<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Hrywda
Wydawca Księgarnia M. Arcta
Data wyd. 1892
Druk Józef Filipowicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Luty.

Korniło Huc służył we dworze lat dwadzieścia pięć. Pochował starego pana, doczekał się młodego, pohodował własne dzieci, przeszedł różne przewroty.
Wieś go nie lubiła, a on z nią mało miał styczności.
Wójtem był za czasów pańszczyznianych, i tęgo skóry garbował. Po uwłaszczeniu włościan dnia jednego nie zmitrężył. Nowa era wolności nie była mu niczém osobliwem; on się z dworem zżył, i on jeden podczas chwilowego buntu, gdy wieś cała, dla okazania swej swobody nie chciała pracować, nawet za pieniądze, u pana, on jeden, o świcie tego wielkiego dnia poszedł, swoją ścieżką, na gumno, na służbę.
On jeden, gdy rozdawano ziemię, nie połakomił się na zagon, i zapisano go jako „batraka”, ze szmatką ogrodu.
Konserwatystą był do szpiku kości. Nie znosił innowacyi, bał się wielkich obietnic i darów.
Rygor też staroświecki panował u niego w chacie, która stanowiła wyjątek we wsi pod względem ładu i czystości. Synowie dorośli — żonaci, i parobcy, — słuchali ojca jak malcy. Bił ich, ale i lubił. Za łaskę sobie mieli, gdy pochwalił, albo, rozchmurzywszy poważną twarz, zażartował.
Trzymał też ich przy sobie i od dziecka nauczył ich chodzić swoją ścieżyną do dworu.
Nigdy Huce nie szli na flisy, na dalekie zarobki do kolei, na leśne fabryki; nie uczyli się też czytać, ani pisać w szkółce; uniknęli szczególnym sposobem wojskowej służby; jako „batraki” nie spełniali nawet żadnych gminnych urzędów.
Chata ich żywiła osób kilkanaście przecie, i nie znała przednówka.
Stary Korniło, zwany we wsi „pańskim psem“ we dworze miał wielkie zachowanie. Szanował go ekonom i niższa służba, bo widzieli jak pan przed starym gumiennym uchylał czapki, jak go poważał, jak go traktował, i cenił.
Na Huca nikt głosu nie podnosił, nikt nań „ty“ nie wołał; młodsi całowali go w rękę.
W razie choroby odwiedzała go w chacie pani, przysyłano doktora, wino, herbatę, troszczono się jak o przyjaciela.
Pobierał 60 rubli pensyi, trzech synów brało po 40, a latem, gdy na łan pański szły kobiety, zbierało się także kilkadziesiąt rubli.
Był więc dostatek; były krowy, które nie znały wioskowej paszy; były owce; była komora pełna zboża, lnu, wełny; były na nich świty cienkie, białe płótna, wysokie buty.
Ciągłe obcowanie z dworem odbiło się nawet na powierzhowności młodych. Gdy w święto wychodzili na ulicę, oglądano się na nich. Ogoleni, ostrzyżeni, weseli, szli i wtedy do dworu, trochę później tylko; wracali wcześniej, ale ścieżyna ta ojcowska stała się ich nałogiem.
Zajmowały ich konie, któremi pracowali, zajmowało życie dworu; przylgnęli i oni do tego pana, który ich ojca szanował.
Korniło Huc stracił dawno żonę, ale w chacie były dwie synowe i Prytulanka z córką.
Tak nazywano kobietę żebraczkę, którą przez długie lata pędzono z chaty do chaty — bezdomną, bezrolną, bez rodziny i opieki.
Latem każdy ją chętnie trzymał i wysługiwał się, jesienią każdy za próg wyrzucał, żałując chleba, tembardziej, że dziecko miała.
W tych wędrówkach, zasztukała raz do Huców i weszła.
Przyjęto ją spokojnie bez frazesów i ubolewań; ale też nie wypędzono więcej. Chleb pański sycił ich: wystarczył i dla nędzarki; nigdy go jej nie poskąpiono, a stary Korniło sam często dziecko karmił — dziecko wynędzniałe, woskowo żółte, chore.
Wkrótce potem pani wstąpiła do chaty, jak zwykle była czynić od czasu do czasu, zobaczyła Prytulankę i dowiedziała się: kto jest.
— Dziadku! — rzekła do starego — byliście dotąd sami, a teraz jest wśród was Boża łaska. Zobaczycie, jak wam się będzie szczęściło.
Huce słuchali z uwagą i uszanowaniem.
Pani pogłaskała dziecko.
— Moja droga! — zwróciła się do kobiety, która swe błędne, zdziczałe poniewierką oczy wlepiła w nią jak w obraz — przyjdźcie do mnie z małą. Obie potrzebujecie lekarstwa i kąpieli przedewszystkiem. Przyjdźcie, proszę.
W ten sposób i Prytulanka poznała ścieżkę Huców.
Została w chacie, i po kilku latach zatarła się w niej pamięć niedoli i biedy; rodzinę Huców uważała za swoją, dobro ich za własność. Oni ją nazywali ciotką; dziewczyny nikt słowem nie skrzywdził.
Zimą cztery kobiety przędły i tkały, prały i szyły; latem stawały wszystkie na dworskim łanie.
Ołenia mała wyrosła nieco, ale pozostała blada i mizerna. Ona co południe nosiła do dworu dwojaki ze strawą dla mężczyzn, i ścieżynę Huców znała doskonale.
Karmił tedy chleb dworski ośmioro ludzi, i oni jedni z całej wsi go błogosławili.
Kłótni i swarów nie było w chacie, bo nie było czem się dzielić. Wieczorem rozmawiali o jutrzejszej robocie, niefrasobliwi ani o siano, ani o przednówek, ani o wiosenne podatki.
Izba była bielona, z kominem, zawieszona obrazkami. Stary nie cierpiał brudów i nieporządku, gderał synowe o byle co. Młodzi, napatrzywszy się na pokoje we dworze, musztrowali też kobiety.
One same wiedziały, że gdy pani kiedy wstąpi, to je wstydzić będzie: wypędzały też z izby kury i prosięta, tępiły robactwo, zmywały stoły i ławy.
„Pany“ — pogardliwie nazywano Huców we wsi, a oni słysząc to, śmieli się też pogardliwie.
Chata ich jednak miała dla kobiet i młodzieży urok nieopisany. Przestronna była, z podłogą, i jasna w długie wieczory zimowe, bo nad stołem paliła się lampa wisząca, z kominkiem i blaszanym daszkiem, rzecz arcy-osobliwa w Hrywdzie.
Schodziła się tam młodzież na „muzykę“, którą uprawiał Karpina, najmłodszy syn gumiennego. W poście schodziły się tam sąsiadki z „potasami“ (prząśnicami), na wieczornice. Na raucie takim roztrząsano bieżące sprawy, opowiadano sobie plotki, prawiono cuda o znachorach i strachach.
