sobie nie potrafił wytłómaczyć, i o krok odstąpił.
— Ja nie chcę! — rzekł głową trzęsąc.
— Dlaczego? bierz, kiedy tamci wzięli.
— Ni, nie wezmę! — powtórzył jeszcze dalej się usuwając. — Dam swoję dziesiątkę!
Dobył z zanadrza chustkę, w której rogu zawiniętych miał parę miedziaków, i poszedł za innymi.
Pan zbliżył się do Huców i rozmawiali z sobą przyjaźnie.
— Ten coś wart, choć głupio wygląda.
— Wart. Ino się popsuje. Dobry kiedy między złych wpadnie, albo zmarnieje, albo gorszym od nich się stanie. Ten dobry!
— W służbę nie chce iść do nas?
— Nie. Za rok przyjdzie!
— Zkąd wiecie, bat’ku? — wmieszał się Matwiej.
— Zobaczysz.
Uwolniono bydło. Za tabunem szli chłopi, ostatni — Kalenik.
Mijając śpichlerz zobaczył Karpinę, niosącego troje sowiąt z gniazda wydartych, śmiesznych do kotów podobnych.
— Daj mnie! — rzekł.
— Na co? Zjesz? — zaśmiał się Huc.
— Nie. Dzieciom zaniosę, niech męczą!
— Weź!
Rozeszli się, i Kalenik z bydłem ku wsi pociągnął. Wieczór się słał, nabrzmiały parami wiosennemi, pełen tajemniczego ruchu i drżenia.
Zdawało się, że ziemia tętni i dysze, że niebo nad nią wzlatuje wysoko, że ją wiatr całuje.
Po dołach gdzie zieleniała trawa ociągały się bydlęta i Kalenik przystawał, ciesząc się, że jadło.
Łąka była wprawdzie pańska, ale dziesiątka była jego. A zresztą łąki nikt nie zasiewa.
Tak powoli zbliżał się do domu.
Na niebo czyste wypłynął nów i ciepły oddech miało powietrze od zachodu. Kilka pastuszych ligawek grało we wsi, i słychać było nawoływanie parobków, zbierających się na nocleg z końmi.
Kalenik przyśpieszył kroku.
Nikogo w chacie nie było. Sydor miał zwyczaj nocami się włóczyć, niewiadomo gdzie. Kiryk klacz na wygon poprowadził.
Dzieci tylko siedziały na przyzbie, zbite, od płaczu osłupiałe.
Rzucił im sowięta na zabawę, a sam dobytku dopatrzył.
Gdy ukończywszy tę ostatnią robotę, wracał do chaty, ujrzał dzieci zajęte i już rozbawione; Mokrenia powiązała ptaszki na długim sznurku, i włóczyła je po ziemi, a Sak szedł za nią z kijem, i bił je, i wołał:
— To Kiryk, a to bat’ko. Masz tobie, bat’ku masz tobie, Kiryk! A nu, a nu!
Wreszcie Mokrenię zazdrość zdjęła, więc zmienili role.
— Ty ciągaj Sak, a ja będę bić!
Sowięta już nie żyły. Bezkształtną massę puchu i krwi suwali dalej, po błocie, i wśród śmiechu wołali na wyścigi, bijąc i depcząc.
— To bat’ko, a to Kiryk! Bij bat’ka, bij!
Kalenik minął je obojętnie, rad, że jeść nie wołają.
Z nieba nów srebrny tej zabawie się przyglądał, a gwiazdy mrugały — jak oczy — łez pełne!

· · · · · · · · · · · · · · · ·
Kwiecień.

Na „Bocianie łapy“ powrócił.
Kalenik zapamiętał ten dzień. Było to przecie święto, nie kościelne i nie dworskie, ale święto.
W przeddzień gospodynie napiekły „Bocianich łap“. Były to placki dziwacznej formy, które o świcie gospodarze rzucali ku niebu, odmawiając przyjętą od wieków formułę:
— Bocian, bocian, naści holopę — daj żyta kopę.
Bocian, bocian, naści bronę — daj żyta „stronę“.
Bociany zadumane na gniazdach, kiwały długiemi szyjami; zawracały dzioby na grzbiet i klekotały rozgłośnie. Może obiecywały kopy i „strony“.
Potem odwiedzono karczmę, a wreszcie rozpełzli się ludzie po polach i drogach, lub spali po ciemnych komorach.
Roboty było mnóztwo przy siewach wiosennych, ale „Bocianie łapy“ — wielkie święto i wielki grzech cokolwiek w ten dzień robić, szczególnie kręcić. To też baby, ani przędły, ani mełły, nawet łapci pleść nie wolno, nawet włosów zapleść.
Baby tedy gromadami obsiadły ulicę.
Zbierały się po kilkanaście i sejmikowały. Dziewczęta opodal zasiadały na ziemi, przy rowach pełnych cuchnącej wody, w pyle drożnym i sejmikowały także.
Minęła Wielkanoc, chodziły swaty. Dziewczęta to czuły, zhardziały.
Parobcy trzymali się także gromadkami.
Postrojeni, kopcąc papierosy, stali gdzieś pod płotem, na kobiety wcale nie patrząc.
Czasem tylko te dwa grona młode łączył kurz, wznoszący się tumanami z ulicy, jakiś żart głośniejszy, lub kamień ciśnięty przez konkurenta w plecy wybranej.
Tak się zabawiał, kto nie spał na „Bocianie łapy“.
Kalenik spał w zakątku chlewa pod żłobem. Siermięgę na głowę nasunął, chroniąc się od komarów, i chrapał na wyścigi z cielakiem, który odłączony od matki, ryczał w niebogłosy.
Parobek był szczęśliwy, że mógł spać. Marzenia jego nie sięgały dalej, tylko do spoczynku, chęci też nadzwyczajne ograniczały się na tem, żeby choć raz co tygodnia były „Bocianie łapy“, oprócz Niedzieli. Śniło mu się zaś, że ożenił się i spał na żoninej pierzynie, na piecu.
Mógł spokojnie śnić i chrapać. W chacie ustalił się już letni porządek. Kiryk zdał świetnie „egzament“ i zgodził się do wioskowych koni za pastucha, były więc pieniądze, a karmił się po kolei we wsi jak umowa była. Dzieci nawykły do dworskiej dąbrowy za strugą, wypędzały bydło o świcie, wracały nocą, tak nasycone jajkami i pisklętami wydartemi z gniazd, że nie dopominały się wcale jadła.
Zbył więc Kalenik trzech gąb z domowego budżetu; opłacono podatki, sprzedawszy dwuletnię cielicę, ano i lato szło, kiedy za zmęczenia i gorąca mało się je, kiedy zbytecznemi się stają buty, kożuch, czapka!
Szczęśliwy był Kalenik; żeby jaka-taka baba w chacie, nawet-by się nie żenił, żałując kilkudziesięciu rubli, które zdobyły się na coś innego.
Ale baby nie było, i Sydor groził, że sam się ożeni, jak się chłopiec będzie ociągał.
Na Zielone Świąta obmyślano gody. Z kim, o tem mowy nie było. Kalenikowi nie było to zupełnie obojętne. Swachy zaglądały często, rając to jednę to drugą; Sydor decydował się, albo na, Szczerbiankę z Zamoroczenia, albo na Syluków jedynaczkę.
Parobek swatom tym, naradom, namowom przysłuchiwał się w milczeniu, nie wtrącając słowa.
Z lulką w zębach, zmęczone dźwiganiem sochy ramiona złożywszy bezwładnie, siedział na ławie, spluwając tylko od czasu do czasu.
Apatyczna jego twarz nie ożywiała się na chwilę, senne oczy patrzały w próżnię lub w ogień komina, myśli były na zagonie, który dziś orał, lub w chlewie, gdzie woły spoczywały.
Tylko co Soboty wieczorem nie było go w chacie. Wracał późno, czystą bieliznę cisnąc w zanadrzu, i wtedy czasem gwizdał nutę weselnej pieśni.
Noce stawały się coraz krótszemi. Po wieczerzy ledwie parę godzin trwał spoczynek; potem w noc srebrzystą, na białą rosę, wypędzał woły i pasł je po rowach, po skrajach dróg, po miedzach.
Teraz więc spał z rozkoszą. Przez szczeliny ścian starych słońce do niego zaglądało coraz z innej strony — mijały godziny.
W chlewie robiło się szarawo, po belkach siadały do snu wróble, świergocąc na dobranoc, pod dachem drzemiąca sowa wyciągała skrzydła do lotu: dzień dobiegał kresu.
Kalenik się przecknął i wstał opieszale.
Poczuł głód i nudę wielką, ziewnął raz i drugi siermięgę włożył i wyszedł na podwórze.
Zmrok już był tak przejrzysty i cichy, że nawet chłop to zauważył i uczuł nieokreśloną błogość.
Chwilę stał, wahając się. Za chatką Łucysi była gąszcz czeremchy w kwiecie, kędy chadzał co Sobota; w chacie był garnek z zacierką...
Tam iść, czy tu?
Poskrobał się w głowę pełną słomy i pyłu, i zawrócił do chaty. Zacierka przemogła rywalkę o złotym warkoczu.
Siadł ze stryjem nad misą. Do chaty na noc schodziły się kury, gęsi i prosięta, wnosząc gwar ogłuszający; karmiono je, nie troszcząc się o czystość i porządek; dym zasłaniał, jak zwykle, pułap i ściany — słał się, aż w sieni, zkąd go przeciąg wypychał napowrót do izby.
Wtem Łyska na podwórze wypadł i ujadać począł zawzięcie, jak na wilka czy żyda.
Obcy głos odpędzał go, ale pies nie ustawał.
— Co za czart łazi! — burknął Kalenik, wstając.
Aż we drzwiach stanął ów czart. Drab w żołnierskiem odzieniu, z węzełkiem na plecach, ogolony, ostrzyżony.
— Zdrowe, bratcy! — rzekł głosem ochrypłym, akcentem nie miejscowym, zrzucając węzełek z pleców i salutując po-wojskowemu.
— I Boh me! Sacharko! — krzyknął Sydor.
— Tak, toczno! — odparł żołnierz ze śmiechem.
— Puścili cię! — radośnie rzekł Kalenik.
— A jakże! Ciągnęli losy, ja dobry dostał — taj, wolnym! Uf! Dajcie jeść i pić!
Rozpiął mundur. Koszulę miał perkalową, czerwono naszytą, na ramieniu spiętą, niby jaki pan, czy ekonom.
— Tak, całkiem puścili? — niespokojnie badał ojciec, dobrze jego mowy nie rozumiejąc.
— A jakże! Bilet dali. Czysto trzy lata przesłużył, ni razu na karze nie stał.
— I piechotą szedłeś?
— Po żelaznej drodze jechał — tyle świata! Myślicie, że to ja w powiecie był? Stali w grodzie wielkim Nowozybkow, wiecie? Tej zimy u rotnego ja służył. Dobrze było. Piechotą z powiatu idę. Zmordował się!
— Kalenik, skocz-no po wódkę i śledzia i bułki! — zakommenderował Sydor.
— Dajcie lepiej swego chleba! — rzekł Sacharko.
Widział ja wiele rzeczy, co wam się i nie śniły, ale co chleba swego, to nie widział trzy lata.
Kalenik pobiegł do karczmy, po drodze sąsiadom opowiadając wieść radosną.
— Przezimowali, a wiosną puścili! — powtarzał. Taki gładki (tłusty), jak harbuz powrócił. Do kosy — do sochy!
Sąsiedzi zeszli się do Hubeniów. Byli tacy, którzy synów mieli w tym pułku, inni przyszli przez prostą ciekawość i w nadziei kieliszka wódki.
Sydor szczodry był. Pili wszyscy.
Sacharko opowiadał dziwa łamaną mową, dziwa, których może sam dobrze nie pojmował.
Kalenik myślał wciąż o tej parze zdrowych młodych rąk, które jak skarb przybywają do chaty. Teraz oni we dwóch cudów dokażą.
Zjadł tedy żołnierz swego chleba i zmorzony zasnął pod swym dachem.
Szeroki, wielki świat coraz dalej odeń odbiegał.
Chata, co go zrodziła, zabierała go znowu jako własność, zaciskały się ramy. Już drugi raz nie pójdzie Sacharko za te bory otaczające Hrywdę i prędko zapomni, że był daleko, że widział różne dziwa.
Nazajutrz odpoczywał, odwiedzał znajomych, wstąpił do karczmy, oznajmił swój powrót w gminie. Z jednej armii przechodził do drugiej. Z tej drugiej dopiero go śmierć zwolni, kiedy los jej na niego padnie i bilet na kniazie wydadzą.
Tymczasem był jeszcze jak gość, jak osobliwość. Świecił mundurem wśród świt, na krasny brzeg jego czapki oglądały się dziewczęta, pozdrawiali go wesoło rówieśnicy, starając się mówić, jak on, stylem wielkiego świata.
Chodził dumny jak paw’, ręce trzymając w kieszeniach i paląc papierosy gotowe.
Kalenik wyrażał się o nim z szacunkiem, Sydor spoglądał na niego z dumą, ludzie zachwycali się, że taki tłusty i zdrów.
Tak odpoczywał dzień i dwa — wreszcie tydzień.
Nikt go do pracy nie napędzał. Kalenik co ranka wychodził z sochą lub broną, ino przypominał najmitce, żeby okrasy i mleka Sacharkowi nie brakło. Tak go pieścili!
Na polu roboty było dla trzech, ale parobek nie sarkał.
Księżyc mu przyświecał, gdy wychodził na zagon. Sochę zakładał na jarzmo, i woły ją dźwigały, krocząc majestatycznie. On szedł za niemi, w kożuchu, ale bosy, zaczerwienionemi od bezsenności oczami wodząc po niebie.
Miewało ono już na wschodzie perłowo-różowe tony, a miesiąc tę szatę srebrem przetykał.
Zroszona i cicha, ziemia jeszcze spała i chłód rannego wiatru po niej się słał.
Za wsią Kalenik skręcał w prawo.
Tam, granicząc z dworskim łanem, cztery jego zagony wyciągały się, aż het, pod las.
U skopca granicznego krzyż stał dwuramienny pochylony nad chłopską rolą. U stóp jego głaz leżał i gąszcz chmielów zczerniałe drzewo co roku maił. Wegetowała też u tej Męki gruszka dzika rękami pastuszemi co rok łamana. Krzakiem się wreszcie rozpostarła, ni kwitnąć, ni owocować nie chciała i tak trwała od czasu, jak Kalenik zapamiętał.
U skopca zrzucał on sochę i jarzmo, na głazie kładł swą torbę z jedzeniem i woły pasł na miedzy.
Chłodna, biała rosa kąsała jego bose stopy; oparty na ośnie (kij do popędzania wołów) drzemał, bezwiednie posuwając się za wołami.
Na niebie coraz więcej było złota, coraz niżej spadał księżyc, i gwiazdy zgasły, jak wypalone strażnicze kaganki.
Wtedy Kalenik zaprzęgał woły i poczynał orać. Rataj był z niego wyśmienity. Bruzdy składał drobne, równe, rąk ni potu nie żałował.
Z Ziemią tą pieścił się — kochał ją i, idąc za sochą, przypominał sobie, ile mu ona w roku rodziła. Pamiętał snop każdy, czas każdego zbioru, słoty, które mu przeszkadzały, susze, które mu źdźbła paliły.
Długie były te zagony i mieściły jasnych zbóż wszystkie gatunki. Uprawiał też je po kolei, pilnując się dni feralnych i pogody.
Daleko pod borem żyto jare srebrne, już falowało, gdy on orał pod jęczmień. Za jarką owies ogniem złotej swierzepy się palił, czarno-zielono wschodziły kartofle.
Patrząc na nadzieje te chłop się nie cieszył. Zaledwie zasnąwszy, myślał: na ile miesięcy plonu mu tego starczy, a ile dokupi na przednówku?
Kochanie to jego — ta ziemia — niewdzięczne było, zawodne; pot jego brało, jak mierzwę sobie należną, płaciło zdradą i szyderstwem.
A przecie za kochanie to chłop dałby chętnie krew wszystką.
Wschodziło słońce — zaludniał się dworski łan. Kartofle tam były tego roku, więc ruch panował wielki
Obszary te, mnogość koni i wołów, budziły w Kaleniku ponurość. Opryskliwiej odzywał się do wołów, a wolniej się wlókł i garbił nad zagonem.
Było tam fornalek dziesięć, ratajów dwadzieścia, on sam był jak mucha marna.
Coraz wyżej wstępowało słońce. Zarzucał kożuch, płótno koszuli na zgarbionych jego plecach czerniało od potu, twarz, kark, ręce wiatr i skwar jak ogniem smalił i powlekał skorupą bronzowo-czerwoną.
Głos był ochrypły i ginął przy szmerze ludzkim na dworskim łanie.
Poznawał Huców i poznawał wśród najemnic Łucysię po najbielszej odzieży i warkoczu tym, którym go zuroczyła!
Czasem ledwie ją widział zdaleka, czasem o krok byli od siebie, ale on jej nie zaczepiał, a ona udawała, że go nie widzi.
O południu odpoczywał pod krzyżem, odpoczywała i ona opodal, wraz z innemi, na ziemi obiad spożywając.
Mógł do chaty na obiad pójść, ale pozostawał, suchy chleb gryząc i wodą znowu popijając.
Tak go te „uroki“ ciągnęły do niej i tak go coś w czci trzymało, że się z tem kochaniem krył i cierpiał, byle jej na obmowę nie narazić.
Ciągnęły złote włosy i krasa i czystość, a trzymały w czci łzy i łagodność i bieda.
I tak po całych dniach nie odzywali się do siebie w znoju blizcy i w sercu, a w życiu — dalecy.
Raz tylko na tym zagonie się zeszli, na którym ona nigdy gospodynią być nie miała.
Przyniosła lnu trochę, za który odrobić mu miała we żniwa.
Raniutko przed wszystkimi przyszła i skarb ten swój mu oddała, by zasiał.
— A może nie chcesz? — pytała. Będą na ciebie swarzyć się za to pole!
— Kto? — spytał ramionami ruszając.
— Ot, żonka twoja młoda! — szepnęła.
— Mohe, a mlona na żonkę niema w chacie?! — burknął ponuro, rzucając pierwszą garść siemienia.
— O Jezu! Bić ją będziesz?
— Albo ja ją na lubienie wezmę. Do roboty? A do pola jej wara!
Szedł bruzdą i lśniące ziarnka wielkim rzutem ręki na zagon ciskał. Patrzała za nim.
— To dobrze, że u mnie pola, ni statku (bydła) niema — rzekła.
— Czemu? — zdziwił się, stając.
— Bo ty-by mnie wziął i bił! — uśmiechnęła się.
— Ciebie? — twarz jego pojaśniała nieco. — Tobie-by ja trzewiczki do pościeli zdejmował. Choćby się upił, toby ciebie nie tknął! Boh me!
Dziewczyna podniosła fartuch do oczu i odwróciła się, nic nie odpowiadając.
On dalej siał jakby zawstydzony.
Skończył wreszcie i ostatnią garść w krzyż na wiatry rzucił.
— Rodź, Boże! — rzekł, uchylając kapelusza.
Łucysia przeżegnała się nabożnie.
— Rodź, Boże i tobie stokrotnie! szepnęła, odchodząc na dworskie pole.
Parobek począł nasienie bronować i zębatą broną trzęsąc, zcicha zaśpiewał:

Oj czas, pora, matko,

Drużbów sobie szukać.
Nasiałem ja żyta:
Niéma komu pożąć.

Nasiałem ja żyta:
Niéma komu pożąć,
Przyjdzie nocka ciemna:

Ani z kim pogadać!
· · · · · · · · · · · · · · · · ·

Wakacye Sacharka trwałyby dłużej jeszcze, ale pewnego wieczora Kalenik się okaleczył nie ciężko, bo tylko jeden palec sobie odrąbał, drwa na podwórzu szczapiąc.
Tamci wieczerzali właśnie. Machnął nieostrożnie siekierą i syknął zcicha. Ostrze rozpłatało rękę lewą, krew bluznęła obficie.
Więc parobek siekierę rzucił, wszedł do izby i, nic nie mówiąc, w popiół gorący ranę zanurzył.
Gdy długo bawił u komina, Sydor to zauważył.
— Co ty tam robisz?
— Puczkę (wielki palec) rozciąłem! — obojętnie odparł.
— Mocno? Pokaż!
Pokazał: palec wisiał bezwładny, kość była zgruchotana.
— Nic z niego nie będzie. Trzeba całkiem odciąć! — zdecydowali.
Kalenik popatrzał. Ból mu ubielił usta, nie skarżył się jednak. Zawrócił na podwórze, podniósł siekierę i, jak mu radzono, temsamem ostrzem dokonał operacyi.
Ranę zalano naftą, skręcono szmatami, i nikt się.więcej o to nie troszczył.
W nocy czuł Kalenik w ręku ogień i targanie, wstawał parę razy, pił wodę i zmieniał szmaty; nad ranem poszedł do Żurawlichy, co zamawiała krew. Ręka spuchła, spalona naftą rana już czerniała.
Był niezdolny do żadnej roboty.
Wziął tedy Sacharko jego woły i poszedł w pole.
Kaleka uczył go, jak dziecko, przeprowadził za wota, polecał swe faworyty, a sam przesiedział dzień cały na przyzbie, jakby ogłuszony bezczynnością — osłupiały.
Na zagonach Hubeniów nowy rataj objął komendę. Gorzej orał i z natury popędliwy bił i narowił woły, ale za to chwilami aż hen, na dworski łan zalatywały jego śpiewy nabytek, dalekiej wędrówki.

Ech u cioci, u Urszuli

My swisnęli dwie koszule
Ech u dziada, u Piotra,
My swisnęli jesiotra!

Ech ha — ech ha!...

Dziewczęta pokładały się od śmiechu, a parobcy uczyli się na wyścigi.
Źle się goiła ręka Kalenika, pomimo, że przykładano do niej jęczmienną kaszę, stare sadło, nawóz i gniecione stonogi, — najradykalniejsze środki.
Nareszcie zdecydowały baby, że to była „uczyna“.
Zaczęto go tedy kadzić i poddawać różnym czarodziejskim praktykom; chodził od znachora do znachora, pojono go obrzydliwemi odwarami.
Po paru tygodniach starań, widząc, że się choroba przedłuża, zostawił Kiryka w chacie, a sam do koni gromadzkich stanął.
Nie praca to była, i nawet wstyd dla dorosłego, ale wytrzymać nie mógł w izbie.
Koni w Hrywdzie było paręset sztuk.
Pasły się na wygonie grzązkim, stratowanym, pokrytym nizkiemi krzakami łozy i szuwarów.
Na słońcu dzień cały, pieszo, lub oklep Kalenik je zaganiał, żywego ducha nie widząc.
W skwar południowy, gdy stadnina skupiała się zmęczona, trochę odpoczywał, o zmierzchu wracał do wsi wśród rozhukanego tabunu. Dni te w pustce nie zdawały mu się długie i nudne. Obowiązek spełniał automatycznie, jak automat przepędzał czasem godziny nieruchomy, zapatrzony w próżnię przed siebie, jakby wrosły w ziemię.
Czarne torfowisko wciągało jego stopy, wiatr poruszał płótnianką; nie bały się go ptaki, i zagadywały czasem, zuchwale zaglądając w oczy.
Łozy o zmroku przybierały fantastyczne kształty, chodziły po wygonie jakieś cienie, jakieś tumany, jęczało po szuwarach.
Po wieczerzy, gdy wracał ze stadniną na nocleg, ożywiała się pustka, ale nie żywe to były istoty, nie swoi, nie znani.
Konie nawet były pokorniejsze w tę godzinę. Nie rozbiegały się daleko od ogniska, które on sobie rozkładał i podsycał noc całą.
Parobek nie spał, rozbudzony strachem i ciekawością.
Wśród mokradeł „tamci“ zapalali także ogniska, suszyli pieniądze zapewne; bywało świateł wiele, białawych, to tu, to tam drgających; dużo, dużo pieniędzy leżało pod topielą.
Po łozach wstawali także „oni“. Odzywali się jak koty, jak sowy, przemykali od krzaku do krzaku, a wtedy konie tuliły uszy, a klacze zakrywały źrebięta, dziko chrapiąc.
A także onej pory i „ta“ wychodziła.
Dopatrzył parobek jej gniazdo w wierzbie starej nad bezdennem, czarnem oknem topieli. Z dziupli wychodziła, a on trwogą zdjęty ruchów jej pilnował.
Wiedział, że z ludźmi spać lubi, że ino się czai, byle przy ciepłej piersi jedną noc się ogrzać, że przerzuca się w dziewczynę piękną, że wabi, że „dur“ narzuca.
Tak i do niego podchodziła aż pod ogień; to do Hanny siostry podobna, to do Łucysi, to do bogaczki Szczerbianki.
A on na nią żagwią ciskał, zaklęcia szepcząc, i znikała.
Bywało, na noc trzy razy podejdzie, bywało — cztery, a on się pilnował, by go śpiącego nie zastała.
Pilnował on jej, a ona jego.
Aż jednej nocy wygon mleczną mgłą się pokrył i chłód się posłał z góry.
Ni wierzby, ni łóz nie widać, ogień źle się palił, na piersi duszno było.
Kalenik zasnął z rękami odrzuconemi, z piersią odsłoniętą, ową mgłą przykryty.
A wtedy „ona“ przyszła do jego ciepłej piersi, wtedy ona jego usta młode całowała i młodą krwią się ogrzała.
We śnie ich te mgły spowiły, a on się i nie bronił, gdy go rosa szronem osypała, jak potem śmiertelnym.
Zbudził się dreszczami wstrząsany, z gardłem zaschłem, głową gorejącą i ciężką, i zrozumiał, że go ta licha, ta jędza — febra — pojęła.
I od tej nocy chwyciła go, od tej nocy męczyła go codzień, ciskając bezsilnego na wilgotną murawę, po której się wił, wstrząsany dreszczami i kurczem.
Zęby mu szczękały, piersi rozrywała czkawka i wrzenie nerwowe.
Potem nagle żary go opadły. Czerniał od gorączki, spalone wargi odświeżając wodą z rowu.
Nad ranem odstępowała go wiedźma, oderwawszy szmat siły, napiwszy się krwi ciepłej.
Odstępowała, a on, jak martwy, leżał na wygonie, nim rosę z niego i pot choroby zdjęło słońce łaskawe.
Nic jeść nie chciał, i moc tracił.
Tydzień jeszcze się włóczył za końmi, borykając się z chorobą. Wychudł, twarz mu zżółkła i zczerniała, oczy wpadły i zasnuły się mgławą pleśnią, nogi nie słuchały woli.
Pewnego dnia na pastwisku padł, i nie wstał. Wilk wysunął się z łóz, i spłoszył konie. Parobek widział go, ale nie krzyknął nawet, widział popłoch stadniny, ale się nie poruszył.
Wszystko mu było obojętne.
Napół omdlałego zastał Sydor.
Konie wpadły w zboża gromadzkie, ludzie wpadli z wymysłami do Hubeni, a ten za kij porwał i popędził na wygon.
Zaczął tedy synowca pałką okładać, klnąc strasznie.
Kalenik tylko się wił po ziemi, i głucho stękał, i tak go stary zostawił, wyczerpawszy przekleństwa i siłę.
Wieczorem zabrano na wóz Kalenika i przywieziono do chaty; zeszły baby „szeptuchy“ i rozpoczęły kuracyą.
„Uczyna“ to była straszna.
Na ławie, gdzie skonała Sydorowa, zajął miejsce Kalenik.
Rano okrywano go kożuchem, w gorączce przykładano do piersi mokrą glinę, zamawiano chorobę przed i po słońcu, opisywano na chlebie, tłuczono nad chorym garnki, smalono mu włosy. Pomimo to wszystko zaczął puchnąć. Twarz powlokła się szklistą nabrzmiałością, złotawe włosy poczynały się plątać w kołtun.
Po całych dniach był samotny. Odwiedzał go Łyska, kot, i kury; ludzie nie mieli czasu dla chorego.
Wieczorem wyrzekano strasznie, że choruje w roboczy czas, że się wylęga niby jaki pan.
Gryzło go to, i próbował robić cokolwiek: ale ledwie o kiju zasunął się za próg, i na przyzbie usiadł.
Dusiły go czasem łzy z rozpaczy nad niemocą, z żalu, że woły zmizerniały, a klacz próżnowała, bo Sydor pił i nie dbał o zarobek.
Pewnego wieczora w chacie nastąpiła walna narada. Swacha od Rychora Szczerby przyszła. Nie chciano czekać. O bogatą jedynaczkę dobijali się inni. Wesela nie można już było odkładać. Sydor począł kląć.
— Ten zdycha. Na Kniazie się rozchorował. Pohana jego mać! Znachory z chaty nie wyłażą, pieniądze idą, a on mi jeszcze w kosowicę zdechnie.
Kalenik słuchał — i milczał na swej ławie.
— To ja się ożenię! — rzekł Sacharko.
— Czemu nie! Rychor tak mówił! — potwierdziła swacha. — Opuszczać nie warto. Daje krowę, byczka, trzy owce, cztery „bodnie“ odzieży. Dziewka, jak ją wiecie, gładka, czerwona, zdrowa, a pracowita okrutnie. Szczęście wam w ręce lezie!
Chłopom oczy zabłysły.
Spojrzeli po sobie ojciec z synem, i zrozumieli się.
— Tak i będzie! — zdecydował Sydor — Niech ją Sacharko bierze! Lata bez baby nie przeżyjem.
Kalenik słuchał, i milczał.
Bratanek do niego się zwrócił.
— Czuj, Kalenia! — zawołał. — Tobie wszystko jedno. Popierze moja żona tobie bieliznę, jeśli nie umrzesz. Na jesieni znajdziesz sobie drugą.
— Bierz. Ja tobie jej nie szkoduję! — odparł.
— To, nie czekając, jutro „zapoiny“ zrobimy! — zawołał Sydor.
Tak się to zdecydowało.
Nazajutrz, gdy Kalenik jak zwykle sam w chacie pozostał, skrzypnęły drzwi nieśmiało.
W progu stanęła Łucysia, tak zawstydzona, że ino jej oczy widać było zza rumieńca.
— Dzień dobry — cichutko szepnęła.
Parobek mozolnie się dźwignął i siadł na pościeli.
Popatrzyła na niego, i łzy jej się rzuciły do oczu, i ręce załamała.
— O Jezu! Co z ciebie się zrobiło! — szeptała.
— Umierać trzeba! — odparł obojętnie.
— Bożeż mój, Boże! Koszula na tobie jak ziemia, czarna.
— Bo do ziemi pójdę. Nijakiej rady niema.
— Radził się ty u Kirylichy?
— Radził u wszystkich i we wsi i na okolicę. Nawet do Kończyc wozili mnie, kiedy już noga nogi nie zechciała mijać. Jedno powiadają: „uczyna“. Ale taka mocna, że ratunku dać nie mogą. Co robić! Raz sądzono rodzić się, raz umierać!
— A u kabalarki ty był? Na straży?
— Nie. Nie zdążał!
— Ja była — nieśmiało przyznała się.
— O mnie?
— O ciebie. Piwnia (koguta) zaniosła, taj całą prawdę wiem.
— Nu? — zaciekawiony spytał.
— Kiedy boję się tutaj stać. Kto wejdzie i źle pomyśli. Ja do waszej najmitki przyszła berda pożyczyć.
Kalenik z mozołem stanął na nogi i, czepiając się sprzętów, wpółzgięty, wyszedł przed chatę. Tam na przyzbie siadł, przygasłemi oczyma na dziewczynę patrząc.
Ona opodal stanęła, i tak ich każdy mógł zobaczyć.
— Nu. Teraz mów!
— Kabalarka poznała, że to „uczyna“. Tak rozpowiadała gładko: Czarny człowiek zrobił, mówi, za to, że jego pobili. Czujesz? To Tychon, a nie on, ale bat’ko jego, za tę bitwę w karczmie, pamiętasz? Naco ty jego zagabał! Bożeż mój, Boże! — zaczęła znowu płakać.
— Zagabał? — powtórzył Kalenik. — Nu, prawda. Niech za tobą nie chodzi, póki mnie na Kniazie nie wywiozą. Boh me, niech nie chodzi!
Dziewczyna postąpiła krok naprzód.
— To ty durny! Wczoraj u mnie Tychona swaty były.
Parobek głowę podniósł.
Twarz jego obrzmiała, żółta, przybrała wyraz osłupienia i goryczy.
— To ty taka? Na, niech on ciebie weźmie, niech jego bat’ko mnie zamęczy! Popamiętacie. Nie minie ta noc, żeby ja do was z Kniaziów nie przyszedł. Mało mnie życia, ale wam jeszcze mniej wesela!
— Kalenik! Skręcił się ty? Duru się najadł? Jak pies, co na sianie leży, i sam nie zje, i koniowi nie da.
— Niechaj i tak! — mruknął, i po chwili spytał. To już zapoiny były twoje?
— Nie! — odparła.
— Czemu?
— Bo nie chcę. Maty wybiła nawet. Boję się do nich iść, między znachory! A ty, bierzesz Szczerbiankę?
— Nie. Sacharko bierze.
— A ty?
— Co ja? „Merec“! (trup). I taki nie chcę! — ciszej zakończył.
— Nie umrzesz, nie! — mówiła kabalarka. Ratunek jest, tylko już nie od znachorów; Czyruk nad wszystkich mocniejszy. Tobie pomoże taki, co lacki krzyżyk nosi.
— Krzyżyk? Toć i ja noszę!
— Nie taki. Znachory nad Lachami mocy nie mają przez te krzyżyki. Oni ich nie kupują u gałganiarza, jak chłopi, tylko zkądsiś wożą. Tak mówiła kabalarka. Tobie chyba pani ratunek da.
— Mohe! — zaciekawiony słuchał parobek. — Bo to ona zechce! Diad’ko indyki ukradł. Ona mnie jeszcze do reszty otruje.
— To ja dla siebie poproszę. Rozpowiem tak i tak. Lik (lek) dostanę, taj tobie dam.
— Dobra ty! — szepnął.
— Nie umieraj ino! — rzekła, żałośnie nań spoglądając. — Nie na śmierć ja tobie koszule prała.
Skryła się ze łzami w cień drzwi.
Południe było, i bardzo ciepło, woń obornika i świeżej ziemi mieszała się z czeremchowem kwieciem.
Słońce uderzało w obnażoną, wyschłą pierś chłopa, obejmowało jego zbolałą głowę.
Wieś w polu była, i cichość panowała po zagrodach, bocian klekotał na stodole Hubeniów, pszczoły obierały pyły z liści kwiatów na gruszy przed chatą.
— Łucysiu! — zawołał parobek.
— Czego?
— Jak ja nie umrę, to ja ciebie wezmę na jesieni.
— Ty? Mutysz (kłamiesz).
— I Boh me!
Zamilkli, nie patrzali na siebie.
— Żeby do sianokosa pozdrowić — szepnął parobek.
— Pozdrowiejesz. Bóg bat’ko. Zaraz ja do pani pójdę. Może tobie coś smacznego jeść się chce? Na, masz.
Nieśmiało dobyła z fartucha garść zielonej cebuli i obwarzanek, rzuciła mu w ręce, i uciekła ubóstwem swego daru zawstydzona.
— Łucysiu, zazulo, — zawołał. — Poczekasz?
— Poczekam — odszepnęła, zakrywając oczy.
Na przyzbie w słońcu sam pozostał, pożerając chciwie gorzkie łodygi cebuli, i twardy obwarzanek.
Otucha wstąpiła mu w duszę.
Bóg da, pozdrowieje do sianokosu.

· · · · · · · · · · · · · · · · ·
Maj.

Wziął pewnego wieczora Sydor flaszkę wódki i bochenek chleba w zanadrze i, odziany odświętnie, ruszył do Zamoroczenia.
U Szczerbów przyjęto go uprzejmie.
Dziewka Tatiana, widząc na co się zanosi, uciekła z chaty, i pomimo nawoływania nie dała się na powrót namówić.
Należało to do ceremoniału.
Sydor wyłuszczył rzecz całą wedle tradycyjnej formuły. Oświadczyny zostały przyjęte; wypito wódkę i rozochocono się na dobre.
Pod koniec sprowadził brat Tatianę za włosy, wypiła miarkę wódki, i wykrztusiła z siebie:
— Jak bat’ko, jak maty, tak i ja!
Sydor opowiadał cuda o swych dostatkach i o przymiotach syna.
Szczerba spytał o Kalenika, a na zmianę kawalerów chętnie przystał.
Odjechał tedy Hubenia pijany i szczęśliwy.
W chacie czekano go do późnej nocy.
Potem złożono długą naradę.
Sacharko urósł znowu na wielkiego człowieka.
Wesele to nielada rzecz: to dziesięć wiader wódki co najmniej; to pierogi, kiełbasa, sery; dwa tygodnie hulanki i bezczynności, zapomoga rodziny, cześć od całej wsi, sława i odznaczenie.
Dzień po dniu lat kilkadziesiąt jest monotonią szarą, brudną i nędzną; te dwa tygodnie powinny starczyć za rozkosz i szczęście na całe życie. Takie jest postanowienie od wieku.
Zeszli się kumy, krewni, przyjaciele Czechów. Klim został wybrany drużbą, bo o Kaleniku i mowy nie było: z posłania swego nawet oczu nie rozwierał i głosu nie podnosił.
Sydora siostry mąż, Dudar, został wybrany marszałkiem weselnym; swojak, Kalistrat Suprunik, starostą; Kiryk miał także swą wielką rolę: brata pana młodego.
Swacha najdumniejszą była i gadała za trzech.
Wtedy Sacharko raz pierwszy matkę wspomniał.
— Ciotka za matkę będzie! — zdecydował Sydor.
Nakładało to na Dudarychę dużo pracy; ale i honor był nielada, więc przystała z radością.
Po naradzie rozeszli się wszyscy. Chatni położyli się spać.
Około północy drzwi skrzypnęły. Nikt tego nie słyszał, tylko Kalenik, bezsenny. Ciche, bose kroki zbliżyły się ku niemu.
— Kto tam? — spytał. Myślał, że to Łucysia z lekarstwem. Dawno jej nie widział.
— To ja! — odparł cichy głos.
— Kto ja?
— Hanna.
— Czego ty? — zdziwiony zagadnął.
— Gadali ludzie, że wesele będziesz odprawiał! No, to i przyszłam pohulać!
— Poszła won! Ze śmiercią ja wesele będę odprawiał! Sacharko się żeni! Ty idź, bo jeszcze od starego kijem oberwiesz. Hulania tobie mało po miasteczku?!
— Mój sokołyku! Jakżeby ja w chacie na weselu nie była!
— Odczep się odemnie, ta idź, bo rano źle będzie z twoją skórą.
— A gdzie Sacharko nocuje?
— W „puklicie!“ (alkierzyk).
Ciche, bose kroki oddaliły się, znowu skrzypnęły drzwi i wszystko ucichło.
Ale Hanna nie odeszła daleko.
Rankiem ujrzał ją Sydor z synem na podwórzu.
— Przyszła ty, hultajko! — wrzasnął, za swe berło, mlon, porywając.
Ale syn wmieszał się do tej sprawy.
— Tyle roboty, niech zostanie! Koszule popierze, chatę obieli. Lato idzie, zda się.
Została tedy Hanna, śpiewająca, gadatliwa, i przez parę dni sprawiała się wcale nieźle; potem zajęcia inne odwróciły od niej ogólną uwagę, a ona nie narzucała się na oczy i dniami całemi swawoliła po wsi.
Ale wesele jej nie uszło przecie.
Sacharko tedy zrzucił swe zagraniczne szaty. Dano mu nową koszulę, odświętną Kalenika siermięgę, i poszedł do dziewki.
Przyjęto go wódką i kiełbasą. Tatiana nie dała się z pod pieca wyciągnąć. Narzeczony przepił do niej. Odwracając się i krzywiąc, wypiła kieliszek; dał drugi, odmówiła.
— Pij-że, durna! — zachęcał.
— Upiję się, nie chcę!
— Nie kłam. Takaś mocna i czerwona! Wiadro-by tobie dać wódki. Na, pij!
Wypiła nareszcie. On tam przy niej u pieca pozostał, i zabawiali się, popiołem siebie osypując ze swawoli i szamocząc się.
Zabawił długo w noc, i pijany wrócił. Od tego dnia żadnej roboty nie tknął, chyba przez zabawę.
Na zapowiedzi dwa złote dał, a ona ze swej strony białą namitkę księdzu zaniosła.
Potem poszli we dwoje na pacierze, i wracali społem przez zboża w kłosie, czasem zupełnie źdźbłami zakryci.
W chatach tymczasem roboty było huk.
U Hubeniów wypędzono Kalenika do odryny, by nie zawadzał w ciasnej izbie, którą bielono i myto, i doprowadzono, ile się dało, do zupełnego porządku.
W odrynie stęchłych plew było trochę, i na tych się chory umieścił, a dziurawą siermięgą nakrył. Zapomniano o nim, jakby już nie istniał, i zmarniałby zupełnie bez Łucysi.
Szarym zmrokiem wpadała czasem do niego, przynosiła to bułkę, to brzozowego kwasu, to garstkę cebuli.
Lekarstwa pani nie dała, ale sama obiecała do chorego przyjść.
Dziewczyna drżała ze strachu, by jej kto tutaj nie spotkał, umykała jak kuna za lada szelestem, ale przychodziła przecie, i przyniosła mu raz krzyżyk, który we dworze u garderobianej wyprosiła.
Wierzyli oboje w moc tego znaku, boć przecie kabalarka ze straży wszystko wiedziała.
Pewnego dnia, gdy Kalenik się tego najmniej spodziewał, o południu, wierzeje chaty skrzypnęły żałośnie.
Słońce weszło, i weszła pani z Korniłą Hucem. Ledwie go dostrzegli, taki szary był na szarej plewie w kącie.
Pani uklękła nad nim, białemi rękami dotknęła głowy, rąk, piersi. W poważną, trochę smutną twarz jej on oczy wlepił, i milczał, wielką trwogą i czcią zdjęty.
— Cóż cię boli? — pytała.
— Wszystko, i kości, i głowa i piersi.
— A dawno tak?
— Pięć niedziel.
— Czemu ty zaraz do dworu nie przyszedłeś?
— Sromał się!
— Wstydź się tak mówić! — upominała łagodnie.
— On taki głupi i trus! — rzekł Huc.
Pani rozłożyła przyniesioną torbeczkę.
— Oto masz trzy proszki! Weźmiesz je dziś wieczorem, jutro rano, i o południu. A pamiętaj: kwasów nie jedz, i boso nie chodź. Jutro już cię febra opuści, ale na siódmym dniu pamiętaj przyjść do dworu, bo może wrócić. Masz tutaj jeszcze ziółka, te pij ciągle, rano i wieczór; a wy, Korniło, wstąpcie do niego codzień, i dajcie mi wiedzieć, jak się ma. No, zdrów będziesz, Kalenik, i ożenisz się z Łucysią.
Parobek zawstydzony oczy odwrócił.
Pani wstała, a on się dźwignął i rękę tę białą, co go głaskała, do ust poniósł.
— Może masz gust do czegoś, czego niéma w chacie? — spytała.
— Czego kwaśnego się chce!
— Tego nie wolno ci jeść teraz. Przyślę ci herbaty i wina przez Matwieja wieczorem.
Jeszcze raz jej rękę ucałował, i przez dzień cały ino o tem rozmyślał, jak te leki ma zażyć, bo ze wstydu i pomieszania zapomniał.
Nareszcie wziął wszystkie trzy proszki i wraz z papierem połknął.
Chatni zaglądali tego dnia do niego, wzruszeni odwiedzinami pani. Hanna naparzyła mu ziółek w garnuszku tłustym od strawy i zaprawiła miodem. Smaczne to było, i pił chciwie.
Wracając z roboty, Matwiej Huc przyniósł mu herbaty z winem w butelce. Na ten specyał nawet się Sydor zjawił, i wypił większą połowę. Resztę Kiryk porwał, a o pustą butelkę do krwi pobiły się dzieci.
Sprawdziły się słowa pani. Nazajutrz Kalenik nie miał paroxyzmu i spał dzień cały.
O zmierzchu Łucysia doń przybiegła.
Przyniosła mu mleka garnczek, od tej Krasi, którą na wiosnę od śmierci uratował.
— Lepiej mi, lepiej! — chwalił się. — Ot, jakbym się na świat drugi raz narodził. Ino słabo, słabo, jak łozę mnie pogiąć można!
Uratowany był tedy do sianokosu!
A tymczasem weselne przygotowania pokończono.
Beczka z wódką stała w komorze, wisiały pęki kiełbas, leżały stosy mięsiwa, sery i mąka na korowaj.
Zapowiedzi wyszły, przystąpiono do uroczystości.
W Niedzielę Sacharko i Tatiana poszli do spowiedzi. Ślub był naznaczony na wieczór.
Po południu już chata Hubeni pełna była rodziny i krewnych.
Na podwórzu zaprzęgano konie. Pan młody się stroił.
Włożono mu świeżo uszytą bieliznę, świeżo uszytą siermięgę, do czapki przypięto mu pęk złotego szychu, opasano go jak krew czerwonym pasem.
I tak stanął wraz z drużbą przed starszyną w izbie, i Klim Czech, drużba, rozpoczął swoje obowiązki.
Ani pan młody, ani panna młoda nie odzywają się przez ciąg wesela, ani śpiewają.
Za niego czyni to drużba, brat i swacha, za nią drużka.
Pokłonił się tedy Klim nizko przed starszymi raz, drugi i trzeci; za nim, jak automat, pokłonił się Sacharko, i drużba wygłosił uroczyście:

Za pierwszym razem,
Za Bożym rozkazem,
Gdzieś tu jest ojciec i matka,

Cała rodzina, daleka i blizka,
I sąsiedzi i drużyna miła.
Pobłogosławcie tym dzieciom

Do ślubu pojechać!

