<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Hrywda
Wydawca Księgarnia M. Arcta
Data wyd. 1892
Druk Józef Filipowicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Marzec.

Ulitowała się ziemia karmicielka nad bydłem wychudłem, ulitował się Bóg nad dziećmi i starcami, których zima i post dziesiątkował. Przyszła wczesna wiosna.
Niósł ją na swych skrzydłach Anioł Zwiastowania jako wieść błogą zza ciepłych mórz.
Równina zczerniała; ukazały się długie, regularne linie zagonów, jedne nagie, inne spleśniałe, martwą jeszcze runią pokryte. Na łozach pozłociły się kity, na czeremchach strzeliły pąki, na skłonach rowów od południa już zieleniała młoda trawka.
Tylko wieś była czarną od błota i starości.
Ulica tworzyła otchłań cuchnącą, chaty wilgoć powlekła pleśnią burą, przerwały się wszelkie kommunikacye, oprócz urzędowych do gminy.
Ulicą, oprócz dzieci, babrającjych się z lubością w błocie, i nierogacizny wpół dzikiej nikt nie chodził.
Była to coroczna pobudka, do ciężkiej, krwią, łzami i potem wypisanej kampanii wojennej z ziemią, deszczem, skwarem, gradem, posuchą, burzami, o byt i chleb zimowy.
Potem nastąpiła pierwsza utarczka. Z obór, od pustego żłobu i drabiny, wypędzono bydlaki na rolę jeszcze prawie czarną, w wiosenną grzęzawicę.
Niesiono do dworu ostatnie grosze za paszę w dąbrowie za strugą, i szły tam bydlątka, przeraźliwie rycząc.
Paszy i tam było niewiele: zeszłoroczne wrzosy i paprocie, ale resztę siana oszczędzono dla wołów roboczych. Cielaki, krowy, owce niech idą; głodne wrócą, ale „wytrą się i poweseleją!“ — mawiano filozoficznie.
Poszła wraz z innemi i krowina Makuszanki, karmicielka i pieszczocha wyrobnic.
Żywiły ją całą zimę kartoflami i kupną plewą, trzymały w sionkach. Poszła w dąbrowę i Łucysia z nią, kwit kupiony we dworze zawinąwszy w rożek chusteczki.
Wieczorem Hubenie wieczerzali właśnie, gdy obie kobiety wpadły do izby z płaczem okrutnym.
Łucysia zsiniała, mokra od błota i wody, bosa, i drżąca nie mogła słowa wydobyć z gardła i tylko modre swe oczy, łez pełne, wznosiła na Kalenika. Stara rzuciła się do Sydora:
— Poratujcie, ulitujcie się! Ciełuszka zagrzęzła w strudze. Tylko głowę i grzbiet widać: zdechnie. Dajcie pomoc! co chcecie wam uczynimy.
Kalenik łyżkę położył i świtę naciągnął na grzbiet, ale stary powstrzymał go:
— Coto! Będziesz darmo się mordował! Toć trzeba nam trzem iść, ze sznurami, z wozem, z kobyłą! Co ty, babo, dasz za fatygę?
— Dam co zechcecie! — wołała desperacko baba.
— Nu, dasz dziewczynę do grabienia siana w Perechreściu?
— Oj dam! — jęczała, odchodząc od przytomności.
— Nu, to dobrze. Niechaj dziewczyna siermięgę zostawi w zastaw: jak skręcicie, to siermięga nasza.
— O Jezu! — szepnęła cichutko Łucysia, ale bez protestu zdjęła świteczkę z siebie i została w koszulinie przemokłej, wciąż na Kalenika spoglądając.
Stary zastaw wziął i do komory zaniósł, a tymczasem Kalenik chwycił sznury, siekierę, drąg, i przodem ruszył.
Kobiety szły za nim, zawodząc, jak na pogrzebie. Szczęściem noc była jasna: trafili bez błądzenia na miejsce wypadku.
Krowinę istotnie chwyciło trzęsawisko, zalała woda wezbrana. Leżała skostniała, łeb nad wodą wznosząc i wzrokiem gasnącym wyglądając pomocy.
— Krasia, Krasia! — zaczęła ją z płaczem wołać Łucysia. Krowa poruszyła się rozpacznie, i wydała słabe mruczenie.
