<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Hrywda
Wydawca Księgarnia M. Arcta
Data wyd. 1892
Druk Józef Filipowicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Styczeń.

Nie było jeszcze dnia, ale już noc dobiegała końca — noc styczniowa, mroźna, dzika, tak ponura, że patrząc na niebo i ziemię, zdawało się to niemożliwem, że przecie kiedyś będzie wiosna.
Nigdzie ruchu, nigdzie drżenia, nigdzie życia. Wieś zdawała się zamarzłą i skostniałą na śmierć. Przez zamurowane mrozem okienka nie świecił nigdzie płomień ognia, psy nawet nie odzywały się, ani bydło nie ruszało w chlewach. W tej ciszy i martwocie skrzyp pierwszych drzwi rozległ się donośnie.
Jęczały-bo okropnie te drzwi na drewnianych zawiasach i z drewnianym skoblem, tak nizkie, a z tak wysokim progiem, że wychodzący wypełzł zza nich, jak z nory, wpół zgięty — na podwórze.
Chata była, jak wszystkie: stara, bez komina, boczną ścianą zwrócona ku ulicy; frontem do podwórza.
Od ulicy miała płot i ogródek, gdzie sterczała grusza wpółdzika i bezlistna, słomianym powrósłem, kwoli rodzajności, opasana; od frontu miała też ogródek wąziutki, graniczący z sąsiednią zagrodą; w głębi podwórza — stodółkę i chlewy.
Chata była tak do innych podobna, że trzeba było w niej się urodzić, by nie zbłądzić, nie trafić do wrót sąsiada; trzeba było ją własnemi rękami postawić, by ją wśród stu rozpoznać.
Skrzypnęły tedy drzwi — i na podwórze wyszedł chłop. Wysoki był, barczysty, ale oprócz mięśni i skóry nic nie miał na grubych kościach, a na ciele jego od pracy pełno było guzów i wypukłości. Wyszedł, jak wstał z ławy i ze snu: w koszuli grubéj i przedymionej, rozpiętej na piersi, którą zdobił krzyżyk mosiężny — w parcianych spodniach i bosy.
Mróz, który zabijał całą naturę, oślizgiwał się po nim, jak po bryle kruszcu.
Bosy, z obnażoną piersią i odkrytą głową, nie czuł zimna. Odwrócił oczy w stronę, zkąd słońce miało przyjść, i chwilę cucił się ze snu krótkiego, a ciężkiego.
Młody był — złotawy blondyn. Złotawe były włosy nadzwyczaj bujne i długie, rzadko, a może nigdy nie czesane — złotawy, mizerny zarost na policzkach, złotawe oczy, zawsze, z nawyknienia do słońca, — zmrużone.
Twarz była ciemnej barwy, o wydatnych szczękach i policzkowych kościach, z trochę bezmyślnym, trochę dobrotliwym wyrazem. Czoło nizkie — mało miewało myśli, oczy — żadnego blasku, usta rzadkie znały uśmiechy i słowa.
Na skrzyp drzwi, gdzieś z głębi podwórka, zjawił się stróż nocny: pstrokaty, szpetny kundel, i trącił chłopa w rękę, dając wiedzieć, że jeśli drzemał, to bardzo lekko, i że gotów do wszelkich usług.
Chłopa rozbudziło to do reszty. Obejrzał się, i psa machinalnie pogładził.
— Idź, — nagrzej się, Łyska! — mruknął, wpuszczając go do chaty, a sam drzwi zawarł i poszedł na gumno.
Otworzył jeden chlew: klacz gniada, grubopłaska, i źrebak dwulatek powitali go rżeniem, w głębi zabeczały owce. Otworzył drugi chlew: woły podniosły się powoli i, pyski ku niemu zwracając, wyglądały jadła; obok krowa i byczki niedorostki wyciągały szyje i szorstkie języki — wołając jeść.
Obejrzał każdą sztukę i wiśniowego „podręcznego“ po lśniącej szerści pogładził; ale gdy faworyt za nim na podwórze się napierał, pięścią go w brzuch uderzył i odpędził:
— Bodaj cię wilki popróły! — burknął, zamykając wrota.
Od obór poszedł ku stodole. Znowu zajęczały wierzeje. Stodółka prawie pustą była. Cep stał o ścianę oparty, na toku wczorajszy omłót leżał; w kącie pierwotny warsztat do sieczki; gdzieś w głębi — beczki z nasieniem wiosennem i reszta chleba.
Chłop się obejrzał i zamyślił markotnie.
Wtem od chaty głos się podniósł, kaszlący i zgryźliwy.
— Kalenik, a nu, Kalenik!
— Aha! — odparł chłop, wracając na podwórze.
— Chodź do chaty, a żywo!
Poszedł, ale nie żywo, rozglądając się na prawo i lewo.
Już z kominów szły dymy, już błyskały okienka, już skrzypiały żurawie studzienne, i już tam, zkąd słońce przyjść miało, czyniła się jasność.
Zbudziła się wieś — zbudził się dzień.
Kalenik wszedł do chaty — do sieni raczej zajmującej środek budynku.
Sień nie miała podłogi i pułapu, panował w niej zaduch kwaszonej kapusty i buraków, stały żarna, leżały pod ścianą kartofle, wisiały po ścianach pęki suszonych liści pod chleb, — obręcze, szmaty najgorsze; w kącie zrobiono zagrodę dla owiec kotnych.