— Niech Bóg błogosławi! — odpowiedział Sydor.
Potrzykroć kłaniał się Klim, i tożsamo mówił, a za trzecim razem na wóz siedli obaj z Sacharkiem, a Kiryk konie popędził, i pojechali.
Zresztą nikt się nie ruszył. Ślub to dopiero początek, i wcale nie kapitalny szczegół godów chłopskich.
Pod kościołem zjechali się państwo młodzi.
I na niej była bielizna i odzież świeżo poszyte, koszula ściągnięta nie wstążką, ale lnu białego pasmem, włosy rozpuszczone, na głowie wielki wieniec z barwinku. Pęki wstążek pokrywały plecy, w ręku miała białą chusteczkę.
Podobnie wystrojona drużka rozesłała w kościele pod stopy państwa młodych dwa ręczniki — i tak stali czas jakiś, sztywni w swych odświętnych szatach, spotniali, i milczący. Wcale nawet nie spoglądali na siebie.
Ceremonia odbyła się prędko. Żadne z nich nie brało do serca słów przysięgi, ani nauk.
Młoda nie płakała; młody, olśniony światłem, patrzał bezmyślnie na księgę ewangelii.
Nareszcie wyszli z kościoła.
Teraz siedli już oboje na wóz Sacharka, drużka przed nimi, Klim konie popędzał.
Wóz ten, pełen postrojonych godowników, ruszył do Zamoroczenia. Oglądali się za nimi ludzie, konie rwały z kopyta.
Teraz dopiero zaczynało się prawdziwe wesele. Na progu Szczerbów przyjęto ich okrzykiem, weszli do izby, gdzie na stole czekała ich wieczerza.
Swacha zaintonowała pierwszą pieśń w imieniu pana młodego:

Teraz, teściu, sława wasza,

Teraz, teściu, dziewka nasza.
Sadzaj zięcia za stołem,
Nazywaj go sokołem,
Nalewaj wódki zpełna,

Przepijaj-że do dna!
Melodya wesoła była i skoczna, ale gdy siedli do wieczerzy, druga pieśń się rozległa, już powolna, przeciągła, złowróżbna.
Pożywaj, Tatiano, pożywaj

Ojcowską wieczerzę:
Świekra ci nie da wieczerzać.
Za stołem siądą do strawy,
Ciebie po wodę wyprawią,
A wiadro ciężkie, a studnia głęboka,

A nocka czarna, oj czarna!

Tatiana zapłakała, więc, na pociechę jej może, drużka dodała:

Młody Sacharko ciebie pożałuje,

Ty jedno wiadro, a on za drugie,

Razem wrócicie od strugi!

Młodzi jedli w milczeniu. Wódka szła da głowy, i wszyscy już śpiewali i krzyczeli.
Oni mało pili i, obok siebie siedząc, wyglądali jak dwa bałwany nieruchome.
Po wieczerzy Tatiana ręczniki białe, długie przewiesiła na krzyż przez ramię Klimowi i Kirykowi.
Śpiew wyległ na ulicę:

Białaś, brzozo, biała

Całyś las usłała.
Na brzozę kartkami,

W drużbę ręcznikami!

Znowu wszyscy na wóz siedli, i ruszyli, ale tuż za wsią wóz stanął.
Tatiana z drużką zsiadły, a Sacharko żonie srebrną, błyszczącą złotówkę rzucił na ręce.
Teraz wszyscy zaśpiewali:

Oj, świt wstępuje,

Gwiazdy zajmuje,
Młody Sacharko na wóz swój siada,
Swojej Tatianie dobranoc gada.
Oj, na dobranoc, moja zoreńko,
Oj, na dobranoc, moje serdeńko,

Już mi do ciebie tęskno, duszeńko!

Powoli pieśń się rozbiegała. Wóz potoczył się ku Hrywdzie, panna młoda z drużką zawróciły ku Zamoroczeniu.
Daleko na całą Hrywdę rozlegała się muzyka u Hubeniów. Grał Karpina Huc na skrzypkach, drugi wtórował na bębenku, sień i chata pełne były pijanej gawiedzi.
Przez ciżbę tę ledwie się pan młody przecisnął. Nie tańczono jeszcze.
Gdy Sacharko się zjawił, z kąta wystąpił Sydor, i Dudarychy zawołał.
Wzięli oboje bułeczkę w zanadrze, objęli się za ramiona; uczyniono im miejsce do tańca, poczęli się kręcić to w jednę, to w drugą stronę przy wtórze pieśni:

Zlejcie wodę na chmielec,
Poczynajcie, ojcze, nam taniec,
Poczynajcie dookoła,
Żeby noc była wesoła!

Teraz rzucili się wszyscy do tańca. Młodzi różne sztuki dokazywali w kozaku, dziewczęta zbierały się po trzy i kręciły „metełycę“, Hanna z urlopnikami udawała polkę i walca.
— Uha, uha! uha! — pokrzykiwała pijana swacha, ustrojona dziwacznie: w czapce męzkiej na wierzchu namitki.
Dreptała sama, popychana, i śpiewała na głos cały:

A trzewiczki tup, tup, tup!

Bat’ku, bat’ku nowe kup,
Ojciec mówi: „dyabła zjedz!

„Bo nie umiesz prosa pleć!“

Sacharko nie brał udziału w tańcach i zaledwie parę chwil spędził w chacie.
Zawsze z nieodłącznym Klimem, i zawsze niemy, poszedł po sąsiadach zbierać „korowajnice“. Do ogólnego zamieszania i ciżby przyłączyło się zatem jeszcze dziewięć kobiet postrojonych i żądnych przedewszystkiem i nadewszystko wódki.
Już podchmielone wzięły się do dzieła.
Przyniesiono mąkę pszenną, dzieżę wytoczono na środek izby; twarze wyrażały skupienie, każdy ruch, każda czynność odbywała się wedle tradycyi.
Z grona tego wybrana starsza rozpoczęła.
Wyprostowana, zwrócona ku ojcom, podawała mąkę trzykrotnie, mówiąc:

Za pierwszym razem,

Za Bożym rozkazem,
Gdzieś tu jest ojciec i matka:
Pobłogosławcie tym dzieciom

Korowaj spożyć.

I było to ciasto czemś symbolicznem, bo z powagą i uroczystością Sydor odpowiadał:
— Niech Bóg błogosławi!
A korowajnice zaśpiewały:

Młode mołodyce,

Idźcie do krynice,
Oj, wody dajcie, wody,

Korowajowi urody!

W sieni przy mdłem oświetleniu jednej świeczki zabawa szła szalenie, podwórze było ludem natłoczone, wrzask głuszył muzykę, w chacie śpiewano obrzędowe pieśni.
Ciemno i tam było i zaduch okropny.
Lampka, a raczej butelka od atramentu z zatkniętym kawałkiem sznurka w nafcie, stała na rogu komina.
Po kątach żarzyły się lulki biesiadników, przez okienko wpadało trochę blasku letniej nocy.
Wkoło lampki skupiły się korowajnice, jak grono wiedźm odbywających sabat, i wrzeszczały nieludzkim głosem:

Oj, daj, Boże, w dobry czas,

Jak u ludzi tak u nas
Oj, daj, Boże, godzinę,

By zebrali rodzinę!

Czasami starsza korowajnica, zupełnie pijana, odbywała taniec z łopatą, roztrącając ludzi i sprzęty, czasem z sieni wpadła swacha, jak smoła przyczepiona do Sydora.

Oj, z dobrego ja rodu,
Piję wódkę jak wodę.

Wkoło ścian siedząca starszyzna rozprawiała hałaśliwie.
Obejmowali się i całowali, to znowu lżyli i bili po twarzach. Jeden rozpowiadał o swych złodziejskich sprawkach, inny o procesie; jakiś starzec, zupełnie nieprzytomny, pod stołem odmawiał pacierze przy wtórze czkawki i kaszlu.
„Perechreście“ było najczęściej na ustach.
Za parę tygodni wszyscy tam ruszą.
Zresztą gospodarze nie bawili gości. Kto wszedł, dostawał kieliszek wódki za życzenie, i dalej się o niego nie troszczono.
Najnieszczęśliwsze były dzieci. Popychano je i bito, niekiedy dostawały się pod nogi tańczących i kopano je bez miłosierdzia; wpadały pod buty jakiego pijaka: ten padał, na wilgotnym toku rozpoczynało się szamotanie, i lament, i klątwy.
Kiryk zajęty był bardzo. Pijanym wyciągał z kieszeni tytoń, ciotce zpod rąk kradł wódkę, przedrzeźniał ojca i starych.
Sacharko, siedział między starszyzną, osowiały. Palił i pluł naprzemian. Drużba hulał w sieni, gdzie najczęściej słychać było swawolny śmiech Hanny, i gdzie jaśniała jak żar jej miejska spódnica i chustka.
Nareszcie zatlono pęk słomy dla podpalenia w piecu.
Płomień buchnął na chwilę, i wtedy dopiero ukazała się na szczycie pieca twarz blada, wyschła, złotawym włosem i zarostem otoczona.
Był to Kalenik. Leżał tam przez godowników zapomniany i niewidziany, i patrzał na zabawę.
Niedawno myślał, że tak jego wesele będzie się odbywało; teraz taka go apatya opadła, że nawet wódki nie pił.
Dobrze mu było, tylko słabo. Od kieliszkaby pamięć stracił.
Z pieca, gdy się trochę wychylił, widział sień, i hałasujących rówieśników, i dziewczęta coraz to nowe, tylko wśród nich nie było złotego warkocza Łucysi.
Śmiech Hanny go gniewał. Żeby trochę mocy, toby ją zbił na kwaśne jabłko, i dzieci płacz brał go za serce, a najsrożej dręczyła go myśl, że nikt o „noclegu“ klaczy, ani o „świcie“ wołów nie pomyśli.
Głodne będą bydlaki!
Myślał też, że lada chwila Czyruk przyjdzie, i okazya jakaś się trafi.
Na weselach, wiadomo, najgorzej czarują znachory, bo człek pijany, co dadzą, wypije.
Z pieca buchnął dym szaro-siny, tak gryzący, że łzy wyciskał, ale to nie psuło zabawy.
Tańczono i rozprawiano dalej.
Kalenika dym objął. Tedy powoli zszedł z pieca na ławę, ztamtąd na ziemię.
Zaczęto się z niego naśmiewać.
W dziurawej świcie, bosy, rozczochrany, wyglądał jak widmo.
Wstyd go ogarnął okropny, przebrałby się, ale odzież jego świąteczną Sacharko nosił, więc się chłopak na podwórze wyślizgnął.
Gorzko mu było i żałośnie. Sam nie wiedział, gdzie się podziać. Chata Huców najbliżej była: poszedł tam, i na przyzbie przykucnął.
Gospodarze już spali. Na progu Ołenia Prytulanki stała, płacząc.
— Co tobie? — spytał.
— Matka wybiła.
— Za co?
— Żebym na wesele do was nie szła.
— Sroga twoja matka.
— Sroga! A to Karpina ją podmówił. Żeby jego licho zjadło! On mnie szpieguje i wszystko matce donosi. Ni na muzykę nie puszczają, ni na wieczornice. Moja dola nieszczęśliwa! Pójdę i utopię się im na złość.
— Ot, pleciesz.
— Oni mnie i za mąż nie puszczą.
— Ot, jak kto wziąć zechce, to oddadzą.
— A nie prawda! Wczoraj zagabał mnie na robocie we dworze Petruk Kut. Licho wie, gdzie to Karpina dopatrzył, bo na drugiem polu koniczynę ciął. Toż, wracając, oczy mnie wypiekł, a potem matce poskarżył, a matka odrazu fartuch z siebie i wysiekła „kiczkami“ (sznurkami).
— To on widno (zapewne) o ciebie zazdrosny?
— Czego? Nieprawda! Taki dokuczliwy szelma! Jemu to wolno za wszystkiemi dziewczętami latać. Ja wiem, co on dokazuje. Żebym gospodarzowi pisnęła słowo, toby mu dopiero skórę sprał.
— Nu, to powiedz!
— To on mnie za to ubije.
W tej chwili ktoś płotek dzielący zagrody przesadził i wpadł na Ołenię.
Krzyknęła okropnie, i odskoczyła, a Karpina spocony, podchmielony, przed Kalenikiem stanął.
— Nu, jej szczęście, że to ty, cherlak. Żeby tak drugi, tobym bił.
— Co tobie? Niech idzie, i pohula.
— Pewnie! I niech będzie jak te wszystkie latawice!
— Jak zechce, to nie dopilnuje nikt.
— I, Boh me — ja dopilnuję!
— Na co?
Wesoły chłopak zaśmiał się zuchowato, i pod boki się wziął:
— A ot! Bo ja ją dla kogo hodował!
A nie doczekanie! Dureń ten, co swego nie dopilnuje!
— Mohe! Brać ją będziesz?
— Nu, albo co?
— Duru się objadłeś.
— Moja dołeńka! — cicho w sieniach szepnęła podsłuchująca Ołenia.
— I nie duru, ale rozumu. Tyle lat chlebem karmili, a jak wyrosła, taką robotnicę z chaty tracić a obcą brać, żeby się z bratowemi biła codzień, to o łyżkę, to o miskę.
— W prystupy na dobre pole niejeden-by ciebie wziął do jedynaczki.
— Durne to wasze pole i gospodarskie harowanie. Ja ta nie przywykł podatków płacić, i głodem mrzeć na przednówku. Pracuję, to wiem za co; od dziecka syt był i odziany, i kurnej chaty nie wąchał.
Kiedy mnie pankiem draźnią — to i pankiem ostanę! Ołenia, idź spać, bo jutro spać będziesz przy robocie.
Zawinął się, płot napowrót przeskoczył, i znowu do swych skrzypiec się wziął.
Płacz Ołeni ucichł jak czarem, ale się więcej nie pokazała.
Kalenik na przyźbie tej pozostał, i tak mu ta noc weselna zeszła na trzeźwo, i gorzko, i markotnie.
Czasem zapominał, że grają i tańczą i piją u niego w chacie.
Był już dzień, gdy zabawa się skończyła.
Ucichła muzyka, rozpierzchli się biesiadnicy.
Grdy Kalenik wrócił do chaty, spali wszyscy, gdzie kto padł — pijany lub trzeźwy.
Śmiecie, błoto i swąd napełniały izbę.
Dudarycha dobywała z pieca korowaj.
Olbrzymi był, wysoki, na środku i po bokach oblepiony szyszkami z ciasta.
Dudarycha położyła go na wieku od dzieży, na sianie i na obrusie, i postawiła na stole. Poczęła potem wołać Hanny, ale tej nigdzie nie było.
Wezwała więc Kalenika do pomocy, i sprzątnęli komorę, gdzie walały się resztki jadła. Odpoczynek trwał krótko, bo już około południa przyszły korowajnice ze śpiewem, rutą, czerwonemi tasiemkami i barwinkiem, i okryły korowaj, że wyglądał jak gaik.
Zbudził się Sydor, Sacharko, odnalazła się Hanna, zaczęto gotować obiad, krzątąć się, nawoływać.
Z procesyą wyniesiono korowaj do komory.
Znowu lała się wódka w wiecznie spragnione gardła, znowu sień i podwórze były pełne, znowu rzępoliły skrzypce.
Kalenika wyprawiono, by wozy i konie narządził, a tymczasem obiad jedli, obiad pyszny, bo z mięsem, z kluskami, z kaszą.
Pod wieczór się miało, gdy wybrano się jechać. Trzy wozy zaprzężone stały pod chatą. Do pierwszego, parokonnego, włożono korowaj, siadł pan młody ze swachą, z drużbą i bratem. Na dwa inne zabrała się reszta weselników — i ruszyli.
Na odjezdnem swachy głos opanował muzykę i wrzawę.

Jedzie Sacharko do dziewki,

Jak jasny miesiąc do gwiazdki.
I pyta ojca przez drogę:
Czem witać ma swą niebogę?
Nie mów, synku, niczego:
Poślę drużbę dlatego,
Co będzie umiał, co będzie mówił,

Za ciebie młodego!

Na spotkanie ich u Szczerbów nikt nie wyszedł.
Tańce szły w sieni, i co chwila migał wieniec panny młodej; przez okna wyzierały głowy starszyzny.
Stanęły wozy, ale nikt nie zsiadł, tylko Klim drużba, i wpadł do chaty.
Przepili do niego Szczerbowie, i znowu na podwórze wrócił, wiodąc za sobą korowajnice panny młodej.
Swacha podała im wódkę:

Zkad swacha? z Orychowa!

Czego do nas przyjechała:

Czy kalinę rwać, czy kapustę rąbać?

Śpiewano ciągle, długo, aż wreszcie Szczerba z żoną wyszli.
Z rąk teścia, przez chustkę, wziął Sacharko wódki kieliszek, ale nie pił, bo swacha śpiewała:

Nie pij, Sacharku, pierwszego witania,

Ale zlej na grzywę konia.
Wyrośnie grzywa słuszna,

Będzie twoja Tatiana posłuszna.

Więc Sacharko wódkę za siebie wylał, i wypił drugi dopiero kieliszek; wódka poszła z rąk do rąk.
Teraz droga do chaty była wolna.
Wniesiono przodem korowaj, za nim przez ciżbę tańczących przecisnęła się drużyna i pan młody.
Nie usiedli, stali rzędem pod piecem.
Na ławie położono dla Szczerby poduszkę i wprowadzono Tatianę.
Poczęła tedy padać do nóg wszystkim, od ojca począwszy.
Całowała nogi rodzicom i krewnym, i obcym, i sąsiadom, nawet dzieciom małym. Przypadała do ziemi, żegnając ich wszystkich, a nad nią drużka śpiewała pieśni tak smętne, jak pogrzebowe.
Wreszcie posadzono ją za stołem, i Sacharko począł do nóg padać, a nikogo nie opuścił. Stanął, skończywszy, obok żony, i drużba się odezwał:

Za pierwszym razem,

Za Bożym rozkazem,
Gdzieś tu jest ojciec i matka:
Pobłogosławcie tym dzieciom

Na posag usiąść!

Trzykroć ich popchnął, a potem posadził na poczesnem miejscu, pod ścianą.
Swacha podała mu świec dwie skręconych razem, zatlonych z obu końców: przysmalił niemi włosy Sacharka i Tatiany, i zatknął je pomiędzy nimi na ścianie wysoko.
Płonęły, skwiercząc, wróżyły o długiem pożyciu.
A będzie to pożycie ciemne i dymne, a będzie to szczęście znikome i marne, a tem gorzej, że długie.
Teraz Szczerbowa podała drużbie czepiec i namitkę. Z rąk jej przyjęła to swacha, zgarnęła włosy Tatiany, ukryła je pod zawój płócienny. Jeszcze wianek zostawiono jej, ale warkoczy już nigdy wstążkami nie zaplecie.
Śpiewano przeciągle:

Kto u nas w końcu stoła stoi,

Sto łokci płótna kroi?
Mateńka to stoi,
Sto łokci płótna kroi.
Mało, mateńko, mało!

Na zawój nie stało!

Swacha wskoczyła na ławkę, czerwona, pijana.

Teraz ja, królowica,
Zrobiła dziewkę mołodycą!

Tańczyła, dziko wykrzykując.
A w tem się opamiętała. Marszałek weselny laską, owiniętą barwinkiem, uderzył o uszak, i donośnie zawołał:

Gdzieś tu jest młodej ojciec,
Prosi młody i młoda o zapomogę.

Ruszyli się Szczerbowie, i każde srebrnego rubla rzuciło na korowaj.

Państwo młodzi, zawsze niemi, pokłonili się nizko, a swacha się odezwała:
Prosi Tatiana swego ojca,

Swego rodzica, o wspomożenie,
O wspomożenie — o darowanie:
Wspomóż mnie, ojcze!
U Boga, doniu, u Boga
Twoje dary — wspomogą.
Wspomoże cię szczęściem i zdrowiem,

I bytem dobrym — i wiekiem długim.

Ze wszech stron, wywoływani przez marszałka, podchodzili z darami krewni i znajomi.
Kobiety dawały namitki, a mężczyźni — pieniądze lub stare blaszane guziki.
Ojciec chrzestny ofiarował owcę, bogata ciotka — gęś. Państwo młodzi wciąż się kłaniali; aż dopóki marszałek ostatniego gościa nie wywołał.
Swacha wyprowadziła ich wreszcie do komory. Wtedy odetchnęli nieco po nużących ceremoniach. Wrzawa i tańce nie ustawały, ale im obyczaj nie pozwalał tańczyć.
Przypatrywali się tylko zdaleka uciesze. Sacharko trochę sobie podpił, Tatiana zbierała swe pierzyny i skrzynie z odzieżą.
Szczerbowa pomagała jej, i łaskę i dostatki przypominała zięciowi.
— Dajemy ci dziewkę jak łanię, nie żałujemy pościeli i odzieży. Tylko patrz, co tu wszelakiego dobra! Robotnicę też sławną dostajesz na lato! Dobra twoja!
Ale Sacharko, cięty, poczuł w sobie męzką dumę i lekceważenie.
Ręce za pas zatknął, i zaśmiał się zuchwale:
— A dyabeł-by brał waszą dziewkę, żeby nie te dostatki, i że wobec lata stoimy! Okrasić ją trzeba, bo raba od ospy, jak kasza hreczana.
— Ach, ty, łajdaku! — zaczęła Szczerbowa.
— Doloż moja ciemna! — zajęczała Tatiana. Matka wzięła ją energicznie w obronę.
— Nie tacy, jak ty, chodzili za swatami. Starszyzna z Kończyc konia zajeździł tu, jeżdżąc, taj prosząc.
— A mnie co starszyzna? Taki on dureń, jak i wszyscy! Ja na służbie nie z takimi urzędnikami gadał, a w Nowoszybkowie nie takie widział dziewczęta. Chciała mnie jedna kupcowa za zięcia, co kamienny dom miała!
Szczerbowa umilkła wobec tego, a Tatiana podeszła do męża i urosła z dumy.
Podsuwała mu kiełbasę, i sery, i pierogi, a on opowiadał dalej wspomnienia swe żołnierskie.
Goście się coraz zmieniali, płynąc nieprzebraną falą na poczęstunek. Minęła noc, dzień, a oni pili, śpiewali, jedli.
Nareszcie pod wieczór zaczęto się do odwrotu przybierać. Zaprzężono konie, zładowano na wóz wyprawę. Nadchodziła chwila ostatecznego dla Tatiany rozstania się z chatą, z krewnymi, ze wsią, ze swobodą młodości.
Konie i swaty mężowskie ubrała w ręczniki, a potem stanęła między drużyną Sacharka, pod piecem, opodal od swej rodziny — coraz dalsza od swoich.
Szczerbowie usiedli na poduszce za stołem. Klim, drużba, nizko im się pokłonił, i o prawo wyjazdu poprosił:

Za pierwszym razem,

Za Bożym rozkazem,
Gdzieś tu jest ojciec i matka:
Pobłogosławcie tym dzieciom

Na własny byt jechać.

Na stole leżał bochen chleba — ostatni, jaki Tatiana w chacie tej piekła i spożywała. Położyli rodzice na tym chlebie ręce, co ją hodowały i karmiły, a ona je ucałowała, i ten chleb także.
Zanosiła się od płaczu i łkania.
Już drużba korowaj zabrał i przodem na wóz go niósł. Na uszaku sieni rodzice znowu położyli ręce, i ona je znowu ucałowała — i to drzewo także.
Drużba po trzykroć z wiadrem wody wóz obszedł i koniom pod nogi wylał.
Siadali wreszcie, a dziewczęta, jej rówieśnice, ostatnią pieśnią ją żegnały:

Oj, świt wstępuje

Gwiazdy zajmuje.
Młoda Tatiana na wóz już siada,
A ojciec do niej w te słowa gada:
Gdzieś ty, doniu, klucze podziała?
Możeś ty klucze chatnie zabrała?
Rzuciłam je wysoko, pojadę daleko.
Rzuciłam od siebie, pojadę od ciebie.

Rzuciłam na strzechę, — jadę na uciechę.

Wóz ruszył, a za nim całe wesele z krzykiem, wrzaskiem, muzyką, tak, że nikt łkania i płaczu Tatiany nie słyszał. I tak odjechała „na własny byt“.
Nie widziała nigdy chaty Sacharka, więc zdaleka jej szukała, i wydała jej się bardzo marną i czarną po ojcowskiej.
Wśród ciżby, zalegającej podwórze, ujrzała też blady cień człowieka, którego żoną zrazu być miała, i popatrzyli na siebie.
Kalenik, o płot wsparty, słaby, wnet oczy z niej na konie przeniósł, które pianą były okryte.
Splunął, zaklął, i odszedł zgryziony. A wnet pieśń się podniosła:

Wiozę ci, ojcze, synową, do domu twego!

Czyś rad, czyś szczęśliw z nabytku mego?
Rad byłem, synku, z urodzeń twoich;

Jeszczem szczęśliwszy z wesela twego.

Podano Tatianie pierwszy chleb mężowski, i weszła za korowajem do chaty.
Tedy sięgnęła do fartucha, i po kątach sypnęła zboża garście.
Sypała żyto, z którego co tydzień chleb będzie wypiekała, pszenicę, której raz na rok w pierogu skosztuje; sypała owies, z którego kwaśny żur jeść będzie przez długie zimowe posty.
Mijając piec, przy którym życie spędzić miała, rzuciła w czarną tę czeluść monetę drobną, i oto już stała w izbie.

Przestępuj, Tatiano, twe nowe progi,

Upadnij teściom na obie nogi.

Teściowie, ojcowie, nie krzywdźcie mnie.

Łkała pieśń żałośnie, i łkała Tatiana, do stóp padając — tym obcym, i kolana im obejmując.
Chyliła się do ziemi przed każdym, młodym i starym, jakby Hrywdę całą prosiła o łaskawe, dobre przyjęcie.
Na dworze tymczasem noc się posłała. Weselnicy wysypali się z chaty, zaczęły się śmiechy i dzikie skoki.
Korowodem poprowadzono państwa młodych do stodoły — i zamknęły się za nimi skrzypiące, spaczone wierzeje.
Zresztą nikt o śnie nie pomyślał. Pito i tańczono, i wielkie wrażenie sprawiło ukazanie się Oksentego Czyruka.
Przed nim rozstąpili się wszyscy. Sydor do komory go zaprosił, częstował, karmił, poił.
Chuda ta, czarna postać miała w sobie coś rzeczywiście przygnębiającego.
Z pod brwi ogromnych kolący wzrok szedł aż w duszę tego, na kim spoczął.
Poczęstunek przyjął, wypił i obejrzał się wkoło, do kogoby przepić.
Ten i ów bliższy cofał się, i za plecy sąsiada się krył, a i Czyruk snadź nikogo godnego nie dojrzał, bo kieliszek odstawił i, na ławie usiadłszy, zabawom się przyglądał.
— Kalenika naszego nie widać — rzekł do Sydora.
— Chory szelma leży.
— Czemuż do mnie nie przyszedł po radę?
— Pani jego w kuracyą wzięła.
— Pani! — spluwając, znachor mruknął. — Są mocniejsi od pani.
Karpina Huc nieopodal stał, wódką i zabawą rozochocony. Dosłyszał, i wnet za dwór kochany się ujął.
— Wiadomo! — rzekł, śmiało na Czyruka spoglądając — jest czort — mocniejszy! Ino że jego nikt się nie boi, co rozum ma, taj z Bogiem trzyma.
— Mądry ty — młody Laszek! — burknął Czyruk. — Bacz, byś prędko nie zgłupiał.
— Chyba mi wy duru dacie! — zuchwale parobek się odciął.
— Et, u bogatego jest i dur w zapasie.
— Kiedy to smaczne, a w komorze trzymacie, to obejrzyjcie, czy go wam wasz Tychon nie wyjadł do dna.
— Cyt-że, cyt! — zaczęto uspokajać chłopaka.
— Niech ta mi dworu nie zaczepia!
Odciągnięto go na stronę.
— Na, weź skrzypce i graj!
— Graj, graj! — zaśmiał się wzgardliwie Czyruk. — Niedługo będziesz grał.
Karpina smyczkiem parę razy pociągnął, wtem pękła struna.
Naciągnął drugą — pękła druga.
Zaklął, znowu narządził — znowu się porwała.
Tedy popatrzał na Czyruka, a za nim popotrzali wszyscy, i nastała chwilowa cisza.
Znachor, w boki rozparty, zabobonny ten podziw przyjął jako cześć sobie należną. Przypadek usłużył mu wyśmienicie. Karpina zląkł się i stracił rezon. Skrzypce odłożył, i zamyślony pozostał.
Po chwili jednak wrodzona swawola wzięła górę, i roześmiał się, zeskakując ze stołu.
— Niechaj i tak! — zawołał — mnie i owszem. Będę się weselił!
Hannę w pół porwał, i puścił się w tan, różne figle dokazując.
Przez drzwi i okna poczęła ranna jasność zaglądać, i nagle rzeszy rozbawionej drużba przypomniał pieśnią nowożeńców.
Wziął Klim wody wiadro, Kiryk misę jajecznicy, Dudarycha pierog, i ruszyli do stodoły. Rzucili się za nimi wszyscy, śpiewając:

Kukała kukułka na stodole,

Budziła Tatianę w stodole:
Wstawaj, Tatiano, długo spisz!
Czem teścia swego podarzysz?
Co tobie, kukułko, do tego?

Jest u mnie ojciec dlatego:
Czego nie będzie — dobędzie,
Czego nie stanie — dostanie.

Zarzuciła tedy Tatiana swe szatki weselne i wianek. Włożyła „andarak“ krasny i śnieżną namitkę.
Spożywano jajecznicę, ale młodzi swej części nie tknęli: oddali wedle obyczaju dzieciom; więc Sak i Mokrenia dostąpili także współudziału w uroczystości.
Gdy korowód ruszył do chaty, dziatwy zebrało się dużo, i cisnął się ten drobiazg do Tatiany, do rąk jej zazierając, i kułakując się ile sił.
Już jako gospodyni weszła mołodyca do chaty, zasłała obrusami stoły, ustawiła na nich sery i pierogi, a potem, wśród dziatwy stojąc, rozdała im swoje stroje dziewczęce: paciorki różnobarwne, wstążki, jaskrawe paski, medaliki mosiężne, pierścionki. Na piersi jej została tylko odrobina czerwonej „zaścieżki“, — na ręce świeża, bielona obrączka.
Dziobata jej brzydka twarz promieniała jednak szczęściem, bo i pieśń jej śpiewano otuchy pełną:

Nie bój się, Tatiano, nie bój,

W żółte trzewiczki się obuj,

I depcz wrogi — pod nogi
I rodzina jej przyjechała z darami, ze śpiewem, z powitaniem.

Znowu posadzono ich za stołem, i darzono dobytkiem i pieniędzmi.
Teraz Hrywda rzucała nowożeńcowi na korowaj zapomogę groszową, za całe morze wódki wypitej — i za uciechę.
Potem młodzież dokazywać zaczęła. Drużba oprowadził pannę młodą wokoło zasłanego stołu po trzykroć, oprowadził ją Kiryk, za ręcznik wiodąc, aż mu się wyrwała i uciekła.
Tedy wniesiono bronę, rozciągnięto na niej Kiryka, i bito powrósłami ze słomy, karząc za niedopilnowanie mołodycy.
Zabawa to niby była, ale chłopiec nogami kopał i klął, a sędziowie często zamiast słomy używali pięści.
Ze śmiechów i grubych żartów przechodzono do wrzasków i połajanek, aż póki się Kiryk nie wyrwał, spocony, czerwony, w roztarganej odzieży.
Skoczył do chaty, i wnet wyprowadził do Sacharka straszydło w namitce i spódnicy, ale brodate i brudne, dziada pijanego.
— Na tobie twoję żonkę! — wołał.
Pan młody odskoczył wśród huraganu śmiechu, a mniemaną babę bić poczęto i targać na wsze strony.
Wreszcie odnaleziono Tatianę, i w tryumfie odprowadzono Sacharkowi.
Z rąk Dudarychy wzięła wiadro, zakasała rękawy i andarak: zabierała się do pierwszej w nowym domu roboty.
Jeszcze jej zaśpiewano do tej pracy:

We Wtorek rano

Pięknie morze grało,
Tatiana wodę brała,
Na kraj swój spoglądała,
Zobaczyła gąsek rząd,
Lecących na tamten ląd.
Gąski moje, łabędzice,
Witajcie moje rodzice.
Powiedzcie, niech zbędą tęsknoty,
Boja tu z miłej ochoty.
Jak pszczole miód pić,

Mnie tutaj miło żyć.

Doszła Tatiana do studni, rzuciła w nią pieniądz i chleba kawałek, przeżegnała się i wyciągnęła wiadro wody.
Za nią Sacharko stał, nie pomagał, ino bicz długi trzymał.
— Mój sokoliku, — zaczęła prosić, — nie krzywdź-że mnie!
— No, to uciekaj! — zaśmiał się grubijańsko. Porwała za wiadro i umykała wedle obyczaju, a on ją niby gonił, biczem wymachując. Już dobiegała do progu, gdy mu dzika swawola przyszła do głowy, i bicz z gwizdem opuścił na jej plecy, koszulą tylko zakryte. Krzyknęła, potknęłą się na progu, i woda się przelała, a wszyscy wybuchnęli wielkim śmiechem z konceptu tego.

Jak pszczole miód pić,
Mnie tutaj miło żyć.

Zawodziły podpiłe kumoszki.
Tatiana postawiła wodę na zwykłem miejscu, otarła fartuchem twarz z potu, a może i łez.
Wesele dobiegało kresu, rodzina jej już odjeżdżała: wśród obcych ludzi zostawiono ją samą.
Pod wieczór przystąpiono do ostatniej ceremonii, dzielenia korowaja.
Dzielił marszałek weselny, i rozdawał po cząstce rodzinie.
Opadły z tego symbolicznego ciasta wieńce z barwinku i ruty, krasne nici, umajone patyki, jak opadły liście z Tatiany ślubnego wieńca, jak zginęły jej warkocze. Rodzina brała ciasto do chustek, i niosła do domu, błogosławiąc, i na stół kładąc namitki i miedzianki, aż wreszcie z korowaja nic nie zostało, jak nie zostało nic z jadła w komorze, wódki w beczce, muzyki, swawoli, śmiechów — i całego dwutygodniowego wesela.
Noc była, i ucichło wszystko w chacie Hubeniów.
Sydor, pijany do bezprzytomności tarzał się po piecu, stękając, Sacharko zmordowany legł na pierzynach żony w komorze, Hanna znikła wraz z muzyką, dzieci zbierały pod ławami resztki z korowaja, Kiryk na nocleg klacz wyprowadził. Tatiana wyszła na podwórze, srebrne od księżyca, i zapłakała nareszcie w spokoju.
Bielała na czarnem tle sieni, a naprzeciw niej zabielał po chwili wysoki cień człowieka.
Szedł ku niej, więc się przelękła i krzyknęła, ale wnet ją spokojny, powolny głos uspokoił:
— To ja, Kalenik. Ty czemu nie spisz?
— Nie chce się. Tak-by do Zamoroczenia chętnie pobiegła!
— Ot, głupia dumka! To tak, żeś się rozhultaiła przez dwa tygodnie. Staniesz do roboty, to zbędziesz nudy!
Mówił spokojnie, pobłażliwie. Przypatrzyła mu się z uwagą.
— Ty dobry i cichy musisz być!
— Swarzyć się nie lubię.
— Z tobą mnie dobrze będzie.
— Czemu nie! Byleś jeść na porę dała, to i pomogę, kiedy będzie trzeba. Bez baby źle było w chacie.
— A ty czemu mnie nie wziął?
— Szuchta (febra) mnie zjadła. Na jesień odłożyli moje wesele.
— Szkoda! — szepnęła, spoglądając po nim. Trzymał w ręku powróz i bicz, ale zdawało się jej, że nie biłby dla swawoli.
— To ty i nie weselił się?
— A nie. Ledwie mnie pani odratowała.
— Spać idziesz?
— A cóż? — Woły napasłem, to się przyłożę do świtu.
Weszli do chaty.
Parobek lulkę zatlił i, ścieląc sobie siermięgę na ławie, pacierze wpółsennie mruczał. Kobieta ociągała się z odejściem.
— Szmat u was lnu nasieli? — spytała.
— Dziesięć garncy.
— Moja dola, tak mało! A czemże ja was, tyle dusz, obszyję?
— Ta myśl pierwej, jak go dopatrzysz.
— A owiec dużo macie?
— Siedmioro.
— Mało! To i na pasy wełny nie wystarczy, a tu wam sześć siermięg trzeba na zimę. — Zadumała się przy piecu. On legł, ale, nim zasnął, jeszcze odpowiedział:
— Jutro tobie kartofle osypywać trzeba, bo już zbujały, a i chleba sporo napiecz, bo z Niedzieli na siano pojedziemy!
— Moja dola, moja dola! — zastękała młoda kobieta.
Daleko, aż het do śmierci leżała przed nią czarna, niewdzięczna — ta dola.