Mężczyźni w gawędach tych nie brali udziału. Stary pół uchem słuchał, grzejąc kości u komina; młodzi mełli w żarnach, lub rąbali drwa; Karpina tylko wtrącał do bajek kobiecych jaki dosadny żart lub powątpiewanie.
Pewnego takiego wieczora gwarzono w najlepsze przy wtórze furkotania wrzecion.
Baby w swych fantastycznych białych namitkach i krasnych „andarakach“ (spódnice) obsiadły ławy, zydle, nawet piec; to jedna, to druga, opowiadała dzieje sąsiadów. Ów bił żonę, drugi kłócił się z bratem, inny kradł co się udało. Huce milczeli, obojętni. Oni ze swej uczciwości się nie szczycili, ale też na błędy innych mieli niezmierne pobłażanie.
Wtem drzwi skrzypnęły: wszedł Kalenik.
Gość to był rzadki; to też Korniło zdziwione oczy podniósł, a baby umilkły.
Ołenia Prytulanka spojrzała na dorodnego parobka i schowała się za plecy matki, okropnym strachem zjęta. Od paru godzin drżała z poczucia winy, której dotąd wyznać się nie ośmieliła.
Kalenik istotnie na nią najpierw popatrzył.
— Rozbiła nam wasza „najmitka“ (najemnica) wiadro! — rzekł burkliwie.
— Jaka najmitka? U mnie są synowie i sierota, niby córka! — poważnie odparł stary Huc.
— Nu, to sierota!
— Rozbiłaś, Ołeniu? Będzież tobie! — krzyknął Karpina, patykiem od miotły jej grożąc, a Prytulanka już się porwała i odpasywała fartuch.
Ołenia wiedziała, że sznurki tego fartucha smagają jak bicze, i rzewnie płakać zaczęła.
— Cyt! — krzyknął stary Korniło, i do starszego syna się zwrócił: — Ty, Matwiej, weź zaraz nowe wiadro w komorze i dopasuj do żórawia, a ty, Karpina, słabszemu nie wygrażaj, bo to wstyd.
Po tym sądzie nastąpiła cisza. Baby podziwiały mądrość Huca, a Kalenik zdumiał. Nawykły w chacie do awantury o lada grosz, do kłótni i buntów, nie pojmował jak stary spokojnie przeniósł stratę wiadra, a jak ci synowie na słowo jego byli posłuszni.
Matwiej wyszedł natychmiast, a Karpina spuścił głowę i poczerwieniał jak dziewczyna.
Hubenia podrapał się w swe kudły złotawe, ale nie odchodził.
— Mam ja do was prośbę! — szepnął.
— Co? — zagadnął stary.
— Pożyczcie mi „króbkę“ żyta.
— Nie macie już swego?
— Niéma ni garści.
— To pożyczonem będziecie żyć?
— A cóż? Kupić niéma za co. Pieniądze poszły na siano, a reszta na drzewo. Sień się zawaliła. A tu prędko i podatki wybierać będą.
— Licha taka gospodarka — mruknął Huc.
— Było kop dwadzieścia, ale i rozchód jest. Na magazyn zsypali, na szkołę — a taki i jeść jest komu. Nas dusz sześcioro; a wieprz, a kobyła...
— Do nowego zboża pięć miesięcy.
— A musi tak! — apatycznie odparł parobek, znowu swe złote włosy wichrząc.
— I jeszcze o jedno prosić będę! — wahając się mówił dalej.
— O co? — spytał Huc.
— Żeby wy Matwiejowi pozwolili nasze „sieni“ postawić. Ja do siekiery niesprawny, a on majster pierwszy.
— A diad’ko twój? Toż cieśla!
— Leży chory. Musi umrze! Rany ma na nogach; róża pobiła do kości.
— To czemuż ratunku nie szuka?
— Dał Czyruk ziele.
— Niechby do pani poszedł. Sławnie od róży leczy.
Kalenik obojętnie ramionami ruszył.
— Matwieja nie dam, bo służbę ma. Teraz u nas we dworze dostawy kartofli. Nie ma czasu.
— Ja-by za niego stanął na ten tydzień. Poratujcie, bo sam rady nie dam.
Matwiej wrócił, ale się do rozmowy nie mieszał. Szczątki wiadra pobitego z sobą przyniósł i oglądał, jakby je naprawić.
— Chcesz, Matwiej? — spytał ojciec.
— Niebardzo. Konie mi „pogłumi!“ (zaniedba).
— Boh me; będę pilnował jak własnych. Poratujcie!
— Jak trzeba, to trzeba — mruknął stary. Jutro on do was z siekierą przyjdzie, a ciebie z sobą zabierzemy. A teraz, chodź.
Wstał, zapalił małą lampkę, i prowadził za sobą parobka.
— Masz worek? — spytał.
Weszli do komory, ogromnej, zamczystej. Kalenik ujrzał beczki ze zbożem i stanął, zawistnie je rachując. U nich na jesieni nawet nie było tyle.
Huc odmierzył króbkę żyta.
— Na, bierz! Nam starczy. U nas przednówku niéma. — Wasze gospodarstwo — to nie panowanie, ale marnowanie się! My robimy dla pana, a wy to nie wiecie dla kogo, bo i nie dla siebie.
Kalenik worek na plecy zarzucił i nic nie odparł, bo usłyszał gdzieś blizko hałas straszny, i uszu nastawił.
— U nas to? — zamruczał, szybko wychodząc.
Hubeniów chata z zawaloną sienią, przedstawiała obraz ruiny i nędzy.
Zwewnątrz rozlegał się krzyk lament, uderzenia głuche, zawodzenie nieludzkie!
Parobek wskoczył po rumowiskach do środka.
Izba, pełna dymu, wpółciemna, była teatrem małżeńskiej sceny. Stary Sydor, rozczochrany, wpółnagi, widocznie pijany, bił żonę, a raczej dobijał ją, włócząc za włosy po ziemi.
Młodsze dzieci skuliły się w kącie. Kiryk siedział na brzegu pieca i śmiał się cynicznie, kopcąc papierosa skręconego w kawałku gazety.
Sydor z wściekłości nie mógł dobyć już głosu.
Jedną rękę wnurzył w siwiejące włosy kobiety, w drugiej trzymał „mion“ (drąg od żaren) i okładał nim jej ciało, nie zważając gdzie trafi.
I rozlegały się razy prędkie i głuche, po kościach, po piersiach, po głowie, a za każdym razem opór słabł, głos ofiary cichł, przechodząc w chrapanie i świst śmiertelny.
Dzieci zawodziły jak głodne szczenięta, i widać było w cieniu ich twarze blade, wykrzywione, obrzękłe od febry i złego żywienia.
Kalenik zboże z pleców zrzucił i do stryja przyskoczył.
— Porzuć! Hody! Zabijesz! — wołał, szamocząc się, by mu mlon z rąk wydrzeć.
— Zabiję wiedźmę! — krzyknął wściekły Sydor, odpychając go. Ale parobek, silniejszy, opanował go, oderwał od baby, pchnął w kąt.