Kalenik otworzył drzwi nalewo i znalazł się w izbie.
Tam powietrze było jeszcze cięższe, przesiąkłe dymem, kwasem dzieży, tytoniem domorosłym i oddechami kilkorga ludzi. Tu spali wszyscy: gospodarze chatni, Kalenik, i troje dzieci; tu mieściły się też kury, czworo małych prosiąt — i miliony robactwa.
Już wszyscy byli na nogach. Gospodyni, kobieta niestara, krzykliwa i brudna, stała przy piecu i nastawiała garnek z wodą na zacierkę; dzieci rozczochrane i senne wyglądały bezmyślnie śniadania; gospodarz, chłop jeszcze w sile wieku, ale wątły i blady, mył się, to jest nabierał do ust wodę, wylewał ją ztamtąd na ręce, któremi wodził następnie po twarzy — mrucząc przytem pacierze.
Prosiaki wrzaskliwie dopominały się posiłku; kury z pod pieca rozchodziły się po izbie, gdacząc, a robactwo ze wszech szczelin i kątów biegło na ogień — zazierało do statków z resztkami wczorajszej wieczerzy.
— Mróz gwoździ jak na Mikołę! — rzekł Kalenik — siana ani kłapcia. Trzeba w ostrowy dzisiaj jechać. Wyjmijcie diad’ku (stryju) pieniądze! Pośniadam, taj ruszę. Jedzie Syluków Kalistrat, jedzie od Żurawla Iwan: razem szmat drogi zrobimy!
— Po drwa trzeba jechać! — wrzasnęła gospodyni — obiadu wam nie zgotuję.
— Trzeba wziąć w lesie pańskim! — zdecydował stary, ocierając twarz i ręce połą świty i siadając na ławie. — Ty lżejszy, Kalenik, skoczysz wołami do lasu i schwycisz furę gałęzi; ja cięższy, pojadę z pieniędzmi po siano. Ciebie żydy oszmanią (oszukają).
Parobek podczas tej rozmowy ubierał się. Z ławy, gdzie spał, wziął świtę, jedyne swe posłanie, i począł oplątywać nogi szmatami. Potem wsunął na nie lipowe łapcie i misternie zasznurował. Na zakończenie stroju opasał się czerwoną krajką, wsunął za koszulę woreczek z tytoniem, fajkę, i był gotów.
Na dyspozycyą stryja obejrzał się.
— Dacie pieniędzy na drwa? — spytał. — Fura dwa złote.
— Nie dam. Albo ja taki głupi!
— To ja bez pieniędzy nie pojadę. Boh me! (Dalibóg). Trus ja do kradzieży. Raz sprobował — złapali: zaklął się drugi raz nie robić. Boję się, nie chcę!
— Durny ty! Albo to las sieją, orzą, żną! Albo-to pan sadził! Wyrosło darmo.
Ale Kalenik głową potrząsnął.
— Boh me, nie pojadę! — powtórzył uparcie. — Wy diad’ku do tego sprytny, ja nie. Mnie, ani chybi, strażnik złapie.
Stary przyjął to jako pochlebstwo. Oczy i usta przybrały wyraz pogardliwego szyderstwa i tryumfu. Ruda głowa, twarz o wstrętnych rysach miała pozór złośliwej małpy.
— Oj sprytny ja, sprytny! Ale też i nie senny i nie hultaj. Zamłodu tom nigdy nocy nie dospał. Były też u mnie woły gładkie, kobyła jak harbuz pękata, drwa suche, a nasiona zagraniczne. A byle lato, ojoj, u mnie bywało korcy kilka gruszek i jabłek w komorze. Pan przez to nie zginął — czort pana nigdy nie bierze!
Chłopak wyrostek, blady, z zuchwalstwem i wczesną swawolą w oczach, zbliżył się do stołu i słuchał, ukazując w uśmiechu zawistnym rzadkie, ostre zęby. Był to syn gospodarza — „szkolnik” Kiryk.
Dwoje młodszych dzieci: dziewczynka dziesięcioletnia i młodszy nieco chłopiec, wytrzeszczały także oczy na ojca, oczy już dorosłych i złych ludzi.
Baba śmiała się, wylewając śniadanie w misę.
— Oj, były to czasy, były! — mruczała.
— I nigdy was diad’ku nie złapali? — zawistnie spytał Kalenik.
— Nie. Pan mnie do dziś dnia szanuje.
Parobek głową pokręcił.
— Ja truś! — rzekł.
Szkolnik pogardliwie nań spojrzał — i zaśpiewał:

Szedł ja, Hryc
Z wieczernic,
Ciemnej jednej nocy.
Siedzi gęś ponad rowem,
Wytrzeszczyła oczy.

A ja do niej: „Hyla, hyla” —
Jeszcze lepiej siadła.
Żeby nie kij, nie łomaka, (gałąź),
Była-by mnie zjadła.

Z dowcipu Kiryka zaśmieli się wszyscy. Był przecie uczonym rodziny, i chlubą.
Kalenik ramionami ruszył.
— Ty, wrona! — burknął niewyraźnie.