— Nie płacz! Będzie żyć, kiedy dotąd nie utonęła — rzekł do dziewczyny Kalenik.
Zrzucił świtę i wszedł do wody; za nim odważnie szła dziewczyna.
— Zmarzniesz. Siedź na brzegu! — burknął.
— Nie, już ja trzy razy przy niej byłam, tylko nie dałam sama rady! — odparła, szczękając zębami.
Weszli tak w wodę po pas, stanęli nad krową.
Jeszcze resztki lodu niosła struga, a zimno tamowało oddech. Na brzegu Makuszanka lamentowała.
Kalenik otoczył krowinę sznurami, końce przez ramię sobie założył; skupił się, i począł ciągnąć ku brzegowi. Łucysia łeb Krasi utrzymywała nad wodą.
Parobek sapał i stękał, w pół zgięty, pracując jak dla siebie, zrobiło mu się ciepło nawet w tej wodzie lodowatej. Był pewny, że i Matwiej Huc siłacz wioskowy, nie dokazałby tyle, i dumą go to napełniało wobec dziewczyny.
Wlókł krowinę, sam ledwie mogąc wydobyć nogi z mułu, pobudzał go do nadzwyczajnych wysileń, cichy dziękczynny szept Łucysi.
— Mój sokołyku, mój łabędziu. Daj tobie Boże wszystko dobre, że ty nas ratujesz!
Na brzegu stał już Sydor z wozem, ale nie kwapił się z pomocą; stał Kiryk i przyglądał się bezczynnie.
Wydobył Kalenik z kobietami krowinę na suche. Leżała jak martwa, sztywna.
Podniesiono ją zapomocą drągów na wóz i Sydor popędził klacz.
— Padlinę przywieziemy do wsi — rzekł.
Wzmógł się płacz kobiet, który Kiryk przedrzeźniał.
Kalenik, skostniały, pobiegł przodem. Od przymrozka nocnego sztywniała na nim zmoczona bielizna, dzwoniły zęby, pot zamarzał.
Dopadł chaty i prędko na piec się wgramolił.
Miejsce to pożądane zajmował chyba w nadzwyczajnych wypadkach. Był to tron gospodarza.
Dym tam był gęstszy, ale ciepło rozkoszne. Skulony na glinie, parobczak tajał i sechł. O zmianie bielizny wcale nie pomyślał. To należało do niedzielnych przywilejów. Para, upał i spokój powoli usypiały go. Wyciągnął się na gorących cegłach i zdrzemnął.
Zbudziły go szturhańce.
— No, czego ty tutaj! — wołał Sydor. — Taki byk będzie się na piecu wylegał! Nu, pójdziesz ztąd!
Parobczak zerwał się i oprzytomniał.
— A cóż krowa? — zagadnął.
— Nic jej nie będzie. Nu, lamentował ty, wczoraj kogo wziąść do Perechreścia. Ot Bóg dał!..
Kalenik stanął już na ziemi, w środku izby, i milczał. Potem siermięgę narzucił i wyszedł.
Makuszanki krowinę wprowadziły do chaty, do ognia; okrywały ją własną, odświętną odzieżą, karmiły chlebem.
Krasia dawała się pieścić i jadła chciwie; spojrzała na Kalenika okrągłem swem okiem i wyciągnęła doń pysk.
— Dywy! — rzekł ze śmiechem — a to mnie poznała.
Łucysia przebierała się w ciemnym kącie, stara zaczęła go błogosławić i dziękować.
— Pobawcie chwilę. Nie mam co dać, to choć wódki z karczmy przyniosę! — zawołała wreszcie i poszła z flaszką.
Dziewczyna wyszła z kąta w śnieżnej koszuli, rumiana, uśmiechniona.
— A świtka w naszej komorze! — zaśmiał się.
Wesołość jej znikła. Popatrzała na niego z przerażeniem.
— Albo to prawda ma być! — szepnęła.
— A jakże! Pojedziesz ze mną na sianokos.
— Z wami! O Jezu — szepnęła.
— Tak jęczysz, jakby to niedola była.
— Mnie was tak straszno!
— Czego? Albo ja tobie liche słowo kiedy rzekł, albo uderzył? Durna ty!