Kobieta leżała nieruchoma, sina. Chlusnął na nią wody — ani drgnęła.
Wtedy przerażony rzucił się do drzwi.
— Lude — ratunku! — krzyknął.
Ludzie byli niedaleko. Przysłuchiwali się, stojąc pod chatami. Ciekawe baby wnet napełniły izbę.
Zaczęto Sydorową włóczyć po ziemi, oblewać wodą, kurzyć ziołami.
— Spyrtu! (spirytusu) kanchory! (kamfory) wołano.
— Dyabeł ją ma! — burknął Kalenik — umarła, taj, hody!
— We dworze jest spyrt! — zawołała Prytulanka. — Ołenia, biegaj do pani żywo!
Dziewczynka skoczyła pędem.
Kalenik, zwiesiwszy ręce, przypatrywał się scenie.
Roiło mu się już śledztwo, sąd, turma dla stryja, i ze strachem myślał, że go pewnie do więzienia wsadzą latem, w sam czas roboczy. Żebyż wzięli teraz, na przednówku, z ranami, niedołęgę!
Sydorowa wciąż nie dawała znaku życia. Leżała rozkrzyżowana, pokrwawiona, sina, w poszarpanej odzieży.
Sydor, widocznie zmęczony, położył się na przypiecku i obojętnie patrzał na krzątające się baby. Nikt na niego uwagi nie zwracał.
— Kiryk? — spytał Kalenik — jak to było? Czego się oni poswarzyli?
— Czego? — Maty głupia! — Kazał mi bat’ko wódki z karczmy przynieść: ja przyniósł! Ona do mnie z krzykiem i dała mi w gębę. A ojciec za mną stanął: — Nie śmiej chłopca bić! — Będę! — odpowiada. — Ot jej teraz za to!
— To u was pieniądze na wódkę są, a zboże pożyczamy! — oburzył się parobek.
— Szynkarz z bat’kiem rachunki jakieś ma! — Nie bierze pieniędzy. To musi jeszcze za te koła, co je ojciec na jesieni z dworu przyniósł.
Kalenik umilkł znacznie uspokojony.
Tymczasem Sydor wytrzeźwiał i strach go zjął przed odpowiedzialnością. Rozepchnął baby, przykucnął nad żoną, nożem rozwarł jej zęby i resztę wódki z flaszki wlał w gardło.
W tej chwili wróciła zdyszana Ołenia ze dworu.
Zaczęto wycierać kobietę spirytusem, napojono ją znowu wódką. Nareszcie dała znak życia — zajęczała słabo, potem coraz głośniej, a w końcu rozwarła oczy błędne.
— Będzie żywa! — zdecydowały baby, podnosząc ją z ziemi. Sydor, uspokojony, wgramolił się na piec. Kalenik patrzał, jak szanowne opiekunki wypijały resztę wódki i spirytusu, i splunął parę razy z łakomstwa.
Ułożono kobietę na ławie. Urywanemi słowy skarżyła się na ból głowy i piersi, potem stękała ciężko.
Powoli opróżniła się chata. Odchodząc, ludzie się dziwili, że stary Sydor jeszcze taki silny, i że widocznie lubi żonę, kiedy bije.
Kobieta stękała noc całą. Kalenik myślał: kto im jutro obiad zgotuje i kto wieprze nakarmi?
Z tą troską zasnął.
Nazajutrz nie jedli śniadania. Sydorowa miała gorączkę i spuchnięta była — czarna od sińców.
Popatrzywszy na nią, Kalenik głową potrząsnął.
— Durny ty, diad’ku, durny! — rzekł. — Kto widział bić tyle! Zapomnieli, że jedna baba w chacie! Teraz co zrobim?
Sydor, ponury, milczał.
— Durny! — powtórzył Kalenik wychodząc.
Matwiej Huc już był z siekierą na dziedzińcu i zalecał mu dobre starania około swej fornalki. Kalenik dopędził gumiennego z synami na ścieżce dworskiej. Rzadko tam bywał. Hubenie uchodzili we wsi za bogatych, i nie pracowali nigdy we dworze. Stary Sydor bywał u pana na wiosnę, gdy płacił za paszę bydła, bo Hrywda, uboga w siano i wypasy, dzierżawiła dworskie pastwiska, w dąbrowie za strugą.
Stary nie dowierzał synowcowi i sam się targował, podając zwykle mniejszą ilość bydła, niż posiadał w rzeczywistości. Stary też załatwiał drażliwe kwestye, gdy gęsi, wieprzak lub koń wpadły w szkodę i, zajęte przez polowego, pokutowały w areszcie.
Zresztą chiński mur zastarzałych niechęci, zazdrości, niewiary dzielił wieś od dworu. Służyli tam chłopi, ale ze złą wolą; pracowali, ale źle i leniwie.
Dla Kalenika dwór był czemś tajemniczem, strasznem i nieznanem. Piętrowe mury, olbrzymie chlewy, brogi słomy, setki bydła, to wszystko napełniało go uszanowaniem, grozą i trwogą.
Gdy dnia tego znalazł się nagle w sercu tej potęgi; gdy ujrzał gromadę fornalek; moc ludzi; gdy usłyszał łoskot młocarni i gwizd pary w gorzelni, — stracił zupełnie głowę.
Karpina Huc wskazał mu fornalkę Matwieja, tęgą parę ciemnych kasztanów, i skrzynię do kartofli, do której miał konie zakładać, i sam do swej roboty skoczył.
Wychodzili ze stajni wszyscy, gdy Kalenik pana zobaczył. Ten władzca miał twarz spokojną i wesołą; to tego to owego z parobków zagadnął; na Hubenię spojrzał zdziwiony.
— Ty co za jeden? — zapytał.
— To za naszego Matwieja — podchwycił Karpina.
— Cóż mu? Chory? — z zajęciem pan spytał.
— Nie, proszę pana, we wsi zajęty.
Pan dalej nie pytał — i odszedł.
Stary Sydor, który dowodził, że pan go bardzo szanuje, zdziwiłby się, gdyby posłyszał, jak dziedzic zaraz potem do stodoły poszedł i starego gumiennego zagabnął:
— Wszak to parobek od Hubeni za Matwieja dzisiaj tu jest?
— A tak, panie! — odparł stary Huc.
— Nie mogliście znaleźć kogo innego, Korniło? Złodziejska chata! Młody najrzy, a stary w nocy ukradnie — jak owe koła na jesieni.
— Nie! — Ten żadnego „kiepstwa” nie zrobi. Spokojny i uczciwy. Żeby innego stryja miał, toby na człowieka wyszedł. W sąsiedztwie — to ja się mu dobrze przypatrzył.
Kalenik opinji swej nie wystawił na szwank.
Pracował pilnie, przy dostawie kartofli, w południe dopatrzył starannie Matwieja pieszczochów.