Zacierka dymiła na stole. Zasiedli wszyscy do jadła, spożywając je powoli i zagryzając chlebem, który, białym ręcznikiem przykryty, leżał zawsze na rogu stołu.
Gospodyni założyła ręce i poczęła biadać.
— Dolo moja! Co roboty! Nie przędziona połowa lnu, a wełna cała leży. Gdzie ja rady dam na was pięcioro — obszyć, oprać, nakarmić!
— Ja gadał, że tak będzie, jakeście się uparli Hannę na jesieni wypędzić — rzekł Kalenik.
— Już twoja Hanna! Chłopcom z niej korzyść była, a nie mnie. Łajdaczka i hultajka!
— Taką gębę zimować — grzech — dodał gospodarz.
— Ożenić-by Kalenika — zaproponowała baba.
Chłop się oburzył.
— Zachciało się tobie, wiedźmo, wesele sprawiać. A wieprzak jest? a pszenica na korowaj jest? a pieniądze na wódkę są? Skręciła się!
Kalenik swego zdania nie objawił. Skończył jeść, wstał, na koszulę włożył kożuch, potem dwie świty, podrapał się i fajkę zapalił.
— Czas mnie jechać. Dajcie diad’ku pieniądze na siano.
Stary, stękając, marudząc, poszedł do komory i dość długo nie wracał.
Szkolnik tymczasem ruszył do szkółki, dzieci dojadały resztki śniadania, gospodyni rozczyniała chleb w dzieży, wyrzekając na swą dolę.
Kalenik ogromny kawał chleba włożył sobie do torby, za pas zatknął siekierę i krzątał się po sieni, zbierając sznury, widły i grabie.
Słychać było, że rozmawiał z towarzyszami, którzy wstąpili wywiedzieć się: czy razem ruszą.
Nareszcie stary przyniósł pieniądze.
Zaczęli je liczyć, powoli, mozolnie, rozkładając kupkami na stole. Były tam stare papierki, srebro, wytarta miedź. Mylili się po sto razy w rachunku.
Gdy doszli wreszcie do porozumienia, parobek te krwawe grosze zgarnął do chustki, uwiązał, i zachowując tysiączne ostrożności, schował za wszystkie świty i kożuchy, na piersi. Potem razem wyszli do bydła.
Słońce, jak kuła czerwona, już wypełzło nad ziemię. Wieś roiła się ludźmi. W studni, przy chacie Kalenika, dziewczyna małoletnia, blada i mizerna, poiła dwie pstre krowy. Zsiniałe jej ręce ledwie wyciągały wiadro. Chłopi stanęli, patrząc na to.
— Rozbij-no mi wiadro, rozbij! — krzyknął stary — rozbiję ja tobie głowę, ty Prytulanka!
— Nie rozbiję — odparła pokornie.
— Gładkie Huców krowy, jak myte! — cmokając językiem, rzekł Kalenik.
— Co mają być chude! Albo to jego potem karmione, jak nasze, gospodarskie? Pańska pasza, pańskie siano, pańskie plewy, jak i oni wszyscy, — pańskie sobaki!
Mówił to, gdy z sąsiedniej chaty wyszło czterech ludzi. Wszyscy byli naschwał rośli i zamożnie ubrani. Przodem idący stary był ojcem, tamci trzej, do siebie i do niego podobni, widocznie synowie.
Stary musiał posłyszeć słowa Kalenika, bo się zatrzymał i odparł bez gniewu, spokojnie:
— My pańskie, a wy czyje sobaki, Sydorze?
Potem na Kalenika spojrzał i dodał:
— Wy, słyszę, po siano ruszacie; szkoda, chciałem was do młócki koniczyny zaprosić.
— U nas doma dosyć roboty: możemy i was nająć! — burknął stary niechętnie.
Sąsiad ruszył dalej. Teraz synowie go wyprzedzili i na przełaj, wydeptaną ścieżką, skręcili do dworu; on szedł ulicą wioskową i słychać było, jak wołał donośnie:
— Hej, chłopcy, dziewczęta, kto chce do młockarni! Żywiej, zbierajcie się! Za mną!
Był to Korniło Huc, gumienny dworski. Jego były te tłuste krowy, dorodni synowie, i chata sąsiadująca z zagrodą Kalenika, chata porządna, z kominem i większemi, niż reszta, oknami.
Kalenik ze stryjem zabrali się do roboty. Narządzili sanie, nakarmili bydło.
Teraz na wsi ludzie snuli się tu i tam: do dworu jedni, do lasu drudzy, do karczmy niektórzy. Kobiety, rozczochrane i zadymione przebiegały z chaty do chaty, albo krzyczały do siebie przez ulicę. Mężczyźni małomówni i posępni, nie odzywali się do siebie.
Kalenik założył gniadą do sani, usiadł na nich niedbale, bokiem, przeżegnał się i wyjechał.
Towarzysze stali już pod karczmą — tam i on zajechał. Wódka była przedmiotem, który mu się uśmiechał, ale, jak każdy chłop nie pijak z profesyi, nie lubił pić za swój grosz, a poczęstunku się nie spodziewał, więc nie wstąpił do środka, tylko wołał z podwórza.
Z chatyny mizernej i małej, stojącej naprzeciw karczmy, wyszła w tej chwili dziewczyna z grabiami na ramieniu.