· · · · · · · · · · · · · · · · ·
Czerwiec.

Z Hrywdy codzień ubywało ludzi. Młodych parobków wcale już widać nie było, niknęły kobiety zdrowe, dziewczęta; nawet psów słychać nie było.
Na ulicy tylko baby stare zostały, na polach dziady niedołężne, w karczmie wieczorem tylko pijaki z profesyi, a nocą z pastwisk ściągały się dzieci małe.
Napróżno do chat codzień kołatał Korniło Huc, na robotę do dworu wołając.
Pozostali przyjmowali go drwinami.
— Możemy i ciebie, i twego pana do siebie nająć, bo i nam nie grosza, ale rąk braknie.
Tak mu odpowiedział Sacharko Hubenia pewnego ranka.
— Pojechali już twoi?
— Dzisiaj w nocy.
— To i babę twoję zabrali?
— Nie. Łucysię Makuszanki zgodzili. Byli by Hannę przyhołubili, ale szelma uciekła. Niechno się na jesieni pokaże!
Odszedł, klnąc, a Korniło swą ścieżką do dworu poszedł, a za nim ruszyli jego wszyscy z chaty.
Tak i Hubeniów chata opustoszała.
Wybierali się tejże nocy, i rwetes panował okropny.
Na wóz zładował Kalenik chleb i kosyworeczek z jadłem, garnek i dzbanek na wodę, zatknął w półkoszek siekierę, grabie, widły, i wór sieczki dla klaczy.
Na sieczce tej położył się Sydor i Kiryk, a parobek uczepił się drabiny i, pół siedząc, pół stojąc, wyjechał na ulicę.
Nawoływali czas jakiś do Sacharka, różne mu polecenia dając; on do nich krzyczał, przypominając, by łyk na postoły nadarli; Tatiana zalecała, by garnka nie stracili; Kiryk jej piskliwy głos przedrzeźniał, a wreszcie oddalenie przerwało rozmowę.
Zatrzymali się przy chacie Makuszanki, i Kalenik po Łucysię wstąpił.
Gotowa już była do drogi. Matka ją odprowadziła do wozu, dała węzełek szmat i strawy, poleciła Sydorowi.
— Kumie, sokole! Nie ciągnijcie z niej pracy nad siły, bo zapamiętała bez miary. A jakby febry dostała, to jej tam na mękę nie trzymajcie. Ostatnie to moje i jedyne. Tak wam oddaję, jak oko z głowy.
— Dosyć gadać! Nic się jej nie stanie, — burknął zaspany Sydor.
— I chłopcom nie dajcie jej skrzywdzić, nie dajcie przekpiwać!
— Ty głupia, albo to mnie ojciec dopilnuje? — zaśmiał się Kiryk. — Tak jej wezmę i kosą nogi podetnę.
Łucysia cichutko ulokowała się na przodzie wozu, u kolan Kalenika, a on jej nieznacznie kożuch swój podesłał.
Ona się niczego i nikogo przy nim nie bała.
— Ostańcie zdrowi, matko — rzekła.
— Szczęśliwie, doniu, szczęśliwie! — płacząc, zawołała stara, i do Kalenika się zwróciła:
— Sokoliku, a nie hańbujcie nią!
— Bądźcie spokojni. Nijaka się jej krzywda nie stanie. Zdrową odwiozę! Na dobranoc wam!
Wóz ruszył. Kiryk wnet zaczął dziewczynę nogami kopać, ale Kalenik się nasrożył.
— Porzuć! — groźnie i lakonicznie krzyknął. — Sydor już spał, szkolnik uczynił tożsamo. Jechali nocą cichą i jasną, i nie gadali do siebie. Parobek niedbale trzymał lejce i machinalnie biczem krzaki przydrożne smagał, zapatrzony przed siebie; dziewczyna, oparta o jego kolana, zasypiała pomimo trzęsienia wozu.
Coraz ciężej wspierała się na nim, coraz śmielej, aż nareszcie głowę odrzuciła bezwładnie, i oddychała równo i cicho, we śnie bezpieczna.
Parę razy spojrzał na nią. Opadła jej chustka z głowy, i złote włosy odsłonięte muskał i gładził wiatr.
Jemu jakoś tak dobrze było, jakby trzy doby próżnował, spał i słodką wódkę pił, i słoninę łyżką jadł.
Zapalił fajkę i zcicha podśpiewywał.
Droga umykała z przed nich, a on w ciężkiej swej głowie rachował czas, co go dzielił od jesieni.
Rachował i rachował, ale do ładu dojść nie mógł, więc dziewczynę trącił.
— Czuj, Łucysia! wiesz ty, ile mamy do Piotra Niedziel? — spytał.
— Będzie cztery — odparła, oprzytomniawszy.
— A od Piotra do Spasa?
— Oj pewnie ze sześć!
— A potem do Splenia tydzień.
— Co ty rachujesz? — zagadnęła zdziwiona.
— Ile Niedziel do Bogosława!
Zarumieniła się radośnie, a on, nie patrząc na nią, dopowiedział półgłosem:
— Bogosław — swaty rozesłał.
— Jeszcze szmat czasu, szmat! — szepnęła.
— I szmat roboty.
I znowu umilkli. Ona poczęła myśleć, że bodnie jej jeszcze niepełne, i że wstyd mieć będzie ze swą mizerną chudobą przy dostatkach Tatiany; on się zmarkocił myślą, że wesele Sacharka opróżniło zapasy i grosze; że dużo, dużo potu trzeba i mozołów, zanim zbierze kilkadziesiąt rubli na swoje gody.
Tak sobie plan snuł: Sacharka zostawi przy domu, a sam na zarobki się rzuci. Do dworu z kosą, do lasu z siekierą.
Teraz żałował, że się wiosną na „flis“ nie zgodził, ale się lękał daleko odchodzić.
Trus był zawsze.
Łucysię nowe skrupuły opadły:
— Swarliwa, powiadają, wasza Tatiana — rzekła.
— At! jak wszelka baba. Nie dośpi, nie doje przy robocie, to i krzyczy! Jak Sacharko raz, drugi obije, to tę rezykę straci.
— Nie bił jeszcze? — zdziwiła się.
— Nie. Z początku łaską i dobrocią! Wczoraj nawet, jak Mokrenię oparzyła, a ojciec począł łajać, to na ojca się wyzwierzył. Tymczasem spokojnie.
— Ona będzie silniejsza ode mnie!
— To co? Ciebie nie zagabnie, bo jej nadto samej ciężko! Będzie ciebie szanowała!
— Taki mi strach!
— Czego? Plecy moje szerokie. Zakryję ciebie, i takiego, Boh me, ubiję, ktoby cię zagabnął.
Przez księżyc przemykały chmurki małe jak białe gołębie; wjechali na most wysoki nad rzeką, ujętą z obu stron groblami.
Kalenik biczyskiem naprawo wskazał.
— Ot i Perechreście! — rzekł.
— Wielkie ono.
— Cały świat. Końca ja nigdy nie widział.
Niewyraźnie czerniały obszary traw, gwarne od mnóztwa błotnych śpiewaków; biła od tych łąk świeżość i surowa woń wilgoci, opary się nad niemi nizko słały.
— Ty tutaj nigdy nie była; ja już jedenasty rok koszę, i wszystkie wychody znam, i wszystkie „zajmiska“ na pamięć.
— To zawsze w jednem miejscu kosisz?
— Każdy, jak dobrze trafił, z roku na rok wraca. Nam dobrze się udało!
— To na połowę kosisz?
— Nie, na trzeciak. Dwa stogi żydowi, jeden za robotę. Trzy ruble gotówką płacą, a potem jego część zimą do dworu odwieźć trzeba, zanim moją zabrać pozwolą. A ja nigdy nie odwożę, bo wszystko kupuję, com zrobił. Towaru szmat!
— Ciężko! — szepnęła z ubolewaniem.
— Nie poradzisz, kiedy mus — odparł ze spokojną rezygnacyą.
Żywot go nauczył ciężary dźwigać: nie buntował się, ani narzekał. Uchodzony był i wciągnięty do bezustannego trudu, jak ta jego klacz gniada do chomonta i hołobli.
Łucysia go pierwsza pożałowała może w życiu, bo aż się zdziwił na jej ton żałosny.
— Za twoje staranie i cichość panowanie tobie należy, taj odpoczynek!
Ruszył obojętnie ramionami.
— Ja nie pan, żeby panował, ani żyd, żeby odpoczywał! — mruknął, raczej dotknięty jej dobrą intencyą, niż wdzięczny.
I począł biczyskiem mijane łąki wskazywać.
— To Syluków zajmisko już skoszone. Siemienista (liczna) chata! A ot Chrynów zalała woda, i do Spasa nie skończą.
— A koło nas swoich nie będzie?
— Czyruków Tychon co roku kosi.
Łucysia umilkła, rozejrzała się po niebie.
— Ot i dzień! — zauważyła.
— A cóż! — W Pietrówkę noc, a w Filipówkę dzień jednaki.
Senność ją znowu morzyła. Usunął się trochę.
— Przyłóż się, i zaśnij! Jeszcze daleko. Namordujesz się do syta! Nie trzeba mi kożucha. Umyślnie go zabrałem dla ciebie.
Zwinęła się w kłębek u jego nóg i zasnęła.
On na drogę teraz musiał uważać, bo zjechali z grobli między łąki, i krążyli wśród trzęsawisk, zygzakiem, po mostach z faszyny, niczem nie przysłanej, po pomostach z nieobrobionych kłód, po torfach powleczonych skorupą darniny, po krzakach, wśród łóz wysokich.
Rozbudził się Sydor i Kiryk, a i ludzi spotykali coraz więcej. Robota szła w całej pełni, roiły się łąki pracownikami. Tam kosili, tam wywlekali siano na wyższe miejsce, tu i tam z szałasów ognisko dymiło, uwijały się kobiety; to znowu ściągano wołami kopice na stogi, i ludzie się tam krzątali gorączkowo. Gdzie byli Hrywdańcy, tam wóz stawał, i rozmawiano, nie przerywając roboty.
— Jak tam w domu? Zdrowi? A dzieci całe? Co słychać?
A Hubenie, zaspokoiwszy ich ciekawość, rozpytywali:
— A jak siano pokazuje? Dużo wody? Czy prędko skończą?
Wóz ruszał, za nim rzucano dobre życzenie, i znowu dzwoniły kosy w ciszy.
Zajeżdżali w coraz większą głuszę.
Nareszcie około południa zatrzymali się przy dębie koszlawym, do którego przylepiony tkwił szałas z łozy i kołków.
Kalenik zaraz klacz odprzągł, spętał i w trawie zostawił, a tymczasem Łucysia tobołki z jedzeniem z wozu dobyła, a Sydor z Kirykiem szałas obejrzeli.
Pokazał Kalenik dziewczynie opodal rów, pełen rdzawej wody, zkąd czerpać miała do garnka, urąbał łozy na paliwo, wziął zaraz kosę i oczyścił z chwastów i szuwarów plac wokoło.
— A pilnuj się gadziny! — ostrzegł ją.
Potem oczyścili wnętrze szałasu, na dach narzucali gałęzi i trawy, wnieśli do środka swe zapasy, odzież i narzędzia, i było po całym porządku.
Poszli zaraz z kosami do roboty, a dziewczyna warzyła postny barszcz z kaszą, i cicho było znowu.
Z traw wznosiły się roje komarów. Były duże i rude, małe i czarne, były tak drobne jak szpilki łebek, a każdy zgłodniały rzucał się na pastwę, na krew świeżą. Okrywały twarz i ręce, cięły przez bieliznę, zasypywały oczy.
Sydor i Kiryk klęli, Kalenik w milczeniu rzadko się nawet opędzał; wody mieli po kolana, ilekroć się ześliznęli z kępy.
Po godzinie zatrzymali się i wrócili do szałasu na obiad.
Upał był wielki, więc koszule ich mokre były od potu, a twarze obrzękłe od jadu owadów i okrwawione.
Zjedli szybko strawę bez omasty, którą woda z rowu zaprawiała smakiem i wonią rdzawą i stęchłą, zagryźli chlebem, zakurzyli starsi fajki, Kiryk papierosa, i chwilę spocząwszy, wrócili do pracy.
Kosili jeden za drugim i Kalenik przodował, szerokim rzutem potężnych ramion zrzucając trawę na wał.
Posuwali się powoli i stopy ich zostawiały na łące jakby dwie ścieżyny równoległe.
Zpod szerokich kresów kapelusza pot się toczył na ręce, na kosę, na ziemię, muskuły się prężyły jak postronki, a ilekroć który wydostał nogi z wody, widać było uczepione do łydek czarne, chciwe pijawki i pasemka krwi zmieszanej z zielonawym szlamem.
Do komarów przyłączyła się mikroskopijna „meszka“, i nalatywała do nozdrzy i ust, upał zapiekał gardła, a oni szli ławą, w ścieżynę po sobie rzucając obojętnie i krew, i pot i wszystkie siły.
Kosili tak aż do zmierzchu, wcale się nie odzywając, i przystając tylko dla wyostrzenia kosy; aż gdy im słońce uciekło, odprostowali się z głuchem stęknięciem.
Od szałasu ogień ku nim zalatywał i dym; ale oni się nie kwapili i, idąc powoli, rozmawiali apatycznie.
— Za dwa tygodnie nie skończymy! Ja już całkiem ustałem! — skarżył się Kiryk nowicyusz.
— Poczekaj — jutro ci mocy przybędzie! — pocieszał go filozoficznie ojciec.
A Kalenik kosie swej się przyglądał, i niechętnie mruczał:
— Szelma żyd oszukał na żelazie! Trzeba klepać, bo krzywe.
— Wiadomo, głupiemu tak zawsze! Niechby mnie spróbował oszukać! Ja zeszłego roku godzinę przy kowalskim wozie stał, targował, nic nie kupił, a trzy najlepsze do domu przyniósł. Ot jak! — zaśmiał się Sydor.
— Udało się — mruknął Kalenik.
Łucysia już miała wieczerzę gotową, ale oni ledwie jej tknęli. Pokładli się w szałasie, nakryli siermięgami, i posnęli jak drewna, na Kalenika resztę zdając.
On klaczy dopatrzył, i na noc do dębu uwiązał, on drzew urąbał, a potem przy ogniu począł kosę klepać, rozmawiając z Łucysią.
— Postoły masz?
— Nie.
— To ci splotę, bo pojutrze z grabiami pójdziesz. Czemu się spać nie kładziesz?
— Boję się gadziny.
— Ot, durna! Gad do ognia nie przyjdzie.
— Straszno czegoś.
— Czego? Byle ogień. Wszelkie złe dymu się boi, i wilk, i wiedźma, i „ci“, spij!
— A ty?
— Ja jeszcze kosę naklepię, taj legnę!
Ułożyła się niedaleko niego, i nim zasnęła, widziała jego pochyloną twarz, i jasne kudły, i ręce pracowite, wystukujące młotkiem w ostrze, i okaleczałe bose nogi — i tak ją sen wziął.
Gdy on wreszcie o spoczynku pomyślał, ujrzał, że jej twarz odsłoniętą cięły komary. Więc go żal ogarnął, i okrył ją połą swej siermięgi, a sam obok legł, i tak, jedną świtą przykryci, zasnęli bez złej myśli, bez żadnych pragnień, oprócz spoczynku.
Na trzeci dzień i ona z nimi poszła. Wywlekali z Kirykiem pokosy na suchsze miejsca, suszyli, składali w kopice. Z pośpiechu nie warzyli nawet strawy, posilali się chlebem i cebulą, odpoczywali w południe, pracowali w nocy, by skwaru uniknąć.
Zczernieli, i skóra im pękała na karku, a nogi od wilgoci się raniły; ale ich tępej energii nic nie mogło zwojować.
Coraz dalej byli od szałasu, i coraz gorączkowiej pracowali.
Zdarzyły się też nieszczęścia. Raz klacz zginęła, i ledwie o milę ją odnaleziono po całodziennej trwodze i przeszukiwaniu wertepów łozy. Drugi raz gadzina ugryzła Kiryka, i żeby nie sąsiedztwo Czyruka, przepadłby chłopiec.
Ale czarodziej kosił opodal, i po użyciu ziół przezeń danych opuchlina zeszła, i gorączka opadła. Był jednak tak słaby i przelękły, że odtąd ani grabić, ani kosić nie chciał.
Aż wreszcie pewnego dnia zginął Kalenik. Sydor z Łucysią rozpoczęli pierwszy stóg składać, a parobek sam kosił owego dnia. O południu zaczęto go wołać bezskutecznie.
— Zasnął! — zdecydował stary.
Ale dziewczynę nieokreślony niepokój trapił. Jedząc, wyglądała i nasłuchiwała.
— Didu! — ozwała się — nie może to być, żeby on przy robocie zasnął. Uchowaj Boże, nieszczęścia!
— Jakiego! Detyna on, czy baba pijaczka! Żeby i wilki opadły, toby się nie dał. Szelma zhultaił, i basta!
Dziewczyna umilkła, ale po chwili wróciła uparcie do swego przypuszczenia.
— Boh me, jemu coś złego się stało! Pójdźcie, didu, zobaczcie!
— A gdzież on został?
— Ot tam za łozą słyszałam niedawno, jak kosę ostrzył.
— To i ja tam nie pójdę, bo zagrzązko na moje stare nogi.
— To ja pójdę!
— Idź, kiedy ci życie niemiłe.
Łucysia zakasała spódnicę i pobiegła.
O wiorstę to było. Skakała z kępy na kępę, kalecząc nogi na ostrych szuwarach. A niepokój aż jej piersi rozpierał.
— Kalenik, ho, Kalenik! — krzyczała ile sił.
Ale jej nikt nie odpowiadał.
Zaczęła wreszcie płakać z bólu, zmęczenia i desperacyi, ale rwała się naprzód nieustraszona.
Odkryły jej wreszcie łozy widok na płaskie, bawełnianką pokryte błoto. Parę pokosów leżało świeżych, dalej — nic.
— Kalenik, ho, Kalenik! — łkając, wołała.
Słońce jej biło w oczy, a pot i łzy mąciły źrenice, więc przesłoniła czoło dłońmi, i spojrzała ze zgrozą przed siebie. A wtem między trawą coś się zaruszało, coś plusnęło.
Poskoczyła tam, i wrzasnęła okropnie.
Z pod ziemi, z wody i błota wyzierała mułem oblepiona twarz Kalenika.
Po szyję tkwił, i tylko dwie jego ręce konwulsyjnie trzymały się kępiny, w którą palce grzęzły, i która lada chwila się oderwie.
Wokoło niego była jakby studnia rozgrzęzłego mułu, jakaś głąb’ bezdenna, ślizga, — przepaść torfowa.
Bywają na błotach takie okna, piekielne pułapki, zdradliwie trawą pokryte. Parobek tej nie zapamiętał, nie spodziewał się, i wpadł nagle, zapewne głową na dół, straciwszy równowagę i przytomność.
Muł go oślepił, napełnił mu usta i uszy. Nie widział nic, ani wołać mógł; instynktownie na wierzch głowę wydostał, uczepił się kępiny, probował się wydźwignąć, oderwał ją swym ciężarem; znowu dał nurka, znowu za drugą się chwycił, i tak zawieszony w gęstej cieczy, uczepiony źdźbła marnego, Bóg wie, ile się czasu męczył. Widać było po jego strasznej twarzy, po siności rąk, po grozie oczu, że ani samowiedzy, ani sił już nie miał.
Na widok Łucysi począł połykać muł, ksztusić się, coś bełkotać.
Ona, zmartwiała i niezaradna, łamała dłonie, krzycząc w niebogłosy ratunku.
Aż wreszcie z gardła Kalenika wydarł się jeden wyraz zrozumiały:
— Pas, pas!
Rzuciła się tu i tam, czegoś bezprzytomnie szukając, wreszcie spostrzegła na pokosie pas jego krasny, który zapewne zdjął k’woli swobody ruchów.
Porwała go, i rzuciła mu, a on, ostatnim wysiłkiem, chwycił go zębami.
A wtem mu ręce się rozprzęgły, i znowuby dał nurka, gdyby nie ten pas.
Łucysia jedną ręką trzymała go, drugą uchwyciła się łozy, i tak całą mocą ciągnęła do siebie topielca — za szczęki. Mocowała się z topielą sama, bo on małoco pomagał, zupełnie osłabły.
I tak go wywlokła na „grad“, i sama padła, wyczerpana.
Kalenik leżał z odrzuconemi ramiony, i pas wciąż w zębach trzymał, aż go porwała czkawka i wymioty mułu, który połknął.
Wody nigdzie nie było blizko, więc mu Łucysia nawet pomódz nie mogła, i tylko, usiadłszy nad nim, zanosiła się od płaczu.
Wreszcie trochę przyszedł do siebie, rozejrzał się i spytał:
— A gdzie kosa?
Kosy nie było. Pożarła ją ta głąb’ torfu, i szczęściem, że nóg i rąk o nią nie pokaleczył; ale tej pociechy on nie czuł.
Dźwignął się, i począł biadać.
— Moja dola! Przepadła kosa! Co ja nieszczęsny pocznę teraz? Całkiem zginę.
I szukał jej, ryzykując raz drugi wpaść w to okno piekielne.
O podziękowaniu Łucysi wcale nie pomyślał.
Ona też zaczęła lamentować.
— Do czego twoja koszula podobna! I ługiem jej nie odpiorę. Choć ją „starcowi“ (ubogiemu) dać. Pójdź do szałasu i zmień ją. Namoczę, póki mokra!
Odciągnęła go wreszcie od poszukiwań kosy; starannie zwinęła pas — i poszli.
Sydor na widok synowca usta otworzył.
— Ciebie gdzie czort wodził?
— Licha jego mać! Kosę utopiłem!
— Nie może być! Ty, durniu, gdzieś rozum miał i ręce? Jak świat światem nie słyszano, żeby ludzie kosy topili. Będę ja ci dwie na jeden sianokos sprawiał? Ty niedołęgo! Tfu! Jak udał się bałwan, to cały!
Kalenik, zbiedzony, pokorny, zawstydzony, powlókł się do szałasu. Klątwy stryja goniły za nim.
Cała Hrywda wiedzieć będzie o tej kosie, a jego taki srom ogarnął, że począł przeklinać Łucysię, iż mu się utopić nie dała.
Chorąży, co sztandar wypuści z rąk — nie czuje się bardziej upokorzonym, niż ten chłop, gdy wracał z próżnemi dłońmi.
Złajał go stryj, wydrwił Kiryk: on rozjuszył się wreszcie — i napadł na Łucysię przy wieczerzy, o byleco, żeby swe rozdrażnienie spędzić.
Odtąd wtedy tylko był spokój, gdy byli każde zosobna; przy spotkaniu wybuchały zaczepki i swary.
Wreszcie pewnego dnia dziewczyna uciekła, nie mogąc znieść takiego życia.
Nie znając drogi, biegła przed siebie, zcicha płacząc, ludzi spotykanych mijając bez słowa, bez odpowiedzi.
W najgorszy upał uciekła, więc długo iść i prędko nie mogła.
Rachowała, że już daleko uszła, gdy w tem tentent koński się rozległ, a zaraz potem znajomy głos Kalenika:
— Gdzie-to ty się wybrała? Stój!
Zmartwiała ze strachu. Stanęła i wyciągnęła przed siebie dłonie, jakby się już od razów zasłaniała.
— Nie bij, nie bij! — jęczała.
On oklep na klaczy jechał, i przed nią się zatrzymał
— Co z tobą? W pół roboty rzucasz — zaczął, ciężko dysząc, ale bez przekleństw i bicia. — Nijakiej ci krzywdy nie zrobiliśmy, a ty uciekasz jak od Tatarów. Chcesz nam wstydu narobić, że od nas uciekają, jak od cholerników. Powiedzą ludzie, żem ci krzywdę uczynił — a jaż choć rękę do ciebie wyciągnął, jaż choć paskudne słowo ci powiedział, jaż popatrzał, jak nie należy? To ty za to taka dla mnie? Idź, jak chcesz, ale z tego tobie złe wyjdzie: ludzka obmowa!
Łucysia opuściła ręce i płakała.
— To ty mnie nie łaj! — szepnęła.
— Tfu! Jaki czort! Ty królewna, czy panienka ze dworu?
— Ty mówił, że nie będziesz łajał.
— Nu, mówił. To zapomniał — i co! Trzeba było zaraz przypomnieć.
— Kiedy mnie taki żal porwał, i wstyd.
Zawrócił, a ona szła za nim.
— Tobie żal i wstyd, a mnie co? Robotnik to z chłopca, albo ze starego? Tydzień nie upłynął, a ja sam został z kosą, a ty druga z grabiami. Toż ja bez ciebie tutaj przepadnę!
— Nie biadaj, zrobimy i we dwoje wszystko — pocieszała, dumna z jego ufności.
— Nie uciekniesz?
— Nie. Choć do Pokrowy zostanę.
— Ja dumał, że ty nie całkiem szelma!
Wróciła tedy, i odtąd znowu była zgoda.
Hubenie, wystraszeni jej buntem, przestali wymyślać.
— Wiadomo: babę latem trzeba głaskać! — zdecydował Sydor.
W sobotę wieczorem złożono naradę.
Sydor z Kirykiem na całą noc ruszyli do Hrywdy po prowianty, i by się w domu rozejrzeć. Kalenik i Łucysia zostali, by sąsiedni kosiarze nie ukradli siana.
Całą Niedzielę parobek w chaszczach łozę na łyka obdzierał; dziewczyna, uprawszy bieliznę, poszła w krzaki, gdzie kaczek młodych roiły się mnóztwa.
Uchwyciła ich kilka. Kalenik hukał do niej niekiedy, aż wreszcie poczęli do siebie śpiewać jednę z tych pieśni od łez smutniejszych, od żywota — dłuższych.
Nagle doleciał parobka jej okrzyk.
— Oj, Boże mój — co to?
— Co tam? — spytał, myśląc, że się z wilkiem spotkała.
— Chodź-no, zobacz! Co to?
Poskoczył. Dziewczyna stała na małej, grzązkiej łączce, otoczonej olchą czarną — wskazała mu palcem coś jakby sznur zwieszony z jednej gałęzi.
Podszedł, spojrzał, i cofnął się, żegnając i plując.
U gałęzi za ogon wisiała — zabita gadzina. Czarno-żółte jej ciało sztywne było i oślizłe. Paszczę miała otwartą i drewnianemi widełkami rozszerzoną — język z niej wyzierał, a po nim sączyła się kroplami jakaś ciecz kleista, spadając na ziemię. A na ziemi leżał kawał chleba, a na nim trojak miedziany zaśniedziały i cieczą tą oblepiony.
— Co to? — spytała Łucysia bardzo blada.
Parobek przerażone oczy wkoło obrócił.
— Cyt! — szepnął — to znachorskie sztuki. To na kogoś zaklęte!
Łucysię lęk okropny zdjął: uciekła, nie oglądając się, ani krzycząc.
Kalenik pozostał długo, i ledwo wieczorem wrócił. Rozmawiali szeptem po wieczerzy.
— Widziała ty, jak ten chleb się wił, by żywy; słyszała ty, jak on stękał, jak człowiek śmiertelny?
— I Boh me! Ja widział i słyszał. Tak myślę, dopilnuję kto po to przyjdzie; choćby i trzy dni siedzieć — wytrzymam. Aż oto w sam zachód słońca przyszedł Oksenty Czyruk, gadzinę odwiązał, ów chleb i trojak zabrał w chustkę — taj poszedł.
— Bożeż mój? Naco to jemu! Toć grzech tak chleb bezcześcić!
— Wiadomo, że grzech. To też taki znachor nigdy swoją śmiercią nie umiera.
— Mohe? A jakże?
— „Ci“, jego biorą żywcem!
— O, Jezu! — wrzasnęła, przysuwając się do niego.
— Boh me! Mnie opowiadał taki, co to widział: mój „did“ nieboszczyk.
A było to z dziadem tego Czyruka; był on taki sam jak ten — „znający“!
Jak zaczął umierać, tak cała chata ze strachu uciekła: tyle on wył i ryczał, na obrazy pluł, Boga przeklinał.
Wziął się tedy mój „did“ na „ryzykę“, włożył chomont na głowę, i poszedł do tej izby. To przez ten chomont co nie widziane widział, a sam zniknął. I widział, że „tych“ było z tysiąc, i tak go włóczyli po chacie, i bili, i dusili całą noc. Aż, jak kur zapiał, tak z niego przez gębę duszę wywlekli, i zabrali ze sobą, a tylko jeden został, i w niego, w tego trupa się schronił. To jak rankiem znaleźli onego martwym, ubrali go, włożyli w trumnę, duchowny zaczął śpiewać, kropić święconą wodą, baby jęły zawodzić, a „tego“ dziad mój wciąż widział przez oczy nieboszczyka, jak się od śmiechu zanosił, że go tak honorują!
Włożyli na wóz, i powieźli, a wedle Potapowych Krzyżów stanęli, i odkryli trumnę do ostatniego pożegnania.
I bacz — w trumnie tylko płótno było i wióry — a ciała nie. Tak prędzej wieko narzucili, żeby się posłuch nie rozszedł, i tak pustą w dół zakopali.
— Bożeż mój! — zaszemrała Łucysia, w około się oglądając. To i z Czyrukiem tak będzie?
— A tak.
— To on po ojcu znajomość wziął?
— Nie. Chłopa tylko baba może nauczyć, a babę chłop. Tak jego nauczyła jego ciotka, owego córka, a on pewnie „niewiastce“ (synowej) sekret zostawi.
— Uchroń, Boże, mnie!
— Nie. Nie zadawać ty uczynę będziesz, ani uroki rzucać, ino na mojem polu lny białe zbierać, zdrowych chłopców mi rodzić, taj smaczny chleb rozczyniać. Będziesz ty przed Bogiem i ludźmi dostojna — moje ty złoto!
Dziewczynę strach odleciał. Wieczór był cichy i duszny, odpoczynek całodzienny ich rozmarzył oboje. Parobek objął ją w pół i do siebie pociągał. Opierała się słabo i w milczeniu. Morzyła ją jakaś senność leniwa, jakiś smętek dalekich dobrych nadziei!
Już ją u piersi swej miał i ogarniał coraz silniejszym uściskiem, gdy w tem niebiosa sine przeciął zygzak gromu, i olśnił ich przeraźliwie białą jasnością. Zerwali się na równe nogi.
— Burza idzie. Ja myślałem, że takie upały bez „okazyi“ nie miną! Popłynie siano z trzech dni!
Wicher się zerwał i zahuczał; raz i drugi padł grom niedaleki, i widać było przy błysku, że chmura czarna prędko obejmowała całe niebo.
— Będzie ulewa straszna — rzekł Kalenik.
Skryli się do szałasu, bo spadły pierwsze krople, i wicher z nóg walił.
— Popłynie siano, popłynie! I stóg, co nie zwierzchniony, do spodu przemoknie. Posiedzimy tu miesiąc!
Teraz ulewa zamieniła się w potop.
Przez dach z trawy do szałasu lały się strumienie na ich plecy, bielizną osłonięte. Odzieżą nakryli kosy i siekierę, a Łucysia resztki chleba i krup. Sami zaszyli się w kąt, i cierpieli. Noc tak przeszła bez snu — w wodzie. Nad ranem Kalenik wyszedł na świat, i ręce desperacko wbił w kudły. Łąki, jak okiem zajrzeć, stały pod wodą, pokosy zgmatwane pływały, do brudnych szmat podobne.
— Ot i przyszło na lichy koniec mnie! — zamruczał. Nie będzie siana!
Łucysia dzwoniła zębami, stojąc za nim. Daleko więcej od klęski chłopa zajmował ją namysł: jak ogień rozłoży z mokrej łozy i przesiąkłych wilgocią szuwarów.
— Kalenik, daj zapałkę! — rzekła.
— Idź do djabła! — burknął.
Przestraszona usiadła w kuczki przy wczorajszem ognisku, i bezmyślnie patrzyła na zalany popiół i węgle.
— Co ja jemu dam na obiad! — troskała się.
Parobek tu i tam jak błędny chodził.
— Żeby na nich choroba! — zaczął. Porzucili mnie tu samego, a oni szelmy w chacie panują! Bodaj ich wilki wzięły! Co ja tu za radę dam!
Wziął grabie, i, brodząc po pas w wodzie, łowił pokosy, rękami je wynosił na wzgórek, roztrząsał do słońca, które nagle wyjrzało i dopiekało siarczyście.
Potem i Łucysię zawołał:
— Porzuć garnki, chleba zjemy! Trza kraść własne siano, bo z tej spiekoty, ani chybi, znowu deszcz wyjdzie!
Mokli więc znowu dzień cały, na żer pijawkom i komarom. Dziewczyna zgarniała trawę; parobek w wiązki składał i na plecach wynosił. Słońce piekło tak, że parowały im koszule przemokłe, że pot im oczy zalewał. Na pomoc nikt nie przybywał, a tu jeszcze wieczorem schłostała ich powtórna ulewa. Trawa, na upale już wyschła, zamokła znowu; niekoszoną łąkę zalało.
Jedząc wieczorem resztę spleśniałego chleba, byli tak zmęczeni i zdesperowani, że nic do siebie nie mówili, a ręce i nogi drżały im od wysiłku niezmiernego.
Łucysia cierpliwa ocierała szmatą krwawe ślady pijawek; parobek chwilami zasypiał, żując chleb, i chyląc się na wilgotną ziemię.
Aż wreszcie w nocy Sydor i Kiryk wrócili.
Makuszanka przysłała córce słoniny kęs, w prowiantach Hubeniów znalazła się flaszka z wódką, i nowin furę przywieźli. Odzyskali więc wszyscy rezon, i nazajutrz na cztery pary rąk robota poszła inaczej.
Ale deszcz się na nich uwziął. Plażył codzień, wody przybywało w oczach.
Tydzień mordowali się bezskutecznie, rozpoczynając co ranka wczorajszą robotę, poraz dziesiąty rozrzucając złożone kopice, klnąc, to zacinając się w upartem milczeniu wściekłości na moc od ich sił większą.
Już dwa tygodnie było tej męki, a jeszcze połowa łąk stała nietknięta.
Spaleni od słońca, brudni, obrośnięci, w bieliźnie od mułu czarnej, uwijali się często do samej północy.
Głosy im pochrypły, nogi do ran powyżerała wilgoć; zawsze chudzi, teraz do tyczek byli podobni.
I tak ubiegł trzeci tydzień.
Przyprowadzono z Hrywdy woły i sanie. Kosili zupełnie w wodzie, a woły wywlekały na saniach trawę z moczaru. Żeby policzyć ich pot, toby te stogi, co rosły, gorzkie i słone być powinny. Czwartego tygodnia, zaniepokojony, przyszedł pieszo Sacharko, i przywlokła się Makuszanka, ulitowawszy się nad córką.
Po lamencie nad jej mizeractwem wzięła od Łucysi grabie, a jej kazała spocząć; ale dziewczyna się zbuntowała, i nie chciała ustąpić.
Choć rąk i kości nie czuła, wstyd jej było to okazać, by jej Kalenik „hultajem“ nie nazwał.
Matka z żałości przeszła wnet do gniewu. Dostała Łucysia grabiami po plecach, potem poczuła twardą pięść matki, ale pomimo to postawiła na swojem.
Grabiły więc obie: stara głośno wyrzekając, młoda płacząc; grabili i mężczyźni.
— Żeby na Piotra do domu wrócić! — myśleli i mówili wszyscy.
Aż wreszcie ściągnięto kopice na ostatni stóg. Wysłał mu fundament Kalenik z chrustu i kołków, i zaczęto składać. Rósł szybko, a skwar napędzał chmury, co znowu biegały po niebie niespokojne, jakby się nawołując, szukając, śpiesząc, by robotę zmarnować.
Wsadzono Łucysię na górę, i rzucano jej wiązki tak prędko, że czasem tchu jej brakło, i ginęła w sianie.