Potem z innymi do czeladnej na obiad poszedł, ale nie jadł, bo mu nikt z domu dwojaczków nie przyniósł. Patrzał tedy, jak Huce jedli, i trzymał się ich towarzystwa.
Ołenia Prytulanka, czekając na opróżnienie garnuszków, opowiedziała mu, że Sydorowa źle się ma, i że już do niej Czyruka sprowadzono.
— Nic z niej nie będzie: umrze! — filozoficznie zdecydował. — Będzie znowu koszt, a i desek suchych niéma!
Splunął, bo mu głód przejmował wnętrzności. Począł fajkę palić.
— Ożenisz się prędzej, jak baby w chacie nie stanie — rzekł pocieszająco Karpina.
— Chyba na jesieni.
Naprzeciw niego, wśród drzewek od młócarni, dostrzegł teraz białą świteczkę i złotą „kosę” Łucysi Makuszanki. Śmiała się; błyskały zza świeżych warg zęby jak perły, a zarumienione od mrozu policzki kraśniały jak jabłka dojrzałe.
Zpod brwi parobek na nią długo patrzał i znowu splunął.
Przed tygodniem odwoził do Zamoroczenia Szczerbie owe dwa ruble i poznał jego jedynaczkę.
Tęga była, czerwona, silna i zdrowa. Kalenik poznał, że mu ją chętnie dadzą, a z nią dwie krowy, troje owiec i trzy „bodnie” (skrzynie) odzieży. Mówili już nawet o tem ze stryjem, i projekt był gotów — czekał jesieni.
Teraz splunął ze złości, że Łucysia za cały dostatek miała swój złoty warkocz: ani krów, ani bodni. Dzwon oznajmił koniec obiadu: rzucili się wszyscy do drzwi. W tłoku Łucysia znalazła się tuż przed Kalenikiem. Porwał ją za te urokliwe włosy i mocno targnął: syknęła, obejrzała się.
— Boh! — szepnęła, a oczy jej stanęły we łzach.
Przywykły na podobne zaczepki odbierać śmiech bezczelny lub grube przekleństwo, zawstydził się Kalenik okropnie łez cichych i tego jednego słowa. Prędko cofnął rękę. Ona wnet mu znikła z oczu.
Wieczorem wracał z Hucami, i znowu ją ujrzał. Szła sama, bardzo prędko, bojąc się zaczepki.
Stanowiła we wsi rzadki wyjątek uczciwości i dobrej sławy. To, w połączeniu z ubóstwem, było powodem, że jej nie lubiły rówieśnice i parobcy.
W chacie zastał Kalenik zupełne rozprzężenie.
Najęta baba warzyła posiłek. Sydor był w karczmie. Kiryk niewiadomo gdzie. Dzieci, skulone na ławie, patrzały, jak wilczki młode, to na matkę, to na garnek. Chora była nieprzytomna, płachtą przykryta.
Na szarem płótnie pościeli czerniały jej ręce spracowane, do szponów raczej podobne, i czerniała twarz chuda, koścista, otoczona siwiejącemi kudłami.
— Diedyno! (stryjno) — zawołał na nią Kalenik, pochylając się nizko i świecąc sobie lampką.
Spojrzała przecie na niego.
— Co wam? — zagadnął.
— Umieram, Kalenik, umieram! — wyszemrała. — Nie będę już jeść i pić; nie zobaczę bożego słoneczka! — Schowacie mnie do ziemi — do siwej — na Kniazie!
— Chcecie może księdza?
— Chciałabym — ale mu trzeba bochen chleba dać za spowiedź i namitkę białą. A mój chleb w dzieży, a moje namitki niepoprane! Porzuciłam wszystko niepokończone. Kto wam len poprzędzie teraz? Tak ja jego czesała na grzebieniu! — taki urósł cienki i biały!
Zaczęła płakać żałośnie, a on ją uspakajał, jak umiał.
— Cyt, cyt, diedyno! Już wam len nie potrzebny. Pora wam umierać. Schowamy — co robić!
— Moje sierotki! — zawodziła — kto wam wesele sprawi? Rodziła ja was! i wodziła z płaczem: myślała na weselu się radować. Doloż moja, dolo!
Już ja Wielkanocy nie zobaczę, i Sacharka nie zobaczę. Wieprzaka tak karmiłam — ano, mnie w post schowają, Kalenik, sokołyku, — a patrzaj, nie pożałujcie świty dobrej do trumny — i świec! Toż ja z bractwa!
— Chcecie? dam wam mleka — albo i słoniny! — rzekł wzruszony, gotów do wielkich ofiar.
— Nie chcę, Kalenik, nie chcę. Teraz post! — zaprzeczyła. — Czemu ciebie nie ożenili. Pomarnują się bez baby gęsi i kury, zepsują dzieżę najmitki. Pamiętaj, siemienia lnianego nie zmieniać, bo lepszego we wsi niéma, a powiedz Sydorowi, żeby Mokreni i Saka nie bił. Moje sierotki, moje robaczki!
Zmęczyła ją rozmowa: więc umilkła, i tylko po twarzy jej łzy ciągle biegły i biegły.
— Pewnie tej nocy umrze! — pomyślał Kalenik, siadając na ławie, do wieczerzy.
Ale nie umarła. Żyła jeszcze rano, gdy na robotę odchodził, tylko już nic mówić nie chciała.
Sydor pojechał po duchownego. Kalenik cały dzień myślał o deskach i pogrzebie.
Wieczorem wyprzedził Huców i tuż za bramą dworską spotkał Łucysię. I ona wyprzedziła inne.
— Podwiozę ciebie, żeby wilk nie zjadł! — rzekł.
— Poco ma mnie jeść? — odparła, ramionami ruszając.
— Boś bardzo ładna i „strojna“ (zgrabna).
— Albo to prawda?
— Boh me! Żeby ja wilk był, toby ciebie zjadł.
Dziewczyna przyśpieszyła kroku.
— Czego tak biegniesz?
— Boję się ciebie.
— Czego?
— Żebyś za włosy nie targał.
— Nie! Nie będę. Boh me nie będę. Nie biegnij. Ile tobie lat?
— Nie wiem. Matka wie.
— Chodziły już do ciebie swaty?
— Nie.
— Żeby u ciebie pole było, albo dobytek, tobym ja przyszedł, i tę kosę obciął, i namitką przykrył.
Dziewczyna spojrzała ukradkiem na niego.
— Nie tybyś jeden wtedy był!
— A możeby ty mnie wybrała? Powiedz.
— Co ja mam mówić? Ty bohatyr (bogacz), a ja sierota. Może mnie „spodoba“ kto biedny, to i pójdę — taj kosę dam.
— A żeby ja biedny był?
— Toby ja ciebie polubiła może.
— A jakżeby ty lubiła?
— Ot, takim-byś nie był, jak teraz. Miałbyś jak śnieg białą koszulę, i odzienie całe, i tak-byś dwa dni bez obiadu nie przepadał.
— Dobra-by ty była! — zamruczał i zamyślił się.