Wysoka była i zgrabna, świteczkę miała nową, chustkę białą na głowie, na nogach całe trzewiki.
Zpod chustki na plecy spadał warkocz złocisto-płowy, nadzwyczaj bujny, uwiązany czerwoną tasiemką.
Kalenik popatrzał na nią i pozdrowił.
— Dzień dobry, Łucysia.
— Dzień dobry! — odparła, spuszczając oczy.
— Do dworu idziesz?
— Ale, do młócarni.
— A co dają?
— Dwudziestkę.
— Mało. Nie warto robić.
— Będzie latem drożej — spokojnie odparła, jak pracownica doświadczona i cierpliwa.
Minęła go — i wtedy zobaczył ten warkocz przepyszny. Spoglądał na to żywe złoto — i przyszło mu na myśl, jak to sprawnie, bijąc kogo, obwinąć sobie te włosy około ręki — i zaśmiał się.
Nie on tego sprobuje, ale może Huców najmłodszy, bo i dziewczyna ta była wierną dworską sługą, córką starej samotnej kobiety, mieszkaiącej na pańskiej „pustce” we wsi. Kobieta cząstkę tę odziedziczyła po mężu, który z wojska nigdy nie wrócił. Nazywano ją nawet, nie mężowskiem, ale ojcowskiem nazwiskiem: Maryanna Makuszanka, i na Łucysię wołano: Makuszanka.
Tymczasem chłopi wyszli z karczmy. Ruszył Kalenik przodem, najpierw ulicą, potem traktem ubitym i sianem usłanym. Całą zimę Hrywda woziła tędy siano — pożerało ono cały letni zarobek.
Sanie biegły, jak im się podobało, zataczając się po drodze; ludzie wsuwali ręce w rękawy i nie kierowali końmi; każdy z nich duszę miał pełną troski i żalu po mozolnie zebranych pieniądzach.
Opodal za wsią spotkali starego chłopa. Czarny był, chudy, kościsty. Popatrzał na nich uważnie. Oni przed spojrzeniem tem spuszczali oczy. Każdy go z uszanowaniem pozdrowił, ale też każdy konia popędzał. Stary słowa nie rzekł, tylko dziwnie się uśmiechnął i wzrokiem ich przeprowadził.
— Kalenik! — rzekł Iwan Żurawel. — Widział ty?
— Nie...
— Przepadniemy w tej drodze. On nas policzył.
— Taj co? Lichego mu nic nie zrobili.
— Zobaczysz. Taki my nie cało wrócimy.
Inni, dalsi, potakiwali. Człowiek czarny wciąż szedł za nimi i wciąż się uśmiechał złowieszczo.
Znał on swoję moc nad wsią, znała go też cała okolica. Był to Czyruk Oksenty. Bano się go o tyle, ile poważano pozornie, bo on „wszystko znał”.
Było w Hrywdzie kilkoro ludzi, którzy „coś znali”.
Był „kostopraw” Łuhwyn Chryn, nastawiający zwichnięte lub połamane kości u bydlęcia i u człowieka; był Dmytro Borysiuk, co zamawiał krew; były baby „szeptuchy” od wiatrów i kołtuna, był zamawiacz gadziny Maxym Czmiel; były czarownice, co odbierały mleko; byli znachorzy od złych oczu i uroków.
Ale wszyscy oni niczem byli w porównaniu z potężnym Czyrukiem. Ten znał wszystkie „dwanaście wiatrów”, ten czarował ogień i wodę, ten leczył każdą słabość, i narzucał choroby, tego słuchały kamienie i wszystkie żywioły.
Sprowadzał on burze i posuchy, wróżył z włosów, odnajdywał sprawców kradzieży, rzucał i „odczyniał uroki”; do niego ludzie szli i jechali o kilkanaście nawet mil — imię jego wymawiano z bojaźnią i czcią.
Widywali go ludzie latem, jak pszczoły czarował — i szły do niego roje ze wszech stron; widzieli, jak bydło jego, stracone kiedyś w lecie, wróciło w nocy pędem, jakby je „coś” gnało; pożar, który przed laty wypalił całą Hrywdę, jego tylko chatę ominął, a w tej chacie były stosy pieniędzy i dostatków.
Czyruk w Hrywdzie był arcykapłanem czarnej wiary w siły tajemnicze, był lekarzem, sędzią, panem tej massy ciemnej, a zabobonnej.
Rodzinę jego stanowił jedynak syn, parobek głupowaty, nędzny, chorowity. Żyli odludnie na końcu wsi.
Stary, oddany swym praktykom znachorskim, nie wglądał w gospodarstwo. Uprawiał rolę i karmił bydło ów syn, Tychon.
Długi czas parobcy jadący po siano rozprawiali o czarnym człowieku. Spotkanie jego wróżyło fatalnie.
Nareszcie wyczerpał się temat, mróz odbierał ochotę do gawędy, skulili się na saniach i umilkli.
Wtem na drodze zaczerniała znowu pieszo idąca postać kobieca. Teraz Kalenik ją zdaleka poznał.
Miała na sobie perkalową pstrą spódnicę i takąż chustkę. Siermięga jej była obdarta i brudna. Szła prędko, śpiewając półgłosem.
— Dywy (patrz) — zaśmiał się jeden z chłopów — ta już od rana się upiła.