Zwijali się na wyścigi, kto więcej, kto wyżej, rzucając wraz z sianem żarty dziewczynie, której krasna spódnica migała jak kwiat.
Stóg się zwężał ku górze. Chmury opadały na słońce; począł wiatr targać siano z wideł, i grom daleki bił jakby werbel na burzę.
Ale chłopi już żartowali sobie z ulewy.
Sacharko po każdym grzmocie gwizdał.
— Bębnij i graj — czartu muzykę! — śmiał się.
— Złaź, Łucysia! — krzyknął Kalenik.
— Widły ci dam! — dodał Kiryk ze śmiechem.
Dziewczyna zawahała się sekundę — i skoczyła.
Kalenik ją w powietrzu utrzymał, i postawił na ziemi.
— Na, pij! — rzekł, podając dzbanek z wodą. Dałbym ci wódki: takeś się dobrze sprawiała!
Czerwona była jak upiór. Podziękowała mu za pochwałę uśmiechem wesołym, i piła chciwie.
Mężczyźni skręcili długi sznur z siana, i przerzucili go przez stóg na krzyż. Był więc i od wichru bezpieczny.
Teraz otarli rękawem uznojone czoła — odetchnęli.
— Dał Bóg skończyć! — rzekł Sydor.
Sacharko z Kirykiem zaintonowali pieśń żołnierską; kobiety obładowały się grabiami i dzbankami; Kalenik wziął woły na sznur i poszedł za nimi.
Wicher rzucił ku nim skrzydło chmur pędzących cwałem, ale deszcz, jak przez swawolę, ciskał tylko pojedyńcze, wielkie krople.
— Na suche bory! Na suche bory! — mówi doń Sydor, już lekceważąco.
Po miesięcznem obozowisku mało co było do zabrania.
Wpakowano w wóz wielką cechę z sianem dla cieląt, pęki łyka, narzędzia, napół zgniłe szmaty.
Usadowił się na nim Sydor z Makuszanką, Sacharko i Kiryk. Kalenik miał woły prowadzić — dla Łucysi nie było miejsca.
— To nic — rzekła — pójdę pieszo.
— Zabłądzisz! — krzyczała matka.
— A jaż gdzie będę! Pójdziemy razem! — odparł parobek, krzesząc ogień do fajki.
Pojechali tedy, a ci niestrudzeni szli bez sarkania ani protestu.
Na długim sznurze popędzał Kalenik przed sobą woły, w milczeniu ćmiąc lulkę. Łucysia nie odstępowała go, trwożna, bo tymczasem noc zapadła czarna i ponura. Turkot wozu się oddalał, a wreszcie ucichł zupełnie. Po łąkach wołało ptactwo, migały błędne ogniki, czasem wilki zawyły.
Droga była pusta, bo Hubenie wracali ostatni z sianokosu, i Perechreście już ciche będzie aż do zimy.
Jak czerwona skierka świeciła fajka Kalenika; nie odzywał się do dziewczyny, tylko od czasu do czasu wołom wymyślał.
Nareszcie skierka zgasła. Wsunął fajkę w zanadrze, splunął i stanął.
— Zabłądziliśmy? — spytała Łucysia.
— Nie. Pić się chce! Potrzymaj byki!
Oddał jej sznur, położył się na drodze, i jakby nie człowiek z kałuży się napił. Potem poszli dalej.
Ale już mu się język rozwiązał.
— Dziwuję się ja tobie, dziwuję. Te cztery tygodnie! — zaczął cmokcząc. Cienka ty, chuda, ni pleców, ni krzyżów. Ot dziewczynka, pastuszka, — taj hody! Dumał ja sobie, jak ty tutaj jechała: jagoda to, taj złoty łotać. Nie wytrzyma tygodnia; ale niech będzie, bo mi ta ochotniej będzie robić przy niej!
Zkądże u ciebie moc taka? Z różnemi ja kosił, a takiej robotnicy nie miał, i w Hrywdzie takiej niema. Patrzał ja ciągle na twoje ręce małe i nogi, i z dziwu nie wychodził! Lubił ja zawsze na ciebie patrzeć, a gryzł się, żeś chuderlawa i słaba. A no, dziś ja wiem, jaką robotnicę wezmę; to mi nawet nie żal, żeś biedna.
Nu, nu — za dziesięć tłustych ty zrobisz, a mniej zjesz. Będą mi ludzie ciebie zazdrościli.
Łucysia aż pokraśniała z dumy.
— Z biedy i sieroctwa moc moja — odparła.
Gospodarska córka hoduje się zdrowo, wczas ma, a ja od maleńkości wciągnięta do roboty. Inne jeszcze gęsi pasą, a ja już z sierpem chodziłam, nie dla zabawy, ale dla zarobku. Nie było kiedy rosnąć i grubieć; ino moc rosła, taj grubiała!
U nas nie było czego paść — ni gęsi, ni owieczki. Jak jedenaście lat miałam, to mi matka sierp kupiła, i na dworskie żyto zawiodła. Ekonom się śmiał, i żeńcy się śmieli, a mnie matka tylko trzy dni pomagała, a czwartego tom już sama dział swój wyżęła.
Od tej pory codzień idę i idę do dworu.
— Toś pewnie już trochę grosza zebrała?
— Nie wiem. Matce oddaję.
— Nu, dziwy, dziwy! — zamruczał. Dziś na stogu toś za parobka robiła.
Napatrzeć się ja nie mógł!
— Jak tobie robię, to mi nawet nie męka!
— I mnie przy tobie straszna ochota.
— A nu, Łysy — kudy, Kraśko!
Prędko szli, bo nęciła ich chata i niedzielny odpoczynek.
— Już gorszej „suchoty“ (męki) cały rok nie będzie! — mówił Kalenik. Ni żniwo, ni rola tak mocy nie naderwie, jak ten sianokos pohany! Teraz już i zarobek we dworze dobry i chleb świeży rychło będzie.
— Pójdziesz w zarobki?
— Pójdę! Trzeba szmat pieniędzy na wesele, a w domu Sacharko mnie zastąpi.
— A ja do was przyjdę za len odrobić!
— Poznasz zagony nasze, żebyś na przyszłe lato na swoje łatwo trafiła.
— A nu — Łysy — czego zostajesz? Wypasłeś się jak lin — teraz się kwap do domu.
Ot, spać będę jutro — za wszystkie czasy!
— Jakie tam twoje spanie? Ani poduszki, ani pierzyny!
— Nieżonatego pierzyna — siano! — zaśmiał się.
Bose ich nogi i racice wołów zadudniały po dylach mostu. Zostawili za sobą Perechreście i poczęli w nocnych mrokach Hrywdy wyglądać.
— Tamci już w domu. Kiryk nie żałuje klaczy; nie będzie nigdy z niego gospodarz — mruczał niechętnie parobek.
— I Hanna twoja na „wołokitę“ wyszła.
— Szelma to nad szelmy! Hodowała się bez matki — ja nie miał czasu doglądać, to się i zmarnowała. Wesele odprawiła i uciekła; potem zjawiła się, niby to do pomocy na lato. Przyjęli chętnie, aż tu w tydzień — niema Hanny!
Żeby ja rozum miał, tobym ją powinien był bić codzień — a tak uciekła na sucho.
— Słyszę: do akcyźnika na służbę poszła...
— Nu, niech-no ja spotkam ją w miasteczku!
Przed nimi poczęło niebo się otwierać dla rannej zorzy. Już rozróżnić było można drogę, drzewa, zagony, i po trawach bujną białą rosę.
Skręcali na prawo i lewo, aż w tem stanęła przed nimi wieś rodzinna w całej okazałości, i woły, wyciągnąwszy pyski, zaryczały przeciągle.
— Ot i doma my! — rzekli jednym głosem. Zaleciał ku nim dym, spotkali konie wracające z noclegu, i ani się spostrzegli, jak się rozstali przy chatce Łucysi. Nie rzekli ani słowa pożegnania, i parobek ani się za nią obejrzał, tak zajęty był widokiem swej chaty.
I zaraz zobaczył, że dzieci, obijając zielone gruszki, okiereszowały stare drzewo, że świnie zrobiły sobie tunel pod płotem do ogrodu, że wiatr nadszarpał słomy ze strzechy, i że bocian na stodole miał już bocianięta — zresztą chata była taksamo okopcona, drzewo dzikie, podwórze błotniste, chlewy krzywe, a nad tem wszystkiem wisiało jak płachta, przygnębienie, niedbalstwo i bierna rezygnacya.
I lato, co stroiło błota i piaski, nie podołało upiększyć Hrywdy!
W ogrodzie dworskim bielały już wczesne jabłka, i spać nie dawały wielu ludziom a przede wszystkiem żydom, dzierżawcom sadu, i całej młodzi wioskowej.
Starsi nie jedzą zwykle owoców do Spasa, ale pastuchy i parobcy nie zachowują tej tradycyi.
Mowa o tych jabłkach była wszędy na ulicy, w święto w karczmie, na pastwisku, przy robocie.
Zrabowanie sadu należy do czynów bohaterskich, i najtężsi parobcy przechwalali się z zeszłorocznych napadów.
Plany knuły się na noclegach koni. „Nocleżanie“ to plaga wsi.
Oni to kopią nocami kartofle, porywają u gospodyń kury i gęsi, spasają łany zielonego owsa i dworskiej koniczyny. Schwytać ich nie sposób, gdyż wjeżdżają w szkodę konno, i za lada szmerem zmykają, drwiąc z polowego. Czasami trafi się im gratka nielada. Tak się udało pewnej nocy Klimowi Czechowi podkopać się do alkierza szynkarza i dostać wiadro wódki.
Tak się udało Kirykowi Hubeni wywlec z chlewka na probostwie paromiesięczne prosię, a Iwanowi Kitowi dostać kopę jaj z komory u Dudarów.
Ucztowali więc na noclegach, przy ogniskach, skwarząc i warząc zdobyte prowianty. Rano trzęsła się wieś od babskiego wyrzekania i płaczu, ale hałastra ta mało o to dbała, trzymając solidarnie wspólną tajemnicę.
Pachniały im dworskie jabłka, i co nocy wybierali się po nie, ale się zwlekało, bo słuch szedł, że psy strasznie złośliwe i Huce wartują — żydom do pomocy. Huców nie cierpiała wieś, jak wilki-zbóje nie cierpią wiernych brytanów.
Pewnej niedzieli zjawił się Klim Czech, Maxym Syluk i Kiryk Hubenia w ogrodzie.
Każdy miał dziesiątkę na jabłka. Przebierali, kosztowali, snuli się tu i tam, wreszcie napełnili swe zanadrza, i poszli bardzo grzecznie.
Karpina Huc spotkał ich przy bramie i zaśmiał się.
— A co? Wypatrzyliście? — spytał.
— Ojoj! — zuchwale odparł Kiryk.
— A widzieliście moję pałkę przy budzie.
— Ojoj! — powtórzył wyrostek.
— Nu, to jej smak poznacie!
I rozeszli się, zamieniwszy przyjazną zapowiedź — wojny.
Karpina się uwziął. Nie szło mu tyle o żydowskie jabłka, ile o swą sławę junaka.
Pomimo całodziennej pracy w polu czuwał w nocy, i brata Matwieja do pomocy uprosił; czuwał noc drugą, ale wszędzie była cisza i spokój.
Na trzecią noc zabrał Matwieja polowy do objazdu łąk, i czuł Karpina, że go nieprzezwyciężony sen morzy.
Zafrasowany, dumał chwilę we drzwiach stajni, szukając socyusza.
Znalazł wyśmienitego.
Pod żłobem towarzyszka jego obiadów, pstra Służka, hodowała parę szczeniąt.
Parobek zabrał je w połę świty, i zaniósł do ogrodowej budy.
Tedy bezpieczny przy służce się położył, pałkę do boku wziął, i zasnął jak kamień. Żydzi i żydówki snuli się kupą, drżąc za lada szelestem.
Tymczasem na noclegu ruszyła banda.
Noc im sprzyjała swą ciemnością; uzbroili się w drągi i siekiery, i poszli. Pod ogrodzeniem zatrzymali się nieco, szukając otworu, ale były to koły dębowe, nowe. Zaczęli więc je rąbać i odrywać, sprawiając się jak można najciszej. Wiatr szumiał i głuszył robotę.
Wśliznęli się wreszcie do ogrodu, i szeptem złożyli naradę.
— Nie pójdę do papierówki! — mówił Klim — bo tam pewnie który Hue śpi. Jak się zerwie, to ubije.
— A jakże! — Niech spróbuje! — zajadle Kiryk wtrącił. — Albo to u mnie siekiery niéma? Tak zarąbię, że ani piśnie!
— To ty tam idź na niego! Ja z Maxymem oberwę te słodkie nad rowem — a Kondrat zajdzie od tyłu, aż het w koniec sadu, i tam byle co trząść będzie, żeby żydów i Huca oszukać. Pobiegną tam, a my tymczasem się sprawimy!
Rozeszli się tedy, pełzając po rowach, czając się do krzaków.
Serca ich napełniała duma i trochę strachu. Drągi nieśli na ramieniu, siekiery mieli za pasem, wiatr szumiał. Nagle Służka podniosła głowę i z cicha zawarczała. Karpina się przecknął, i zaraz oprzytomniał. Leżał nieporuszony, ale uszu nastawił.
Ktoś szedł ku budzie boso i powoli. Huc pałkę ujął, i zagarnął się jak do skoku. Wtem daleko rozległo się trzęsienie gałęzi i zaraz potem ogłuszający wrzask żydów biegnących w tamtę stronę.
Służka porwała się, wściekle ujadając, porwał się Karpina, i ujrzał cień jeden, uciekający ku płotom, a dwa pod jabłonią.
Suka skoczyła jednemu do nóg, on drugiego poczęstował pałką, ale się potknął i upadł.
Napastnik zwalił się nań i począł go dusić, bijąc przytem pięściami. Suka to skowyczała z bólu, to rzucała się znowu, chrapiąc z wściekłości. Wreszcie Karpina się zerwał, poznał w napastniku Maxyma Syluka, i za świtę go uchwycił.
Tamten, słysząc, że żydzi biegną, szarpnął się i uciekł.
— Trzymaj, chwytaj! Ahu, ahu! — krzyczeli żydzi.
Karpina obrócił się do pozostałego.
Ten rzucił worek i zebrane jabłka, zgubił drąg, opędzał się od suki nogami, a rękami dobywał siekiery zza pasa.
— Aha, ty tutaj, Kiryczek! — krzyknął Huc rozwścieczony — słodkie jabłuszka tobie, nu, to zgorzknieją rychło.
Huź, Służka, huź!
Kiryk siekierę miał już w garści.
— Puść mnie, bo cię zgrabię! — krzyknął.
Już go dopadł Karpina, gdy wyrostek nań siekierę cisnął, a jednocześnie dał desperacki skok i, ścigany przez Służkę, umknął.
Posłyszał jęk Karpiny, zrozumiał, że trafił, i uchodził pełen dumy z dokonanej zemsty.
Gdy żydzi z latarniami dopadli miejsca wypadku, Karpina leżał z rozrąbaną głową, i nawet nie jęczał.
Suka poprzynosiła do jego nóg swe szczenięta, jakby szukając opieki, i wyła żałośnie.
Powstał gwałt okropny, zbudził się cały dwór, pan, pani, Huce wszyscy.
Oblano rannego wodą, i pani obejrzała ranę. Czaszka była całą, ostrze zatrzymało się na niej, rozpłatawszy czoło i głowę.
Bracia klęli okropnie; Przytulanka i Ołenia rwały włosy, wyjąc z płaczu; stary Korniło milczał, i tylko oczami od zgrozy rozszerzonemi patrzał, jak w obraz, w panią.
Ona też na niego spojrzała po opatrunku.
— Będzie zdrów, Korniło! — rzekła.
Tedy stary głęboko odetchnął, i odwrócił się, rękawem ocierając oczy.
I zaraz do pana przystąpił.
— Cierpieli my drwiny, i przezwiska, i łajania, i szczekania, a no już krwi nie darujemy! — rzekł z zawziętością.
— Już posłałem po policyę! — odparł obywatel.
— Dziękuję panu. Chłopcy! — krzyknął na synów — ty, Wasyl, idź za śladem, a ty, Matwiej, może znak jaki znajdziesz! A wy, baby, cicho, kiedy pani mówi, że żyw zostanie!
Rozesłał swoich, ale sam został i, na kiju wsparty, przypatrywał się rękom pani, tamującym krew, kładącym płaty.
I tak doczekał się, aż z omdlenia parobek odszedł.
Rozejrzał się, zobaczył krew, rękami do głowy sięgnął.
— Bardzo cię boli? — spytała pani.
— Boli. A złapali hycla?
— A któż to był? — rzekł ojciec.
— Hubeniów Kiryk. Cud, że nie ubił. Oj, świtka cała we krwi!
Obwiązano mu głowę, a wnet przyjechał policyant, spisano protokół.
Skrwawioną siekierę, kapelusz, drąg zabrano do sądu, a rannego włożono na wóz, i odwieziono do chaty.
Już obejmowała go gorączka, bo na ból się nie skarżył, tylko wciąż powtarzał:
— A taki im jabłek nie dałem! Taki nic nie wynieśli!
Na Hubeniów spadł tedy grom w postaci śledztwa i aresztu Kiryka.
Stadnina gromadzka została bez pastucha; musiał Sydor syna zastąpić; nie puszczono Kalenika na zarobek, bo roboty przybywało z dniem każdym.
Zapanowała też jawna wojna między sąsiadami.
— Wasze szczęście, że w środku wsi siedzicie — odgrażał się Sydor — inaczej, tobym ja was urządził.
— Psie plemię, dworskie pokurcze! — krzyczał Sacharko. — Sądów wam chce się, za jabłka chłopca ciągacie po turmach! Popadniecie w moje ręce kiedy, to was ze skóry poodzieram!
Huce wrzeli, ale, hamowani przez ojca, milczeli na łajanie i pogróżki.
Kalenik jeden nie odzywał się z niczem.
Wieczorem słuchał klątw i planów zemsty, i tylko, spluwając, dodawał:
— Żeby do jesieni poczekali, — a to w roboczy czas, jak na złość, włóczą!
Ot, tobie i jabłka i ryzyka! Rad i teraz, że trus!
— Tyby rad był, żeby Kiryka zabili może — warknął Sacharko.
— Jakby było sądzone, toby ubili! I warto, bo siekierą nie godzi się rzucać w głowę.
— To tak? Za Hucami trzymasz, ty, łotrze! Brata tobie nie szkoda!
To wynoś się z chaty Huców, won! — krzyknął Sydor.
— Czegoż od niego chcecie? — wtrąciła Tatiana. Tak, słusznie mówi. Chłopiec winien, że kradł, to i cierpi. A jak Kalenikowi teraz trzeba za dwóch robić, to go złość obejmie. Wy to, wy gadacie złość, a on milczy...
— Co to, kradł! — oburzył się Sydor. Dziecko ze swawoli po jabłko poszło, — to kradzież.
— Ale! dziecko: a dorosłego omal nie ubiło! Dobra to swawola! — zaśmiała się Tatiana. — Żeby tak u mego ojca, toby go zbił do pół śmierci, zamiast bronić.
— A tobie, hultajko, radość, że w więzieniu siedząc, koszuli nie zmieni, i chleba nie zje! Tobie byle nie prać, nie robić, ino jeść i spać! — zawołał Sacharko.
Kobieta, schylona właśnie nad balią, w której prała bieliznę, podniosła twarz spoconą.
Zawrzało w niej oburzenie na krzywdę.
Spokojna, łagodna, była wzorem pracowitości. Jeśli Kalenik za dwóch, to ona pracowała za pięć. Wstawała pierwsza, kładła się ostatnia, miała na głowie opranie siedmiu osób, oszycie ich, nakarmienie; miała wieprza, len, żniwo, — tysiące drobnych a uciążliwych obowiązków gospodyni.
Nie słyszał nikt jej narzekania, płaczu, ani krzyku; między obcymi wstydziła się okazać zamęczenie, i o honor swój była ambitną, i tylko jeden Kalenik trud jej zrozumiał, i często dopomógł, a sąsiedzi chwalili.
Teraz na tę niesprawiedliwość wybuchnęła raz pierwszy potokiem długo zbieranej męki i udręczenia.
— Hultajka? ja? spać lubię? jeść?! A kiedyż ty mnie budził, a kiedyż ty mnie widział jedzącą! Tobie gotowe daj, i strawę i koszulę; niby to robisz, jak za napaść, i jeszcze wymyślasz! Z mego płótna twoja bielizna, z mego żyta twój chleb: a ty mi będziesz, szelmo, przyganiał! Jak starce byliście bezemnie: a teraz, kiedy was poratowałam, hultajką mnie nazywasz! Ty sam hultaj, a twój ojciec złodziej i pijak, a Kiryk wart turmy, a niczego lepszego!
— Milcz, wiedźmo! — porywając się z ławy, krzyknął Sacharko.
— Bo nie gadaj, a bij! — dodał Sydor. — Będzie ta ona nas uczyć i przezywać! Za mały czas, to cię kijem przetrąci, jak raz nie nauczysz, kto pan!
— Radź mu, radź! — krzyknęła Tatiana. Ze mną zacznie, a na tobie skończy! Będzie i jemu, jak Kirykowi. U was to swawola — mordowanie!
Sacharko wpadł na nią, zdarł namitkę, porwał za włosy, i począł okładać pięściami.
Kobieta, silna i młoda, broniła się, ile mocy, przewrócili balię z ukropem, oparzyli Saka, drzemiącego na ziemi, i szamotali się zajadle jak zwierzęta.
Wreszcie Tatiana wyrwała się mężowi, rzuciła się do drzwi, Kalenik je prędko otworzył i wypchnął ją na podwórze.
Zasapany Sacharko już nie gonił, zadowalając się całą litanią obelg i okropnych przymiotników.
Sydor śmiał się uszczęśliwiony.
Zapomniano o gniewie na Kalenika.
Parobek z chaty się wysunął, odurzony wrzawą, bojąc się, by złość nań nie spadła.
Na przyzbie u Huców rekonwalescent Karpina siedział z Ołenią.
— Co tam u was za wojna? — spytał, poznawszy przyjaciela.
— Nic! Sacharko się z żonką poswarzył. Ty już zdrów?
— A już. Z nudy tom się omal nie zbiesił! Jutro, dzięki Bogu, do roboty pójdę.
— Dobrze ciebie dziewczyna twoja doglądała.
— To dziwo? Wesela się jej chce!
Ołenia fartuchem zakryła oczy.
— A ty już sobie jaką upatrzył? — zagadnął Karpina.
— Nie będę ze swatami długo chodził. Do jednej chaty, taj zapijemy!
— Doprawdy! A kto?
— Jest taka!
— Nie chcesz mówić? To zobaczymy się na ręczniku przy ślubie, jesienią.
— Zobaczymy się! — odparł, a po apatycznej jego twarzy radosny uśmiech przebiegł.
— Nu, to zanieś jej jabłek ode mnie!
Daj mu, Ołeniu, pełne zanadrze.
Były to papierówki owe, tak ciężko bronione krwią.
Kalenik obdarowany wrócił na swe podwórze i, chwilę poczekawszy, przez płot za stodołę się wydostał.
Dawno już Łucysi nie widział, i tęsknił do niej.
Aż wtem — omal nie upadł na coś białego. Była to Tatiana w kłębek zwinięta pod ścianą.
— Co tobie? Idź do chaty! — rzekł.
— Nie pójdę. Ucieknę do ojca, jak trochę „oczumieję“. Całkiem zabił! — jęknęła.
— Porzuć! Albo to jeszcze tak będzie! Pierwszy raz, toś się przelękła, i, wiadomo, jeszcze nie zwyczajna! Potem to się przyzwyczaisz! Ot, głupstwo!
— Nie chcę takiego życia, nie chcę takiej doli! Ty widział, jak ja robiła, ty widział, jak się starała. Zato mi kości poprzetrącał, głowę pobił, włosy wyrwał. Oj, Boże mój mileńki! Boże!
Podniosła się na klęczki i, rękami pobite piersi cisnąc, łkała.
On nie wiedział, co rzec, więc w zanadrze sięgnął. Żal mu jej było.
— Na jabłko. Zjedz! kwaśne, dobre!
— Nie przełknę! Gardło mi całkiem zdusił, jak wilk. Nie żałowałam mu płótna i pierzyny, dogadzałam w strawie. Teraz inaczej będzie. Bije? Nu, to niech złą bije. Niech się wszystko marnuje!
— Porzuć, przywykniesz! — pocieszał po swojemu. — Lubi on ciebie, a jak tam kiedy uderzy — to co? Każdy tak robi. Na to on mąż, a ty baba! Ot, idź do chaty.
— Moja dolo ciemna, moja dolo pohana! Na to ja dzieci hodować będę?! Bożeż mój, Boże!
W tem skrzypnęły drzwi chaty.
— Tatiano! Ho, Tiatiano! — rozległ się głos Sacharka.
— Idź, skoro! — szepnął Kalenik — bo cię tu odszuka i żywej nie zostawi. Idź do niego, do komory, taj milcz!
— Tatiano! — głośniej powtórzył Sacharko.
Kobieta się zwlekła.
— Idę! — odpowiedziała zachrypnięta.
I poszła, stękając, ale już cicha i zrezygnowana, a Kalenik poza stodołami pomknął do Makuszanek chatyny.
Osądzono wreszcie Kiryka i uwolniono.
Uratowały go lata niepełne i rany od zębów Służki. Bronił się zatem od psa, i przez nieuwagę, ze strachu, uderzył Karpinę.
Za swawolę kazano mu w gminie wyliczyć piętnaście rózg.
Hubenie tryumfowali tedy, i sam winowajca drwił z Huców, gdzie tylko ich spotkał; obiecywał lepiej się sprawić za drugim razem, chwalił się ze swego bohaterstwa i sprytu.
Stary Korniło, poznawszy wyrok, nic nie rzekł przy ludziach, tylko wieczorem w chacie do synów się ozwał:
— Nie złójcie. Wiadomo, kto winien, Bogu i panu, to i dosyć. Chwalba ich — złodziejska, a nasza przegrana — prawych ludzi przegrana! Tak i będzie po koniec świata!
— Ja-bym nie chciał Kirykiem być! — rzekł Karpina ze wzgardą.
— Rozumnie wy rzekli, bat’ku! — potwierdzili po namyśle starsi synowie.
Wieczerzali właśnie przy długim stole, oświetleni resztką blasku z ulicy.
Matwieja Marya ustawiła przed nimi misy kwaśnego mleka i smażonych kartofli; krajali sobie z jednego bochna grube zrazy chleba i jedli powoli.
Zgoda, spokój i zadowolenie uczciwe panowały w tej chacie białej i obszernej; nawet dziatwa malutka zachowywała się przystojnie, nawet psy leżały spokojnie, wyczekując swej kolei.
Korniło siedzał u góry stołu pod obrazami świętych; naprzeciw niego w drugim końcu Prytulanka.
Rozmawiali o robocie odbytej i o jutrzejszej na dworskim łanie, a mówili o tej ziemi wszyscy „nasza“ — i cieszyli się dobrą pogodą do żniw.
Korniło milczał, i do siebie się uśmiechał.
— Coś wesołego dumacie, bat’ku? — zagadnął go Karpina.
— Ale, dumam ja sobie jednę gadkę o złodzieju, co mi ją starzec kiedyś bajał.
Przyszedł on starzec do stodoły, a pszenicy leżała kupa złota na toku.
Patrzy on na nią, a ja powiadam:
Pachnie wam ta pszenica, ino nie ruszcie.
A on sobie pośmiechuje i rzecze:
Nie chcę ja Bogu śmierdzieć, ni świętym, i tak mi opowiada:
Poszedł jeden kraść do stodoły, ukradł, i powiada sobie: że się mnie udało, to zato zrobię ofiarę świętemu Nikole. Kiedy tak myśli, aliści oczami za siebie rzucił, aż tu go człowiek goni.
On „w ucieki“ — tamten za nim.
Biegną tak i biegną, w złodzieju dech zaparło, precz worek rzucił, bo widzi, że pojmą, więc choć siebie ratuje.
Poty na niego biją, mdleją nogi, a co spojrzy za się, tamten biegnie.
Aż tu widzi: leży przy drodze koń padły, napół ogniły, cuchnący.
Z tej desperacyi, że nie umknie, on na myśl bierze, i schował się pod żebra tej wywłoki, i siedzi w zaduchu, w swędzie, z robactwem.
Aż mdleje z obrzydzenia, ale trwa ze strachu.
Przesiedział godzinę, omal nie umarł, wreszcie wypełzł na świat.
Patrzy, droga pusta. Idzie tedy, plując, aż spotyka człowieka. Idą wpodle, poczynają gadać.
— Ot, zaznałem biedy, — powiada, złodziej gonił mnie jakiś, uciekałem, taj w tę zdechłą szkapę się schowałem od niego. Omal mnie ta zła woń nie zabiła! Tfu!
A tamten staje i mówi:
— Jak tobie woniała ta szkapa, tak mnie woniała twoja ofiara!
I jak to rzekł, tak wnet się z wiatrem rozwiał, i już go nie stało na drodze.
I poznał złodziej, że to ten był, co go ścigał — święty Mikoła! Ot jak!
Słuchali wszyscy uważnie, i nikt za bajkę nie wziął.
— Dobrze jemu tak — odrzekł Karpina.
— Może to być! — dodał Matwiej. — Niechaj szelma świętych nie zaczepia!
Człowiekowi do nieba wysoko i ciężko, a świętemu co? Zeskoczy na ziemię i jest!
Skończyli jeść, i przeżegnawszy się, do ojca zwrócili.
— Dziękujemy, bat’ku, Bogu i wam za strawę taj za odpoczynek, rzekli razem wszyscy:
— Na zdrowie wam, dzieci, na moc, taj wszelakie dobro! — odparł stary.
Rozchodzili się już: kobiety po zielsko dla wieprzaków, mężczyźni do dworu na warty, na objazdy nocne; dzieci układano do snu. Stary jeden zostawał w chacie i kommenderował, lulkę ćmiąc.
— Bat’ku, ozwała się Marya, sprzątając statki u pieca — mogłabym ja jutro żniwo opuścić?
— Nie, albo co?
— W lnie „czyrówkę“ chciałabym zniszczyć.
— A na coś ją nahodowała! Teraz nie pora. Lnu nie uratujesz, a i dzień stracisz, i krzywdę panu zrobisz. — Po dożynkach to cię uwolnię.
Matwiej na rosę postoły ozuwał, i do rozmowy się wtrącił.
— Albo to ona dożynków nie doczeka? Jeszcze nam pierwej chrzciny sprawi.
Kobieta zapłoniła się i umilkła, a stary się uśmiechnął wesoło.
— Kiedy tak, to jej do żniwa szkoda. Zostań się, Maryo, w chacie.
— Nie, bat’ku, nie! Pójdę! — zaprzeczyła. On to niepotrzebnie się troska! — dodała, na męża wskazując.
Matwiej ubrał się już i fajkę zagasił. Spojrzał na żonę ze śmiechem, objął ją ramieniem, i po twarzy pieszczotliwie pogłaskał.
— A bacz, żeby mi chłopiec był, bo dziewczyn dwie to dosyć — rzekł.
Kobieta zaśmiała się do niego ślicznie białemi zębami.
— Chłopca ci się chce, a kołyskę czyś uplótł? — odparła.
— Jutro wieczorem uplotę.
— Pamiętaj, bo będziesz musiał na ręku kołysać!
— Ojoj, będę! Byleś za mnie mórg wyorała. Rozstali się, wesoło żartując.
Marya zmyła statki, zajrzała do dzieci śpiących, usłała pościel teściowi, obrała kartofli na jutrzejsze śniadanie; krzątała się żwawo, a wreszcie do sieni wyszła, i poczęła w żarnach jęczmień na kaszę rozdzierać.
Łoskot kamieni uśpił starego Korniłę. Wnet też wróciły kobiety zielskiem obładowane i Prytulanka odpędziła Maryę od żaren.
— Boga się bój! — wołała. Czy na to mało zdrowych, żebyś ty życie ważyła!
Idź spać, mówię ci — mnie starej sen nie bierze, to ci kaszę utrę!
— Dziękuję, ciotko.
— Idź, idź! — powtarzały bratowe. Trzeba ciebie szkodować, bo sama to nijakiej uwagi nie masz!
I tak ją zagnały do komory, i długo w noc monotonny stuk żaren jeszcze się rozlegał. I tak stara Prytulanka płaciła uczciwie swym dobrodziejom. Nazajutrz Matwiej, pamiętny obietnicy, pęk rokity wyciął w rowie i na miedzy położył, a potem orał dzień cały, dość daleko od reszty kolegów.
Obiad swój w dwojaczkach zastał gotów w kuchni. Kobiety wszystkie żęły. Syn spodziewany mniej go zajmował, i cale o nim zapomniał.
Rolę spiekły upały, bąki kaleczyły konie, pług mu się rozstroił. Biadał parobek długi dzień na skwarze.
Pod wieczór się miało, gdy ujrzał od żytniego łanu ścianką polową — idącą kobietę.
Poznał swoję Maryę i nie ździwił się, gdyż zwykle wracała do domu pierwsza, by krowy podoić i zwarzyć wieczerzę.
Spojrzał raz i drugi na nią, ilekroć z pługiem zwracał. Szła bo nie po swojemu, powoli, więc jej w myśli pożałował.
— Ciężko jej, biednej! Boh me, już od jutra zakażę żniwa.
Tymczasem Marya podeszła bliżej, i na miedzę ku niemu się zwróciła. Siermięgę miała rozpiętą, i coś trzymała w pole jedną ręką, a w drugiej sierp niosła.
Zatrzymał konie, i parę kroków ku niej uczynił.
— Co ty niesiesz? Broń Boże co ukradła? — spytał niespokojnie.
Kobieta stanęła przed nim i, uśmiechając się blademi usty i licem, na którem jeszcze smugi bólu zostały — odchyliła rąbek grubej świty u piersi.
— W Imię Ojca i Syna! — przeżegnał się chłop, a to zkąd?
— Chłopiec dla ciebie, jakeś chciał! — odparła łagodnie, podczas gdy oczy łzami nabiegały z radości, czy osłabienia.
— Matko święta! — wymówił, zapatrzony wciąż w tę połę zawiniętą i oszołomiony. Zkąd, kiedy, jak? Dawno się urodził?
— Przed południem. Zaczęłam żąć i zaraz przestałam. Wstyd mi było wracać przed tylu ludźmi, więc w zboże się skryłam. Bóg chłopaka dał, spoczęłam — taj do ciebie przyniosłam. Cóż stoisz? — ta przeżegnaj i pocałuj małego! Co ty za ojciec taki głupi!
Matwiej oprzytomniał. Krzyżyk ręką naznaczył, otarłszy z potu twarz i, odkrywszy głowę, pocałował maleństwo.
Kobieta usiadła na miedzy.
— Spocznę trochę przy tobie! — rzekła. Daleko iść od zboża.
— Zaprzęgnę konie do wozu duchem, i przyjadę po ciebie. Poczekaj! — zawołał.
— Czyś oszalał? Żeby ludzie ośmieli, że mnie z pola mąż wozi! Tyle szłam, to i resztę drogi zrobię. Albo to on ciężki! Tyle co kociak!
Matwiej już czapki nie włożył, i stojąc nad nią, uśmiechał się radośnie.
Ona dyszała, zmęczona.
— Żebyś ty lepiej po Prytulankę skoczył — rzekła, bo ja wam wieczerzy dzisiaj nie wyśpieszę zgotować. Narobiłam im mitręgi — moją część muszą dożąć!
Mój sokoliku, już ja pójdę, ale ty mi Prytulankę sprowadź!
— Ot, jadę! Powoli idź! Nie morduj się.
Prędko konie odprzągł, siadł oklep, i do dworu ruszył.
Kobieta poszła ku wsi, drobinę swoję od much i zachodniego blasku osłaniając. A chłopak ten Huców — zrodzony na dworskim łanie, ścieżką dziada i ojca szedł do chaty na rękach matki, i rozwierał duże, modre oczęta jakby zdziwiony, że pierwszem posłaniem były mu kłosy, pierwszym obrazem takie duże pola niechłopskie.
Tenci trafi do dworu, tenci najemnikiem wrogim nie będzie.