A potem nagle objął ją wpół i do siebie przycisnął.
— A ja-by ciebie lubił mieć. I biłby, żebyś na drugiego spojrzała! — rzekł, dusząc ją w swem niedźwiedzim uścisku.
Nie biła go, ani klęła, tylko, wyrwawszy się z jego ramion, pobiegła pędem do wsi. Posłyszał, że łkała.
Chciał dopędzić, ale się powstrzymał i zawrócił do chaty. Po twarzy błąkał mu się uśmiech, gość rzadki, gość osobliwy.
Wszedł na podwórze i stanął, potem podstąpił, i machinalnie czapkę zdjął.
W izbie już trup królował, — na ławie, na honorowem miejscu.
Z domowych nie było nikogo, tylko pod piecem drzemały dwie stare baby, obce, z bractwa, a blizko nich stała butelka z wódką, na pociechę.
Świeca wielka kościelna oświetlała Sydorową.
Ubrana była odświetnie i minę miała odświetną, uroczystą i poważną.
Czarne, do szponów czy grabi podobne, ręce odcinały się i teraz ostro, na białej świcie skrzyżowane, bezczynne już. Chyboczący płomień świecy mamił, jakby jej wciąż po twarzy drgania się snuły, jakby jeszcze płakała.
Kalenik długą chwilę tak stał i patrzał. Do izby za żadne skarby wejść-by się nie ośmielił, bo bał się trupa.
Potem obejrzał sień, która pod ręką Matwieja rosła, i wyszedł na ulicę.
Przed furtką spotkał Kiryka.
— Gdzie diad’ko? — spytał.
— W karczmie.
— A dzieci?
— Ciotka zabrała.
— Dopatrzyliście bydła?
— Ale!
— Napoili?
— Ale!
Uspokojony, Kalenik odszedł. Teraz Kiryk pod okienkiem się zatrzymał i do izby zaglądał.
Może mu żal po matce serce poruszył?
Nareszcie zwolna, nieśmiało do drzwi się zbliżył, żegnając się po sto razy. Może jej te czarne ręce chciał ucałować?
Bardzo ostrożnie drzwi uchylił, ale nie na matkę patrząc. Kociemi ruchami zbliżył się do śpiących bab, porwał butelkę z wódką, i pił chciwie, prędko, oglądając się trwożnie. Potem pustą flaszkę na miejscu postawił i, jak przyszedł, tak cicho się wysunął.
Kalenik tymczasem odszukał stryja w karczmie. Pił, i poił sąsiadów, rozpowiadając o cnotach nieboszczki.
— Macie deski? — spytał go synowiec.
— Niéma; jutro deski! Teraz pij! Na, kruczek! (miarka).
Parobek wypił i wyszedł. Noc była gwiaździsta i mroźna. Obejrzał się, namyślając: kogoby o to ostatnie drzewo prosić, gdy w tem Karpina Huc prawie się na niego natknął, prędko biegnąc.
— A co? Umarła wasza baba! — rzekł.
— To nic, że umarła; pora jej przyszła. Ale to bieda, że stary pije za ostatni grosz, a o trumnie nie pomyśli. Desek niéma.
— Możeby nasz bat’ko wam dał. Pan mu kopę tarcic darował jesienią. Leżą na strychu.
— Już mnie i srom wam tyle dokuczać.
— Co tam? Nasz bat’ko lichego wam słowa nie rzecze. Spytajcie. Niéma czasu czekać.
Poszli razem. Huce wieczerzali właśnie, gdy Karpina gościa przyprowadził i interes jego sam opowiedział.
— Matwiej! — rzekł stary. — Cztery deski zrzuć ze strychu, i domowinę zaraz zbijcie.
Potem zpod siwych brwi na parobka spojrzał, i dodał:
— Dwa dni ja nie widział, żeby ty obiad jadł. Ołenia, daj jemu łyżkę. Skosztuj, Kalenik, jak pańskie sobaki jedzą!
Parobek zrozumiał wymówkę.
— Ja tak na was nie mówił! — zaprzeczył nieśmiało.
— Nie mówił? No, to, pamiętaj, i nie mów. Bo pies, nie ten, kto uczciwie pracuje, ale ten, kto szczeka.
— Nie mówił ja, i nie powiem! — powtórzył Hubenia.
— Jedz teraz, a potem i zanocuj u nas! — zakończył Huc.
Długo w noc na podwórzu Huców stukały siekiery. Kalenik na trumnie tej uczył się ciesielki.
Nazajutrz pochowano Sydorową; nie tak jednak jak myślała.
Nie było świec i bractwa, ani chorągwi. Ksiądz na podwórzu ciało przeżegnał i przeprowadził je kroków kilkadziesiąt, do krzyża za wsią.
Tam raz jeszcze odkryto trumnę. Popatrzało raz jeszcze na babę niebo siwe i rzuciło na nią garść śniegu. Popatrzali na nią po raz ostatni ludzie.
Potem ksiądz zawrócił na plebanią, a pochód ruszył na Kniazie, jak się to uroczysko zwało, gdzie obok grzebano umarłych i przechowywano przez zimę kartofle.
Orszak coraz malał. Sydor wcale się nie zjawił, bo pijany był doszczętnie; Kiryk w szkole przesiadywał, dzieci zostały u ciotki.
Kalenik prowadził woły do sań zaprzężone, na których trumna bielała; za trumną szło kilka ciekawych bab, chłop z łopatą i posługacz kościelny, niosąc trochę święconej wody i kropidło z żytnich kłosów.
Baby czasem zawodziły z obowiązku, a Kalenik wołom wymyślał, ilekroć skręciły z drogi.
Gdy stanęli między sosnami, spuszczono trumnę do płytkiego dołu i zarzucono ją bryłami zmarzłej ziemi i śniegiem. W głowach Kalenik mały krzyżyk zatknął; mogiłę przyłożono laską brzozową i rzucono na nią owych żytnich kłosów wiązankę.
Teraz było po wszystkiem. Kalenik z grabarzem, plecami do mogiły zwróceni, patrzali na kartofle: i radzili czy nie wartoby było nawozem ich przykryć?
— Broń Boże pomarzną — troskał się parobek.
— Pod nawozem zgniją! — twierdził chłop.
Baby już wracały do wsi, więc i mężczyźni na sanie wsiedli i za niemi ruszyli.
— Najlepiej zostawić, jak są. Zima ostra, ale i śniegu niemało! — zadecydowali, raz ostatni na kartofle patrząc.
W chacie Hubeni zastali wódkę, kaszę i Sydora.
Przy tym pogrzebowym traktamencie wspomnieli zmarłą.
— Wiadomo, post! Taka pora do umierania! — mówiły baby. Jak w Pietrówkę (post do Ś-tego Piotra) koszą, a w Spasówkę jabłka dojrzewają — tak w post ludzie mrą! Wiadomo: takie ustanowienie!
Wieczorem dopiero Hubenie złożyli walną naradę.