— Kalenik! — drugi zawołał — toć to wasza Hanna.
Kalenik, zbliżywszy się do dziewczyny, kropnął ją biczem przez plecy. Krzyknęła przekleństwo, obejrzała się i zaśmiała bezczelnie.
— Ot, chłopców szmat! (dużo) — zawołała. — Podwieźcie mnie.
— Gdzie się wleczesz? — spytał brat i klacz zatrzymał nieco. — Prr! no, siadaj.
— Nie chcę. Bijesz — odparła, zerkając na Iwana Żurawla.
— Siadaj, mówię — powtórzył stanowczo Kalenik.
Usiadła obok niego — i krzyczała, ilekroć sanie zabiegły.
— Gdzie się wleczesz, szelmo? — spytał znowu brat.
— Za służbą do miasteczka.
— Wypędzili cię z Horska?
— Iii! zapomniałam kiedy. Już trzy razy zmieniam miejsce. Nudno siedzieć na jednem. W miasteczku weselej.
— Zkąd ty wzięła tę rabą spódnicę? Pewnie ukradła?
— O! kawalir dał.
— Jaki?
— Bo ja pamiętam który! — śmiała się cynicznie.
— Ty, suczko! — burknął, bat nad nią podnosząc.
Przelękła, zeszkoczyła z sanek. Przyjął ją na swoje Iwan Żurawel; potem, szamocząc się z nim, spadła. Przyjął Maxym Syluk — i swawolili z sobą wśród ogólnego śmiechu.
Kalenik nawet się nie obejrzał. Słońce, zaledwie się ukazawszy, zgasło, i siwe zbite chmury zlały niebo z ziemią. W dal tę parobek oczy swe bezmyślnie wlepił i myślał.
Głodny był, niewyspany, zziębnięty, apatyczny na wszystko.
U zawrotu do miasteczka Hanna pożegnała z widocznym żalem towarzystwo. Oni skręcili w prawo w las, i ciągnęli dalej a dalej, aż przed nimi step traw się roztoczył. Teraz był biały i martwy z końca w koniec.
Jak gwiazdy niezliczone, czerniały na nim stogi siana. Było to Perechreście, niezmierzone obszary błotnistych łąk, które dzierżawił żyd a kosili chłopi okoliczni, za ubodzy na sianokos w domu.
Czworo sań wbiegło w labirynt dróg, kreślących fantastycznie lodem pokrytą powierzchnię błot; trzeba było dobrze znać te zygzaki, by nie zabłądzić.
Kalenik prowadził. On to Perechreście znał dobrze. Tu, każdego roku, od lat kilkunastu, spędzał dwa miesiące, kosząc, często po pas w wodzie; suszył trawę, zbierając na wzgórku; tu nocował w szałasie, zajadany przez „meszkę” i komary; tu przymierał często głodem; tu, co zimy, o krwawy owoc swej pracy staczał bój z żydem i zawsze go przegrywał.
Powoli towarzysze go opuszczali, zdążając na swoje „wytyki” — nareszcie sam został.
Jego „wytyk” leżał najdalej. Po drodze spotkał obcego chłopa, i pozdrowili się, mijając.
„Obcy” był każdy, choćby mieszkał w Zaprudach, o pięć wiorst za Hrywdą. Tego Kalenik nie znał nawet. Jedną drogą jadąc, zaczęli rozmawiać:
— Wy z Hrywdy? Za sianem?
— Ale!
— Ja z Zamoroczenia. Przejeżdżał przez Hrywdę! Wielka wieś. Pola dosyć?
— Jak u kogo: jest dużo, jest mało; bywa i nic.
— Chleb do nowego wystarcza?
— Ee, zkąd! Połowa wsi kupuje od Ruzdwa (Boże Narodzenie), a reszta od postu.
— I siano kupujecie?
— Ni, swoje robimy tutaj — ale „postożne” płacim.
— Dużo?
— At — jak do bydła.
— A wy ile?
— Sorok rubli z liszką.
— To wy bogaci w dobytek! Jak was wołają?
— Kalenik.
— A przezwisko?
— Ta różnie! Po „spiskach” to nas piszą Chomicze; u duchownego stoi „Bazyluki”, a „draźnią” — Hubenia!
— Wy sam gospodarz?
— Nie, jest diad’ko. Po ojcu ja pastuszkiem się ostał. Diad’ko hodował.
— A diad’ko bezdzietny.
— Dzietny! Jest w wojsku najstarszy Sacharko — a w domu troje mniejszych!
— A wy gospodarz tymczasem?..
— Ale! Ja orzę, i sieję, i zbieram. Zimą w zarobki z klaczą jeżdżę. Już pójdzie piętnasty rok, jak pierwszy raz tutaj kosił. Sacharka zabrali, a stary nieduży (niesilny); tak ja sam się sprawiam.
— Żonaci wy?
— Nie. Mołodeć! (kawaler).
— Takiż wam pora żenić się!
— Ta dziwo, że pora. Nijak nie można przybrać się. Co się pieniądze zbiorą, to i rozejdą. Spaliła się chata, drugiego roku wół padł, Sacharka trzeba było oporządzić, a siano drogo kosztuje. Tak to się odkłada!
— To źle. Potem was żadna dziewczyna nie zechce.