· · · · · · · · · · · · · · · · ·
Sierpień.

„Na jesieni co krok, to kęs,“ — powiada przysłowie ludowe.
Tego roku wszystko szczodrze obrodziło, i sprzęt dał Bóg pogodny.
Pełne były stodoły i odryny, napełniały się komory, każdy był syt chleba.
Wieczorami wieś całą obejmował stukot żaren, cepów i praczów, któremi kobiety obijały lniane siemię z lnu.
Gdy zupełna noc zaszła, wtedy daleko szły po szronnej rosie jękliwe, długie tony surm pastuszych, — owego grania jesieni.
Powoli rzedniały zielone osłony drzew, nabierając gorących tonów. Wszystko oddało owoc, nawet chwasty sterczały brunatne, rozrzucając po ziemi białe puchy nasienia, lub czepiając się kolcami, by przetrwać, wzgardzone, a uparte.
Czerniały liście, kraśniały kaliny, jarzębiny, głogi — ginęła pasza, odlatywało ptactwo, a po polach, tak niedawno gwarnych i barwnych, sochy pokrywały sterczące ściernice, i bydło błąkało się, przeciągle rycząc.
Zbiegały się dni, a wydłużały noce chłodne; ziemia jakby zasypiała; niebo osuwało się nad nią, tracąc barwę i czystość.
Rozpoczęły się siewy. Zasiał pierwszy najstarszy gospodarz z Hrywdy, Sawczuk, bo rękę miał szczęśliwą, i on pierwszy skończył, i słomą ostatni zagon potrząsnął.
A za nim inni sieli, i ową garść słomy rzucali na zagon, kończąc, bo tak obyczaj kazał.
Tak trzeba było, żeby Bóg, co będzie leciał i siewy święcił, miał gdzie stopę postawić, i spocząć na złotej suchej słomie, a nie na roli twardej. Kobiety posłały lny na łąkach, zdjęły wełnę z owiec, poczęły kopać kartofle. Twarze ludzi miały wyraz zadowolenia, i karczma się ożywiła, bo każdy miał co przepić i o czem gadać w coraz dłuższe wieczory.
Nawet bór oddawał plon: rydze i grzyby, czerwone brusznice i żurawiny znosili pastuszki do chat, barcie oddały miody, leszczyny — orzechy. — Co krok, to kęs brał człowiek od swej karmicielki — matki.
Pewnego dnia Karpina Huc z wozem pełnym zboża zajechał pod wiatrak dworski do mlewa.
Młynarza nie zastał, więc lejce na drzewo zarzucił, i pobiegł po niego.
Nie znalazł w chacie, więc zmitrężył szmat czasu, szukając.
Tymczasem dróżyną podle wiatraku przechodził Tychon Czyruk, na plecach niosąc więcierz na ryby.
Tłuste kasztany Karpiny zlękły się owego czarnego kosza, poczęły uszami strzydz i szarpać.
Zabawiło to parobka — nastraszył umyślnie.
Tedy zerwały konie lejce, i poczęły latać koło młyna, zaczepiając wozem o zapory, rwąc uprząż, i łamiąc wóz.
Tychon się temu przyglądał ze złośliwą przyjemnością, a wreszcie połakomił się na porządny rzemienny półszorek; obejrzał się: czy go kto nie widzi, konie zatrzymał, uprzężą się obładował, i uciekł opłotkami.
Bardzo daleko chłop jeden szedł za broną, i ledwie jak punkcik czerniał, ale chłopskie oczy bywają wyśmienite, zresztą, jak okiem zajrzeć, nikogo więcej nie było.
Uciekł tedy Tychon ze swą zdobyczą, kasztany rozbiły wóz i, zaplątawszy się wreszcie, stanęły ogłupiałe.
Tak je zastał Karpina z młynarzem, i ręce załamał.
— Jak ja się panu pokażę! Co ja ojcu powiem! Nieszczęśliwa godzina!
Nie podejrzewając kradzieży, szukał wszędy półszorka, aż w końcu zapłakał gorzko, i ze zwieszoną głową poprowadził konie do dworu, lamentując głośno.
Na dziedzińcu otoczyła go wnet cała dwornia. Ojciec nawet ze stodoły wyszedł i, wysłuchawszy narracyi, kijem, na którym korce karbował, plecy mu parę razy przemierzył. Czy to ty dziecko? Nie znasz swoich koni, — że bystre, nie znasz ludzi, że złodzieje? Rzucił, jak błazen! Dobrze tobie tak! Miej wstyd i hańbę nawet przed świniopasem! Ja cię nie będę zasłaniał!
— Mój bateńku, mój rodzony! — łkał parobek, nogi ojcowskie całując. Gorzej mi wstyd — śmierci! Pójdźcie ze mną do pana!
— Jeszcze może czego? Złapał ty wstyd, to go noś! Zaraz mi ruszaj do kancellaryi, i sam o karę poproś. Niech pan się dowie, jakiego bałwana wyhodował, i jakiego niedbalca chlebem karmi! Marsz!
Karpina poszedł z płaczem.
Pan ani się gniewał, ani o karze nie wspomniał, a pani nawet go pożałowała, ale parobka ta dobroć ogniem piekła. Ręce i nogi państwa całował i jęczał.
— Tak mnie, Boże, dopomóż, ja ten chomont odnajdę: ja go odbiorę, by pod ziemię schowali! Niech mnie pan ten jeden raz daruje!
— Ależ, chłopcze, najmniejszej pretensyi do ciebie nie mam! — uspokajał go pan.
— Ja wiem, ino pan pomyśli w sobie, że ja dureń, albo o „nasze“ dobro niedbały. Ale ten raz proszę tak nie myśleć.
— Nie, nie! Nigdym nie myślał i nie pomyślę inaczej, tylko żeś mi zuch i druh pracowity i poczciwy! Za przyjaciela cię mam, i mieć zawsze będę! — upewniał go pan pół wzruszony, pół śmiejący się.
Ale stary Korniło rzecz tę ostro wziął do serca.
Wieczorem, gdy z ekonomem o jutrzejszej robocie radził, przy zebranych najemnikach i parobkach rzekł:
— A mego Karpinę jutro jegomość do paszenia świń odprawi, bo koni nie ma w co ubrać, ani do czego założyć.
Stancya ekonomska zawrzała śmiechem zebranej zgrai, a chłopaka żary objęły, i łzy znowu rzuciły się do oczu!
A wtem z kąta powolny głos Kalenika się rozległ.
— To twoje, Karpino, konie nosiły przy młynie? Ja widział zdaleka!
Karpina ku przyjacielowi skoczył.
— Widział ty? Zkąd?
— A jaż tam za strugą bronował za odrobek leśny! Kwitu u jegomości proszę.
— To może ty i złodzieja widział?
— A jakże!
— I poznał?
— Ta dziwo.
— Któż był? — Huce wszyscy spytali.
Kalenik poskrobał się w kudły.
— Nie chce się powiedzieć! Będą klęli, albo i gorzej. „Uczynę“ zrobią!
— To taki ty druh! — zawołał Karpina, a stary Huc dodał gorzko:
— Mój chleb na przednówku tobie dobry był, i deski na trumnę się zdały, ale jak mnie bieda, to ty głupiej klątwy złodzieja się boisz! Oj, ludzie, ludzie!
Kalenik się zawstydził.
— To powiem. Niech przyjdzie, co chce!
Tychon Czyruków to był. Szedł z „werszą“, konie nastraszył, a potem chomont zdjął, taj poszedł.
— Daj tobie Bóg zdrowie! — wykrzyknął Karpina, rzucając się do drzwi.
Wypadł jak szalony, i pędem na wieś pognał.
Wrócili Huce do chaty uradowani, i czekali go na wieczerzę.
Wpadł zdyszany, rozgorączkowany, ale z pustemi rękami.
— Co to będzie, bat’ku? wołał od progu. Nie chcą oddać!
— Jakto?
— A nie chcą! Złajali mnie jeszcze!
— Słyszeliście! — wybuchnęli bracia.
— Cyt’! — rzekł Korniło. — Jakże, zapierają się?
— Ale! Znać — nie znają.
— Toż Kalenik widział! — Mówiłeś?
— Mówiłem. Tychon na chwilę zgłupiał, ale stary powiada: Kiedy widział, to niech przyjdzie i znajdzie. Będzie on swoją śmierć tak widział!
Widać, że ukradli, a teraz wstydno się przyznać! Schowali i zataili!
— To sprowadzić starostę, i przetrząsnąć im chatę! — krzyknął Matwiej.
— Co ci się zdaje? Jeżeli schowali, to nie w chacie i dobrze. Jak po dobroci nie oddadzą, to przepadnie.
— Mój Boże! To ja się ze wstydem ostanę, — zdesperowany zastękał Karpina,
— Poczekaj. Pójdę ja sam z tobą.
Poszli tedy, pewni dobrego skutku. Spodziewano się ich u Czuryków. Zastali ojca i syna ponurych, zuchwałych, zaciętych.
— Wiecie, Oksenty, z czem przychodzę! — zagaił Korniło spokojnie.
— A wiem: z dziką napaścią! — odparł znachor.
— A nieprawda! Nie napastniki my, ale ukrzywdzeni. Po dobrej woli oddajcie tę uprząż. Zapłacę wam za nią trzy ruble, byle chłopiec mój wstydu nie miał.
— Jaką uprząż? Albo to u nas swojej niéma, żeby my kradli! Idź, zobacz, ile w „swirnie“ wisi rzemieni!
— Nie pójdę, bo mojej tam niéma. Temci gorzej. Biedny, jak ukradnie, odmowę ma przed Bogiem, a taki bohatyr, jak wy, to zgrozę czyni!
— Wy mi tu kazania nie prawcie, bo moja chata nie kościół, i słuchać nie potrzebuję waszych przymówek! Twój chłopiec może sam ukradł i przepił półszorek, a spokojnych ludzi się czepia. Ja was na sąd podam za obmowę.
— A, podacie, i owszem! — wybuchnął Karpina. Świadki mam, co widzieli, jak Tychon brał.
— Zgorzą twoje świadki i ty, nim dowiodą.
— Zobaczymy!
Stary Korniło stał na kiju oparty, i ostro w znachora patrzał.
— Ostatnie słowo, Oksenty! Nie oddacie nam tej straty? — rzekł, trochę głos podnosząc.
— Zgiń, przepadnij z twoją przyczepką! Nie brali my, i nie oddamy.
— Nu, to ja ciebie już turbować nie będę, ani na sąd nie podam. Niech moje przejdzie. Tylko ci jedno życzenie zostawię!
Tu głos jeszcze podniósł, rozdrażniony fałszem i gniewny okropnie.
— Za taką prawdę, jaką ja od ciebie wziął, niechże ci Bóg weźmie, co masz najlepszego, Amen!...
To powiedziawszy, wyszedł z chaty, a Karpina drzwi z hałasem zatrzasnął.
— Bat’ku! Mnie czegoś straszno od tej klątwy starego Huca! — szepnął po ich wyjściu Tychon. — Ja ten chomont odniosę!
— Ani mi się waż. — odparł ponuro znachor. Co on za moc ma przeciw mojej!
Parobek ramionami drgnął, jakby mu mróz przeszedł po plecach, ale milczał. I tak się ta sprawa z półszorkiem na razie skończyła. Zginął, jakby wpadł w wodę.
Zapomniał wreszcie o swej stracie nawet zawzięty Karpina, zapomniał o swej klątwie Korniło, tylko czasem wspominał ją zabobonny Tychon, i wzdrygał się, cały chłodem przejęty.
Hrywda zajmowała się tą sprawą przez parę tygodni, wreszcie całe zajęcie przeszło na wiadomość daleko ważniejszą i ciekawszą. Dowiedziono, że Prytulanka Huców była wiedźmą.
Rzecz się tak miała.
Hubeniów „newistka“, Tatiana, oddawna zauważyła ubywanie mleka u krów. Wprawdzie paszy coraz mniej było, a noce w obórce nie poprawiają udoju, ale mleko nigdy nie może ginąć bez przyczyny wiedźmy.
Tak też zdecydował Czyruk, do którego Tatiana biegała po radę, z kwartą wódki i „kosą“ lnu w zanadrzu; tak jednogłośnie mówiły sąsiadki, u których nielepiej się działo.
Wedle rady Czyruka chwytano się środków różnych: postawiono we drzwiach obory bronę zębami nazewnątrz, żeby się wiedźma pokłuła, dano krowom do zjedzenia jakieś zioła, zmywano je wodą, w której zgaszono dziewięć rozżarzonych węgli, nawet kazano Mokreni jeździć konno na kiju wkoło obór.
Wreszcie chodziło o poznanie, która z bab jest wiedźmą.
Udało się to uczynić Sydorowi.
Pewnego wieczora siedział on za stołem, oczekując na wieczerzę i na synów i na synowca, którzy się gdzieś po robotach rozeszli.
Było już ciemno, tylko z pieca ogień świecił. Tatiana wróciła od udoju, szkopek z mlekiem postawiła na stole, a sama odwróciła się do garnków.
Wtem z sieni wśliznął się do izby kotek bury, chudy, mały, noszący na sobie ślady dziecinnych i psich swawoli.
Sierść miał nastroszoną a wygląd zalękły. Nielada głód przypędził go do tej obcej chaty.
Cichutko wskoczył na ławkę, ztamtąd na stół, zwęszył przysmak, wspiął się i, nie widząc nieruchomego w cieniu Sydora, począł chciwie chłeptać mleko.
Sydor ręce powoli wyciągnął, i nagle je spuścił na młodego szkodnika.
Kot zduszony wydał jeden jęk, a potem tylko się wił i miotał rozpacznie.
Chłop, nic nie mówiąc, wstał i podszedł do komina.
— Ustąp, Tatiano! — rzekł — zaraz ja tobie sztukę pokażę.
Kobieta patrzyła zdziwiona.
Sydor garnek usunął, i przytknął kota do ognia.
Rozległ się wrzask straszliwy męczonego zwierzęcia, rozszedł się dym i swąd osmalonej sierści i skóry.
Niedbały na własny ból ręki stary z uśmiechem szatańskiego zadowolenia przypiekał żywcem nieszczęsne kocię, aż jego głowa, piersi i łapy stały się jedną czarną blizną.
Wtedy odsunął się od ognia, i puścił swą ofiarę.
Kot, nieprzytomny z bólu, oślepły, uderzył się o ścianę i drzwi, nim wreszcie wpadł do sieni, i w ciemnościach nocy zniknął.
— Coto? Naco to wy zrobili? — pytała Tatiana i reszta rodziny, która podczas tej operacyi zebrała się w izbie.
— Jutro poznamy, która wiedźma do nas chodzi. Już ja ją dobrze naznaczył.
— To ona była?
— A któż? One się zawsze w koty albo w żaby zamieniają. Już ja to nie raz, nie dwa spenetrował!
— Mohe? — dziwili się wszyscy.
— Ale, tak! Kiedyś, pamiętam: „nieboszczyca“ moja żyła, tak samo mleko zginęło. Przychodzę ja raz do świronka z „gaznicą“ po nocy, aż patrzę, koło garnka z mlekiem siedzi ropucha — ot taka!
— Jesteś — myślę sobie — jaż tobie znak zrobię! Złapałem bestyą, wziąłem igłę groszową, wsadziłem jej w łapę, taj puściłem wolno. Na drugi dzień idę ulicą, spotykam starą Ryżczychę z obwiniętą ręką. „Gdzie, babo?“ — „Do Czyruka?“ „Co to?“ — At, igłę sobie w ręku załamałam! Od tej pory wiedziałem, kto ona, ale już do mnie nie przyszła! Tak ci i teraz będzie.
— Ja-bym inaczej sądził! — rzekł Sacharko. — Taką złapawszy ropuchę, zabić, taj koniec.
— Głupiś! To ona tobie w tę babę się zamieni, i trupa u ciebie znajdą! Oho, to trzeba ostrożnie!
Zasnęli wszyscy w wielkiej ciekawości, co jutro pokaże.
I oto zobaczono nazajutrz Prytulankę, jak szła do dworu, chustką otulona.
Twarz jej róża spaliła, róża złośliwa, zaogniona złem leczeniem w wyrzuty i pęcherze, istotnie jakby płomieniem osmalona. Powstało straszne wzburzenie, gawędy, komentarze, plotki, które wnet objęły całą wieś z końca w koniec, rosnąc do bajecznych rozmiarów.
Ktoś opowiadał, że widział Prytulankę o świcie na „Jana“, nagą i z włosami rozpuszczonemi obiegającą wieś trzy razy. Inny widział ją na łące z rzeszotem, jak obijała naprzemian to mannę, to rosę, powtarzając: „to mnie“ ilekroć ukruszyła manny — „to tobie“ ilekroć strąciła rosę.
Ktoś trzeci przysięgał, że zastał ją kiedyś w chlewie Huców, jak udoiła szkopek mleka z zawieszonej u belki uzdy. Wreszcie ktoś czwarty widział, że czyniła tożsamo, pociągając frendzle ręcznika.
Teraz jasnem się stało: zkąd szedł dostatek i obfitość u Huców, i dlaczego szanowano Prytulankę u nich? Ściągała-bo im tak wszystko — sztukami. Tak, a nie inaczej. Że Huce nie pili, nie kradli, nie próżnowali, że jeden pracował dla wszystkich, a wszyscy dla jednego, zgodni, skrzętni, stateczni: to głupstwo, — bez owego rzeszota i zagadkowych wyrazów; że krowy na dworskich pastwiskach syte, jeszcze wieczorzm cały rok karmiono obierzynami, trawą, lub brahą w zimie — to głupstwo bez owej uzdy i ręcznika; że ta stara, cicha kobieta na oczach wszystkich zbyła żywot mrówczy i nieskazitelny, nie rzekłszy nikomu złego słowa nawet wtedy, gdy ją wyzyskiwano całe lato, a precz wyrzucano z chaty na zimę — to nic: wiedźmą została, i wiedźmą umrze, otoczona nienawiścią, wzgardą i zabobonnym strachem.
Doszły wreszcie te słuchy, to posądzenie do samej Prytulanki. Rzuciła jej to brutalnie w twarz kobieta jakaś, którą przyłapała w ogrodzie na kradzieży kapusty.
Prytulanka zapłakała gorzko, żałośnie, i opowiedziała rzecz całą swym gospodarzom.
— Ja już to słyszał we wsi! — rzekł stary Korniło.
— I ja! — dodał Matwiej.
Zresztą wszyscy milczeli i nie patrzyli na nią.
Prytulankę to milczenie jej towarzyszek i Karpiny zabolało, jako wiara w pogłoskę. Popatrzyła po nich, jakby czekając słowa, a wreszcie poczęły jej się trząść ręce, drżeć usta, zabiegać łzami, coraz nowemi, oczy. I tak płakała, podczas gdy wszyscy jedli, coraz to po nich spoglądając, a za matką rozpłakała się Ołenia, i tak raz pierwszy siedziały wśród tej rodziny, znagła opuszczonemi się czując, wzgardzonemi, samotnemi.
Po wieczerzy rozeszli się wszyscy do zwykłych zajęć.
Machinalnie Prytulanka wzięła sierp, a Ołenia płachtę; poszły na rzepak dworski po zielsko.
Płakały, nic do siebie nie mówiąc, ale tak się znały, że bez słów powzięły jedno postanowienie.
Już wracały obładowane, gdy stara rzekła:
— Dużo ty, doniu, masz kwitów do kasy!
— Dużo, maty!
— To ty je oddaj zaraz Karpinie, i poproś, żeby jutro przy rozpłacie je podał.
— Dobrze, maty.
— Bo nam, doniu, trzeba będzie stąd iść!
— Oj, maty! — jęknęła dziewczyna.
— Trzeba, doniu. Ty słyszała, że mnie wiedźmą zrobili, a oni milczą, bo im wstyd przezemnie.
Znaczy, ja kamienia warta, a nie chleba! A może oni i wierzą, co ja taka! Cała wieś wierzy! To mnie jednakowo — hańbę ja miałam od młodości, głód ja miałam, chłód miałam, naga byłam, sina byłam, mnie już mało trwać! Ale tobie, doniu, nie jednakowo, tobie nie być wiedźmy córką: to tobie zakała, taj wstyd, ciebie nikt tutaj nie weźmie za taką matkę.
To ja ciebie zabiorę, i daleko poprowadzę. Staniem gdzie na służbę: gładkaś, letnia, weźmie cię kto za twoję robotność; a ja tymczasem umrę, taj słuch ten zginie: kto ja, jak ja, zkąd ja, a ty się czysta ostaniesz.
Trzeba nam iść, doniu, zaraz, póki ciepło.
— Kiedyż, maty?
— A ot, dzisiejszej nocy. Weźmiemy „łatoszki“ najstarsze, trzewików nie rusz, trochę chleba, — i pójdziemy! Ino nie waż się nikomu nic rzec, pamiętaj!
— Nie powiem, maty! — łkając, odszepnęła Ołenia, a po chwili spytała:
— Maty, to i paciorki trza im porzucić?
— A któż ci je dał?
— Karpina onegdaj.
— To zdejmij, taj zostaw na stole.
— Dobrze, maty!
Płacz rozrywał jej piersi, ale nie pojmowała nieposłuszeństwa, wychowana wśród Huców. Prytulanka już się opanowała. Nie czuła w swem sercu żadnego żalu do Huców, ani do ludzi, co ją ogadali; zniosłaby wszystko, gdyby nie córka.
Tyle lat nędzna była, bita, bez dachu i chleba, że ją nie przestraszało to jutro i włóczęga. Szkoda jej tylko było krów, wieprzy, cieląt, tego dobytku, który pohodowała, i szkoda znajomego dworu i dobrej pani!...
Wróciły do zagrody i, jakby nic, spełniały codzienne obowiązki.
Wreszcie noc nadeszła, i sen wszystkich utulił. Prytulanka ubrała siebie i córkę w najgorszą odzież, ukroiła z bochna dwie skiby chleba, fartuchem opięła głowę i wyszła.
— Maty — szepnęła drżąca Ołenia — poczekajcie mnie przy wrotach: paciorki, odniosę. Wróciła znowu do chaty. Dziewczyna zawahała się chwilę z paciorkami w ręku, wreszcie przystąpiła do niego, i trąciła go w ramię.
Przywykły do wart różnych, przecknął się natychmiast.
— Kto tam? — zawołał.
— Cyt’, cyt’, to ja! — szeptała dziewczyna, ręką zatulając mu usta, i pochylając się do jego ucha, poczęła szeptać prędko: — Ja tobie paciorki odniosła. Już drugiej daj teraz! Bacz, i ja dla ciebie chciała nożyk na jarmarku kupić, zebrała dwa złote, i to weź, i sam sobie kup! Taj zdrów bądź i szczęśliwy, mój sokoliku jasny. Dobry ty był, ale dola zła!
Karpina, zrazu rozespany i mało przytomny, na ławie siadł.
— Co ty pleciesz! Duru się objadłaś, czy jaki dyabeł! — rzekł, nic jeszcze nie rozumiejąc. — Trzymaj swoje paciorki. Nie odbieram przecie. Przystąpiło co do ciebie? Idź spać!
Dziewczyna położyła na kolanach jego swój dar.
— Pójdę już, pójdę! — szeptała, łkając. Oczy moje ciebie nie zobaczą, tylko zapłaczą po tobie, nie raz, nie dwa, bo dobry ty był aż dotąd! Ostańcie zdrowi!
Zawróciła się, skrzypnęły drzwi jedne, potem drugie. Parobek siedział wciąż jeszcze, ze snem i zmęczeniem walcząc. Wreszcie, gdy i wrota na ulicę skrzypnęły, coś go poderwało z miejsca.
Wstał — rozsypały się mu z kolan pieniądze i szklane, czerwone perełki, a na ten brzęk zbudził się i Korniło.
— Kto tam? — spytał.
— To ja bat’ku.
— Czego łazisz?
— Czy ja wiem! Śniło się źle, czy naprawdę. — Mrucząc, zapalił lampkę — wyszedł do sieni, gdzie za przepierzeniem mieszkała Prytulanka.
Nikt tam nie spał teraz.
Wrócił do izby. Rozbudzili się wszyscy.
— Czego łazisz? — pytano zewsząd.
— Boh me, coś się stało! Niema ciotki!
— Jakto niema? A Ołenia?
— I jej niema.
— Nie może być! Porwali się wszyscy. Zaczęto wołać i szukać — pobiegł Karpina aż w koniec wsi, ale wrócił, bo noc jak piekło była czarna.
Zaświecili ogień, i sen ich nie brał. Wzięto parobczaka na spytki.
— Tak i tak! — opowiadał, blady i jąkając się:
— Wieczorem Ołenia mi kwity swoje oddała, taj prosiła, żebym za nią jutro do kasy poszedł. Tak często bywało. — Aż tu budzi mnie wśród nocy — taj — zaciął się i krwią nagle oblał, — taj paciorki mi oddała!
— To ty jej paciorki dawał? — spytał ojciec.
— Ale! — nieśmiało się chłopiec przyznał.
— Czuj, ty błaźnie! To ty może jej jaką krzywdę uczynił! Gadaj zaraz! To tego może one uciekły?
— Boże dopomóż — nie! Złego słowa nie dał.
— Nu, to za coś jej gościńce kupował?
— Ja ją bardzo mocno lubił, już dawno! Ja ją chciał brać! Ona się mnie nie bała. One od języków ludzkich uciekły. Wiedźmą zrobili ciotkę; dojadali co krok!
— Może to być! — zamruczał Korniło — ale że my się za nią nie ujęli, nie obronili, że od nas poszła, to nam wstyd i hańba!
Kobiety podniosły lament, mężczyźni siedzieli ponuromilcząc. Czuli swą winę.
Aż w tem Karpina nagle zajęczał, jakby przez grubą skórę chłopską dopiero teraz ból go doszedł.
— Oj, ciemna moja godzina! Ta dziewczyna była mnie jak słonko! Kędy się ja obrócę, gdzie ja się podzieję! Pójdę i ja jej szukać skróś świata!
— Milcz, błaźnie! Było gadać wczoraj, jak one płakały z żalu! Teraz roboty patrz i chaty!
Tak ich ranek zastał rozstrojonych i błędnych. Rozpełzli się, szukając śladów, ale nikt zbiegów nie spotkał.
Musiały już być daleko, i trudno było je wytropić. Marne to, ciche, szare. Zaszyje się gdzie w zapadły kąt kraju, stanie na służbę na folwarku, zwijać się będzie, starać, pracować,
Nikt ich nie spyta o dzieje i pasport. Tak się w oddali ślady ich rozpłyną — jak ślad kamienia w fali.
W Hrywdzie gadano o nich dni kilka, potem wspominano tylko u Huców. Wspominały kobiety, poczuwszy nadmiar pracy, i stary Korniło, gdy robotnika rachował. Karpina milczał; stał się tylko opryskliwym, i często wieczorami gdzieś się wałęsał.
— Szuka sobie dziewczyny! — mówili bracia. — Aż raz zastał go ojciec w karczmie pijanym do nieprzytomności i obił. Chłopiec do nóg padał w pokorze, ale w kilka dni potem znowu się upił.
Zaczęły się tedy peryodyczne ojcowskie egzekucye u Huców. Karpina ogłupiał, osowiał, często zhulany zasypiał nad robotą. Stał nad pochyłością, po której człowiek się stacza do upodlenia.
Nie znajdując rady, poszedł stary do pana.
— Niema chłopca, niema! — powtarzał, opowiedziawszy rzecz całą — łajdak się zrobił, pijak, hultaj! Niech go pan ze służby wypisze — bo ja bił, bił, ano prędko zabiję, a on codzień gorszy!
Pan sprawę wziął do serca, bo lubił bardzo chłopaka.
— Dajcie-no mi go tutaj wieczorem na rozprawę! — rzekł.
Przyszedł Karpina tak zalękły, że się trząsł cały, i odrazu rymnął panu do nóg.
— Cóż, źle z tobą?
— Niech pan bije, bo ja szelma! — przyznał się. — A potem niech mnie pan wypędzi, bo ja do niczego! Pójdę sobie.
— Nie pójdziesz, ale dasz mi słowo, że wódki do ust nie weźmiesz przez miesiąc.
— Nie zdzierżę, panie.
— Zdzierżysz, bo ja ci za miesiąc odszukam twoję dziewczynę i tę starą! No — przysięgaj. Palce na krzyż złóż.
Złożył je i przysiągł uroczyście!
— No, chłopcze! Uszy do góry! Dziewczyna będzie, wesele będzie okrutne, krowa będzie! Tylko ty się trzymaj. Pamiętaj, że ja ciebie za przyjaciela mam!
Tego wieczora młodzież się zeszła do Huców, jak zwykle bywało co roku „na muzykę“ domowe kobiety jednak nie ruszyły się z miejsc.
— Nic z waszej ochoty — rzekły — nie będzie wam nasz parobek grał. Już my i zapomnieli, kiedy w chacie wieczerzał.
A w tem w sieniach rozległ się wesoły głos, śpiewając:

Oj znany, znany, kto lubi polkę
Wydeptał ścieżynę — da przez fasolkę.

Karpina wszedł, otrząsnął się z deszczu czuprynę jasną odrzucił.
— Oj — ile was tutaj, jak gęsi! Do skrzypek to moich w gościnę. Rade skrzypce gościom.
Siermięgę mokrą zrzucił, zapylone skrzypce ze ściany zdjął, na rogu stoła siadł, i zmrużywszy oczy, metełycę zagrał.
Tego wieczora miał ochotę nawet tańczyć stary Korniło.
I odtąd nie widział nikt Karpiny w karczmie, a w chacie Huców dawna zgoda wróciła. Dotrzymał chłopiec panu przysięgi, dotrzymał mu i pan.
Pieniędzy nie żałował, starań nie żałował, ale odkrył mu Prytulankę czysty przypadek. Coś w parę tygodni zawołał Korniłę z synem do kancelaryi.
— No, Karpina, mam twoję dziewczynę! — wesoło oznajmił.
— Nie może być! — wykrzyknęli obadwa.
— A tak! Przyznam się, że bez wielkiego trudu. Służy Ołenia z matką u mojej ciotki, ztąd o mil dwadzieścia.
— Ot, szelmy daleko zadreptały — zaśmiał się stary Huc.
— Inaczej jak wypadkiem trudno ich było wyszukać, bo nawet w gminie nie znalazłem ich nazwiska. Jestem u ciotki — wychodzę na folwark, kogo widzę? Ołenię karmiącą kury. — Co ty tu robisz? — pytam, a ona mi buch do nóg i w płacz!
Nic-em jej nie rzekł; uprosiłem ciotki, żeby ich tam pilnowali, i prędko do domu wróciłem.
Weźcież jutro parę koni, i w skok po nie jedźcie.
— Może dziś na noc? — szepnął Karpina.
— Jak sobie chcesz, i jak ci ojciec poradzi. Ja ci słowa dotrzymałem: wódkę dam, krowę sobie wybierzesz, a mnie na wesele proś!
Pochylili się mu do kolan, a on ich obu za głowę objął i pocałował.
Karpina zwijał się jak w ukropie.
Wózek nasmarował i derką przykrył — wór obroku wpakował, a furmana się o drogę do pańskiej ciotki rozpytał, ojcu tchnąć nie dał, tak go napędzał.
Matwiej ojca miejsce tymczasem zajął, i pęk kluczy od stodół i odryn dostał, wraz z tysiącem poleceń. Kobiety włożyły do wozu jedzenie i kożuchy dla zbiegów — i pożegnani błogosławieństwem całej rodziny, wyjechali ojciec z synem w daleką drogę. Ubrani byli odświętnie, weseli, pogoda im służyła, parskały ochotnie Karpiny kasztany. Na czwarty dzień pod wieczór stanęli u celu.
Zatrzymali się przy bramie, postawili konie przy wozie, i spytali parobków o kuchnię czeladną.
Wprowadzono ich do oficyn, do wielkiej izby, gdzie panowała Prytulanka.
Właśnie stała u komina, garnków z wieczerzą doglądając, a Ołenia opodal myła miski. Parobcy siedzieli za stołem, i gwar panował, jak w ulu.
Olbrzymia, poważna postać Korniły Huca stanęła w progu, a z za niego wychylała się twarz Karpiny uśmiechniona, uradowana.
— Pochwalony Jezus! pozdrowił stary.
Na ten głos miska wypadła z rąk Ołeni, a Prytulanka rozłożyła ramiona, i patrzyła na swego dobrodzieja — oniemiała.
— Na wieki! — odpowiedzieli parobcy, a któryś dodał: Wejdźcie, cudze ludzie; prosim do ognia i do strawy.
Huce weszli. Kobiety stały jak martwe. Stary ich nie zaczepiał — ani wymawiał, ani prosił — przy tylu ludziach; Karpina, za ojcem, nie odzywał się także.
Zrobiono im miejsce na ławie, zaczęta rozmawiać.
— Zkąd? dobre ludzie!
— Z Hrywdy!
Nazwy takiej nie słyszeli!
— A daleko?
— Ot — do waszego dworu. Nasz pan tutaj był niedawno, bo oni z waszą panią swojaki.
— Aha! A jakże tam u was? Dobre zbiory?
— Niczego — tylko omłót nietęgi.
— Tak i u nas! A posieli już tam ludzie?
— W tych dniach skończą!
— Dobrą porę na siew dał Bóg! A to wasz chłopiec?
— Mój, jeszcze takich trzech jest — ten najmniejszy.
— To wy do pani?
— Nie, za swoją sprawą!
Karpina tymczasem wciąż na Ołenię zerkał, i uśmiechał się. Dziewczynie leciało wszystko z rąk.
— Gospodyni, Tekla, dawajcie wieczerzę! — dopominali się parobcy.
Korniło dopiero teraz się dowiedział, że Prytulanka jego miała jakieś inne imię.
Baba była jakby nieprzytomna. Coś ciągnęło do Huców, witać, pytać, płakać, a jakiś niewytłómaczony lęk, czy srom, wstrzymywał.
Zawołała dziewczynę do sieni.
— Czego oni przyjechali, doniu?
— Po nas, maty!
— Nie wiem! Nic nie mówią! Może tak sobie, przypadkiem!
— Oj, maty, po nas! upierała się dziewczyna, a głos jej się śmiał, i płakał, i śpiewał.
— Gospodyni! — Cóż u dyabła! Nie dacie jeść? krzyczano z izby.
Skoczyła Prytulanka do komina, poczęła jadło lać w misy; Ołenia stawiała je na długim stole. Zaczęto pożywać łapczywie, zapomniano o podróżnych.
Stary Huc kobiałkę z pleców zdjął, dobył chleba, kiełbasy i sera.
— Jedz! — rzekł do syna.
Ale Karpina zwlekał. Patrzał na Ołenię, jakby czekając na coś.
Ona swoję część z garnka ulała na polewaną misę, ze swego bochenka ukroiła dwa zrazy chleba — i, trzymając dwie łyżki w ręku, stała zasromana, zalękła, nie mogąc się zebrać na odwagę jedzenia, czy podania.
Aż trafili na siebie oczami. Dziewczyna porwała misę, postawiła ją na ławie między ojcem i synem, i nic nie mówiąc, podała chleb i łyżki.
— Dziękujemy. Chleb swój mamy! — rzekł Korniło, biorąc się do jedzenia.
— Weźcie mego! — poprosiła jak o łaskę.
Karpina wziął, ze swego kawał jej podał.
— To ty mój weź! — odparł.
Ołenia przyjęła tę zamianę. Chleb był jednaki, czarny, suchy.
Wróciła z nim do matki i rozłamała na połowę.
— Na, maty, szepnęła — to Huców chleb!
Prytulanki oczy zaświeciły łzami.
— Oj daj, doniu, daj!
Usiadły obok siebie za piecem, i jadły milcząc. Odłamywały od skibki małe cząstki, zbierały skrzętnie okruszyny, a od czasu do czasu na chleb ten kochany padała łza.
Tyle lat on ich karmił, tyle lat go stara piekła; wyhodował dziewczynę jak łanię, zdrowo chował kobietę bezdomną.
Teraz odnalazły ten smak znajomy, i w myśli odnajdywały zagony, co go rodziły, dzieżę, co go miesiła, piec, chatę — wszystko.
On ci ich własny był, ich rodzony.
— Maty — szepnęła Ołenia — on od tutejszego smaczniejszy — i od pieroga smaczniejszy.
— Wielkie dziwo! — trzęsąc głową, odparła stara — toć to Huców — nasz!
A potem dodała:
— Nie wiem, kto teraz dzieży pilnuje; „musić“ Marya.
— Pewnie Marya! — potwierdziła Ołenia.
Zjedli parobcy, skończyli jeść Huce. Czeladna się powoli opróżniała.
Podróżni poprosili miejscowych, aby ich do pani zaprowadzono — i wyszli.
Wielka izba wyglądała ponuro przy oświetleniu małej lampki bez kominka. Kobiety pozostały same, i sprzątały, co raz-to na drzwi spoglądając. A wtem otwarły się one z łoskotem i, poprzedzając ojca, wpadł Karpina.
— Zbierajcie się, baby — wołokity! A hyla do domu! — zawołał wesoło.
— Cyt! — upominał go Korniło, i do Prytulanki się zwrócił. — Kiedy wam moja chata była niemiła, trza było rzec, taj po dniu rzucać, a nie wśród nocy, jak złodzieje. Siłą my was nie trzymali, i nie myśleli się rozstawać!
— Nie łaj, kumie! — zawołała Prytulanka, w rękę go całując. — Wiedźmą mnie zrobili: nie chciałam wam wstydu robić.
— Wstydu! — oburzył się stary. Za durnia mnie masz, żebym ja się na głupców oglądał.
Szedł ja całe życie przeciw wsi — i tak dzieci nauczyłem! A ty, że słuchasz gawęd i plotek, toś głupia baba!
— Głupia! kumie!
— Tak jest. Uciekałaś, dyabeł wie czego? Narobiło się kłopotu w chacie, chryi, lamentu. Kartofle we dworze bez was wybrali do połowy, a teraz ja, stary, włóczyć się muszę na kraj świata za wami — taj zapędzać was, jak owce błędne — do domu. Nie, babski rozum — wart niucha tabaki!
— To zabierzecie nas znowu? na zimę?
— Zdurzyła się ciotka całkiem! — zawołał Karpina. Zegnałem swoje konie tyle mil — czego? Żeby na was popatrzeć, taj samym wrócić?
Prytulanka popchnęła Ołenię.
— Co stoisz jak cielę! Pocałujże w nogę dziadka.
— Pokłoń się, Ołenia, pokłoń — na dobry początek, zaśmiał się Karpina. — Wkrótce będziesz wszystkim się kłaniała! Nu, dobrze, pójdęż ja konie zakładać, a wy się zbierajcie! Miesiąc „samo“ wschodzi.
— Tak, zaraz! Mój Boże! Może pani nie puści.
— Był ja u pani z listem od naszego pana — uspokoił Korniło.
Wóz zajechał przede drzwi. Na turkot zjawiło się kilku parobków.
— Co to? Gospodynię nam zabieracie? Zostawcie choć dziewczynę! — zawołał któryś.
— Ale, zaraz! — oburzył się Karpina. Hodował ja ją sobie, a nie komu!
— A, szkoda! Dobra baba była, i dziewucha sprawna.
— Po złą-by tyle mil koni nie gnali.
Wybór był żaden. W tych swoich „łatoszykach“ i bose wyszły kobiety, żegnając wszystkich.
Gapiów zebrało się sporo, patrząc na ten odjazd.
— Drogie, snadź, baby! — mówiono, patrząc, że im dawano kożuchy, sadowiono je wygodnie.
Nareszcie wóz ruszył, i księżyc wszedł wyżej, by podróżnym przyświecać.
Wyjechali na drogę. Prytulance wrócił rezon i ogromnie ciekawa rozpytywała się o sprawy chatnie. Zagadali się tedy ze starym bez końca.
A tymczasem Karpina w zanadrze sięgnął, i Ołeni coś za świtę wetknął.
— Moje paciorki! — szepnęła.
— Zaraz włóż, i naciesz się krzynę niemi. Za mały czas trzeba ci je będzie całkiem zrzucić!
— Mój sokoliku!
— Ty! szelmo. „Sokoliku“ mówisz, a uciekać toś gotowa! Poczekaj: przy wiążę ja ciebie teraz na wieki — burczał, a bokiem na nią spoglądał i uśmiechał się poczciwie.
Miesiąc się im przyglądał — to z boku — to w oczy. Rzadko widywał, by z tak daleka ktoś zwoził sobie — dwie baby do chaty — na zimę i przednówek.



Wrzesień.