Chata wróciła do porządku, życie do zwykłej kolei.
Sydor ze zbolałemi nogami stękał i klął; Kiryk bił siostrę i brata; Kalenik, ponury, dumał.
— Chyba Hannę trzeba odszukać, taj zabrać. Niéma rady bez kobiety w chacie! — rzekł.
— Nie chcę twojej Hanny! Kaduk ją bierz! Najmitkę wezmę. Na Trójcę ożenisz się — krzyczał Sydor, a potem zajęczał:
— Przepadnijcie, nogi! Bodaj ten białego świtu nie zobaczył, co mi te rany „uczynił“.
— Do dworu idźcie po radę. Pani różę goi.
— Mohe! — Kto tobie mówił?
— Huce. Chcecie? to wam jutro maści przyniosę?
— Ty prosić nie umiesz! Sam pójdę.
Parobek umilkł. Spoglądał po chacie brudnej, niezamiecionej, w której brak gospodyni widniał w każdym kącie; spoglądał na dziatwę obdartą i chorą, na najmitkę leniwą i niedbałą, i myślał, że jutro Niedziela, a on nawet koszuli czystej niema, a do Trójcy tak daleko.
— Kiryk, nie bij Mokreni! — rzekł. Chcesz, żeby matka z mogiły wyszła i nas męczyła po nocach? Porzuć!
— Niech bat’ka męczy, co ją zabił! — zuchwale odparł chłopiec.
— Milcz, szczenię, bo i tobie tak będzie! — krzyknął Sydor.
— Ino sprobuj! — błyskając oczami, szkolnik warknął. Kalenik wstał z ławy, zapalił smolną drzazgę i wyszedł do komory. Tam swe szmaty pozbierał, uwinął w płachtę, i wyniósł się cichaczem na ulicę.
Czaił się pod płotami jak złodziej, nareszcie skręcił się do chatyny przy dworskim zawrocie i wszedł do środka. Dwie samotne kobiety przędły u komina i zdziwiły się, go ujrzawszy. Bogaty Hubenia co za interes mógł mieć do wyrobnic?
Makuszanka była to kobieta już stara, o twarzy jak pieczone jabłko i wielkich, wypłakanych oczach. Mówiła zcicha i powoli. Dobra, spokojna staruszka, która za skarb i dostatek cały — miała tę jedynaczkę. Łucysia siedziała naprzeciw ognia, rozebrana z niezgrabnej świty, z odkrytą głową. Na białej koszuli miała paciorek sznurek i kilka mosiężnych medalików, a złoty warkocz widać było w całej okazałości. Śliczna była, smukła, dorodna, pełna młodości uroku.
Zapłoniła się aż po szyję na widok parobka, a on pozdrowił ją Bożem imieniem.
— Możebyście mi bieliznę poprały! — rzekł. — Baba umarła i nawet czystej koszuli nie zostawiła.
Łucysia milczała, a matka jej odparła zcicha:
— Zostawcie szmaty. Upierzemy. Ale to mi dziw, że z tem kłopot macie! Toż dziewcząt kopa gotowa wam usłużyć. Pewnie do Wielkanocy wesele u was będzie!
— Będzie, ale nie tutaj — w Zamorczeniu. Póki co, to u nas wszystko się pomarnuje bez gospodyni.
— Szkoda nieboszczki! — westchnęła Makuszanka — Dzieci małe. Mocno bił Sydor — mocno! Byle mu biedy nie było.
— Ii nie! — Żeby tak na skorym razie zastygła, toby może szukali — ale toć chorowała! Pochowali mocno, ale mi strach, żeby nie przyszła w nocy.
— Bożeż mój! — krzyknęła Łucysia.
— Nie przyjdzie! — potrząsnęła głową stara. — Tacy przychodzą, po których bardzo płaczą, bo im te łzy dokuczają. Tak-ci mój Michałko do mnie przychodził, nieboraczek.
Na przędzę spadło łez kilka, zatrzęsły się jej wargi, zadrżały powieki. Westchnęła ciężko.
— Synek wasz? — spytał Kalenik.
— Synek maleńki! — Nie widział jego ojciec, bo go tejże jesieni wzięli do wojska. Hodowałam go jemu na pociechę — jakby wrócił. A ot — i nie dochowałam, a Todor nie wrócił nigdy!
Dziewięć latek było chłopczynie. Zdrów się chował.
Z roboty raz wracam — od kartofli; Łucysia mnie spotyka i opowiada: — Bawili się na ulicy, aż tu drogą „cudzy” człowiek jedzie. Ino stanął i popatrzał, a wnet chłopca coś rzuciło: to zimnem, to gorącem trzęsie. Dopadłam do chaty — patrzę: dogasa dziecko jak świeczka, tylko oczkami sinemi łypie, rączkami za gardło się chwyta, jak stary stęka. Nie gasili ognia tej nocy, a nad ranem — jakem go w rękach trzymała, tak się wyprężył i, jak ta „ptaszka“, przepadł. Mój ty, Boże, — mój ty, Boże — tak moje hodowanie i życie się skończyło! Wzięli i schowali — i jakby Michałka nigdy nie było...
— Dzieci jak muchy zmierają! — rzekł Kalenik.
— Zmierają! To pewno! Ale u mnie nie powinny zmierać! U gospodarzy jak umrze drobina, to im zostaje pole, i woły, i chleb; zostaje mąż żonie — a mnie co? Te dwoje sierotek to moje pole było, i woły, i chleb, i mąż! Jakby wam, Kalenik, to gwałtem zabrali, cobyście rzekli na krzywdę taką krwawą?
A jaż baba, wdowa, sierota! Ja nie klęłam, i nie gwałtowałam. Ot tylko z tego żalu ni miejsca sobie znaleźć nie mogłam, ni żadnego pocieszenia.
„Slozy” — moje skargi były, i prośby i podania; slozy jadłam i piłam, slozami drogę znaczyłam.
Mówili mi ludzie mądrzy: — „Nie płacz; dziecku spokój daj”. Ale ja głupia byłam, aż wreszcie on sam przyszedł — przyszedł pewnego wieczora, kiedym sama pociemku w chacie siedziała u komina — ot, jak teraz.
Przyszła detyna moja biedna pod okienko — i w szybkę zastukał.
Na dworze miesiąc stał, a ja patrzę. Tę-ci świteczkę białą miał, i czapeczkę rogatą, i taki biały, przezroczysty, zastukał w szybkę, a ja zmartwiałam: ni głosu dobyć, ni ruchu uczynić!
— Maty! — woła cichutko.
Słucham, i słucham.
Znowu szybka dzwoni — rączkę jego widzę.
— Maty, otwórz! — prosi.
Boże mój, Boże. Jakże ja mu chatę otworzę, kiedy on nie mój już — nie mój?!
A tu szybka trzeci raz dzwoni, i trzeci raz detyna szepce:
— Maty — otwórz!