— Powietrze na „nich”! A któż „ich” weźmie! Toż tego we wsi, jak gęsi! — burknął Kalenik.
— A w „pryjmy“ nie chcecie iść?
— Pryjmaczy chleb — sobaczy! — odparł parobek. — A mnie naco jego kosztować? Jest chata, jest pole! Każda bohatyrka (bogaczka) za mnie pójdzie! W chacie baby braknie. Na jesieni, albo może i na Trójcę, ożenię się. Żąć niéma komu!
Tu popatrzał na nowego znajomego i spytał:
— A wy gospodarz?
— Ja Ryhor Szczerba, starosta z Zamoroczenia. Do żyda tutejszego jadę — wołu targować.
— U was siana dosyć?
— Dosyć u mnie. Drudzy kupują. Ja tylko sól kupuję. Chleb jest, i do chleba jest! Pół włóki pola mam!
— Aa! — kręcąc głową, wymówił Kalenik zachwycony. — U nas wszystkiego cztery zagony. Podzielili się! Kiedyś, mówią, było także pół włóki.
— My nie dzielili się: spłacili!
— Na durniów trafili, co odstąpili ziemi.
— Ano, udało się! — z uśmiechem chłop odparł.
— Pół włóki, pół włóki! — szeptał do siebie Kalenik, a oczy jego senne dziwnie się ożywiły.
— Dwóch chłopców mam i córkę! Takci jeden przy mnie, a drugi w „seminaryum”, na „nastawnika” (nauczyciel wiejski) się kieruje. Córka jak to malina.
Kalenika mniej to zajmowało. Spojrzał przed siebie.
— Ot i mój stóg! — rzekł, biczem wskazując. — Było dwa: jeden mój, drugi żydowski. Zima wszystko zje.
Dotknął ręką piersi, gdzie miał chustkę z pieniędzmi, i zasępił się.
Jechali w milczeniu już do folwarku dzierżawcy.
Na dziedzińcu tamże Kalenik klacz zostawił, uczepiwszy jej do głowy worek z obrokiem, i czekał na żyda.
Żyd się wcale nie kwapił. Parę godzin zajął targ o wołu; parobek, nauczony cierpliwości od dziecka, od czasu do czasu tylko przypominał, że noc się zbliża.
Nareszcie przyszła i na niego kolej.
Żyd zacenił stóg czterdzieści pięć rubli; traktował chłopa z góry, nie chciał słyszeć nawet o ustępstwie. Stóg, który przy dziale nazwał najgorszym, teraz był najlepszym — ano, i Kalenik zapłacić był powinien za fur dwadzieścia, a nie, jak przy dziale było przyjęte, piętnaście.
Zresztą jak sobie chłop chce! On (żyd), tego siana nie ma na sprzedaż i robi mu szczególną łaskę.
Kalenik, który rachował, że z danych mu przez stryja pieniędzy zostanie choć trochę groszy na wódkę i tytoń, ujrzał ze zgrozą, że mu jeszcze dwóch rubli zbraknie.
Targował się ząb za ząb, wymyślał żydowi, to go błagał; zaklinał się, że więcej nie da, i odchodził, aby znowu wrócić. Wreszcie, ujrzawszy, że dzień się kończy, dobył pieniądze i tylko o zwłokę dla tych brakujących dwóch rubli prosił.
Żyd i na to się nie zgodził.
Parobka ogarnęła dzika rozpacz. Popatrzał na kupca oczami zabiegłemi krwią i, słowa nie rzekłszy, odszedł do klaczy. Całodzienny post i zimno przejmowało go do kości, schrypł od krzyku i targu, siny był, zbiedzony, a pomimo wrodzonego spokoju, chciwy jakiegoś złego odwetu. Widział w myśli swój powrót do domu, do pustej stodółki, do łajania stryja, do śmiechu i drwin całej wsi, gdy go bez siana zobaczą.
— Hubenia! Hej, Hubenia! — ktoś go zawołał.
Był to Ryhor Szczerba, nowy znajomy.
— Naści wam te dwa ruble. Szkoda mi was.
Było to coś tak niesłychanego, że Kalenik usta otworzył i nie wierzył.
Szczerba jednak nie żartował; podawał mu dwa zwinięte papierki. Parobkowi wyjaśniła się twarz. Nie umiał dziękować, więc tylko się uśmiechnął głupowato.
— Zawierzycie mi? — spytał zdziwiony.
— Zawierzę! Cóż! Widać, żeś uczciwy, a żal mi waszego bydła! Odwieziesz mi te pieniądze. Ot, pomóż wołu uwiązać.
Kalenik wpółdzikiego byka do sań utwierdził i kawał drogi Szczerbę przeprowadził, zanim się bydlak z losem pogodził i uspokoił. Zajęło mu to czas spory. Potem targ z żydem ukończył, i ruszył do stogu. Krótki dzień zimowy dobiegał końca i wiatr się zerwał nieznośny, ciskając w oczy śniegiem.
Nie lada robota była: przy zapadającym zmierzchu, na nagiem błocie, bez pomocy, ułożyć furę siana.
Wicher porywał siano z wideł, rozrzucał furę, obalał z nóg chłopa. Sto razy rozpoczynał od początku, pomimo mrozu, potem oblany.
Noc zapadała, a on sam był na tem odludziu, sam szamocząc się z wichurą, o wiele mil od domu, o wiele mil od ludzkiej pomocy.