Czternastego Września oczekiwano w Hrywdzie od roku do roku. Termin to był uroczysty: „Czesnejko“ — jarmak jedyny w miasteczku. Już na tydzień przedtem ciągnęły przez wieś wozy ładowne z dalekich stron z towarami. Więc jechali kołodzieje i bednarze, kupcy z kożuchami i obrazami, wieźli ludziska wszystko, czego wieś potrzebuje na zimę.
W przeddzień już i żywy towar pędzono: konie, krowy, woły, a chłopi hrywdańscy prorokowali świetny jarmark.
Oni nie produkowali nic, oprócz rolnych płodów, ale przecie każdy coś kupić potrzebował. Na kupno to przez cały rok zbierały kobiety — to len, to wełnę, cebulę, grzyby, jaja i kokosze; gospodarze potrzebowali bron i sań, kożuchów i czapek: więc długie narady bywały po chatach — o bydlęciu na sprzedaż, o zboża miarce, która może zbędzie. Przednówek był jeszcze daleki, a tymczasem nagliły różne potrzeby.
W przeddzień jarmarku zdarzały się téż bójki, protesty hałaśliwe i płacze kobiece po krowie lub owieczce.
Bitwa w tym roku zaszła najkrwawsza u Hubeniów. Bito Kalenika.
Pierwsze to były razy, które odebrał, on gospodarz chatni i rządca dobytku przez tyle lat.
Bił go stryj, pijak i marnotrawca, bił Sacharko, hultaj i niedbały, a potem dopomagał Kiryk, i skubały nawet dzieci, jak szczenięta, zaprawiając się do życia i czynu.
On się nawet mało bronił, tak się przestraszył i zdziwił napaści.
Wypchnięto go z chaty — upadł w błoto na podwórzu, powstał, otarł twarz, poprawił świtę roztarganą, i wrócił do chaty.
Po wieczerzy dopiero do Huców wstąpił, i zboże kiedyś pożyczone odniósł.
Nawet się nie poskarżył, i dopiero zagabnięty przez Karpinę milczące swe usta rozwarł.
— Ale — poswarzyli się! — powoli opowiadał — „Penteinego“ wołu chcą sprzedać. Ja gadam, że kiedy sprzedawać, to chyba „podręcznego“ bo i starszy, i „zazimisty“ — a oni krzyczą: ty durny — co wiesz!! Tak ja powiadam: a któż wiedzieć będzie? nie orał nim diad’ko u Sundeła w karczmie, ani Sacharko w Nowozybkowie, ino ja — na polu. Tak „stali“ mnie łajać, taj bić! Ot jak!
— Dałbym ja im, dał, żeby zagabnęli! — krzyknął Karpina zuchwale.
— At! Ja człowiek spokojny, a zmordowany robotą, to się zlenił. A i nie spodziewał się! — apatycznie odparł Kalenik.
Splunął, i po chwili namysłu dodał:
— Dureń ja, a taki oni większe dumie! Psie pieniądze wezmą za byka na jesieni. Kto jego dostanie, dopiero rozumny będzie!
— Ty, Kalenik, pilnuj się jednakże — wtrącił stary Huc. — Źle jest, że ciebie bić poczynają; potem zupełnie wypędzą.
— Oho — z mojego gospodarstwa?
— A cóż? Wołu już przeciw tobie sprzedają.
Parobek rękę w kudły zanurzył, które po całodziennej młócce pełne były ździebeł słomy i kurzu.
— Wół co innego! — zamruczał — ziemi nie dam!
— A słyszę, chce ciebie brać „wdowica“ Syluków — spytał Matwiej.
— Gadają, że u niej już żyjesz; — zaśmiał się Karpina.
— Mutnia! Dwa dni młócił. Namawiała: nie zechciał
— Czemu? Połowa pola, i dwoje małych dzieci.
— To co? Nie chcę!
— A jabym ci życzył! — burknął stary. — Żenić się pora.
— Albom to dziewki nie wart? Ożenię się po swojej woli, a nie po babskiej!
Wyszedł. Wdowa Syluków niedawno w żniwa, została samą w chacie. Naprzeciw Hubeniów było jej gospodarstwo, — i ona ciągle na oczach Kalenika.
Wesoła była, zwinna, gadatliwa. Zaczepiała go codzień, wabiła do siebie jawnie.
Sydor i Sacharko gwałtem go do niej wypychali.
Zawadzał im w chacie. Narzekała Tatiana na opieranie i oszywanie tylu mężczyzn; chleba żałowano mu, do gospodarstwa starczyło rąk bez niego.
Działo się to nieznacznie, i on nie postrzegał, jak w tej chacie schodził z pierwszego miejsca na ostatnie. Sacharko teraz rządził wołami i sochą, Kiryk — klaczą, stary radził tylko z synami o sprawach domu i zagona, Tatiana zaniedbywała jego odzież i jedzenie.
Nie spostrzegł się, że zstąpił wreszcie do roli parobka. Od żniw szedł codzień na zarobek do dworu, co Niedzieli zarobione pieniądze odnosił stryjowi. Rachował, że zbiera na swoje wesele i, myślą tą opanowany, rad był, że mu dozwolono zarabiać na siebie.
Często zapomniano mu zanieść obiad na pole; jadł tylko chleb, pił wodę — ale i wtedy nie sarkał, ani głosu nie podnosił.
Było to zwierzę pociągowe — bez żadnych fantazyj i kaprysów.
I tak odrywał się od chaty, a raczej odrywano go od niej — przygotowywano do zmian wielkich. On tego ani widział, ani rozumiał, ani czuł. Jego teraz zajmowała myśl żeniaczki — bo mu pora była — a odbyć to trzeba raz przecie. Pieniędzy wprawdzie szkoda; ale kłopot ten jak chorobę przejść trzeba, bo i ludzie się śmieją z nieżonatego, i opranie nijak, i przecie żonę chociaż wyłajać można za byle co, a i pastuszki do gęsi potrzebne — Sak wyrasta, trzeba dzieci znowu w chacie.
Gadano o jego żeniaczce, ale mu wciąż rajono „wdowicę“. Rajono — aż go wreszcie namówiono na próbę. Poszedł do młócki. Wdowa rada mu była, karmiła, poiła. Posiedział dzień, dwa, trzeciego wieczora do jedzenia się zabierał, gdy drzwi się otwarły — weszła Łucysia. Bardzo blada była i przerażona swym czynem.
— Pochwalony! — rzekła głucho.
— Na wieki! — odparła Sylukowa wesoło: — A co wam trzeba? u mnie wszystkiego dostaniesz! Z ochotą dam, bo mi dobrze — ot — gospodarza znowu mam, taj lepszego niż pierwszy!
Mówiła to bez złej myśli urażenia dziewczyny, ot, byle się pochwalić.
— Czuła ja! — słyszała — odparła Łucysia: — Ot — bieliznę wam jego odnoszę — co u mnie w praniu była.
Położyła zwitek na ławce, i odejść chciała. Sylukowa zatrzymała ją za ramię.
— Ta ty prała! — Poczekajże, może darmo; ja tobie za niego zapłacę!
— Ni, zapłacił on mnie! — rzekła Łucysia głucho i wyszła.
Nazajutrz Kalenik był znowu we dworze na robocie — i straciła wdowa swego gospodadarza; nie straciła jednak nadziei. Ścigała go wszędzie, przybiegała do Hubeniów, do Huców, zaczepiała go na ulicy. On nie uciekał, ale i nie wracał do niej; nie żartował, ale i nie burczał. Tak trwał!
Noc była ciemna, gdy wyszedł od Huców. Zabielało coś u Syluków.
— Kalenik!
— A czego?
— Pójdziesz na jarmark?
— Pójdę.
— Co masz piechotą iść? Jest u mnie kobyła.
— To co?
— Powieź mnie.
— Nie wiem! — odparł.
— To chodź tymczasem. Jagły z mlekiem nagotowałam.
Parobek spojrzał na ulicę błotnistą.
— Spać chce się! — apatycznie odparł.
— Hultaju, tobie sen w głowie!
— A cóż! zmęczył się.
— To z tobą tak? Nakarmcie mnie, napójcie i popchnijcie na słomę, to już i sam zasnę
— A cóż! — potwierdził obojętnie,
Rozmawiali przez ulicę, nie widząc siebie.
— Zachodził dzisiaj do mnie Czechów Andronik — mówiła kobieta dalej ze śmiechem. — Co ty powiesz na to?
— Nie mój interes.
— A może twój!
Splunął i odszedł. Naprzeciw skrzypnęły drzwi, kobieta weszła sama do chaty, i słychać było, że złość spędzała na dzieci, bo wyły wniebogłosy.
Około północy wiatr się zerwał, i począł na Hrywdę napędzać chmur szmaty. Wygryzał też liść po liściu osłony drzew, rozsiewał chwasty po polach, szarpał strzechy, szkodził, gdzie mógł.
Gdy ranek wszedł, nie było słońca i deszczyk mżył drobny. Pomimo to, kto żył, stroił się, i wybierał w drogę.
Wozy ciągnęły sznurem, pełne ludzi i towaru; poza stodołami szli piesi.
Za wsią zabielała droga od świt i namitek, napełniła się gwarem tysiąca.
Kalenik dawniej jeździł. Jeszcze zeszłego roku wiózł stryjnę i stryja na wozie ładownym.
Teraz i na tym wozie nie stało mu miejsca: siadła Tatiana z Sydorem, Sacharko na przedzie; jemu kazano wołu prowadzić.
Posłyszawszy to, zaklął — i poszedł.
Sam nie wiedział, po co dążył do miasteczka, ale tak obyczaj kazał. Miał dwa złote w kieszeni, więc szedł.
Napędził go Karpina z Ołenią. Złączyli się tedy, i gawędzili o spotykanem bydle.
Huc ze swą dziewczyną szli po kożuchy. Już ich zapowiedzi wyszły — na podziw całej wsi.
Oprócz tych kożuchów nic im nie trzeba było na gospodarkę.
— Ta sama bodnia, ta sama dzieża! — śmiał się Karpina — nawet garnuszka nie kupimy! ot — do komory ją od matki zabiorę, taj koniec! Tak i ty zrób! — Bacz — Syluczycha jedzie!
— Siadajcie! — zawołała do nich wesoła kobieta.
— Bierz większego! — zaśmiał się Karpina — ja już mozół mam na karku. Na nic tobie!
Ołenię pokazał, a Kalenika trącił.
— Nie bądź głupi, siadaj! Co ty baby się boisz?
Kalenik oszołomiony lejce ujął i usiadł na przedzie. Ruszyli wśród innych. Klacz była siwa, gładka, źrebak przy niej półroczny. Kobieta wiozła grzyby, mannę i parę owiec na sprzedaż. Po dostatkach tych powiódł okiem chłop, i westchnął. Tajało mu serce.
— Będziesz co kupowała? — spytał.
— Ale, wołu trzeba. Doradź ty mnie!
— Naszego kup. Ot, heń go Kiryk prowadzi. Tak ci radzę z dobrej duszy. Zbytki robią, że go sprzedają; ja wczoraj się poswarzył nawet o to.
— Stary on?
— Gdzie zaś! Ośm lat. Jaż jego wyhodował! Taka skotyna dobra, że w siole lepszej niema. Z twoim łysym parzyste będą.
— A może on ciebie tylko słucha?
— O, i jak!
Mijali właśnie wołu. Parobek się przechylił.
— Hnedko! — zawołał.
Byk podniósł głowę: poznał głos, i zamruczał. Zaśmiał się Kalenik, jak rzadko to czynił, ale wnet zmarkotniał, i parę razy za tem bydlęciem przyjacielem się obejrzał.
— Jak ma iść z domu, lepiej do ciebie, niż żydom na mięso! — zamruczał.
— I pewnie! — potwierdziła wdowa — a jak nie zechce parobka słuchać, to ty nim poorzesz.
— Takim orać to uciecha — rzekł.
Spotykali więcej bydła, ale kobieta prawie nie patrzyła na nie.
Zaczepiali ich znajomi. Ona swoim woźnicą czwaniła się, na grube żarty odpowiadając śmiało. Parobek w milczeniu fajkę kopcił. Aż w tem u wstępu do miasteczka spostrzegł Łucysię.
Zdaleka ją poznał, bo bielała nowiutką świtą i chustczyną śnieżną. Po tej czystości znać ją było wszędy, i po tej kosie złotej, jakiej drugiej na okolicę nikt nie miał.
Stały obie z matką, otoczone żydówkami, które im z rąk prawie wyrywały dwa koguty pstre i kobiałkę jaj. W ulicy już tłok był, bo żydzi opadali wozy, chcąc niedopuścić chłopów z towarem do konkurencyi na rynku.
Łucysia oczy swe modre przeprowadziła z Kalenika na wdowę i znowu na parobka. Wóz ją minął, a ona wciąż za nim patrzyła.
Opadli żydzi i wdowę, ale Kalenik parł się naprzód, zaczepiając o natłoczone furmanki. Klęli go, i on klął, ale się nie zatrzymywał, bo Hrywda miała swoje miejsce na rynku, a on za nic by nie stanął wśród ludzi i fur z Kończyc, z Błot, z Zamoroczenia — wśród czarnych świt i kusych namitek „cudzych“ ludzi.
Nareszcie dotłoczyli się do swoich. Opodal i Sydor z Sacharkiem trzymali byka. Zresztą plac był tak pełen, że tworzył chaos twarzy, łbów rogatych i nierogatych, chałatów żydowskich, zgiełku, wrzawy, łajania, śmiechu, szwargotu.
Kalenik klacz odprzągł i do drabiny uwiązał, a sam gapił się o lusznię wsparty.
Rozmyślał: na co wydać owe dwa złote?
Wabiły go i czapki, i buty, i kożuchy, i rzemienie. Niczego nie miał z tych dostatków.
Stał zbiedzony, w zrudziałej świcie i postołach, w kapeluszu czarnym od chatnego dymu; wstyd mu było nawet odejść od swoich.
— A co chcecie za owce, gospodarzu? — ktoś go znagła spytał.
Obejrzał się. Chłop to był cudzy.
Sylukowa się roześmiała, a on odburknął:
— Idź do czorta!
Splunął i uciekł, nawoływania kobiety nie słuchając. Teraz tłum go ogarnął, i począł ze sobą nieść i popychać. Tak mimowoli znalazł się przed wystawą czapnika. Kiryk tam był, Tychon, Czyruk, Klim, Czech, postrojeni, z kaletkami na szyi, w których grosze brzęczały. Mierzyli, targowali, odchodzili po sto razy, i znowu wracali.
Dziewczęta kręciły się opodal przy kramiku z chustami; baby obchodziły, szeroko radząc, wozy bednarzy i garncarzy; gospodarze chodzili od bron do kół kutych — i nic.
Wśród nich żydy i żydówki, rozgorączkowani, zachrypnięci, obłoceni, spotniali.
I znowu Łucysia przewinęła się przed okiem Kalenika. Koguta już nie miała, natomiast garnek czarny i wianek cebuli w fartuchu. Tedy on się do niej zbliżył.
— Dobry dzień!
— Dobre zdrowie! — odparła cicho.
— Szmat dałaś za garnek?
— Dziesiątkę.
— To i wszystko?
— Ale! Matka jeszcze poszła włóczki krasnej wziąć do pasów, taj kanchory i percu, bo coś niedomaga!
Nie patrzyła na niego, to mówiąc, i nie spytała o nic. Byłby wolał, żeby co rzekła; ale ona tak zawsze cicha była i nieskarżąca się nigdy!
— Łucyś — rzekł, — chodź do kramu. Kupię tobie chustkę, a sobie szalik, taj pójdziemy razem do domu.
— Nie chcę! Na co mi chustka?
— Ot, za pranie ci zapłacę!
— Nie płacił ty mnie do tej pory, to i teraz nie trzeba. Płać, kto łakomy na zapłatę.
Spojrzała na jego koszulę, i dodała z pewną dumą:
— W bielsze ja ciebie ubierałam. A no, ja oprócz rąk nic nie mam, to muszę lepiej się starać!
— Jak ty się odrzuciła, to i tak cierpię!
— Ja się nie odrzucała, ino komu służysz, ten niech ciebie patrzy!
Szli tak, rozmawiając, i natknęli się na Karpinę z Ołenią.
— A co? Nie wywróciłeś wdowy? — zaśmiał się Huc.
— Choroba na nią!
Szli we czworo. Dziewczęta naprzód, chłopcy za niemi.
— Kiryk czapkę ukradł i odebrali. Widziałeś?
— Nie! Nu, nabije go dziadek!
— Czego? Stary nie lepszy.
— Nabije, bo nie udało się!
— Aha! A ty co kupił?
— Nic. Niéma za co!
— Ot hultaj! Nie mogłeś to zarobić.
— Zarobił, to dziadkowi oddaję!
— Urodzi ci bocian źrebię, jeśli co zobaczysz. Chodź, wypijemy piwa. Od wódki ja się odklął!
A dziewczęta szeptały między sobą.
— Za tobą, Łucysiu, czego on chodzi? — pytała Ołenia — toż do wdowy idzie!
— Niechaj idzie, kiedy sądzono! A ty prędko idziesz za mąż?
— W pierwszą Niedzielę po Bogosławie. Już i bodnia gotowa, i ręczniki pokrojone.
— Dobrze tobie.
— Ale, dobrze. Ino się boję, że bardzo prędki.
Bić będzie, bo i „pobożył się“ (zaklął się), że ubije, jak na drugiego spojrzę.
— To i lubi.
— A ciebie Tychon już weźmie!
— Czyja wiem? Może mnie Kniazie wezmą! I nagle łzy jej poczęły biedz po twarzy, — i w bok się zwróciła, i w tłumie przepadła.
— Co jej? — zagadnął ździwiony Karpina.
— Czy ja wiem! — zawołała Ołenia. Żurba ją jakaś dręczy!
Stali na progu karczmy, więc weszli. Docisnęli się do stołu. Karpina kazał podać piwa. Izba była pełna pijanych, i tak dymna i ciasna, że na nich nikt uwagi nie zwrócił.
Wypili; Karpina zafundował bułek, zapalił z fantazyą gotowego papierosa.
Człek jakiś z waszecia go zaczepił.
— Ty, chłopcze, dworak?
— Czemu?
— Ot, takiś czysty i ostrzyżony!
— Nu, dworak.
— A może ci służby trzeba? Ja ekonom z Kończyc.
— Ja dworak, ale ja służby nigdy nie szukał. Ja Huc, z Hrywdy. Zrodził się na pańskiem polu: taj na niem umrę.
— Huc z Hrywdy! No, to ja o was słyszał. Darujcie. Nie dostanę was, choćby chciał. Was Laszkami draźnią.
— Ale ja — Karpina Laszek — u durniów, a u pana mego ja przyjaciel, taj dziecko.
— Wypijcież ze mną piwa, na znajomość!
Ekonom postawił drugi garniec. Zepchnięto dwóch pijanych pod ławkę, i usiedli nowi znajomi.
Kalenik dogryzał bułkę, i po tłumie się obzierał. Wtem z alkierza żydowskiego wypadła dziewczyna, za nią zgraja żydów i żydówek.
— Ty sielma, złodziejka! — wyła tłuszcza. Dopadnięto dziewczynę u progu, poczęto ją skubać, szarpać, bić i lżyć.
Kalenik poznał swą siostrę, Hannę.
— Do policyi, do turmy ją! — krzyczano.
Obojętny parobek patrzył. W strzępach krasnej spódnicy, w podartej koszuli, bez chustki, bosa, roztargana, czerwona, dziewczyna miotała się jak furya, zasłaniając piersi, gdzie za koszulą coś ukryła widocznie.
Biła, gryzła, kopała nogami, wrzeszcząc przekleństwa, to płacząc z bólu. Nareszcie ciekawość przemogła: Kalenik się ruszył.
Poznawszy go, Hanna rzuciła się w tę stronę.
— Kalenik, hołubku, sokoliku! Ratuj!
Ale on ją za ręce porwał, rozkrzyżował, i dobył z za koszuli chustkę czerwoną, bawełnianą — nienową nawet.
Jej-to tak broniła, jak wilczyca.
— Ty ścierko! — mruknął; ale w tem syknął z bólu, bo dziewczyna rozwścieczona ugryzła go w ramię, pchnęła i uciekła na plac, a za nią poleciały z rąk bachorów garście błota, skorupy, śmiecie.
Chłop chustkę żydom cisnął i, zawstydzony śmiechem ludzi, widzów, wyszedł, głowę wcisnąwszy w ramiona.
Znowu go tłum pchał tu i tam — do kożuchów, do świt, do butów; dostawał hołoblami w plecy, łokciami w boki, wpadał na innych gapiów, grzązł w rozmiesionem jak ciasto błocie.
Rynek był mrowiskiem, które zionęło z siebie klątwy i swąd zmieszany dziegciu, wilgoci, dymu i nawozu. A przeważały w tem mrowiu barwy siwe i białe, gdzieniegdzie krasnym punktem upstrzone, i sterczały ponad tłum dachy zapadłe kramów, drzewa, bóżnica żydowska, a niebo siało z góry deszczyk drobny jak mgła.
Przed kramem z drobiazgami stanął Kalenik. Myślał długo, przetrząsał to i owo, pytał o cenę, odchodził i wracał; wreszcie kupił cztery obwarzanki i tytoniu tylko paczkę, dostał w dodatku paczkę zapałek za grosz i, zapłaciwszy należność, odszedł. Stracił chęć do wszystkiego, bo sobie nagle wołu przypomniał.
Zaczął się więc przepychać do Hrywdy.
Wół był na miejscu u wozu. Kilku żydów targowało go, dotykało, obchodziło ze wszech stron.
Jeden ciągnął go za ogon, drugi po raz setny w zęby zaglądał, a wszyscy ganili na wyścigi.
Sydor, stary ćwik, nie odzywał się ani słowem. Wyczerpawszy swe środki, żydzi przypuszczali szturm.
— Ile?
— Sorok! — lakonicznie mówił Sydor.
— Czego sorok? Złotych?
— Rubli!
— Nu! To u niego złoto w brzuchu! On „kłyszawy“, on sto lat ma, on „tref“. Dam 25. Chcesz — bierz! I wyciągała się obrośnięta, chuda łapa. Ale chłop swojej nie podawał.
— Nu, i kwartę „baryszu“.
— Sorok — i garniec baryszu!
Żydzi przyskakiwali i odskakiwali, odchodzili i wracali, pluli niby z pogardą, pokazywali pieniądze.
I słychać było wśród targu przyjacielskie odezwy:
— Ny — ty świnia mużyk.
— Ty parszywy niechrzczeńcze!
Sacharko z Tatianą opodal przebierali ceberki i dzieże u bednarza; w wozie już były garnki i dwa żelaza do sochy.
Kalenik słuchał, zachwycony targiem, gdy go ktoś wołać począł.
Obejrzał się: Sylukowa go postrzegła.
Wrócił tedy na swe pierwsze stanowisko. Sprzedała owce, kupiła kożuch, chustkę ciepłą, necki, ale tymczasem, podczas gdy chodziła, znikł z wozu worek z obrokiem. Biadała okropnie.
— Tak to sierocie. Niema kogo przy wozie zostawić! Oj, moja dola!
— Kupuj wołu! — szepnął Kalenik. — Żydy targują. Daj trzydzieści rubli i dwa garnce baryszu! Boh me — wart!
— Pójdę, a ty przy wozie zostań!
— Tylkoż bezemnie nie pijcie!
— Jakże! Tobie będzie cała kwarta!
Poszła do Sydora. Zgiełk się wszczął gorszy, ale dyszkant baby opanował żydów i starego. Po godzinie wróciła z Sydorem i z wołem. Na widok synowca stary się zaśmiał.
Postronek kobiecie oddał w ręce, i parobka ku niej popchnął.
— Weźże odemnie i byka i kij do jego popędzania! — zawołał.
Kalenik wpadł na wdowę, i obalił ją na ziemię. Zrobił się tumult i śmiech okropny. Najszczerzej śmiała się Sylukowa.
Zabłocił się jej kożuch i przekręciła namitka, ale ona zanosiła się od śmiechu, szturchając w bok Kalenika.
— Nu, nu — tobie on kij, a mnie on węgieł!
— Nacie pieniądze!
Poszli do karczmy całą gromadą. Znowu tę scenę widziała Łucysia zdala.
— Maty! wypijmy po czarce! — poprosiła.
Weszły więc i one.
Hubenie pili z wdową. Ta już pijana była i tańczyła, pokrzykując.
Kalenika też rozebrała wódka.
Na widok Makuszanek wesele przyszło mu do głowy, bo jął śpiewać;

Oj, świt wstępuje,
Gwiazdy zajmuje.

Łucysię strach zdjął i żal niepojęty. Nie dopiła czarki i trąciła matkę.
Wyszły, ale w tem Kalenika coś tknęło, i wyszedł także.
Kobiety obładowane szły powoli: wnet je napędził.
Już się też pod wieczór miało, i powoli barykady z wozów się rozluźniały. Stateczniejsi rozjeżdżali się do domów.
Karczmy za to nie mieściły ludzi. Kupna dopiero teraz zapijano, ostatnie grosze rzucano na stoły, i rozhowory szerokie prowadzono o tej masie wrażeń odczutych i rzeczy widzianych.
Rozhowory te i opowieści starczą na rok cały, aż do przyszłego jarmarku.
Opróżniał się rynek z żywego pomostu, i dopiero teraz ze wszech stron ukazywały się na nim kozy i krowy żydowskie, zbierając siano; spuszczały się wrony, przeszukując, jak gałganiarki, kupy śmiecia; i urwisy mieszczańskie snuły się wśród wozów, ściągając z nich, gdzie się co dało. Po karczmach już się zabijano, lub walono pod ławy. Kobiety gwałtem wyciągały chłopów. Zgiełk rósł w miarę zstępujących ciemności.
Droga znowu była zatłoczona wozami, ale deszcz i błoto starły świeżość odzieży, i humory były posępne.
Okazywały się złe sprzedaże i nabytki, żal po wydanym groszu, nuda pijacka; powstawały kłótnie, spory, łajania.
Zrzadka jakiś podochocony urlopnik poczynał piosenkę hulaszczą, lub dziewczyna, zaczepiona brutalnie, krzyknęła, niby przerażona.
Czasem pijak się rozpędzał, okładając kijem klacz głodną; — wyprzedzał innych, wywracał, obrywał ociosy — wtedy sypały się przekleństwa i bitwa na bicze.
Deszczyk ciągle mżył i ciemności gęstniały. Brzegiem zagonów, ścieżyną, ubitą tysiącem stóp, dreptały Makuszanki.
Trzewiki zdjęły zaraz przy końcu miasteczka, fartuchami opięły głowy, i szły prędko. Stara gadała z rozkoszą o cudach widzianych, ale jej nikt nie pomagał.
Łucysia i idący za nią Kalenik nie mówili nic. Myślałby ktoś obcy, że się wcale nie znają.
Tak doszły do pierwszych chat, opuściły drogę i poza stodołami, wzdłuż płotów, dążyły do swej chatyny.
Wtedy dopiero Kalenik usta otworzył i streścił swe wrażenia i obserwacye:
— Powiedzieć prawdę — piękniejszego wołu, jak mój hodowaniec, nie było na jarmarku! Ot co!
O tem widocznie myślał całą drogę.
Od podwórza Makuszanek Krasia ich witała przeciągłym rykiem. Kobieta przyśpieszyła kroku, młodzi zwolnili, i oto znaleźli się sami przy płocie.
Łucysia chciała przeskoczyć, ale parobek ją zatrzymał.
— Łucyś, taki gościńca odemnie weź! Na. Podał jej obwarzanek: wzięła w milczeniu.
— Zaraz po Bogosławie swaty przyślę.
— Mutysz!
— Boh me! — potwierdził, w pierś się bijąc.
— Już pieniądze zebrał i wieprz gładki. Nu, powiedz — co tobie?
— Ja nie wiem! Tak mnie coś nudno! Onegdajszej nocy przyśniło się źle. Jakby to Lach zdarny przyszedł do mnie, taj mówi: — Gotuj się na wesele, Łucyś; ja ci ślub dam, ino nie w kościele ze świecami, a na Kniaziach z krzyżami!
Licho mnie czeka, widno!
— Tfu, mara! Czegobyś umierała?! Takeś się przez to lato rozrosła, a żadnego moru na okoliczność nie słychać. Na, jedz, taj bodnie szykuj!
Dał jej drugi obwarzanek, a ona do fartucha sięgnęła, i poczęstowała Kalenika garścią cebuli.
Jedli, głośno mlaskając ustami.
Wtem krok czyjś ich spłoszył. Dziewczyna wskoczyła na podwórze, Kalenik odszedł. U Hubeniów w chacie tylko dzieci były. Sak w starej czapce ojca, z biczem nieodstępnym, siedział na przypiecku, oczy swe dziecinne, a już złe i krzywe, wlepiając przed siebie, w rozmyślaniu nad jakąś psotą. Mokrenia rozczochrana i brudna, jak ścierka, opatrywała okaleczałą okropnie nogę.
— Pozapędzaliście bydło? — spytał Kalenik.
— A cóż! — odparł Sak.
Parobek oddał im dwa pozostałe obwarzanki. Rzucili się na specyał, i zaraz się pobili, to śmiejąc się, to wyjąc dziko.
Gospodyni nie było z powrotem, więc i o wieczerzy nikt nie pomyślał.
Zjadł Kalenik kawał chleba, popił wodą, zdjął przemokłe postoły, i legł spać. Roiły mu się kożuchy, buty, czapki, cała widziana świetność, gdy go nagle zgiełk obudził.
Wstał przerażony. To Sacharko pijany bił Tatianę, włócząc ją za włosy po chacie. Lampka blaszana, stojąca na brzegu komina, oświetlała ponuro ten obraz. Kiryk się na to gapił, a z pod pieca wyzierały dzieci jak z fortecy.
— O co to oni się swarzą? — spytał szkolnika Kalenik.
— O wieprza, że gdzieś zginął!
— Nu, to trzeba iść szukać!
— Cyt’ — siedź cicho! Wieprz w chlewie: ja umyślnie tak powiedział, żeby on ją nabił.
— Czy ty zwaryował?!
— A na co ona, szelma, powiedziała Sylukowej, że ja worek z obrokiem wziął.
— Nu, i odebrali?
— Ale, baba jeszcze mnie bić chciała!
— Aaa! — nie udało się! — zamruczał Kalenik, a potem dodał — a jak zobaczą, że wieprz jest, to na ciebie się zwalą.
— Nie bój się: ja go Sylukowej wpuszczę w kapustę, to jutro Sacharko jeszcze jej doda!
— A diad’ko gdzie?
— Na piecu — bestya śpi! Co nam kieliszek doszedł, to jemu dwa.
Tymczasem Sacharko się zmęczył, i bić przestał, ale i kobieta leżała jak nieżywa. Kalenik, wywiedziawszy się o wszystko, a senny, napowrót się ułożył. Kiryk wyśliznął się z chaty. Cisza przerywana stękaniem pijanych i Tatiany zapadła nad izbą, wraz z ciemnością, bo i lampka, wyzionąwszy ostatni słup dymu, zgasła. Tak się ów „Czesnejko“ zakończył — pierwszy na „własnym bycie“ Tatiany. Nazajutrz pod wieczór rozpowiadała o tem przez płot Maryi Hucowej, pokazując sińce.
— Nieszczęsna moja głowa! Już teraz mało który dzień mam spokojny! — mówiła. — O byle co bije, nie patrząc gdzie: w piersi, w głowę. Już mi z tego bólu kołtun zwijać się zaczął. Musi i dziecka nie urodzę! A taki mocny, że prawie do śmierci zabija.
Hucowa, z małym Michałkiem na ręku, zdrowa, szanowana, oburzała się okropnie.
— Ta jego rzuć do licha! U ojca cię przyjmą. Toż ty tu bez pory umrzesz.
Ale Tatiana przeczyła głową:
— Nie pójdę. Niechaj zabije, nie pójdę. Nie dospałam, nie dojadłam; takiego wieprza latem upasłam, jak źrebię.
Niedoczekanie jego, żeby tyle mięsa i słoniny sam zjadł, a ja nie!
A len? Jak żyto wysoki a cienki! Niedoczekanie jego, żeby on go sprzedał! Taki zostanę, jemu na złość, na zimę.
Została tedy w tem piekle, gorszem każdego dnia. Sacharko z sochą we dworze zarabiał. Sydor za pieniądze otrzymane za wołu drzewo na chlew kupił. Kiryk drwa do dworu woził.
Zarobek więc był, ale stało się pewnej Niedzieli, po rozpłacie, że tylko Kalenik swe pieniądze gospodarzowi odniósł. Synowie wrócili ledwie wieczorem, pijani.
Zaczęła się kłótnia.
— Albo oddacie pieniądze, albo jutro nie dam ni sochy, ni wozu! — krzyczał stary.
— Ale, nie dasz! — burknął Kiryk, — będzie ciebie kto prosił! Wolno tobie pić, wolno, i nam!
— Milcz, szczeniaku!
— Milcz, ty sam, stary psie!
Sydor uderzył szkolnika, ten go pchnął.
Sacharko tedy ujął się za brata.
— Ty, stary pijanico! Siedź cicho, taj Bogu dziękuj, że ci chleb dajemy! Jak dokuczysz, to precz wygonim! „W „starce“ idź, miejsca nam nie zajmuj!
Sydor nagle umilkł. Znać, że coś w głowie sumował.
Nazajutrz, gdy synowie po sprzężaj szli, drzwi im od chlewu zastąpił.
— Precz! — krzyknął — nie dam!
Pierwszy znowu Kiryk go trącił.
Gdy ojciec zaczął ich łajać, skoczył i Sacharko, porwał starego za włosy, rzucił sobie pod nogi, i pięściami okładał, a tymczasem Kiryk klacz spokojnie do wozu zaprzęgał.
Na krzyk starego zbiegli się ludzie, i odciągnęli Sacharka.
Kiryk na wóz siadł, i śmiał się.
— Niechaj bije! Jak ojca wytłuc, to dobra pszenica urodzi! — rzekł, wyjeżdżając na ulicę.
Ten i ów z chłopów zaśmiał się, jak z najlepszego konceptu.
To był pierwszy objaw, że Sydor dzieci na ludzi pohodował, że parobków ma, a nie chłopców, że go już mogą zastąpić.
Odtąd, choć spokój pozorny wrócił, ster wydarto z rąk starego. Począł się też w robocie opuszczać, w karczmie po całych dniach przesiadywał. Przepijał pieniądze, potem niósł, co porwał w chacie. Kradł u synów, i kradł po wsi, dla arendarza.
Wogóle cała wieś kradła, i nikt tego tak bardzo nie brał do serca. Poszkodowany wetował swą stratę u sąsiada; po tygodniu przechwalano się już z tych czynów bohaterskich. Złapany na gorącym uczynku groził czarami lub podpaleniem, więc go puszczano na swobodę, byle licho zażegnać.
Do sądów udawali się tylko bardzo naiwni, albo pieniacze z profesyi. Sprawy także kończono w tej karczmie, która stała bliżej gminy. Rzadko który złodziej, nowicyusz, lub potulny, otrzymywał bastonadę.
Najgorzej, jak zwykle, psocili pastuchy. Teraz, jesienią, gdy paszy była obfitość, gospodarze nie paśli wołów osobiście i pojedyńczo.
Wypędzano je gromadnie „na doświtki“. Zwykle pastuszki — chłopcy i dziewczęta — zbierali się w jeden tabun, spędzali woły do jednego gospodarza i, czekając świtu, baraszkowali na sianie w odrynie.
Na swawole te nikt nie zwracał uwagi. Młódź rozwydrzona była okropnie, i nikt na starszych, ani uważał, ani słuchał.
Codzienne te bezeceństwa należały do porządku, do tej pory roku, do życia bieżącego wsi.
Pewnej takiej nocy Kiryk przyszedł ostatni do kompanii.
Zmarudził około wozu u Czechów, zanim zeń zdjął żelazne obręcze, potem zanim swój łup u siebie w chlewie starannie ukrył pod nawozem.
Wpadł do rówieśników z gotowym projektem.
— Wiiecie, chłopcy, gdzie na dziś pasza?
— W kapustach!
— Nie. W koniczynie dworskiej.
— A gdzież ona! Toż latem skosili i zorali.
— Aha — a nasienna?
— A, prawda! I tę skosili onegdaj.
— Nu, to na pokosy.
— Wal na pokosy!
Koniczyna ta daleko była od dworu, więc ją stróż rzadko odwiedzał.
Tej nocy jednak coś go tknęło.
Zebrał się i poszedł, wziąwszy sobie trzech Huców do pomocy.
Nie udał się projekt Kiryka; nie dotrzymała mu drużyna, gdy chciał odbijać bydło.
Zbito go okropnie, i popędzono bydło do dworu.
Nazajutrz rozpoczęła się procesya delinkwentów do pana. Myślano, jak zwykle, słomą się wykręcić.
— Z przypadku weszło! Dzieciuchy się pospały! Wilk rozegnał. Nasze woły nie jedzą koniczyny! Z rodu nie jedli! Ten jeden raz darujcie!
Ale pan się zawziął. Raz pierwszy kazał płacić wedle taxy: po rublu od sztuki; był głuchy na wszelkie prośby.
Wreszcie zapłacono, ale wszyscy gromadą zwalili się do Hubeniów, grożąc, klnąc.
— Wasz chłopiec tych głupców namówił: niech za nich płaci, a nie, to „prygowor“ zrobimy! Niech w turmie siedzi!
Gdy Sacharko począł im hardo się stawiać, od słów przyszło do czynu. Gromada wyła, a potem wzięto się do pięści.
Zbiegło się więcej ludu. Poczęto wypominać kradzieże; grożono, że wydadzą ów niedoszły mord Karpiny Huca; gwałt powstał tak okropny, że wreszcie Hubenie złożyli broń: zapłacili część, na resztę dali zastaw — i ludzie się rozeszli.
Wtedy domowi rzucili się na szkolnika. Bił go ojciec i brat, łajała bratowa i nawet spokojny Kalenik — dzieci drwiły. Kiryk ani się bronił, ani zębów zaciętych nie uchylił. Twarz jego chorobliwie blada, szpetna, wyrażała zapamiętałą mściwość. Nazajutrz wpadł znowu na śmiechy i naigrawania towarzyszy — nie dawano mu nigdzie przejść spokojnie.
Wreszcie drugiego dnia wybuchnął.
— Czekajcie jeszcze, czekajcie! — mruknął. — Nie dali naszym wołom kłapcia trawy: może im siana zbraknąć.
Czekano niedługo. Na trzecią noc, wietrzną i ciemną, Kiryk, jak zwykle, gdy inni się kładli, poszedł niby „na doświtki“ czekać. W rzeczywistości inny projekt dojrzał mu w głowie.
Około północy Kalenik posłyszał, że ktoś wszedł.
Nie mógł to być nikt inny tylko Kiryk, gdyż chatę zasuwano z wewnątrz, a on miał z sobą klucz, a raczej szczególne narzędzie: żelazko służące do odsuwania drewnianego skobla.
Tak, szkolnik to był.
Poomacku się wśliznął, i jak kot cicho się sprawiał.
Zpod ławki wyciągnął sporą garść pakuł, przedtem przygotowanych, lampę na nie wylał, wziął garść zapałek do kieszeni — i jak się zjawił, nieznacznie wyszedł.
Noc była wietrzna i czarna. Na roli, na trawie, bose jego stopy nie czyniły śladów.
Musiał być zdecydowany stanowczo, bo wcale się nie namyślał. Przesadził płot, potem rów graniczny, i wszedł na dworskie łąki. Nie widać go było, ale on instynktownie do ziemi przypadał. Za lada szelestem stawał i nasłuchywał.
Łąki były grzązkie i wodą zalane, on przecie lepszej drogi nie szukał, ani kierunku nie zmieniał.
Wreszcie stóg przed nim zaczerniał.
Obszedł go wkoło, rękami zmierzył, i z dumą do siebie wyszeptał:
— Ten sam: ot trafił sprytnie!
Tedy przy stogu tym przykucnął, i chwilę odpoczywał.
Tak prędko szedł, że mu dech zaparło. Potem blaszaną puszkę zza koszuli wyjął, i papierosa sobie skręcił.
Zapalił jednę zapałkę, zgasła na wichrze, przy drugiej zatlił smrodliwy tytoń. Palił, i różne myśli chodziły mu po głowie.
— A żeby zamiast stogu dwór, a może gumno którego z tych, co od nich pieniądze brali?..
Ale nie. Wracać daleko — czasu szkoda. Począł ze spodu skubać garście siana, aż uczynił jamę sporą. W nią wetknął owe pakuły, sianem założył i potarł, zapałkę. Nie chybiła tym razem.
Wsunął ją między źdźbła, rozległ się suchy trzask płomienia: ogień ogarnął już jamę.
Kiryk się zerwał, i począł uciekać, tak zgięty, że ledwie nad kępy wystawał, tak szybko, że tylko migał, jak zwierz leśny.
Był już niedaleko płotów, gdy nagle te płoty i chaty i drzewa stanęły wyraźnie jak w słońcu — w czerwonej łunie. Widać było, jak na dłoni, całą równinę, dwór czarny, wieś nizką, drzewa przerzedzone.
A na tle stała ta pochodnia czerwona, góra objęta ogniem, rzucająca wkoło siebie, jak latające obłoczki, wiązki siana — żywa, wściekła.
Wiatr się z tą pochodnią szamotał i jakby jej dawał policzki — to z góry, to z boków kręciły się płomienie, a huczały gniewne.
Teraz i niebo stało się widocznem — szare, chmur szybko pędzących pełne.
Między chmury wsiąkał dym czarny, pełen atomów siana zwęglonego, i tworzył nad tą pochodnią dziwnie pogięte zygzaki. I tak stało się jasno, że wszystko było widać, tylko nie widać było, ani żadnego ratunku, ani sprawiedliwości.
Od dworu ukazało się parę ludzkich, czarnych sylwetek, ale nikt nie biadał i nie jęczał: patrzano w milczeniu.
Tylko psy zawyły, i tylko zaryczało przeciągle bydło — jakby przeczuwało ciężki przednówek.

Październik.