Nie otworzę, synku, nie otworzę. Z chatyś wyszedł jako twój bat’ko do armii, żeby się nie wrócić. Ubrałam ciebie jak na gody, usłałam ci miękko, dali ci chatę i ziemi dali. Chyba ja do ciebie pójdę, ale nie ty do mnie. Naskróś ziemi posłyszałeś mnie, i przybiegłeś! Łzami cię ruszyłam od twego teraźniejszego dziedzictwa!
Ja wiem, że prosisz, bym ci niebo otwarła, bym cię żalem nie ściągała do siebie!
Słucham, i patrzę, i tak myślę, a ta detyna za oknem, co zrazu smutny był, teraz się uśmiecha i główkę kłoni. Więcem na ziemię runęła, i przysięgłam go nie zatrzymywać.
A szybka milczy, a za szybką — tylko miesiąc biały. Ni głosu nie słyszę, ni Michałka nie widać!
Już odszedł w swoją drogę — na swoje Kniazie!...
Kalenik nieproszony na ławie usiadł, i słuchał, na Łucysię spoglądając. Ona przestała prząść, i jednę z jego koszul podartych łatać poczęła, słowa nie mówiąc.
Spokój i czystość tej ubogiej chatyny odbijała jaskrawo od jego własnej izby: nie chciało mu się odchodzić.
— Czemu to „kniazie” nazywają? — zagadnął, gdy stara umilkła.
— A ot — bo kto tam pójdzie, to już kniaź; leży i śpi, a każdy przed nim głowę odkrywa! Kniazie oni — kniazie!
Otarła łzy fartuchem, i gwałtem odpędzała smutne myśli.
— A Sacharko wasz prędko wróci? — spytała.
— Przysyłał pismo niedawno, że może na wiosnę dobry numer wyciągnie. Jak nie, to chyba na przyszłą jesień przyjdzie.
— Pohodował ty ich wszystkich Kalenik. Pamiętam jakeś taki niewielki już orał i kosił, a teraz takiś piękny i wielki wyrósł! Ile tobie lat?
— Izmat’ (dużo). Wnuków już się nie doczekam, — odparł z lekkim uśmiechem.
— Czemu? Sto lat żyć możesz.
— Sto lat?! Żeby z torbą chodzić! Boże broń! Albo to mnie dzieci darmo karmić będą! Wygonią z chaty.
— Różne bywają dzieci. Mnie Łucysia nie wygoni.
— Żebym ja matkę miał, żebym miał! Siedziałaby do śmierci przy piecu, i kaszą bym ją karmił. Porzuciła mnie maleńkim. Żeby jej to Bóg darował! Silna była, zdrowa, robocza. Na śmierć jednakże i Czyruk nie poradzi.
Kogut, zamknięty pod piecem, załopotał skrzydłami zapiał przeraźliwie. Parobek wstał opieszale.
— Pierwsze kury! — mruknął. Zasiedziałem się bez miary. Ostańcie zdrowe!
— Szczęśliwie! — odparły obie.
Wyszedł. Noc była czarna jak smoła. Na progu swej chaty spotkał żyda arendarza z workiem.
— Co ty ukradł? nechryste! — zawołał.
— Ukradł? Oddaj coś winien za wódkę na pogrzeb! Ja zastaw wziął od tego pijanicy.
Chłop w głowę się podrapał, i nic więcej nie mówiąc, wszedł do izby.
— Co on wziął? — spytał stryja.
— Andaraki baby.
— Nu, a dziewczynie co będzie? Toż matczyna bodnia do niej należy! Któż jej naprzędzie, i natcze?
— Licho ją bierz! Albo to żyć będzie? Szuchta (febra) ją zje!
Kalenik popatrzał na Mokrenię. Istotnie, febra ją żarła. Wątła, żółta, obrzękła, siedziała na ławie.
Bose nogi robiły wrażenie patyków, głowa — śmietniska; twarz miała wyraz idytycznego obłąkania.
Za nią — podobny, tylko mniejszy i bardziej brudny — siedział Sak siedmioletni. Włosy miał prawie białe, a rysy, jak u starca, ostre. I ten patrzał, jak siostra, — w próżnię, na nędzę swą i opuszczenie nie podnosząc protestu.
Wyglądali oboje jak piskląt bezradnych para, którym matkę zabito, a one, brzegu gniazda uczepione, czekają, cichutkie i słabe — końca!
Tak przed laty, w tejże chacie, na temże miejscu, Kalenik z Hanną siedział — także sierota.
Przypomniał to sobie; nic nie mówiąc, dwie kromki chleba ukroił i dał dzieciom.
Więcej nic im uczynić nie mógł, ale chleba, choć kupnego, choć pożyczonego, im nie pożałuje.
— Pójdę jutro do dworu! — rzekł Sydor. — Zaniosę pani lnu kosę, poproszę maści. Dobrze ty radził.
— To żyd dobrze radził! — z kąta swego Kiryk się ozwał.
— Milcz! — krzyknął ojciec groźnie.
Szkolnik się roześmiał, ale ucichł.
Ale Kalenik ciekawy nie był. Rozebrał się i prędko zasnął.
Nikt Sydorowej nie wspomniał. Ciężki żywot zbyła w tej chacie, i bez śladu przeszła. Na ławie, gdzie umarła, teraz skuliły się sieroty. Została po niej przęśnica, łyżka drewniana, i garść szmat, w chacie — trochę więcej miejsca, w garnku jej — część jedzenia.
Nikt jej nie pożałował, nie opłakał. Umarłabo w porę, na przednówku. Nim roboczy czas nastanie, druga tu będzie u komina, przy dzieży, na zagonie — druga, młodsza, którą bić można bezkarnie, póki jej skwary, mrozy, praca nie wycieńczą przed czasem. A po tej trzecia przyjdzie, czwarta, dziesiąta i każda tej chacie życie zostawi, temu zagonowi zaprzeda krasę, pot, łzy — i każda tak spocznie — cicha...
Nazajutrz Sydor wybrał się do dworu, z kijem ledwie wlokąc nogi. Zaglądał tu i tam, zanim trafił do pani. Kobieta to była młoda, poważna, nad wyraz łagodna. Wywiedziawszy się o chorobę starego, obejrzała te nogi poranione, sama je opatrzyła, dała mu szmat cienkich, maści, nauczyła, jak ma dalej postępować.
Sydor błogosławił ją, szczęścia i doli życzył, po rękach całował, zaprzysięgał odsłużyć.
Potem ową kosę lnu wydobył, ale pani odsunęła ją, głową potrząsając.
— Nie, Sydorze. Za lekarstwo zapłaty nie biorę. Schowaj napowrót. Jeśli wyzdrowiejesz, to będę miała dostateczną zapłatę. Idźcie z Bogiem!
Chłop powtórnie błogosławił i dziękował.
Chciał nogi pani całować, obiecywał stokrotne usługi.
Słuchając, pani uśmiechała się smutnie. Niestety! doświadczoną była, i straciła dawno wiarę.