— Mój Boże! Mnie się zdaje, że wy źle myślicie. Ja-by od was uciekła za lasy.
— Nie uciekniesz. A nie bój się. Czego się trzęsiesz?
— Dolo moja! Jak do Perechreścia pójdę, kto tutaj we dworze za len odrobi, i za kartofle, i za siedzibę!
— Albo to tylko we dworze pole jest. Posiejesz u mnie, posadzisz kartofle. Odrobicie mnie!
— O Jezu! Kiedy mnie was tak straszno!
— Tfu! Narzucił tobie kto ten lęk. Chcesz ot patrz palec na palec składam i poprzysięgnę, że tobie nijakiej krzywdy nie uczynię. Tak mnie Boże dopomóż!
Rzeczywiście palce na krzyż złożył i zaklął się uroczyście.
Dziewczyna przeżegnała się.
— Taki mnie lżej teraz będzie! — szeptała, patrząc na niego przez łzy.
Zbliżył się do niej i, jedną ręką krowę gładząc, co ich rozdzielała, drugą po warkoczu jej przesunął.
— Złoto moje! — rzekł zcicha. Żebyś ty choć bydła kilkoro miała, tobym ciebie wziął; żebyś choć szmatek ziemi miała, tobym do ciebie w prystupy szedł! Tak ja ciebie w serce wziął, tak mnie żenić się nie chce, choć muszę! Boh me! Będę ciebie lubić, będę ciebie szkodować, a niech mnie Bóg ciężko skarze, żebym cię, sierotę, miał ukrzywdzić.
— Daj tobie Bóg zdrowie! — wdzięcznie rzekła dziewczyna.
Makuszanka skrzypnęła drzwiami, więc umilkli, i pieścili Krasię faworytkę.
Kalenik poczuł w sobie wielką powagę i godność, jakby go starostą obrali. Łucysi biło mocno serce.
Stara przyniosła wódki i nalała parobkowi sporą miarkę. Wychylił — po nim kobiety, zagryźli chlebem. Wypili poraz drugi i zaczęli żywiej gwarzyć i śmiać się. Wódka zabarwiała im szarą dolę, mamiła ciepłem, swobodą, dostatkiem.
— Kalenik rozparł się na stole i głośno swe marzenia rozpowiadał:
— Żeby ja królem był, toby ja wszystką ziemię sobie wziął — pany-by mnie robili, a ja-by wódkę garncem pił a tłustość łyżką jadł — i w trzy kożuchy się ubierał.
Łucysia zaczęła śpiewać, zanosząc się od śmiechu.

Zaprowadźcie żywą, wodę do sadu, do wiszniowego.
Przyprowadźcie dobrzy ludzie mego chłopca miłego.

Makuszanka rozsiadła się na ławie jak królowa i postawiła przed sobą butelkę:
— Teraz moja wola i dola! — wołała, machając rękami.
Niewiadomo, coby się stało po trzecim kieliszku, bo przy tem machaniu stara trąciła flaszkę.
Czarodziejski płyn rozlał się szeroką strugą na stół i na ziemię, i wszystkich to nieszczęście otrzeźwiło. Wlepili oczy w kałużę wódki. Łucysia zapłakała, Kalenik splunął — i czar prysnął.
Znowu byli biedni, nędzni, poczuli dokuczliwiej swe mozoły i ciężar żywota, i umilkli przygnębieni, oszołomieni.
Parobek wyszedł zgarbiony, leniwie wlokąc nogi ociężałe. Niezapłacone podatki, brak paszy, przednówek długi, koszt wesela, brak rąk w chacie — wszystko stanęło mu w myśli.
Szedł poza stodołami, wicher marcowy szumiał i siekł mu twarz, niebo od chmur zbałwanionych czarne, wisiało mu nad głową; w ciemności tej, gdzieś górą, niewidzialne ciągnęły gęsi dzikie. Krzyk ich, zmieszany z żałosnym poświstem wiatru słyszał chłop. Leciały na Perechreście zapewne.
Tak idąc zamyślony, potrącił kogoś.
— Pochwalony Jezus — pozdrowił go poważny głos starego Huca.
— Na wieki! — odparł półgębkiem, spuszczając głowę.
— Jak wilk chodzisz nocą. Dawnom ciebie u siebie nie widział.