W szarem tle nieba i ziemi zatarło się wszystko. Stóg czerniał tylko, a obok sanie nałożone, i klacz zbiedzona, opuściwszy głowę do ziemi. Człowiek, jak mrówka marna, pracował, nie ustając na chwilę. Niedaleko w puszczach łozy ozwało się żałosne skomlenie: to wilki głodne żer czuły i nawoływały się na wyprawę. Chłop na chwilę się zatrzymał, wzrok i słuch tam wytężył, siekierę pomacał u pasa.
Potem znowu się mozolił. Mróz widocznie zelżał, bo śnieg się lepił do stóp. Zabierało się na śnieżną zamieć.
Teraz Kalenik długiem drzewem — „rublem” — furę przyłożył i sznurami mocno przyciągnął. Od czasu do czasu, to bliżej, to dalej, jęczały wilki.
Śnieg począł padać, a raczej lecieć, jakby go ktoś garściami ciskał. Już i stogu o kroków parę widać nie było. Klacz się skuliła, zgarbiła, garnąc do kupy cztery nogi i głowę; tylko, gdy wilczy jęk tuż się rozlegał, chrapała dziko.
Kalenik się obejrzał. Nigdzie drogi, ni śladu; nigdzie nieba, ni ziemi: tylko ciemność, wicher i śnieg.
Wtedy westchnął głęboko, i pot z czoła otarł, i przeżegnał się. Zostać do rana — to go wilki opadną; jechać — to błądzić. Zdecydował się na drugie.
Założył klacz i wdrapał się na wierzch fury.
— W Imię Ojca, i Syna, i Świętego Ducha! — przeżegnał się raz, drugi, i ruszył powoli.
Droga była gładka, bo drogi nie było, tylko lód trochę śniegiem przykryty. Niekiedy w pobliżu łóz trafiały się zaspy, ale te klacz sama omijała.
Zamieć szalała coraz gorzej; chwilami pęd wiatru tamował oddech, ostre igiełki śniegu siekły boleśnie twarz; klacz, zwalczona wichurą, stawała, ciężko dysząc. Gwizdy, jęki, łkania, chychoty, niósł wiatr.
Nieruchomy na swej furze, śniegiem okryty, Kalenik znosił wszystko i milczał.
Od rana raz pierwszy skosztował chleba. Tak był zimny, że zdawało mu się, jakby kęsy lodu połykał. Potem go sen morzył — i drzemał. Budził się chwilami, i rozglądał, ale wnet zapadały znowu ciężkie powieki, chyliła się na piersi głowa. Marzyło mu się, że siedzi u pieca, że wrócił szczęśliwie do Hrywdy, że bydło „podobało” siano, że już zjadł wieczerzę ciepłą i odpoczywał.
Klacz poczciwa wiozła śpiącego ostrożnie, powoli.
Spuszczała głowę do ziemi i węszyła jak pies, i niestrudzona szła, i szła.
Godzinę, dwie może, spał Kalenik. Wreszcie na dobre się rozbudził; strach go zdjął.
Zlazł z fury i, na kolanach pełzając, śladu szukał; ale wszędzie śnieg świeży leżał i coraz więcej go się słało z grubych, siwych chmur.
Dalej i dalej posuwał się parobek, jak rozbitek na morzu, ni kierunku, ni brzegu nieświadomy.
Teraz już szedł obok klaczy, tuląc się do niej, wierzył w jej rozum i instynkt. Oboje, zwierzę i człowiek, węszyli, zali do ich nozdrzy dymu zapach nie doleci. Dym — to chata.
I tak szli i szli znowu, godziny całe, cierpliwi i cisi!
Nareszcie klacz, potem oblana i bezsilna, stanęła, żałośnie patrząc na człowieka. Zrozumiał, że odmawia posłuszeństwa, i nie zmuszał więcej.
Naskubał siana z fury i dał jej. Sam usiadł u jej nóg, u piersi, grzejąc się ciepłem pary, która z niej szła, opierając głowę o jej mokrą skórę. I tak pozostali, a śnieg ich obsypywał wałem.
Znowu minęły godziny. Noc styczniowa nie ma kresu! Czekali ranka. Apatyczne oczy Kalenika szukały na niebie wschodu, ale i nieba nie widać było; błądziły tedy po tej ciemni bezmyślne, mgławe, pełne tępej na wszystko rezygnacji.
A przecież on coś myślał — myślał, że w taką noc z lasu dworskiego łatwo wywieźć furę gałęzi, a wicher usłużny nawet ślad zamiecie.
Teraz żałował, że nie pojechał kraść; udałoby się, a stryj tymczasem niechby tutaj biedował.
Stary on, niesilny, w chacie mała z niego pociecha; jakby i przepadł, to co?
Tylko szkoda-by było klaczy, żeby zmarniała, bo źrebięta daje śliczne i żadnych narowów nie ma. Klaczy tej pół wsi im zazdrości.
Potem myślał Kalenik, że ta zamieć — niczyja to sprawa, tylko Czyruka. Złość miał na nich, że go nie podwieźli, spotkawszy na drodze.
Wreszcie pomyślał o Szczerbie, i o półwłóce pola, o sposobie oddania mu długu jaknajpóźniej, o tłustych krowach Huca, i o wielkiej mocy w ręku najstarszego z synów gumiennego, Matwieja!