Sydor wyszedł i znowu po drodze tu i tam się rozglądał, zanim swe kroki ku wsi skierował. Przy bramie zobaczył zamek z kluczem, zapomniany zapewne.
Obejrzał się w koło — schował go w zanadrze. Potem o wiele prędzej, niż był przyszedł — odszedł. Dzień ten cały spędził w karczmie i zaledwie nad ranem przywlókł się do chaty.
Następnego dnia wieść się rozeszła po wsi, że tejże nocy we dworze zginęło dziesięć indyków.
Wilk, lis, czy złodziej?
Rozmawiano o tem w karczmie, drwiąc z pańskich brytanów i nocnego stróża, rozmawiano po chatach, i zazdroszczono sprawcy dobrej gratki. Nikt się nie zgorszył, ani nikt pana nie pożałował — bo:
— Czort pana nie weźmie! — powtarzano ulubioną gadkę.
U Huców na raucie była także o tem mowa.
Karpina opowiadał poraz setny rzecz całą, bo pierwszy dojrzał chlew otwarty i szukał śladu po drogach i w miasteczku: jakby woda zmyła!
— Sprytny był majster! — podziwiano unisono.
— Nie bardzo! — spokojnie odparł stary Huc — bo i pan wie kto — i ja wiem.
— Kto? kto? Powiedźcie!
— Nie moja sprawa, bym ją, jak bajkę, opowiadał.
Widziałem, więc doniosłem panu. Zechce on powiedzieć, to powie, a nie — to i bez sądu złodziej przepadnie.
Kręceniem i kłamstwem świat przejdziesz, ale napowrót nie trafisz!
— To może pan go na sąd poda?
— Nie poda. Sąd jeszcze nikogo nie poprawił, a turma dobrego nie nauczy.
— Pan się boi! — ktoś rzekł.
— Czego? — ostro spytał stary.
— Ano — pożaru!
Huc z politowaniem głową pokiwał.
— Durne wy, durne! Nie boi się pan was, bo ogniowe płaci. Nie znacie wy jego. Myślicie, że on głupi, gdy wam szkody wybacza i złodziejstwa nie szuka!
Oj, ma on rozum, ma — i miał kiedyś dla was serce, ale teraz stracił. Żeby wy wstyd mieli i sumienie, toby was uczył i karał, ale wy tak stanęli, że on was za ludzi nie ma! To i nie karze i nie uczy! Wy myślicie, że to łaska — to hańba!
Chłopki pootwierały usta i oczy, nic nie rozumiejąc, a stary dalej mówił — z dumą:
— Onegdaj Matwiej mój i Syłycz Petruk wzięli bez pozwolenia plewy do domu. Zatrzymałem ich z workami i zaprowadziłem do pana. On Matwieja karał i wstydził, a do Petruka słowa nie rzekł.
Wszystkie oczy zwróciły się na Matwieja a ten nizko spuścił głowę.
— Naco opowiadacie, batku! — zamruczał.
— Bo pan ciebie ma za człowieka, wie, że do ciebie przystanie wstyd i rozum. Ty drugi raz głupstwa nie zrobisz i dzieciom zakażesz; a tamten sromu nie ma, i rozumu nie ma. Tamtego w chacie ojciec bił, że się dał złapać, i mnie klął, żem złapał.
— Do śmierci tego wstydu nie zapomnę! — rzekł Matwiej.
— Durny, kto kradnie! — wtrącił Karpina — strachu się naje, zmorduje się, cygańskie go poty obleją. Ja raz połakomił się na jabłka w sadzie. Upał był, a my pszenicę zwozili. Co jadę z furą, to patrzę na drzewo za płotem, i aż mi ślinę pędzi.
Tak sobie dumam, aż tu zza płotu pani na mnie kiwa i śmieje się.
— Karpina, mówi, ty coś się bardzo tym jabłkom przyglądasz! Żeby ty nie był swego ojca syn, tobym źle o tobie pomyślała. Masz tymczasem kilka; wieczorem dam ci więcej. Czemu nie poprosisz?
Smaczne były jabłka. Nie patrzcie, bat’ku, tak surowo! Boh me, nie pomyślałem kraść! Daj Boże wam i pani zdrowie; nauczyła mnie prosić, a potem tom ogrodu po nocach pilnował z własnej ochoty.
— Wy! Wiadomo, że wam wszystko można! — ktoś burknął zawistnie. — Wam i pasza wolna, wam i zagony dają, wam — i len sieją, zato, że szczekacie za panem.
— A czegóż wy szczekacie przeciw panu? Macie swoje zagony i paszę, do roboty was nie zmusza, za pracę, co chcecie, płaci!
— Niech jego licho znajdzie! — nie mając innych argumentów, chłop zaklął.
— Was już znalazło! — ponuro zakończył Huc.
Kalenik, który do rozmowy się nie wtrącał, słuchał jednak bardzo uważnie.
Przez tydzień zastępstwa Matwieja poznał dwór, i podobał mu się pan. Wywodów starego nie rozumiał, ale czuł, że on wsi nie chwali, że pan wsi nie lubi, i że złodziej przecie głupstwo uczynił.
— Taki to dobrze, że ja trus — pomyślał.
Wieczór się kończył, więc ludzie się zaczęli rozchodzić.
Gdy Kalenik za drzwi się wysunął, dogonił go stary Huc i zatrzymał słowem.
Potem latarkę zapalił i z cicha do parobka szepnął:
— Chodź, ja tobie coś pokażę.
Poszli na podwórze, za stodoły Hubeniów. Tam Huc latarkę na ziemi postawił i jął śnieg koło węgla rozrzucać. Pokazał się szary przedmiot, — worek, a w nim coś niewielkiego.
— Wasz to worek? — Huc spytał.
— Nasz! — po chwili oglądania odparł Kalenik.
Wtedy stary rozgarnął worek i pokazał zawartość.
Andyk! — przerażony szepnął parobczak.
— Zadusił się przypadkiem! No, teraz już i ty wiesz, kto złodziej. Baczże, byś ty takim się nie stał. Ojciec twój był rzetelny człowiek.
To mówiąc, stary zarzucił na ramię worek i odszedł.
Kalenik, zmartwiały ze strachu, pozostał.
— Moja dola! — zamruczał. — Wezmą starego do turmy, doigra się on biedy. Pewnie andaraki nieboszczki wykupił temi andykami. Daj-ta Boże, by go wzięli albo zaraz, albo na jesieni. Co ja zrobię sam jeden w chacie latem?!
Noc byłą jasna: widział, że stary Huc, worek na plecy złożywszy, ku dworowi szedł, szedł dla nich po zgubę: więc wściekłość bezrozumna ogarnęła parobka, i pięść ku tym murom podniósł.
— Na co wy tam! — zamruczał. — Żeby Was nie było, nie mieliby ludzie gdzie kraść, a mieliby więcej zagonów. Przepadnijcie!

· · · · · · · · · · · · · · · ·


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.