Już tylko runie zielone były, i tylko liście spadające krasne. Zresztą ziemia szarą się stała, nagą, chłód i wilgoć z niej szły, a tak gęsto było w powietrzu, że nawet głos bez echa ginął.
Cicho też było na polach ogołoconych, ni ptaszka, ni świerszcza, ni śpiewu ludzkiego. Gdzie na wiosnę miano zasiać jare zboża, tam zagony rozdarte sochami tworzyły płaszczyznę chropawą, siwą, i po niej chodziły wrony posępne, brudne, szukając pędraków, lub zając przypadał za bruzdą, lub lis kopał rude polne myszy. Po łąkach mokrych i bezbarwnych wałęsało się bydło, ogryzając pogardzane dotychczas szuwary i łozy.
A wszystko puste było, głodne, obumarłe, i ziemia ta zdawała się tak zmęczoną i wyczerpaną przez rodzajność lata, że leżała odrętwiała, bez głosu, bez woni, bez barwy — chciwością ludzką odarta, zdeptana, żelazem poszarpana, a nieczuła na nic.
We wsi błoto rozgrzęzione codziennym pochodem bydła tworzyło odmęty; płoty rozgradzano, ogrody były nagie, drzewa bezlistne, strzechy popleśniałe.
I słychać było ze wszech stron tylko łoskot cepów, stukot „ternic“, obijających lniane paździerze, a gdy wieczór wczesny zapadał, i milkła praca — wtedy odzywały się już tylko surmy ptaszków minorowym, przeciągłym akordem.
Zniknęły białe letnie stroje. Teraz wszystko brudne było, bure, jak cały krajobraz, i dymem chat przesiąkłe, i wilgocią przejęte.
Kobiety, do wiedźm podobne od lnianej „krosty“, o jednem tylko mówiły i myślały: o tym lnie ukochanym, nad którym zimę spędzą.
Mężczyźni wzięli się do chat budowania, a klecili byle jak, na starą modłę: ciasno, nizko, źle — gotowi za lat parę znowu zaczynać!
Chodziły też swaty, odprawiano wesela; młódź rozprawiała o blizkim poborze wojskowym; zbierano jesienne podatki.
Życie więc szło swoim trybem, to życie ludzkie, któremu nie dano, jak ziemi, nigdy spocząć, nigdy zasnąć, nigdy przestać działać, tętnić — rodzić!
Pewnego wieczora Kalenik, idąc od młyna, spotkał Czyruków, ojca i syna.
Postrojeni byli, i flaszka wyglądała z kieszeni starego — szli w swaty widocznie.
Parobczak niepostrzeżony poszedł za nimi. Naprzeciw karczmy skręcili do najlichszej, wdowiej chatyny i weszli.
Kalenik chyłkiem pod okienko się podsunął, i patrzył, nocą zakryty.
Na widok ich Łucysia krzyknęła okropnie, Makuszanka odpowiedziała na pozdrowienie. Widocznie olśniona była i szczęśliwa honorem tak świetnej partyi.
W szybce szczelinkę znalazłszy — słyszał Kalenik i wyrazy.
Zagaił stary wedle obyczaju.
— Jest u mnie pole, i dobytku pełna obora, i koni pełna stajnia, i len się w komorze nie mieści.
I jest u mnie ten oto jedynak, nie hultaj, nie pijak i nie rozpustnik. Stateczny, zdrów i spokojny. A u was, matko, jest dziewka, którą on sobie nad inne upodobał — nad bogate, nad rozumne, nad piękne.
Tedy my po nią przychodzimy. Za gospodynię do chaty, za panią do dostatków, za żonę on ją sobie chce, a ja was o nią proszę już drugi raz.
Nie odmawiajcie, zapoiny przyjmijcie — nie odrzucajcie swatów części!
Dobył wódkę z kieszeni.
— Ja przeciw wam i waszemu chłopcu nic nie mam! — odparła Makuszanka, ino tę jednę mając, o wolę jej spytam.
— Łucysia, chodź-no tutaj.
Dziewczyna wyszła z kąta, powoli, niechętnie.
— Słyszałaś? — spytała ją matka surowo.
— Ale! — bąknęła.
— Nu, to kieliszek podaj.
Łucysia jakby wrosła w ziemię.
Czyruki patrzyli na nią: Tychon z widocznym niepokojem, znachor zpod brwi nawisłych świdrująco — aż w duszę.
— Nu! — odwiązując fartuch, nagliła matka.
— Nie dam „porcyi“! (kieliszek). Niech sobie idą.
Matka ściągnęła ją przez plecy sznurkami od fartucha.
Do kolan padła, do nóg, od razów się nie zasłaniając.
— Matusiu rodzona! Nie chcę, zabijcie, nie pójdę! Czy wy mi chleba żałujecie, czy ja wam zbrzydłam, że precz gonicie? Nie chcę ja „bohatyra“, żeby mi moją biedą oczy wypiekał, jak do swaru przyjdzie.
Zwróciła się do Tychona:
— Czego ty się do mnie przyczepił? Weź taką, co ci rada. Odczep ty się odemnie, siłą nie weźmiesz, a wolna nie pójdę. Mówiłam ci tak nie raz, nie dwa!
— Gadanie — pusta rzecz. Myśleli my, że rozumu nabierzesz, albo ci go matka doda. Źle jest uczciwą prośbą hańbować i krzywdę nam robić.
Stary Czyruk, to mówiąc, oczy złośliwe zwrócił na Makuszankę, a babę okropny lęk zdjął.
— Głupie zwierzę! Bierz łaskę, kiedy ci dają, słyszysz! — krzyknęła.
Ale Łucysia skamieniała w uporze.
Skryła się w kąt, za piec, i tylko powtarzała, łkając rozpacznie:
— Nie chcę, Boh me — nie pójdę! — Idźcie sobie.
Porwała się do niej matka — bić, ale ją Czyruk zatrzymał.
— Dziewczyno! — rzekł — posłuchaj ty mnie jeszcze. Różne rzeczy umiem, i zostawić przed śmiercią komuś muszę. Synowi nie wolno, chyba kobiecie. Pomyśl ty dobrze! Zostawię tobie.
— O Jezu! — jęknęła dziewczyna — ja nie chcę! Ja was się boję, i waszej chaty, i tej nauki. Żebym ja miała swoją śmiercią nie umrzeć, ale przez „nich“ zginąć nagle, jak wy, znachory, umieracie? W imię Ojca i Syna. Uchowaj mnie, Jezu Chryste!
W czarny, ciasny kąt się tuliła, drżąc jak przed zmorą.
— Nie hańbuj, głupia! — strasznym tonem krzyknął znachor. — Czego nie wiesz, nie gadaj, aż poczujesz! Pamiętaj! Nu, nie chcecie? Pójdziemy sobie gdzieindziej.
Makuszanka, przerażona, zatrzymała go.
— Oksenty, nie marnujcie słów i gniewu dla tej głupoty! Co ona rozumie? Uparła się i koniec! Popamięta tę odmowę. Przypomnę ja jej godzinę tę każdego rana i wieczora kijem. Ano, was proszę, o takie głupstwo nie bądźcie mi krzywi. Bóg wie, jakam wam rada. Odłożyli do jesieni, odłóżmy do wiosny — poczekajmy!
— Poco próżna mitręga? Do wesela wszystko gotowe — wyprawić je trzeba. Oszukaliście nas raz — drugi raz zawiele! Pójdziemy gdzieindziej. Ale kiedy chcecie, bym z tej chaty krzyw nie wyszedł, to traktament weźcie. Niech ludzie nie widzą, że z pełną flaszką wracamy.
— A jakże ja traktament przyjmę, kiedy ta głupia naszego chłopca nie chce, a za wódkę zapłaty nie mamy?
— Jaż zapłaty nie chcę, ani zapoiny to będą. Ot, wódka jest — wypijemy w kompanii: taj tyle!
Zapraszał, ale wzrok miał ponury, i widząc wahanie się starej, dodał:
— Chyba mnie za wroga mieć chcecie?
— Nie, nie. Uchowaj Boże! — przerażona krzyknęła. Drżącą ręką podała kieliszek.
Czyruk oddał go synowi.
— Przepij ty do gospodyni! — rzekł.
Tychon w milczeniu usłuchał.
Wypił, skłoniwszy się Makuszance, i oddał jej pełny kieliszek.
— Do was, Oksenty! — rzekła.
Stary głową kiwnął.
Czarka z grubego, mętnego szkła znalazła się w jego ręku.
Tedy do Łucysi się zwrócił.
— A ja do ciebie, dziewczyno.
— Nie lubię wódki! — szepnęła.
Czyruk wypił, i z pełnym kieliszkiem do niej przystąpił.
Płyn rozlewał się po brzegach. Znachor nieznacznie wielki swój palec w nim zmaczał, i nieznacznie z pod paznogcia wsiąkła do wódki odrobina jakiejś zielonawej substancyi, i wnet się rozeszła.
— Wypij mój poczęstunek. Rucianego ci wianka życzę. Bacz, żem nie krzyw za odmowę!
— Wypij! — rozkazująco krzyknęła matka.
Dziewczyna oszołomiona nie zdołała się dłużej opierać.
Przeżegnała się, i wypiła.
— Gorzkie! — rzekła, spluwając.
— Gorzko spełnić, a żal porzucić! — mruknął Czyruk, i do syna się zwrócił.
— Nu, chodźmy gdzieindziej, kiedy nas tutaj nie chcą. Do zobaczenia.
— Idźcie z Bogiem!
Skłonili się obadwaj, i wyszli.
W sieni stary znachor pięścią w uszak uderzył.
— Upadł z pieca kamień, będzie tobie amen! — wymówił uroczyście, aż się Tychon wzdrygnął.
— Co wy gadacie, bat’ku.
— Jakem ci obiecał, i jakeś chciał: ni twoją ani czyją nie będzie!
— Prawdę mówicie?
— Zobaczysz.
Odeszli powoli. Za nimi rychło Kalenik od okienka odstał, i do chaty się powlókł. Teraz na niego kolej swatów była.
Wieczerzali u niego. Do misy się przysiadł, i w milczeniu pożywał zacierkę. Ogarniała go niecierpliwość zagajenia sprawy.
— Diad’ku! — ozwał się wreszcie. Pora mnie żonkę brać!
Sydor i Sacharko spojrzeli na niego.
— A pieniądze na wódkę masz? — spytał stryj.
— Alboż ja chowam pieniądze? U was są.
— Jak u mnie — to na chatę — a nie na wesele.
— Chata postoi do drugiej jesieni, a mnie już czas.
— To niech cię Syluczycha bez wesela bierze! — wtrącił Sacharko.
— Ja ta Syluczychy nie chcę.
— Nu, a kogo?
— Makuszanki Łucysię!
— Zdurzał! — krzyknęła Tatiana, a mężczyźni zaśmiali się hałaśliwe.
On po nich oczami powiódł spokojnie.
— Ja na śmiech nie gadam. Zlubił ją, taj wezmę!
— To bierz, kiedy pieniądze masz! — burknął Sydor.
— Wy macie! Nie liczył ja ich, ale szmat (dużo) nanosił. Cegłę i drwa woził, a potem codzień pieszo chodził.
— Woziłeś, to moją klaczą, a coś pieszo zarobił, toś i przejadł.
— Taka sama klacz wasza, jak i moja, a com zjadł, to swoje. Parobkiem u was nie służyłem.
— A jakże! — Może to ojcowskie — twoje?!
— A ojcowskie! Taki on wam brat był, jak Kiryk Sacharkowi.
— A łżesz! — wmieszał się Sacharko: twój ojciec kulawy krawiec był — powiadają.
Bat’ko za niego całe życie robił pole, a on w chacie siermięgi szył, albo po wsi łaził. Takiego kulasa do mnie nie równaj — bo ja ci pokażę!
— Prawdę mówi. Spytaj się ludzi. Zrzekł się na mnie gruntu po wieczne czasy za to, żem mu chleb dawał, a potem was dwoje hodował. Teraz już dawność minęła, i twego tutaj nic niema.
— A gdzież się ono podziało? Gdzież ojcowska połowa?
— Gdzie! — parsknął śmiechem — idź, na Kniaziach poszukaj. Tam sobie órz i siej, chatę staw, i swoją Łucysię z korowajem prowadź!
— Jakże to? — ogłuszony i niebardzo przytomny Kalenik powoli spytał. — To za cóż ja tutaj tyle lat pracował, i hodował, i budował? Toż ja na tej ojcowiźnie dawność odsłużył! Pogłupieli wy, czy co? Ja tu gospodarzem był, i zostanę. Toć moje.
— Idź do gminy, i przeczytaj, czyje tam stoi! — Ot, dureń nabity! — pogardliwie krzyknął Sacharko.
— A zresztą, co tobie do tego! Ja tu pan i starszy — i moje prawo! — dodał Sydor, bijąc w stół pięścią.
Parobek zupełnie osłupiał.
Sam niepiśmienny i nieczytający, bał się i czcił zarazem papier czarno pokreślony. Erudycya bratanków dobiła go.
Zrobiło mu się czarno i straszno w głowie. Może to i prawda, co oni mówią — oni „znają“, a on czem się obroni?
Umilkł tedy. Tamci jeść skończyli, i do fajek się wzięli.
I on od stołu pod piec się usunął, i postoły pleść począł, ale go wewnątrz coś paliło, coś drżało, coś pytało — pytało!
Wstał wreszcie, siermięgę narzucił, i wyszedł. Ciągnęło go coś do karczmy — ciągnęło do Huców. Musiał komuś biedę opowiedzieć. Ale żyd darmo nie będzie słuchał, a Huc po dobroci poratuje.
Przeskoczył więc płot, i wszedł do chaty. Nie było nikogo obcego, i kobiety się po weselach rozpierzchły. Brakło też Karpiny i jego skrzypiec na ścianie. Rozrywany był muzykant na wsze strony.
Prytulanka kołysała Matwiejów najmniejsze, a Ołenia już w namitce i krasnym andaraku maglowała na rogu stołu mężowskie koszule, śpiesząc się, aby także do tańca skoczyć.
Starsi mężczyźni słuchali ojca, który wesoło usposobiony — z dawnych czasów opowieść im bajał.
Wchodzącego pozdrowili przyjaźnie, i dalej gadali. On też niezaraz zaczął. Milczkiem u drzwi siadł, raz i drugi z wiadra wody popił, i stęknął.
— Nie duż (chory) ty? — spytała go Prytulanka.
— Ale! — bąknął.
— Duchy (płuca) widać zajęło, bo nieswoim głosem gadasz! — dodała Ołenia.
— Wszystko boli! — rzekł.
Wtedy stary Korniło głowę podniósł, a za nim spojrzeli synowie.
— Co tobie? — Znowu wybili może!
Parobek zaruszał ustami, a potem ręką za gardło się wziął, jakby zduszony — wreszcie zakaszlał się, i poczęły mu z oczu biedz łzy, z ust głuchy jęk się wydzierał. I tak zgarbiony, zczerniały, nędzny — ten wielki drab o tytanicznych ramionach zdał się dzieckiem małem, i taką żałość budził, że go ci obcy obstąpili litośnie — i poczuł na swej głowie twardą rękę Korniła, podczas gdy tamci pytali zajęci.
— Cyt’ — a hody — powiedz słowo! Jaka ci krzywda! — Cyt’ że, cyt’! — Zdechło co u was?
Powoli, bezładnie zaczął mówić, i raptem ta krzywda uczyniła go wymownym: zobaczył ją, poznał — i objął w całym ogromie.
— Wypędzają mnie, bo bat’ko ziemi się odrzekł. Krawiec był, taj kulawy. A już nie wiedział. Żeby on mnie to rzekł, tobym wtedy się oddzielił. Tyle lat moc całą tam kładł — i ich hodował, i bydło hodował, i „choromy“ (budowle) stroił. A nic wtedy nie mówili! Żeby ja tyle lat parobkiem służył, toby mnie gospodarz synem zrobił. A oni mnie dopiero teraz won gonią! — Teraz mi łychy koniec przyszedł. Za harowanie moje, za starunki moje — za spokój! Dosłużył się ja tego wieczora, że się dowiedział, iż co moje, to ich — a dla mnie batracki chleb! Ni mnie żonka, ni mnie komora, ni mnie okrasa, ni pierzyna! Bił się ja, bił dwadzieścia siedm lat na tym świecie, a teraz do ojca na Kniazie mnie gonią! z ziemi tej i z chaty.
Moje dawności — to ino ręce pokaleczałe, i krzyże naderwane, i ta zguba, co stoi za wrotami.
Na to mnie matka nosiła pod piersiami, na to mnie na świat samego puścili!
Bodajże ta matka kamienie była rodziła, bodajże to choroby ziemię z sierot oczyściły, bodajże świat wisielce nosił i psy! — I bodajże moje poty tę ziemię otruły, robakami ich żywcem stoczyły!
— Cyt’! — krzyknął groźnie Korniło, za ramię go porywając i trzęsąc. — Hody skargi — i milcz z klątwą! Jakże to, czemu cię precz gonią? Spokojnie mów.
Ale żałość Kalenika skurczyła się w sobie, i zakamieniała nagle. Jak ze snu zbudzony, błędne oczy podniósł, i długo milczał.
— Nu! — naglił Korniło.
— Toż wy słyszeli! — rzekł złamanym głosem.
— Czyż ty dzielić się chciał?
— Ni — ze swatów to poszło. Żeń się, gadają — jeśli pieniądze masz! A moje pieniądze tam — w ichże rękach zbójeckich.
— Co to? „mutnia“! — zawołał Matwiej: — Nijak to być nie może. Breszą, jak sobaki. Nikt ziemi się nie zrzeka. Durny ty — nastraszyli, i wierzysz.
Kalenik gorejące oczy podniósł na starego:
— Didu — prawda to?
— Zobaczymy. Idź ty, i spocznij. Jutro pójdę z tobą do gminy: taj nam niech to przeczytają, jako stoi. Teraz cicho bądź, i nie pomstuj! Zastąpimy za tobą; dla mnie pisarz zrobi.
I było cicho. Nazajutrz wieczorem poszli do gminy. Pisarz księgi rozpatrzył. Nie było tam mowy o żadnem zrzeczeniu się, ani spłacie. Cztery zagony Hubeniów zapisane były na Sydora i nieżyjącego Radziwona, krawca.
Tedy zażądał Huc, imieniem Kalenika, wydzielenia mu połowy tej ziemi, i połowy siedziby, i budowli, i imienia, i zagaiwszy tę sprawę, dobrej myśli, wrócili.
Dwa, trzy dni był spokój, Dopiero pozwy na sąd spadły jak grom na bezpiecznych w swem mniemaniu Sydora i synów.
W chacie powstał sądny dzień.
Kalenik przed tą zgrają rozbestwioną uszedł do Huców, a oni się rozbiegli po radę i sposoby różne.
Sędziów trzech było: Chryn z Hrywdy, Łazaruk z Kończyc i Szczerba zamoroczeński.
O teścia spokojny Sacharko poszedł do Kończyc, a Sydor, jak dzień, tak noc, pił z Chrynem w karczmie.
Wiedział i słyszał to Kalenik, ale sprawy swej pewny, nie dbał. Do dworu co rana z Hucami szedł, i czekał terminu.
Pewnego wieczora długo nie wracał. Przyjaciele już się trwożyć zaczynali, gdy nareszcie wszedł blady, błotem pokryty i, do światła podstąpiwszy, na stół nóż z rzemykiem cisnął, a potem starą siermięgę i kożuch zrzucił, i bok lewy odkrył.
Przecięta była odzież i koszula, a na żebrach szrama krwawa — i krew była na nożu.
— Zarżnąć ciebie chcieli! — zawołał Huc.
— Ale! To Kiryk! Szedł ja, aż tu coś na moście do mnie z wierzby skoczyło, taj żgnęło w bok. Żebra nie puściły.
Pchnął ja jego od siebie jak zmorę — to w rów buchnął, a ja nóż uchwycił.
Dobry nożyk — odtoczony jak brzytwa.
— Nie chodźże sam po nocy!
— Nu, niech-no mi się ten hycel pod rękę nawinie! — mruknął zajadły Karpina.
Kalenik nóż ze krwi otarł, i widocznie cieszył się tym nabytkiem. Zaraz go też do pasa przytroczył, i była to pierwsza rzecz cudza, którą sobie wziął — on — trus do kradzieży.
Tak tedy i Kiryk pracował razem ze starszymi nad utrzymaniem ziemi.
Ale tymczasem zabrakło Łucysi we dworze na robocie. Pierwszego dnia zaraz Kalenik to spostrzegł, i spytał o nią sąsiadki.
— Niezdrowa! Cości na żywot niedomaga! — odpowiedziano.
Nazajutrz parobek poszukał jej znowu oczami. Gdy była, starali się pracować niedaleko od siebie, przy warczeniu młocarni, w pyle, w znoju. Pomagali sobie wzajem!
Znowu jej brakło tego dnia.
Tknął go niepokój. Może znowu swaty przyszły, i matka niewoli iść!
Wieczorem nawet o kwit się nie dopominał, i pobiegł na zwiady.
Przeraził się, gdy wszedł do chatyny.
Dziewczyna leżała na matczynej pościeli, jęcząc żałośnie. Kilka bab ją otaczało: odkadzały ją właśnie. Matka zawodziła, płacząc i łkając.
Parobek, widły w dłoni cisnąc, stał skamieniały w progu. Zaczęły mu zęby szczękać.
— Maty! — nieśmiało do starej się odezwał: — Co jej takiego?
— Oj, sokołyku, nie będzie jej, nie będzie! Trzeci dzień do ust nic nie bierze — ni wody kropli, ni mleka. Z początku ino na żołądek się skarżyła: boli i boli!
Myślałam, że się zdźwignęła, słomę nosząc. A tu ją wymioty porwały, a potem czkawka i kurcze — i od tej chwili w oczach ginie, jak ten robak się wije — i jednym głosem jęczy. Światła już trzeci dzień nie gaszę, na nogach trwam, — a ona tak i gaśnie — gaśnie! Już ja widzę, że jej nie będzie. Niech baby co chcą mówią — tak i ona nie z tego już świata — nie po tej ziemi będzie chodziła! Taki nie, taki nie!
— Nie mówcie tak. Do doktora ją zawieźć! Nie umrze — matko — nie umrze — powiedz!
Taki strach bił mu z oczu, że stara tej wiary jego uczepiła się rozpacznie.
— Może ty prawdę lepszą wiesz! O Jezu, o Jezu! — zajęczała, siwą głową o ścianę bijąc. Baby znachorki skończyły swe zaklęcia i praktyki. Wychodziły milczące i skupione.
— Będzie „jednakowa“ (pozdrowieje)! — mruczały, w kościste szpony biorąc zapłatę.
Teraz Kalenik o krok się zbliżył.
Dziewczyna ucichła, dymem odurzona i wyczerpana bólem. Szarą płachtą przykryta, zmalała jak dziecko, z rękami odrzuconemi bezwładnie, była obrazem śmiertelnej nicości. Twarz jej miała jednę barwę zaśniedziałego kruszcu, oczy podsiniałe, czarne usta i skurcz bezmiernego cierpienia w rysach. Rozplótł się jej warkocz, ale i to złoto już nie świeciło. Roztargane, wypłowiałe włosy poskręcał, zda się, ból, a pleśń osiadła. Kalenik o widły wsparty — patrzył.
Aż nagle ból ją znowu ocucił.
Zwinęła się, zadygotała, i przeciągle zawyła nieludzkim głosem. Oczy rozwarły się bezmiernie, w kątach ust zabielała piana.
— Łucysiu! — jęknął parobek.
Spojrzała na niego, i łzy jej się rzuciły do oczu, i załkała.
— Niema już mnie — niema — wyszeptała.
— Co tobie!
— Umrę, umrę! Idzie śmierć biała taj zimna — idzie!
— Nagle (bardzo) boli? — Słowem nie powiedzieć. Ognie we mnie — gorycze — noże! Pójdę już — pójdę.
Znowu się wyprężyła i zwinęła konwulsyjnie, i dreszcze ją przebiegły, a jęk ze straszną czkawką się mieszał.
Przyskoczyła do niej matka, a parobek za głowę się porwał i uciekł.
Wpadł do Huców jak wicher; w sieniach pod strzechą wynalazł łachmanek z ową złotówką jedyną, uchowaną przed łapczywością Sydora, i poprosił Maryi o flaszkę.
Kobieta spytała, na co, a gdy jej tę nową swą troskę opowiedział, ofiarowała się z pomocą.
Poszli we dwoje. Kalenik wódki i kamfory kupił, i odwiedzili chorą.
Spała: babskie odwary działały chwilowo. Stara nabrała dobrej myśli — uspokoił się i parobek. Poszeptali z Makuszanką i, ufni w młode siły, wrócili.
Ale nazajutrz i dni następnych znowu jej we dworze nie było.
Dziewczęta i chłopcy poczęli się naśmiewać z troskliwości Kalenika: więc on już o nią i spytać się wstydził, i zajść do chaty nie ośmielał, i żałości okazać się bał, byle na języki całej wsi się nie dostać.
A wreszcie trzeciego dnia, gdy już termin sądu na przyszłą Niedzielę był wyznaczony, a Hubenie odgrażali się strasznie, stary Huc umyślnie wyprawił go z transportem wódki do oddalonego magazynu, byle bratankom z oczu zszedł.
Powrócił w Sobotę. Nie śmiał o Łucysię spytać — więc sam pobiegł, opłotkami się czając.
Cicho było w chałupie. Makuszanka siedziała u okna i szyła.
A szyła krasny, cienki andarak, a na stole leżała koszula nowa, sztywna, na ramionach wyszyta bogato.
Parobek na robotę tę popatrzył, i nic nie rzekł.
A i stara, jakby go nie spostrzegła, monotonnym, nieswoim głosem mówiła:
— Nie szkoduję ja tobie, doniu, ni tkaniny, ni pracy. Ubiorę ja ciebie w najlepsze, najcieńsze. Niema po tobie komu brać, niema po tobie dla kogo chować! Naszykuję ci wszystko nowiutkie, czyściutkie.
Oddajęż ja ciebie bat’kom, taj didom na dziedzinę — bratu Michałkowi w opiekę — na kniahinię do kniaziów pójdziesz, detyno moja! Ni harować nie będziesz. Wiem ja, jak to szyć, i jak te gody prawić — bo mi one nie pierwsze, ale już Bóg dał — ostatnie!
Gotowe twoje odzieże chędogie, za wszystkie weselnice twoja ruta na główce najdłużej ostanie. Świekra ci jej nie zdejmie, kos twych nie zaplotą, wstążek nie rozdarujesz. Mołoduchą cię ustroję na wieki wieków.
Od pościeli cichy płacz zaszemrał i głos powolny.
— Cyt’, maty, cyt’! Nie mów tak! Nie chce się umierać — lepiej ty mnie mocy zkąd weź! Ja-by pożyć trochę chciała. Mnie tak zdaje się, że ja tylko jeden dzień pożyła — tak tylko minutkę, że i nie obejrzała się, jak minęło!
Kalenik się poruszył, więc spytała, źle widząc w mroku październikowym.
— Kto tam stoi wedle progu?
Przystąpił do niej.
— To ty! Wyzierałam ja ciebie.
— W drodze był!
— A, bacz — maty mówi, że mnie już nie będzie. Popatrz ty na mnie świeżemi oczami, może ja taki zostanę jeszcze na ziemi.
On długo popatrzył, i począł głową kiwać.
— Ni — taki umrzesz — już w tobie żadnej kraski nie znać! — rzekł. — Chciałby ja, żeby ty ostała — ale nie ostaniesz. Bez pory pójdziesz, ale taki pójdziesz!
— Moja dola, moja dola! Musi to prawda, każdy tak mówi! Maty — nie dawaj mnie andaraka, bo ciężki — lepiej płócienną spódnicę włóż! Sokoliku — ni bat’ka ni brata niema. Połóż ty mnie przykładzinę (nagrobek), taj niechaj kto piśmienny postawi na nim, że to Łucisiny pamiętnik.
Będęż ja leżeć, — leżeć!
Tu się w niego wpatrzyła smutnie i, zapadając w odrętwienie i nieprzytomność, poczęła szeptać w malignie:

Oj, świt wstępuje,

Gwiazdy zajmuje:
Młody Kalenik na wóz już siada,

Swojej Łucysi dobranoc gada.

Makuszanka zajęczała rozpacznie, więc się dziewczyna przecknęła — i, zwracając się do Kalenika, poczęła prosić, widząc, że do wyjścia się zabiera.
— Posiedź trochę jeszcze. Mnie się zdaje, że za tobą mnie śmierć nie zobaczy!
Usiadł tedy opodal i, zwiesiwszy głowę, milczał. Po chwili w tej ciszy i coraz gęstniejącym mroku znowu majaczeć zaczęła, i ciągle jej to wesele, marzenie dziewcząt, po głowie się snuło.
— Rodź tobie, Boże, złotą pszenicę, rodź białe żyto! — szeptała, i ręką ruszała, jakby po kątach chaty mężowskiej ziarna sypała. A potem zgarnęła się, i jakby do kolan padała.

Przestępuj, Łucysiu, twe nowe progi;

Upadnij teściom na obie nogi:

Teściowie, ojcowie, nie krzywdźcie mnie.

— Maty! — rzekł Kalenik — możeby ona jabłuszka chciała. Ja do dworu skoczę, i poproszę u pani.
— Skocz, sokoliku, czy ja już wiem.
— Nie będzie jej, nie będzie! — poczęła zawodzić stara.
On wyszedł, i zatoczył się parę razy, tak go ta troska z nóg waliła.
Do pani się dostał, i o jabłko poprosił, zapominając o wstydzie i swej wrodzonej nieśmiałości.
— Dla kogóż to? — spytała pani.
— To Łucysia umiera, proszę pani! — wyjąkał.
— Cóż jej takiego?
— Bóg wie. Baby mówią, że uczyna!
— Naprawdę umiera?
— Ale.
— No to zaprowadź-że mnie do niej.
Chłop do nóg pani padł, i zapłakał.
Założono konia, i ruszyli. Pani wzięła z sobą leki różne i jabłek czerwonych. Noc już zapadła, gdy stanęli na miejscu. W izbie zaduch panował straszny i upał. Przy świetle łuczywa obejrzała pani dziewczynę, rozpytała o szczegóły.
W miarę badania coraz się stawała surowszą jej twarz i marszczyło się czoło.
Widziała ona w swej praktyce długoletniej dużo, dużo wypadków, widziała kryminały. I poznała, że dziewczyna przeszła zapalenie okropne kiszek, i że ratunku nie było żadnego, bo teraz toczyła ją gangrena.
Zgubiona była — na godziny liczyła się agonia. Nie trzeba było leków. Popatrzyła pani na tę chatę sierocą, na te stroje trumienne, na tę matkę, na parobka, i nie potrafiła im kłamliwej otuchy mówić.
— Wola Boża! — szepnęła.
Potem do Łucysi się zwróciła.
Coraz mniej pamiętna, coraz mniej bólów czująca, leżała już cicho. Zpod grubej koszuli pierś jej widać było — trochę siną, a z twarzy tylko oczy żyły jedne; a taka chuda była, że niewięcej trzaska zajmuje miejsca, niż to ciało — przed niedawnym czasem młode, zdrowe, piękne.
— Zkąd jej to przyszło? Zjadła co niezdrowego? zerwała się? Jakże wam, Makuszanko, było jej nie pilnować, i prędzej mi znać nie dać!
— Pilnowała ja jej, pani jasna, jak to jajko malowane. Nie było nad nią bielszej, taj lepszej w siole całem. Cóż dobytek mój, pole moje, bogactwa moje!
Pilnowali ja jej. A co moje pilnowanie pomoże na oczy złe, na moce złe!
Nie umorzył mnie Bóg w mojej biedzie, kiedym sama została — ino mi znak dał, że te bogactwa moje, te dwoje dzieciąt moich — pożyczone tylko — do czasu.
Było tak, że mi sen przyszedł — jakobym po lesie czystym chodząc, grzybki brała. A nazbierawszy fartuch pełen, poczęłam je na grzędach sadzić — a grzędy na Kniaziach były. A wysadziwszy, do domu idę, aż patrzę, w fartuchu jeszcze jeden ostał taki malutki; tak się zawróciłam do tej grzędy, żeby i tego przy tamtych zostawić — i zasadziłam go — na końcu.
Mówiłam ja sen babom — a one rzeką: Nie dohodujesz się ty dziatek, nie dohodujesz. A ot — posadziłam Michałka, a ot i tę na grzędę zaniosę, taj na końcu wetknę. Bialutkie moje dziatki, cichutkie, czyściutkie, ino że pożyczone — do czasu — aż je złe moce wezmą!
— Jakie złe moce? — zagadnęła pani.
— Nie z dobregoż dziwa to na nią przyszło. Uczynił ktoś! Zajrzeli krasy jej, czystości jej, taj zrobili, żeby nie była.
Widziała ja takie rzeczy!
— Któż zrobił? — badała pani.
— Naco nam wiedzieć?! Sądzenie Boże jego nie minie! — ponuro rzekła baba.
Pani popatrzyła raz jeszcze na Łucysię.
— Teraz wy prawdę zgadliście, Makuszanko! Wasze dziecko ktoś otruł! Na to nie trzeba sądu Bożego czekać — na to sąd ludzki być musi!
Kobieta rzuciła się, i stanęła między panią, i Łucysią.
— Nie dam jej kroić, nie dam tknąć! — krzyknęła. Nie chcę ja sądu, ni doktora. Nie powiem nic, i nikomu mówić nie dam! Moja detyna, moja! Niech ją śmierć bierze, niech ziemia bierze.
Taki strach i dzikość błysnęły z jej oczu łzami wyżartych, że pani zrozumiała nieprzeparty opór, i niepodobieństwo rozjaśnienia tajemnicy.
Cała wieś stanie za nią przeciw śledztwu na zwłokach. Krzywoprzysięgać będą, byle nie ruszono umarłego — wszyscy osłonią winowajcę, zatrą ślady!
Nawet Kalenik się ozwał:
— Nic damy jej ruszyć! A toby jej w mogile nie było spokoju! Toćby ona nam nie darowała swego wstydu!
A matka zasłaniała ją ramiony, zmieniona strachem i ohydą.
— Nikt jej nie ruszał, i ruszać nie będzie! Swoją śmiercią umarła!
A Łucysia leżała cicha, i na szarej płachcie ją przykrywającej leżały jabłka czerwone. Wtem ją znowu maligna porwała. Zdało się jej, że z wiankiem dożynkowym do dworu idzie — przodownica uznojona:

Związali my snopy, postawili kopy,

Zebrali pszenicę, taj i żyto jare,

Do dom już idziemy, niosąc ci ofiarę!

Do dom też szła — z dożynek, z dosiewek; na to życie, jak letni dzień pogodne, wieczór zachodził.
Ów szept — ze śpiewów echo konające — był żegnaniem, był pamiątką.
Pani rękę na głowie jej położyła, na powiekach chłodnych, poza któremi już nie teraźniejszość czarna żyła, ale przeszłość bujna i zdrowa.
— Nie ruszajcie jej teraz — niech tak zasypia! Nie trzeba już jej nic! — rzekła.
— Przetrzyma niedzielę? — szepnął Kalenik.
— Może!
Wstała pani, i zakryła biedną — płachtą. A potem od drzwi raz jeszcze spojrzała, mało co widząc przez łzy.
A łzy te biegły nad ciemnotą tej chaty, nędzą tej doli, dla której ona nie miała ratunku.
Nazajutrz wczesnym rankiem poczęto dzwonić w kościele. Dobiegło to wołanie Kalenika przez ścianę Hucowej sieni.
Przecknął się, i siadł na ławie.
Czyżby to już na mszę wołano — a on zaspał? Ale nie: dzwony gadały inaczej, a na świecie ledwie szarzało.
Więc tak siedząc, wpółnagi, źle rozbudzony, począł te dźwięki rachować i drżeć na całem ciele. Nie mógł wstać, i nie mógł niczego innego pomyśleć, ino to liczenie, które źle umiał.
— Raz, dwa, trzy, pięć, siedm, jedenaście.
Dalej się mylił, więc znowu zaczynał.
— Raz, dwa, trzy, pięć, siedm, jedenaście.
Rachował, i rachował, aż mu się zdało, że o jego czaszkę dzwonią, i że go te udręczenia bolą, jak razy cepa czy obucha.
A wtem obudziła się Prytulanka w swej klitce, posłuchała, i poczęła, wstając, szeptać:
— Wiekowe spoczywanie słudze twojemu daj Boże — i w królestwie Twojem go uspokój! Amen, amen, amen!
Potem wyszła do sieni, a spostrzegając, że Kalenik nie śpi — rzekła:
— Pomarł ktoś — przeciw niedzieli. Zacuchnie komuś chata do jutra.
I wyszła. Zaskrzypiał żóraw u studni, i głos Sylukowej się rozległ:
— Nie wytrzymała Łucysia.
— Mohe!
— Ale. Przed świtaniem doszła!
Znowu żóraw jęknął, a dzwony biły.
— To po niej dzwonią?
— Ale! Aż tu słychać, jak stara zawodzi. Nie weźmie już jej Kalenik! Taki on mnie sądzony.
Prytulanka wróciła do chaty. Nie odezwała się wcale, i zaczęła ogień rozkładać, raz wraz nos ocierając i oczy.
Dzwony przestały wołać.
Budzili się chatni wszyscy. Puch się poczynał świąteczny — mycie, czesanie, oblekanie czystej bielizny. W sieniach Kalenik wciąż siedział jak senny, jak przepity.
A wtem we drzwiach stanęła Sylukowa. Szła jak do swego już — pewna, bezpieczna.
— Masz, gospodarzu mój, koszulę czystą. A zapuścił się ty, a czarnyś! Ot, oprzątnij się na ten sąd. Na tobie i na wódkę rubla! Dobra nasza!
Śmiały się jej oczy, śmiały usta.
Objęła go za szyję i pogłaskała.
— Ciepły kwas mam w chacie! Chodź, głowę ci przyczeszę. A hody — drzemać!
Karpina wyjrzał z izby.
— Nie leź mu w oczy dzisiaj — krzyknął. Będzie dosyć czasu potem. Żebym na jego miejscu był, tobym cię kijem pognał! Idź do dyabła!
Kobieta zaśmiała się i pobiegła.
Kalenik wstał jak automat, popatrzył na koszulę, ale jej nie włożył.
Machinalnie postoły ozuł, ubrał się, czapkę na oczy nacisnął.
— Didu, ja pójdę! — rzekł do Huca.
— Idź, tylko się nie baw. Zaraz po mszy sprawa.
— Ale, sprawa! — zamruczał.
Makuszanek chata bez okien stała i drzwi. Deszcz jesienny zabijał do wnętrza wiatr przenikliwy, pod przyzbą parę desek leżało. Do pustego cebra zaglądała Krasia, a potem zgłodniała przez okno wetknęła łeb, prosząc o śniadanie.
A pod tem oknem, na ławce, jak do ślubu strojna leżała Łucysia.
Krowa dotknęła jej twarzy, cofnęła się, i zaryczała przeciągle.
Rozczesano dziewczynie włosy złote, i włożono na nie wianek z barwinku i ruty; miała paciorki swe wszystkie na szyi i wszystkie wstążki. Żółte, wychudłe ręce założono jej na piersi głuchej i pustej; krasny miała andarak, fartuch, nowe trzewiki.
Najbogatszej tak do ślubu nie ustroją! Tylko miast korowaja, kaszy misę na te gody postawiono, miast świec weselnych płonęła gromnica w jej głowach, zatknięta w czarce z grubego, mętnego szkła.
Kilka bab wzdychało — jedne wchodziły, wychodziły drugie.
Całą izbę, podwórze, ulicę napełniało zawodzenie matki.
Był to niby płacz, niby śpiew obrzędowy.
— Zoreńko moja, łebido moja! Ubrałaż ja ciebie, uczesała, położyła! Czegoż ty jeszcze chcesz, że tak milczysz, i nie dziękujesz, i nie kłaniasz się? Jaż tobie wyprawę dała, jaż tobie łoże usłała — jaż ciebie z chaty oddaję! — Tobie teraz o błogosławieństwo prosić trzeba — na swój byt jechać!
Jeszcze pobaw trochę. Jeszcze twoja komora nie zbita, jeszcze po ciebie wóz nie zajechał: pobaw trochę! Byłoż tobie w tej chacie ciepło, było tobie niegłodno. Nie krzywdził cię nikt — i teraz nie wyganiał. Twoja wola iść, twoja wola mię rzucić.
Zabierzże mnie, doniu, serdeńko, nie rzucaj mnie, doniu, zozulo. Taj nie mów, że twoja komora ciasna, taj mnie miejsca nie szkoduj. Mieściły się my w jednej pościeli dotychczas. I nie mów mi, że na twoim wozie mnie nie zabiorą: piechotą cię nagonię, bo powoli pojedziesz — wołami — czarnemi!
Oj, czarne one, czarne, te woły, kiedy ciebie odemnie biorą! Oj! gorzkie twoje weselne napoje — oj, zimna twoja komora!
Idźże, doniu, ludziom się pokłoń. Niech ta zobaczą, jaką wyhodowałam, jaką oddaję. Dał Bóg nagą i słabą kruszynę jak muszkę — nie spała ja nad tobą, nie jadła, piersiami karmiła, sama głodna; odzieżą okryła, sama obdarta; nauczyła roboty wszelkiej — i ot, jaką oddaję. Taj powiedz ludziom, że ja ciebie nie biła, i nie łajała, powiedz, zaświadcz!
Bo i za cóż jaby ciebie biła? Taka ty słodka była jak miód, a dobra jak woda, taka ty cicha była i pracowita!
Żeby ty zła była, żeby ty leniwa była — możebyś nie szła teraz.
Pobaw się trochę — taj powiedz: czy tobie lepiej teraz, czy ty rada idziesz?
Było w tym języku tyle grozy i tyle szału boleści, że czuć było, jak w tej piersi, w tej głowie porwało się wiele strun, i dzwoniły fałszywie.
Kalenik czuł także, że i w nim coś pękło, i jakby w głowie lała się krew, a pod piersiami czyniła się próżnia i zimność okropna.
Chciało mu się gdzieś iść, iść — w jakieś błota, w piaski, żeby się zmęczyć, a zaszedłszy, gdzieby go nikt nie słyszał, wyć i skomleć jak wilk.
Ludzie tak czasem chodzą — i podobno nawet skórą wilczą porastają. On takiego sam znał; uroki to były, jak mu się chata spaliła, i cały dobytek, i synek jedyny. Teraz parobek zrozumiał te uroki. Rwało go coś w chaszcze, w łozy, w trzęsawiska — iść, iść!
A wtem ktoś go za ramię ujął.
— Chodź, już pora! — rzekł Karpina Huc. Bat’ko już poszedł — a ot twój rubel ze dworu! Biegnij żywo!
Ocucił się nieco Kalenik, i raźniej ruszył. Napędził starego na drodze — poszli na mszę. Hubeniów nie było między pobożnymi.
Huc trącił parobka.
— Może oni w karczmie z sąsiadami! Chodźmy! Pieniądze na wódkę masz?
— Ale! — potwierdził Kalenik, w zaciśniętej dłoni dławiąc zapracowanego rubla.
W karczmie pełno było gospodarzy. Siedział też cały zarząd gminy i pił.
Szczerba najtrzeźwiejszy zauważył sam jeden wejście Huca z parobkiem, i dziwnie się uśmiechnął, reszta wcale ich nie spostrzegła w tłoku i dymie, ani przerwała rozmowy.
Odrazu policzył stary Korniło siły przeciwników.
Wszyscy pili na koszt Sydora, i powtarzali to, co on dowodził. Sacharko traktował śledziami, bułkami, żyd biegał jak w gorączce.
Z kąta, gdzie z Kalenikiem przykucnął, patrzył po nich Huc i, pykając fajkę, spluwał pod nogi.
Przed dwoma laty, gdy Chryna i Łazaruka wybierano na sędziów, byli to ludzie niebiedni, porządni i trzeźwi. Teraz gospodarka ich upadła zaniedbana, i pijakami się stali z profesyi; lekki był chleb i wolna wódka.
A sam starszy, wybrany dla bogactwa i rozgałęzionej parenteli, zmienił się także. Ten nie pił, i traktamentem pogardzał, ale ciężki był w interesie: pieczątki swej nie kopcił, ani głosu nie wydawał bez rubla: — pisarz zaś brał tylko trzy.
Przebąkiwano, że ci dwaj potentaci targowali gdzieś o mil parę majątek. Tak siedząc i obserwując, Korniło wreszcie zcicha bąknął:
— Nie daj, Boże, pana z Iwana.
— Didu — trącił go Kalenik — czy słyszycie?
— Słyszę.
— Nu, oni przysięgać będą!
— Cyt’. Nie słuchaj pijanego szczekania!
Ale pomimo to wstał i o róg pieca oparty zaczął na słowa większą mieć uwagę.
Sydor obdarty, zbiedzony, był obrazem nieszczęścia i wyzysku, gdy perorował:
— Ino zważcie, ludkowie, jakie ja „skróś“ żywota nędze miał. Porzucił mnie bat’ko z kaleką w chacie. Pańszczyznę ja za niego robił, i gwałty, i tłoki, i szarwarki. Het — na dwoje się rozrywał. Wesele ja jemu sprawił! Stare ludzie niech powiedzą, czy kłamię.
— Prawdę „każe“! — kilka głosów się podniosło. — Radziwon ino brzuch pasł, w chacie siedząc.
Tu nagle Huc głos podniósł, i do starszego się zwrócił.
— Czy to w naszem siole teraz do karczmy kancelaryą przenieśli?
— Nie twój interes. Ty nie pośrednik. Gdzie nam wygodniej, tam gadamy.
— To i mnie wolno co rzec?
— A pewnie! — burknął starszyna.
— Nu, to ja powiem, że syn u ojca jednaki, i ten, co kaleka, i ten, co prosty. Radziwona ja znał: pola on nie robił, ale zarabiał dobry grosz, i pewno go nie przepijał. A chłopiec potem za niego i za siebie odsłużył!
— To niechaj chłopiec z ba’kiem się sądzi, że mu ziemi nie zostawił.
— Alboż ja jego krzywdy chcę! — płaczliwym tonem rzekł Sydor. — Wyhodował ja gadzinę, kiedy on nademną litości niéma, po sądach mnie włóczy — wstyd czyni. Nie bronię ja jemu ni chaty, ni chleba. Pocóż on mojej nędzy się napiera?
— I pszczoły, jak się dzielą — kąśliwe! — sentencyonalnie pijany Chryn wyrzekł.
— A cóż to za krzywda, gdy kto swego dochodzi! — Huc się ozwał.
— Wypijcie, Korniło, czarkę! — zaproponował uprzejmie Sacharko.
— Nie trza mi twojej czarkiani: myśl, że mnie do niepamięci doprowadzisz, jak tamtych!
— Słyszycie, ludzie? On gada, że wy pijani — zaśmiał się Sacharko.
— Jemu każdy we wsi pijak, złodziej, albo dureń — rzekł Sydor.
Starszyzna zamruczała coś niechętnie.
Gwar ucichł. Poczuli się jakby nieswoi, złapani. Szczerba oknem wyjrzał.
— Ludzie ze mszy idą. Czas nam do roboty — oznajmił.
Ruszyli się tedy, przyoblekając urzędową powagę. Wkoło gminy czyniło się zbiegowisko potrzebnych i niepotrzebnych. Tych, którzy czuli się winnymi, i gdzieś się zaszyli, odnajdywał starosta z dziesiętnikami.
Urzędnicy ponakładali medale, obsiedli stół, oddzielony od publiczności baryerą, i rozpoczęły się sądy.
Były sprawy różne, krótkie: o pobicie, o kradzież, o zaległe podatki. Piątą z rzędu była Hubeniów.
Stancya zatłoczona była. Pomimo otwartych drzwi brakło powietrza, taki swąd ją napełnił: oddechów, dymu, tytoniu, świt przemokłych i zabłoconych postołów. Dalsi pchali się naprzód, zduszeni rozdawali kułaki, łajano się bez ceremonii.
Ze ścisku wystąpili tedy Sydor z Sacharkiem i ze świadkami — a potem Kalenik z Hucem.
Parobek wyglądał nieprzytomnie. Oczy jego wyrażały przestrach i obłęd, i trząsł się cały.
Chryn zapytał go pierwszy — czego chce.
— To — o ziemię! Dwadzieścia lat ja na niej robił, od siedmiu lat ja na niej robił, od siedmiu lat w pracę poszedł — wyjąkał.
— Cóż — wypędzają ciebie?
— Ale. Ojcowego, każą, niema!
— Nie! To czego ty chcesz?
— Żeby mnie przysądzili, co moje. Dziecko małe stoi — a mnie, każą niema?
— Dureń ty. Ja tobie mówię, że stoisz!
— Jemu chodzi o to, co w prośbie podaliśmy, wtrącił Huc. — On prosi, żeby mu oddano jego dział: dwa zagony pola i połowę siedziby.
— Ale! — potwierdził śmielej Kalenik.
— Nu, a ty na to się zgadzasz, Sydor?
— Żeby prawda była, toby ja bez sądu oddał, was, panów radnych, nie turbując. Ino że nijakiej prawdy w jego gadaniu niema, na co ja świadków przedstawię, którzy moje słowa poprzysięgną.
— Tak jest, poprzysięgniemy! — rozległy się głosy.
— Tak mów!
— Jednem słowem powiem! Nie miał siły ziemi trzymać nieboszczyk Radziwon, taj raz mnie rzecze: — „Ożenił ty mnie, chlebem karmił, w chacie trzymał, chrzciny dzieciom sprawiał, taj żonkę moję pochował. Znaczy — i mnie teraz rychło schowasz, bo mnie do ziemi już ciągnie. Tak ja tobie to pole całe oddaję i tych dwoje sierot po mnie. Hoduj ty je — patrz — a jak dorosną, między ludzi wypraw. A te cztery zagony w wiek wieków niech na ciebie idą“. — To powiedziawszy przy ludziach, prędko zmarł, ale ludzi Bóg uchował na świadectwo mojej prawdy. Powiedz ty, Żurawel.
— Ale, ja słyszał te słowa!
— A ty, Maksym?
— A jakże — prawda jego!
— Czemu nie rzekniecie: wódka jego!? — krzyknął Huc. — Niema takiego ojca na świecie, coby własne dzieci z pola spędzał dla brata.
— Ty co wiesz o polu, kiedy i zagona nie masz? Czego ty do nas się mięszasz! — burknął Sydor.
— Mieszam się, bo siła przeciw temu chłopcu, a nikt za nim. Pokażcie na papierze owe słowa Radziwona, a odstąpię.
— Ludzka przysięga więcej warta!
— Milczeć! — krzyknął starszyna. — Chłopiec lata ma, sam za siebie niech gada; hadwokatów nie trzeba. Słyszał ty, Kalenik, co diad’ko mówi?
— Mutnia! Tego bat’ko nie uczynił, i oni sami wymyślili. Boh me! — Dwadzieścia lat ja to pole robił. Mutnia tylko.
— Ty śmiesz nam kłamstwo zadawać! — krzyknął Żurawel. — Ja ciebie nauczę cudzych ludzi sądzić.
A Sydor na kolana padł i, palce na krzyż kładąc, wołał.
— Żeby ja tak z tego miejsca nie wstał, jak to prawda jest. Bożeż mój, Boże — na stare lata takiego nieszczęścia dożyć! Jaż jego hodował, jak rodzonego, a on mnie za to donaga chce obedrzeć! Zmiłujcie się nademną, ludzie, taj nad dziatkami mojemi!
— Kiepstwo staremu się dzieje! — zaczęli ludzie pomrukiwać!
Kalenik nic nie mówił. Nieruchomy, w garści swego rubla dławiąc, patrzył jak w obraz w twarze sądu. Usta jego wpółotwarte i oczy błędne wyrażały osłupienie, rozpacz i niemą otchłań zwątpienia.
Ileby on powiedzieć miał, żeby mógł, żeby go taki strach nie opadł, i takie zalęknienie wobec tylu starszych, mądrych, potężnych.
Więc tylko patrzył, i czekał.
A sędziowie poradzili się cicho, i Szczerba rzekł:
— Ty przysięgaj, Żurawel.
Żurawel przysiągł. Z twarzy Kalenika ustępowała krew. Nagłym ruchem świtę swą rozchylił.
— To kiedy ich prawda, pocóż oni mnie zarznąć chcieli! — rzekł głucho — bok swój, ledwie zgojony, pokazując.
— A świadka na to masz? — krzyknął Sydor.
— Kiryków nóż świadek.
— Ty sam nóż ukradł, żeby mego biednego chłopca ogadać!
— To do sprawy nie należy — pisarz się wtrącił. — O pobicie, jeśli świadków masz, podawaj osobno prośbę!
— Przysięgaj, Maxym! — starszyna rozkazał.
Przysiągł Maxym.
— Zginęli my, didu! — szepnął Kalenik.
— Zobaczymy koniec! — mruknął stary Huc.
Sędziowie poczęli między sobą szeptać.
— Mirem kończcie! — zaproponował Łazaruk: — Pięciu was jest w chacie — na pięć części się podzielcie! Weźmiesz piątą część, Kalenik?
— Jaką piątą? Ja im nie brat rodny — ja z Sydorem równy gospodarz! Połowa moja. Mutnia ta cała bajka — i grzech ich przysięga! Dwadzieścia lat ja był, to i zostanę!
— Nu, to nie chcesz?
— Ni!
Znowu się sędziowie naradzali, a potem pisarz zaczął pisać.
Zrobiła się cisza. Wyciągali wszyscy szyje, a Kalenik rękawem pot z twarzy otarł. Huc tylko był spokojny, bo niczego dobrego od tego sądu się nie spodziewał.
Nosowy głos pisarza przerwał milczenie.
Małoco Kalenik słów rozumiał — huczały mu tylko. Dopiero koniec wstrząsnął nim: „Pretensye Kalenika Hubeni sąd odrzuca, i opłacić powinien 37 i pół kopiejek na kapitał mirski“...
Starszyna u spodu dokumentu pieczątkę kropnął — w izbie wrzawa powstała. Hubenie rzucili się do drzwi.
— Zginął ja! — wyjąkał Kalenik.
— Nie bój się. Pójdziemy do zjazdu. Idź tymczasem do domu, ja kopię wyroku wezmę! Nu, łajdaki, — nu złodzieje!
Wypchnięto Kalenika za baryerę, tłok go wypchnął na dwór.
Zewsząd opadły go drwiny i docinki, lub ostra krytyka starszych.
Zgarbiony poszedł ku wsi, wlokąc nogi, jakby mu trzydzieści lat przybyło. Tak słabym się czuł, że stawał często, i połą twarz z potu ocierał.
A w głowie ciągle jedna mu myśl wirowała:
— Zginął ja! Zginął ja!
Tak zaszedł do wsi, minął Huców chatę, minął Hubeniów — sam nie wiedział, kędy dążył.
Wreszcie na karczmę popatrzył, i wszedł. Zmiętego rubla na stole położył, i chrypiąc, rzekł:
— Za całego! — i usiadł ciężko na ławie. Szary październikowy dzień dobiegał końca. Drobniutki deszczyk rozgrzęził do gruntu ziemię, i wszystko: niebo, domy, ludzi, drzewa pociągał mętnym tumanem.
Bydło głodne wracało, rycząc, do obór, i surmy rozpoczynały wieczorny koncert. Jedna, dwie, potem kilkanaście razem jęczało swą monotonną, minorową skargę. Karczma była pusta, i dla jednego gościa nie zapalano światła. Siedział Kalenik w kącie, i pił wódkę jak wodę, dziwiąc się, że go wcale nie upaja, tylko grzeje, i daje dziwne siły.
Siedział tak może godzinę, może dwie. Zaczęli się ludzie schodzić, ten i ów go zaczepił, on odpowiedzieć chciał, ale żadnego słowa nie pamiętał.
— Co jemu? — ktoś rzekł — jak nie człowiek patrzy!
— Przystąpiło coś do niego!
— Nie rusz! Może się wściekł!
Został sam w kącie. Mało co wódki zostało w garncu, już też i ludzi nie widział. Zdało mu się, że gdzieś idzie przez pustki, przez czahary — a siłę czuł okropną.
Otworzono drzwi — wionął ku niemu chłód, i te słowa, które nie wiedział, kto mówił:
— Dajcie, Zundel, wódki kwartę — na kredyt.
— A na czyj?
— Makuszanki! Dla bab tych, co przy Łucysi nockę przesiedzą. Już i matka jak nieżywa przy niej leży.
— Będą rano „chowali“?
— Jak tylko trumnę zbiją.
Żyd dał wódki bez zastawu nawet, a chłopi poczęli o dziewczynie mówić.
— Taki co szkoda to szkoda! Dobra dziewczyna: byłaby komuś gospodyni, byłaby komuś żonka. Bez pory śmierć wzięła.
Nizko, bardzo nizko opadła głowa Kalenika; znagła ociężała, i bez dźwięku poczęły się wargi ruszać.
— Łucyś! Łucyś! Moje złoto. Niema i ciebie, niema! Zginął ja, zginął!
Niepewną ręką po czarkę sięgnął, i wypił. Jak wielka burza wstępowały mu z głębi wszystkie bóle i męki. Była ich moc, i wreszcie mieścić się nie chciały. Nie wiedział, gdzie on dawny się podział — nie ten-ci był. Mękę nieznośną ogniem zalewał, zmieniała się w szał.
Znowu drzwi się rozwarły, a na niego chłód buchnął kłębem. Wszedł jakiś parobczak, z weselem i ze śmiechem oznajmił:
— Ot, zabijają się u Hubeniów, jakby żyto młócili!
— A któż?
— A to Hannę precz gonią!
— Przyszła?
— Ale. Wiadomo — jak wesele we wsi, a zima nadchodzi, to ona wraca, szelma! Źle tylko dzisiaj trafiła. Pijani wszyscy po sądzie, a takie to pyszne, że i nie przystępuj! Także ją biją a biją!
Kalenik wstał. Spojrzeli wszyscy na niego, i ustąpili z drogi. On nie szedł, lecz sadził jak łoś przez błoto, przez ogrodzenie, na krzyk okropny, który głuszył i surmy i weselne wycia. Hanny nie zobaczył. Zwalili się na nią wszyscy, bijąc, kopiąc, obrzucając błotem. I słychać było:
— Do siebie ty przyszła — na ojcowskie: na, sobie — na, tobie! Twoja ziemia — na, jedz ją, jedz! Twoja chata: smakujże jej — używaj!
Kalenik kół z płotu jednym zamachem wyrwał i, zanim go postrzegli, z sił całych w gromadę go puścił.
Raz był wściekły. Zwinął się pod nim Kiryk, tknięty w głowę, zapiszczał Sak, upadła Tatiana.
A on już drugi porwał, i Sacharka po nogach poczęstował, a potem do Sydora dopadł, i za gardło go chwycił, pod nogi swoje rzucił, jak robaka wdeptał go w błoto.
Rozstąpili się wszyscy, i tedy pokazała się w błocie kupka szmat i ciała — nieruchoma: była to Hanna.
Ale Kalenik jej nie widział swemi krwią nabiegłemi oczyma. Wpadł do sieni, siekierę chwycił, począł rozbijać, czego dotknął. Zrobił się rumor okropny. Wyleciały z brzękiem wszystkie okna, waliły się sprzęty, lampka spadła na ziemię, i zagorzała szeroko nafta, w drzazgi poszła dzieża karmicielka.
Oprzytomnieli Hubenie, i ruszyli gromadą na szaleńca. Rozpoczęła się bójka na pięści, w ciasnej izbie, w ciemności.
Kalenik żadnego dźwięku nie dobył z gardła; zgraja ta nie mogła mu podołać, padali jak snopy, a on ich deptał, dławił, kąsał.
Wtem stanął raptownie, jakby paraliżem tknięty, zachrapał, ocknął się — na podwórze wyskoczył.
Kupka szmat i ciała leżała zawsze na temsamem miejscu. Trącił ją nogą — nie ruszyła się; dotknął — była zimna. Wtedy się wyprostował; wokoło krwawemi oczami popatrzył — po siedzibie, po chacie, po gumnie, — i nagle zawył, zaskowyczał raz i drugi.
— Aauu — aauu!
Łyska, łaszący się mu do nóg, odskoczył, i zajadle zaszczekał.
A parobek dłońmi się za gardło chwycił, i zaskowytał raz jeszcze.
Po całej wsi odpowiedziały mu kundysy. Teraz szaleniec dał sus dzikiego zwierza, przesadził płot, i na polu się znalazł. Z oddali raz jeszcze rozdrażnił psy wioskowe skowyt niby wilczy, potem wszystko ucichło.
W bród przez rzeczkę, przez piaski Kniaziów, w chaszcze, w trzęsawiska, w łozy darło się coś — niby człowiek, niby zwierzę — i szło, szło bez celu, bez czucia, wyjąc czasem — nocy tej czarnej, strasznej złowrogą pobudkę!