A w końcu już nie wiedział: o czem myśleć — więc znowu zaczął ranku na niebie wypatrywać.
Szarzało, a wściekłość śnieżycy gasła. Jeszcze godzina, a dojrzał Kalenik kontury nieba i ziemi, szare punkciki stogów i łozy, i nagle rozpoznał, gdzie był.
Wstał i osłupiałe oczy w jeden punkt wlepił.
Mamidło to? zmora? Stał o kroków dziesięć od stogu, który mu się zdał znanym, podszedł tam i poznał swój własny stóg.
Po całonocnem błądzeniu wrócił, zkąd był wieczorem odjechał; klacz, kręcąc tu i tam, wpadła na swój własny tór, i Bóg wie, ile razy opisali błędne koło, Bóg wie, ile razy mijali ten stóg, aż się zwierzę, zupełnie zmordowane, przy nim zatrzymało.
Kalenik długi czas nie chciał uwierzyć. Nareszcie kilkakroć się przeżegnał i splunął.
— Czart wodził! — zamruczał zabobonnym strachem zjęty.
Dzień się zrobił zupełny. Teraz chłopa ogarnęła ślepa złość na klacz.
Wgramolił się na furę i gnał zwierzę poczciwe, batem bez litości okładając i klnąc.
Mścił się na niem za mitręgę, za swój głód i zmęczenie. Po chwili znalazł się na przysypanym szlaku i umykał z tego Perechreścia przeklętego do domu.
Ludzi prawie nie spotykał, spotkanych nie pozdrawiał, tylko w duchu życzył im nocy podobnej.
O zmroku już dobił się do Hrywdy. Pierwszym, kogo ujrzał, był Oksenty Czyruk. Spojrzeli sobie w oczy i minęli się bez słowa; ale Kalenikowi się zdało, że twarz starego czarodzieja wyraża złośliwy tryumf, i zalękły odwrócił oczy.
Znalazł się wreszcie na własnem podwórzu.
Wyszła naprzeciw niego gospodyni, rozpytując o powód spóźnienia.
— Błądziłem! — lakonicznie objaśnił.
— Syluka i Żurawla dotąd niéma! — rzekła.
— Mohe! (czy może być) — zawołał, stając zdumiony.
— Doprawdy! Zachodzili starzy pytać: czy ciebie niéma?
— Nu, Czyruk, Czyruk! — zamruczał.
— Ćo takiego?
— A no nic. Spotkali my jego, — i popatrzał. Trzeba było wrócić!
— Pewnie! Dziw, żeś żywy przyjechał.
— Żyw ledwie! Gdzie diad’ko? Niechby furę złożył, ja zmarzł i głodny!
— Gdzieby był ten pijanica! W karczmie! — zaskrzeczała baba.
Z chaty wyszedł tymczasem Kiryk i bezczynnie przypatrywał się sianu.
— Nu, Kiryk! — zawołał go bratanek — zładuj siano do odryny!
— Może jeszcze czego! — zuchwale chłopiec burknął — Będę za ciebie robił!
Zawrócił się i gwiżdżąc wyszedł za wrota.
— Poczekaj! Dam ja tobie! — krzyknął Kalenik, ale nic nie dał, tylko jął sam siano pod dach znosić, aż zostały znowu puste sanie na podwórzu.
Wieczerza była tego dnia burzliwa w chacie Hubeni.
Sydor wrócił pijany z karczmy i odgrażał się strasznie na żyda, porywał się z pięściami do Kalenika.
Ten, rozmarzony ciepłą strawą i gorącem izby, senny, półgębkiem odpowiadał.
Rozebrany ze świt i kożuchów, bosy, w jednej koszuli, siedział u pieca, nawykły do scen podobnych, do pijaństwa stryja, do wrzasku baby. Inni jego rówieśnicy w podobnych razach bili starych do pół-śmierci; on dotąd nigdy na swoich ręki nie podniósł.
Powolny był i bał się, sam nie wiedział czego.
Było to źwierzę robocze, wytrwałe, ciężkie, i łagodne, jak zwykle bywają olbrzymy.
Nareszcie pijaństwo pokonało Sydora. Wgramolił się na piec i zasnął. Wtedy żona zaczęła mu wymyślać, a Kiryk bezsilnego ojca przedrzeźniał i drwił z niego.
Kalenik już drzemał, o rozpalony piec oparty.
Spędziła go ztamtąd gospodyni, bo było to miejsce najmłodszego chłopca: wstał apatycznie i przeniósł się na ławę pod oknem. Szkolnik gdzieś się wymknął z chaty na swawolę, czy kradzież. Nikt się o niego nie troszczył. Po chwili baba zgasiła kopcącą lampę blaszaną, która stała na rogu komina, i, mrucząc pacierze, ułożyła się do snu, na piecu.
Kalenik się zwalił na ławę nagą, naciągając na głowę świtę, — i chatę zaległa cisza, przerywana chrapaniem, stękiem, mruczeniem i kaszlem chorowitej dziewczynki.
Ktoby się wsłuchał, ten-by oprócz tego przejął szmery robactwa, wychodzącego legionami na żer!..

· · · · · · · · · · · · · · · ·


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.