Listopad.

Jednego dnia pochowano Łucysię i Hannę, obie jak do ślubu strojne, i obie „bez pory“ — jak mówiono.
Pokończyły się też wesela, wybrano rekrutów, baby do przędzenia się wzięły.
Czarno było od nieba do ziemi, aż wreszcie począł śnieg padać, i nagość tę wstrętną pokrywał całunem.
O Kaleniku wieść zginęła. Jeden tylko Iwan Żurawel przysięgał, że go widział, gdy po łozę jeździł.
Sierścią wilczą był porosły, i na czterech nogach biegł, a oczy mu świeciły zielono: ujrzawszy parobka, zawył i uciekł.
Huce szukali go wszędy, i ze dworu czyniono obławę — bezskutecznie.
Przepadł też bezpowrotnie jego termin apełacyi: więc Huc sam od siebie prośbę posłał, nie dając sprawy za wygraną.
Pewnej nocy do chaty Czyruków przyszedł sąd — ów sąd, o którym Makuszanka mówiła.
Ze snu przecknął się znachor. Tychon go wołał jakimś zalękłym, tajemniczym szeptem.
— Bat’ku, ho, bat’ku!
— A co tam?
— Łucysia do mnie przyszła!
Stary siadł na pościeli.
— Co ty gadasz?
— Boh me — prawda. Nie widzieli wy?
— Co tobie się roi! Rozbudź się.
— Jaż nie śpię. Toż ja ją trzymał i pieścił.
Parobek mówił zupełnie trzeźwo, tylko trochę żywiej niż zwykle. Podniecony był widocznie.
— Będzie godzina, jak przyszła. Zastukała do okna, i zawołała. Otworzył ja jej, taj mówię: Zkąd ty, toć ciebie schowali? Nie, — mówi — dla drugich schowali, a nie dla ciebie. Dla ciebie mnie pięknie ubrali, jak twój bat’ko chciał: nikomu nie będę, tylko tobie. To i przyszłam!
Wpuścił ją do siebie, ogrzał, bo zziębła była, i tak godzinę ze mną zabawiła. Nie chciałem całkiem puszczać, ale to do matki chciała się dowiedzieć, i wrócić obiecała.
Znachor przerażony słuchał. Zapalił światło, i do syna podszedł. Nie spał, i dziwnie świeciły mu oczy, zresztą żadnej choroby znaku nie było.
— Boli ciebie co?
— Nie. Rozbudził się tylko całkiem, i jakoś bardzo serce bije! Dziw, że wy nie słyszeli, jak my z sobą gadali. Dobra ona teraz dla mnie, i lubi, lubi!
Stary nic nie odpowiedział, dał mu tylko czegoś się napić, i spać przykazał.
Sam już się do rana nie położył, nasłuchując oddechu syna.
Dzień przyszedł, i minął jak inne. Tychon robotę swą robił, rozmawiał, śmiał się nawet, jadł, co mu dano, o śnie nie wspominał.
Pod wieczór dopiero raz wraz w okno wyglądał, jakby czegoś czekał niecierpliwie.
Legli spać — znachor czuwał. Około północy ze zgrozą posłyszał szeptem prowadzoną rozmowę — monolog raczej, bo tej drugiej osoby, której Tychon odpowiadał, ni słychać, ni widać nie było.
— Nie bój się, bat’ko cię nie przepędzi! Śpi on. Nie mówić mu o tobie? Dobrze! Słowa nie powiem. Ale ty w nocy przyjdziesz! Chłodnaś — ogrzej się. Kosy twoje deszcz przejął. Przytul się do mnie!
Cisza potem zapanowała, a stary znachor jął zaklęcia mówić w myśli:
— Miesiąc na niebie, dąb w lesie, kamień w wodzie. Jak ci trzej bracia zbiorą się razem do jadła, napoju — wtedy niech umarli chodzą do żywych.
Godzinę, dwie to trwało, a potem znowu szept Tychona się rozległ:
— Kiedy tobie pora się wracać, to wracaj, zozulo. Pocieszyła ty mnie, polubiła. Na nockę ja się teraz raduję jak na gody — twego przybycia wyglądam!
Znachor w stronę tę cisnął nożem, ale ostrze przebiło próżnię, i zadzwoniło o ścianę.
— Co to? — Tychon krzyknął.
Czyruk zapalił lampkę.
Syn leżał na wznak na pościeli, potem zimnym oblany, i dyszący, jak po wielkiej męce. Oczy miał bezmiernie rozwarte, i w jeden punkt utkwione.
— Co tobie, synku?
— Nic. Zmęczył się!
— Znowu ty coś widział?
— Ale! Przychodziła ona, i co noc już obiecała chodzić!
Z trudnością odpowiadał.
Świecy nie gasząc, przesiedział nad nim ojciec do ranka.
Znowu dzień minął. Tychon pracował, ale niechętnie, zadumany i blady. Jadła nie tknął, i gorączkowo świeciły mu oczy.
Gdy noc przyszła, Czyrak światła nie gasił, w okna pozabijał noże, sznurek jakiś na progu położył — i czuwał.
Tychon zasnął, i spał godzin kilka. Zdawało się staremu, że złe moce zwojował, gdy około północy parobek na pościeli siadł, gdzieś daleko wzrok wytężając i słuch.
Potem się zerwał na równe nogi.
— Czego wy siedzicie, taj światło palicie? Idźcie spać, idźcie! — wołał, do lampki rękę wyciągając.
— Kładź się! — krzyknął ojciec.
— Odczepcie się odemnie! Co mi na złość czynicie? Ona-że za oknem stoi, i woła, żeby noc zrobić w chacie. Przyszła już, a wy ją za drzwiami trzymacie! Jej teraz godzina i moja! Zostawcie nas!
Lampkę ze stołu porwał, i zgasił. Czyrak za ręce go wziął, i ku posłaniu popchnął. Ale młody wściekłą miał teraz siłę, i aż drżał cały.
— Zostawcie nas, a nie, to ja pójdę do niej, gdzie zechce! Jej to godzina.
Cicho — już idzie!
Znachor upadł na ziemię zgnębiony, i znowu izbę napełniły szmery miłosnej rozmowy — zgrozy pełne dla słuchającego.
I znowu dzień przyszedł. Tychon w oczach niknął i czerniał, do jadła miał wstręt. Ciągle tylko nocy wyglądał, chwilami trzęsąc się jak w febrze, nie słysząc, co do niego mówiono, zmorą opętany.
Czyruk dawał mu zioła różne, okurzał, szeptał; ale noc następna do tamtych była podobna, gorsza, bo po niej zostało większe wyczerpanie i osłupienie na parobku. Wstręt miał znachor ludziom się przyznać i rady prosić — on, najmądrzejszy; bał się też światłem i czuwaniem chorego gorzej rozdraźniać. Wziął tedy maku czarnego i ostry kołek, i poszedł tajemniczo na Kniazie.
Wynalazł pod śniegiem Łucysiną mogiłę.
Znać ją było po fartuchu wyszywanym, który matka zawiesiła, po paciorkach opasujących ramię krzyżyka, po śladach Makuszanki świeżych.
Znachor wokoło makiem ją osypał, i w środek kopczyka wbił swój drąg ostry. Oparł się o trumnę, więc go siekierą wbił głębiej, na wskroś ciała, aż się cały w ziemi schował. Potem ślady swego czynu zatarł i odszedł. Ale w nocy ta zamordowana, po śmierci do ziemi przygwożdżona, znowu przyszła do Tychona. Wypijała mu krew z twarzy, zabierała moc całą, dławiła go w pieszczotach. Nie miały nad nią już władzy żadne czary. I ujrzał znachor, że to zguba po niego przyszła, i upokorzył się okropnie, byle to jedno kochanie swoje ratować.
Poszedł do Makuszanki.
Zastał staruchę siedzącą bezczynnie u komina, nad przęśnicą lnu pełną.
Może myślała — po co prząść!.. Ujrzawszy go, nie pozdrowiła, ani wstała, ani nawet nie okazała żadnego uczucia.
Sięgnęła tylko po wrzeciono, i przędła.
— Czemu to wy za Łucysią waszą „stołu nie odprawicie“ (nabożeństwo żałobne)? — spytał ponuro.
— W czystości kto pomarł, „stołu“ nie potrzebuje — odparła bezdźwięcznie.
— A widać, że potrzebuje, kiedy w mogile spokoju nie ma, i do ludzi chodzi.
— Żeby mszy chciała, to do mnie-by przyszła. Kiedy chodzi, to wie, do kogo, i poco! — rzekła baba, dziko nań spoglądając.
— Wy jej chodzić zabrońcie. Matki posłucha. Dziesiąta noc jak mego Tychona męczy!
Makuszanki twarz kurczyła się strasznie.
— Chcieli wy jej za synową przecie! Otruli, żeby niczyją nie była! Teraz czego chcecie? waszej woli „ten“ posłuchał. Macie synową! Na własny byt odemnie poszła! A wy czego tutaj? Może i mnie chcecie! Oj, przyjdę i ja do was kiedyś — przyjdę!
A teraz idźcie!
Wstała, taka strasznie groźna, że znachor uszedł zprzed jej oczu, z tej chaty osieroconej.
Pomimo tajemnicy wieść o chorobie Tychona niejasna przedarła się do wsi.
Ludzie zachodzili do nich, i ciekawie się przyglądali, baby bajały straszne dziwa.
Czarodziej sponurzał do reszty. Cały dzień na ławie siedział, bijąc się z myślami. Ludzi przychodzących po poradę zbywał burkliwie, do gospodarstwa nie wychodził, przestał jeść, warzyć, bo nikt nie jadł.
Odwiedził go raz Sydor Hubenia, prosząc o pożyczenie kilku rubli.
— Ja powiem, co waszemu chłopcu jest — szepnął konfidencyonalnie.
— Powiedz! — gorączkowo Czyruk spytał, pieniądze wyjmując.
— Uczyna to jest Huców. Zrobiła Prytulanka za ów chomont — pamiętacie!
Słyszał onegdaj Kiryk, jak Karpina mówił; „Pomrze Tychon — za mój półszorek“, a Prytulanka dodała: „Ale, synku, na niego padło, taj zostanie tak!“
Znachor nic nie odrzekł.
Znowu siedział bezradny, i na syna patrzył, który wychudły, czarny, do widma raczej niż do żywego człowieka podobny, w okno spozierał na mroźny i jaskrawy dzień.
Przyszła straszna północ, a z nią zmora.
— Zozulo, serdeńko, — dyszał Tychon — całujesz ty jak ogień, tulisz jak wąż! Ja-by tak chciał umrzeć z tobą, nie rozstawać się, nie czekać. Łucysiu złota!
Wtem światło błysło, i stary z nożem wzniesionym do posłania syna poskoczył. I zaczął się bój człowieka z widmem. Nóż błyskał, rył posłanie, powietrze, ścianę, rozdawał w tę próżnię razy wściekłe, ślepe, podczas gdy ręka lewa chwytała powietrze, dławiła je, ciskała pod nogi, a z ust wykrzywionych szła piana.
Tychon, światłem jakby sparaliżowany, zajęczał nagle, i wpół ciała się podnosząc, ojca za gardło chwycił.
— Krew, krew, krew! — krzyknął i upadł na podłogę bez czucia.
A znachor to niewidzialne zabijał, coraz dalej ku drzwiom pędząc.
Przy mdłem świetle lampki ten bój z nicością, w ciszy, w milczeniu, trwał zda się wieki, aż u progu stary broń swoję po rękojeść wbił w drzewo i załamał, a sam tamże legł w poprzek drzwi na ziemi, z rękojeścią w dłoni, pilnując spokoju syna, wygnawszy to widmo mściwe.
Ale rychło go z ziemi poderwał strach. Jak padł, tak leżał parobek. Wziął go ojciec na ręce. Ni to żywy był, ni to martwy. Tak się giął jak łoza, a gorący, że aż ręce parzył.
Położył go stary na posłaniu, jął wodą oblewać, do ust wódkę lać. Przecknął się, ale tylko ręce do głowy podniósł:
— Boli, boli, piecze! — zastękał i umilkł, krzywiąc się i dysząc.
Do rana gorączka go objęła zupełnie.
Bredził, rzucał się, to zamierał, a wciąż mu zasłyszany wyraz Hubeni tkwił w mózgu.
— To za chomont. Huc mnie zaklął!
— Ratuj, bat’ku! Boli, boli!
Nie było już zmory, ale zato wpełzła śmierć do boju z Czyrukiem.
Siedm dni i siedm nocy bił się z nią stary.
Leki, zioła, zaklęcia, wszystkie swe moce zużył, wszystkich znachorów i baby sprowadził, każdego się radził, całą naukę wypróbował, a Tychon zamierał, zżarty chorobą — i wreszcie pewnego dnia zobaczył znachor, że go nie uratuje.
Wtedy dopiero myśl mu przyszła jasna.
Chce śmierć łupu, to on jej inny da, on jej wykupi Tychona!
Wśród nocy to doń przystąpiło, ten układ, ta zamiana, a gdy ranek błysnął, już był zdecydowany.
Wyszedł na podwórze, i jak codzień, bydła dopatrzył. Koniom obrok zasypał, wołom najlepszego siana za drabinę wrzucił, a potem u studni je napoił.
Spełniwszy robotę w komorze, ze ściany kosę zdjął, koniec jej ostry w ręku odłamał, i jeszcze na brusie odtoczył.
Do chaty nie wracając, ruszył za wrota drogą ku Kniaziom.
Mróz był tęgi, i śnieg spadł świeżo, a słońce ledwie wschodziło.
Na wzgórzu znachor raz się obejrzał.
Dymy szły z chat oprócz jednej. Tam Czyruk ostatnie spojrzenie rzucił, i coś zamruczał, ręką kiwając.
Potem, gdy już przed grobową kaplicą stał, znowu ten ruch powtórzył, i wyraźniej rzekł:
— Nu, chodź, bierz mnie. Nie jemu zaglądaj w oczy, ino mnie. Na masz!
Położył się w śniegu, brodę o próg kaplicy oparł, i gardło wyprężył.
Wtedy ukrytą w rękawie kosę silnie w palce ujął, oczy przymknął, i ciął sobie straszliwie po krtani, i ostatnim odruchem żelazo daleko od siebie cisnął.
Bluzgnęła krew strugą, strumieniem, a podczas gdy tak biegła, ciało się wyprężało, oczy poczęły się otwierać coraz większe, większe, aż prawie wyszły z orbit, i wlepione w drzwi trupiarni zastygły. Krew zastygła też szeroką kałużą, i całe ciało przybrało kształt rozkrzyżowanego drewna, a usta się wykrzywiły szyderczo.
I tak leżał wobec wschodzącego dnia.
Po paru godzinach odwiedziło go kilka wron zgłodniałych. Siadły wysoko jeszcze na wierzchach sosen, i przekrzywiając łby, krakały.
A potem od wsi pies jeden zawył, potem drugi i trzeci. Wybiegały na drogę, węszyły, i lamentowały żałośnie.
A właśnie tego ranka Sylukowa wybierała się po drzewo do lasu.
Biadając na swą dolę wdowią, założyła klacz do sani, okutała się, i powierzywszy dzieci Hucom pod opiekę, pojechała.
Za nią kilka psów pobiegło nasrożonych. Naprzeciw Kniaziów stanęły, podkurczyły ogony, śnieg łapami odrzucając, i lękiem zdjęte.
Nadjechało więcej sań.
— Widzicie, co psy dokazują! — zawołała baba.
— Ale! Cości czernieje przy kaplicy: może wilka ktoś postrzelił3 i tutaj doszedł.
— A pójdźmy, zobaczmy!
Sylukowa klacz zacięła.
— Ja się boję! — krzyknęła i uciekła.
Jechała sporym truchtem aż do straży.
Tam kupiony we dworze kwit oddała i prosiła, prawie płacząc, by jej wydano gotowych gałęzi, bo sama nie urąbie.
— To jedź aż na Czerteże, przy borsuczych jamach, tam „wależ“ znajdziecie. Nikomu tam nie dajemy, ale co mam z tobą robić?
Z tem ją strażnik odprawił.
Babie strasznie było tak daleko jechać, ale nadrabiała rezonem.
Las znała, bo za grzybami go schodziła z końca w koniec.
Ruszyła więc zrazu ubitym szlakiem, potem zasypanemi śniegiem dróżkami, którędy tej zimy nikt jeszcze nie jechał.
Zdaleka zabielały piaskiem borsucze jamy; uradowała się, że tak dobrze trafiła.
Przy stosie zwalonych gałęzi postawiła klacz, i poczęła drzewo na sanie ściągać.
W tem gdzieś za nią sucha gałąź zatrzeszczała. Kobieta krzyknęła strasznie, obejrzała się, i wrzasnęła raz drugi.
O kilka kroków od niej pod sosną coś wielkiego stało, człowiek wysoki, chudy, czarny, łachmanami okryty.
— O Jezu! — jękła Sylukowa, czując, że zamiera z lęku.
I człowiek się widocznie przestraszył, ale nie uciekał. Z kudłów i zarostu tylko mu oczy widać było o mgławem, tępem spojrzeniu.
— Kalenik-wilk — pomyślała, i przeżegnała się.
Jednakże kłamał Iwan Żurawel. Ni sierścią nie był porosły, ni na czworakach chodził. Jak wszyscy ludzie stał, trochę tylko naprzód podany, i nie jak zwierz patrzył.
Począł tedy kobietę lęk odstępować, a budziła się ciekawość.
— Kalenik! — krzyknęła. Kiedy ty nie wilk i nie umarły, to „pochwalony“ powiedz!
— Pochwalony! — ozwał się głos głuchym szeptem.
— O, Jezu! Jak ty mnie przestraszył! Zkąd ty idziesz? Gdzieś był te wszystkie czasy? Chodź bliżej! Naści chleba!
Zbliżył się, i podany chleb zaczął jeść chciwie.
Patrzyła na niego, już zupełnie uspokojona. Lubiła go, i za swego przywykła uważać, uciecha ją ogarniała z tego spotkania, z tego, że tak jadł zdrowo jak człowiek, nie jak zwierz.
— Siądź na saniach! — rzekła, a gdy usłuchał, śmiejąca się już siadła obok niego.
— Pokrzep się, a potem pomóż gałęzi zebrać, a potem ze mną wróć do sioła!
Skinął głową, nie przestając jeść.
— Taj zostań już u mnie!
— Dobrze! — rzekł apatycznie.
— Po Narodzeniu się pobierzemy.
— Jak sobie chcesz! Mnie jednakowo!
— A już więcej nie pójdziesz — het?
— Nie. Zmęczył się, i ustał.
— Zdążasz co robić?
— Czemu? Trzeba robić.
Zjadł chleb, i kruszyny skrzętnie pozbierał. Potem wstał, klacz obejrzał, i gałęzie począł zwlekać, powoli, automatycznie.
Nie odezwał się więcej do kobiety, jakby jej gadania nie słyszał, jakby go nie dotykały dzieje wsi przez ten miesiąc przeżyte, jakby odstał od niej zupełnie.
Nie odpowiadał też, gdy go pytała o jego życie przez ten czas, a może i sam nie pamiętał, gdzie był.
Ładował furę tak spokojnie, jakby po to do boru przyszedł, a sam miał w twarzy bezbarwny, tępy spokój i apatyę.
Skończył robotę, siekierę za pas zatknął, klacz założył, i cugle trzymając, poprowadził furę pieszo, podczas gdy kobieta, na wierzchu jej przyczepiona, śmiała się i gadała.
Wyjechali z lasu o zmierzchu.
Kalenik nawet ku wsi nie spojrzał, na śnieg mając oczy utkwione, na ślad sani.
— Dywy — krzyknęła Sylukowa — widzisz? na Kniaziach ogień się pali!
— Czart pali! — mruknął.
— Oj, boję się. Co to takiego!
Coraz bliżej byli, i coraz wyraźniej płomień przez sosny błyskał.
Kobieta zaczęła głośno się modlić i pluć na wsze strony. Dzwoniły jej zęby.
Naprzeciw cmentarza kilkoro ludzi stało.
— Oj, Boże mój! Co tu się robi? — krzyknęła.
— A to Czyruka wartujemy! — obojętny głos odparł.
— Cóż jemu? Pomarł Tychon?
— Tychon pozdrowiał, mówią! Żyw będzie! To stary szelma się zarznął, i leży. Na sąd czekają. My warta!
— Och, Bożeż mój. Boże! Na śmierć się zarznął?
— A jakże! Psia dusza jego — takiej chryi narobił; na ten mróz przy trupie całą noc wartuj! Nawet zasnąć straszno!
— Uciekajmy, Kalenik! — szepnęła baba. — Czuł ty? Szczęście, że ja ciebie znalazła! Za nicby w chacie sama nie nocowała.
— Czego? — obojętnie parobek odparł — umarły rad, że leży i odpoczywa. Ziemia jego, chata jego, wszystko jego. Durnyby był na świat wracać!
— Bywa, że wraca! — tajemniczo szepnęła baba.
Kalenik nic nie odparł, a Sylukowa się bała po nocy o takich rzeczach mówić.
Od wsi w nozdrza parobka zaleciał zapach chleba i dymu, ale noc taka była ciemna, że on chat, a ludzie jego nie widzieli. Wracał tedy, już uspokojony, ostygły, już hartowny na żywot cały — zmarły dla wszystkich dum, pragnień, walk. W jarzmo kładł kark zgięty, aby go już więcej nigdy nie wyjąć, nigdy nie wyprostować.

Grudzień.

Stanęła zima twarda, krzepka, potężna. Zagwoździła rzeki, pola, zamurowała ludzi po dusznych chatach, pokurczyła bydło, zabierała też dzieci, co jej oprzeć się nie miały mocy.
Drobiazg ten najzuchwalej jednak jej urągał.
Błoto po rowach zamarzło gładko, a z chat pędzano dziatwę o byle co.
Bose, w koszulinach tylko, chrypiące, rączki chowając w rękawy, wybiegały na ten lód, i wyślizgiwały go na lustro.
Bardzo zziębnięte podnosiły to jednę, to drugą nogę, kuląc się, jak gęsi i psy, zabaw tych spektatorowie i towarzysze.
Więc często taki bohater wieczorem kładł się w gorączce, a w tydzień potem wyjeżdżał na Kniazie — panować.
Składano to na złe czyjeś oczy, i przeklinano sprawcę, pijąc na pogrzebie.
Ruszyli chłopi po siano na Perechreście, wzięły się baby do przędzenia.
Co wieczór widać je było przemykające z prząśnicami, do jakiej chaty dużej i światłej — na „poprady“ i gawędę.
Dziewczęta lubiły chodzić do Huców, gdzie Karpina z nich żartował, i śmieszne zagadki i śpiewy wymyślał. Zachodzili też tam różni ludzie do Korniła, i zostawali przy kompanii.
Kobiety starsze wolały bywać u Sylukowej, bo chata była bardzo ciepła, a baba ciekawa, gadatliwa i wesoła.
Nie skąpa też. Nie żałowała ciepłego kwasu z dzieży, ani kwaśnej kaliny, której pęki zdobiły pułap.
Czasem, jak się rozochociła, nawet żuru misę postawiła dla wszystkich, niby na jakie święto, czy gościnę. Bajano tu kronikę całej wsi: gdzie kto umarł i z czego, gdzie kto się urodził i jak, kto żonę bije i za co, kto co ukradł, kto strachy widział, kto ile płótna mieć będzie, kto się dzieli, kto pijany był, kto o weselu zamyśla, kto już chleb kupuje.
Długie wieczory zapełnił Czyruk swą śmiercią, potem Kalenik swym powrotem. Przesuwali się też wszyscy po kolei: Łucysia pracowita, Hanna rozpustna, Hubenie kłótliwi, pijak Chryn, Tychon wyleczony zupełnie, Kiryk, co się na „nastawnika“ kierował, Huce „Laszki“ dworskie.
Sylukowa nienasycona była wieści, a baby ze sto razy powtarzały jedno.
Z największą jednak lubością opowiadały, jak je mężowie biją.
— Jak cobądź „naprzeciw“ powiem, to i łupi. Tak nagrzeje, że aż ha!
— Mój to i nie czeka, aż co powiem! ot, lekką garść ma! Zaraz za łeb, taj o piec!
Wtedy Sylukowa smutniała upokorzona.
— Nie zaczepił mnie mój jeszcze ni razu. Nieboszczyk to bił co wieczora — ten, nie.
— I, i, i! Wiadomo, z początku, taj bez ślubu. Jeszcze mocy swej nie czuje! Pocieszały ją baby.
— Tak i ja myślę! — śmiała się głośno. Siedziała zwykle przy piecu, mając pod ręką kołyskę z najmłodszą dziewczynką; dwaj starsi chłopcy tarzali się u jej nóg, na toku.
— Niema jego doma? — spytała któraś baba.
— Po siano pojechał. Prędko wróci!
— Oj, gospodarz on, gospodarz! W siole lepszego niema. Starający, trzeźwy, dla bydła jak ojciec. Zmarnieją Hubenie bez niego. A łagodny, a cichy. Dziecka nie skrzywdzi, prosięcia nie uderzy, a słucha mnie jak matki.
— Wilkowaty tylko się stał. Nikomu, spotkawszy, „pochwalony“ nie rzeknie, i nie zagada.
— Ale, prawda! Biegała ja do kabalarki, pytać się, czy odejdzie. Powiedziała, że latem od ciepła całkiem pozdrowieje.
— I pewnie! Zrobił to jemu ktoś, do pory. Odejdzie!
— To w Łucysinych koszulach, co mu szyła, uczyna była. Jaż je zebrała, i po drogach rozrzuciła, żeby kto podjął, taj na niego przeszło! Ni jednej nie zostało! Naszyła ja jemu nowych, długich i cienkich.
— A, a! — pokiwały głową baby nad takiem zmarnowaniem płótna.
— A chudyż był, chudy! Odpasłam go trochę, a wieprza wykarmiłam na wesele. Będęż ja go potem samą słoniną karmiła, żeby najgładszy ze wszystkich się stał.
Baby poczuły, jak im ślina przybywa od myśli o tej słoninie.
Wyciągały długie nici, i wzdychały z zawiści.
Wtem dzieci uczyniły wrzawę, bijąc się trzaskami po głowach, a niemowlę zapiszczało w kołysce. Nie przestając prząść, Sylukowa jedną nogą kopnęła chłopców, drugą rozbujała kołyskę, i zaśpiewała zcicha:

Oj, w siole nowem, oj, w siole

Hulali kozaki, hulali.
Oj luli, luli!
Jeden Stepan śmiały,
Dragi Hnat wesoły.
Oj luli, luli.
Trzeci Wasyl miły,
Miły, taj „śpiewliwy“.

Oj luli, luli!
Dziecko płakało wciąż, więc do piersi je wzięła i, karmiąc, śpiewała dalej;
Siedzi sam na stole,

Skrzypki sobie stroi.

Oj luli, luli!

A baby tymczasem, głowami się stykając, szeptały:
— Umarły Kalenik był, i dusza Czyruka w niego wskoczyła, taj ożył. Przez to on taki nieszczęśliwy teraz! Bez „uczyny“ nikt płótna nie marnuje, ni słoniny.
Tyle dobra! Tyle dobra! Oj, oj! — Przeżegnały się śpiesznie kilka razy, i znowu przędły, wzdychając.
— Mój wieprz niedobrze się pasie! — któraś zaczęła. Przebiera, nudzi, ryje.
— Musi niezdrowy we wnętrzu!
— Od Chryna kupili, a u niego ręka złota!
Posypały się opowieści o wieprzach z równą lubością, jak o mężowskiem biciu.
A wrzeciona warczały i nici biegły, biegły.
Wtem zaskrzypiały wrota, i przed okienkiem przesunęła się fura siana.
Najstarszy chłopczyk oczy wzniósł, i wyseplenił:
— Matczyna przyjechał!
— Moje dzieciątko! Jaki ty rozumny! — zaśmiała się baba, porywając z miejsca.
Wyskoczyła na podwórze witać, a potem wróciła, krzątając się około wieczerzy.
Zapachniała babom kapusta z olejem, kartofle z makiem, — aż spluwały z łakomstwa.
Wreszcie Kalenik wszedł, oczu nie podniósł, nikogo nie pozdrowił, siekierę odłożył, czapkę zdjął, i na ławie usiadł.
Baby ucichły raptem.
— Sokoliku! Wieczerza twoja stygnie! — pieszczotliwie ozwała się wdowa.
Nic nie mówiąc, jeść począł.
Ośmieliły się baby, i najpierw szmery, potem swobodna gawęda napełniła izbę.
Chłop jadł, i milczał na wszystko.
Gdy skończył, rozebrał się ze świt i kożuchów, i naprzeciw pieca na ławie usiadł, fajkę kopcąc.
Sylukowa rozplotła i zdjęła mu przemokłe postoły — nie zdawał się spostrzegać.
Piec zionął na niego żary i blaski, mróz w nim tajał, i pozostawiał osłabienie i senność.
Oczy się przymykały, opadała głowa, ale on nie spał.
U nóg jej bawiły się dzieci, te dzieci, które, dorósłszy, znowu go wypędzą starego na dziady ze swojej chaty i pola.
On już takie pohodował jedne!
Nie o nich myślał.
Baby mówiły:
— Chłodno u Makuszanki w chacie i pusto. Nie ma już mocy robić. Łucysine bodnie sprzedaje na chleb, a i Krasię już żydy targują. Musi ona już postu nie przeżyje!
Dzieci ze swawoli szybki jej potłukły, i tak stoją słomą zatkane.
Czy myślał ten milczący o tych czeremchach przy chatynie, o tej złotej kosie, o dumkach, które latem roił?
Płomień o jego schyloną twarz uderzał, ale i on życia nie dopatrzył, ani pamięci.
— Tatiana dziecka się spodziewa. Ryhar Szczerba wczoraj im byka podarował! — mówiły baby.
I to nie poruszyło chłopa. Odłożył zgasłą fajkę, odrzucił spracowane ręce, i mgławe źrenice w ogień wlepił.
Sylukowa ozwała się do niego:
— Idź spać na piec. Zmęczyłeś się!
Ani drgnął. Głowa opadała coraz niżej na piersi, a światło skupiło się na tych jego dłoniach, bezczynnie napółrozwartych.
Czerniała skóra twarda jak podeszwa, widniały guzy, mozoły, szramy.
I oto te jedne dłonie żyły w nim i myślały. Czasem drżenie po nich szło, czasem kurczyły się palce, jakby narzędzie jakie obejmowały, — posuwały się tu i tam. Płomienie biegały po nich, więc wyglądały jak krwawe.
I miały te ręce mowę i wyraz — mówiły, za usta, za pierś:
— Spracowane my, starte my — ale zdrowe!
Poszła precz dusza, poszło pomyślenie — my zostały. Dusza z gorącości wykipiała, myślenie, jak robak, orzech zżarłszy, samo wyschło, a my się ostały biednemu na posiłek, smutnemu na pociechę, sierocie za brata!
Myż tego chłopa karmiciele i jedyne dobre towarzysze, myż jego dumka i marzenie! Na żywot cały my jemu wystarczymy. Nie szkoduje on nas i nie lubi, robotą obciąża, i dlatego tylko żyje.
Przez nas jemu ta chata czarna — dobra, ta dola podła — nie boli, to życie ciasne — ciche i spokojne.
Myż jemu za swobodę, za sprawiedliwość, za naukę, za kochanie, za wszystko, co jest na świecie daleko!
Nauczyły my jego wszelkiego zapomnienia, nauczyły my jego — jego drogi.
Mozoły nasze, guzy, szramy — to jego myślenie jest jedyne, i będzie już, będzie aż do końca.
Płomień przygasał, i w mroku siedzącego zostawiał.
Po chwili zdał się tylko plamą szarą, a potem ta plama przybrała kształty jakiegoś narzędzia rolniczego, od którego siłę pociągową odjęto, i pozostawiono je w spokoju do świtu.
Spał, twardy, ciężki, wytrzymały, jak maszyna, i jak ona bezmyślny i cierpliwy.
Mroki zajęły izbę i chatę. Długa, czarna noc grudniowa nad Hrywdą — owa noc, co zda się kresu nie ma, ni gwiazd, ni życia, i w której wiele bożych stworzeń zamiera, ciemnią i mrozem pobitych!


KONIEC.
SPIS RZECZY.


Str.
 1
 35
 78
 113
Maj 
 139
 179
 213
 235
 267
 348
 364





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.