— Żebym żyto miał do zwrócenia, albo deski, tobym wstąpił, a tak — boję się. Pomyślicie, że znowu o co prosić będę — rzekł Kalenik.
— Głupia dumka; choćbyś i o co poprosił, to nie wstyd i nie grzech, byleś sam nie wziął.
— Nie, Boh me, nie! Ja trus — powtórzył swoje Kalenik.
— To dobrze. Dosyć w chacie dwóch złodziei.
— Bodaj ich palarusz! — zamruczał parobczak.
— Prosić — nie grzech! — mówił dalej stary. Każdy prosi, najbogatszy i najszczęśliwszy, bo niéma takiego na świecie, coby do Boga i dobrych ludzi interessu nie miał.
— Alboż Bóg jest? Starzy jego wspominają — może widzieli. Ja nie słyszał jego i nie widział.
— Durny ty całkiem! — rzekł lakonicznie Korniło, a parobek ani się obraził, ani zaprzeczył.
Stanęli na podwórzu Huców. Gospodarz się odezwał:
— Wejdź, powiem tobie słowo!
W chacie wszyscy spali. Czekała na powrót starego lampka i Ołenia Prytulanki, pilnując, aby wieczerza nie wystygła; podała mu ją, i usiadła w kąciku, zaspanemi oczami, przyglądając się Hubeni.
— Zapóźniłem się u pana! — mówił Huc, jedząc powoli. Codzień więcej roboty! — Co wasz chłopiec będzie robił latem?
— Bydło będzie pasł, jak egzament złoży.
— Taki wielki. Mogłaby dziewczyna bydło pędzić. Chłopiec ze starym daliby rady gospodarce, a tybyś mógł co zarobić. Zgódź się do dworu za rataja.
— Ja? Co wam się widzi? Miałbym swoje rzucić, a cudzego pilnować? Tfu! Z gospodarza na batraka iść!
— Albo to twoje? stryjowskie? Batrakiem ty daremnym u niego służysz, a dosłużysz się nędzy. Zobaczysz!
— Jakże? Moje to! Statok (bydło), ja pohodował, choromy (budynki) postawił, pole robię. Na swojem ja pan.
— Chorowanie, twoje panowanie. Patrzał ja na twoję pracę, i dlatego żeś czestny i cichy, żal mi ciebie. Ty myślisz, że ja ciebie obrażam? Nie ja tobie łaskę chcę zrobić. Miałbyś pieniądze i chleb.
— I niewolę! — przerwał parobek.
— Ino umarły — wolny! — poważnie rzekł Huc — ino rozumny — bogaty. A my wszyscy raby (niewolniki). Ja tobie dobre słowo mówię. Ty o sobie pomyśl sam, bo ty ni bat’ka, ni maty, ni żonki nie masz, coby za ciebie pomyśleli, a ty cichy i spokojny jak owca. Z ciebie runo kto chce zdejmie i gołego wyrzuci. Tak ja tobie mówię. Oddziel się od stryjów póki czas, póki to szczenie w wilka nie wyrośnie, a Sacharko nie wróci. Oddziel się i na rataja idź. Parę lat przesłużysz, zarobisz pieniądze, ożenisz się i obudujesz. Wtedy ciebie nikt nie wypędzi.
— Niech oni precz idą. Mój bat’ko starszy był, nasza to chata. Tyle lat ja pracował! Zostanę! My Hubenie, z rodu nie służyli panom, gospodarzami umierali. Żeby wy mnie setkę rublów dawali, nie pójdę z cudzemi wołami na cudze pole.
Huc łyżkę odłożył i usta rękawem otarł.
— Nie, to nie. Twoja wola. Batraków dużo na świecie. Z dobrego życzenia ja tobie słowo rzekł. Pokaże czas: kto durny był. Idźże i panuj, nieboże.
Kalenik wyszedł wzburzony. Nie sypiał w chacie teraz, gdy było cieplej, ale przy wołach w oborze.
Otworzył skrzypiące wrota i omackiem trafił do siana, do żłobu.
— Moje wy rodzone, moje wy dzieci! — szeptał, podręcznego gładząc w przechodzie. — Potruję ja was prędzej, niżby kto drugi na was jarzmo kładł. Macie, jedźcie siano, jedźcie, wy moje!
Potem się w to siano zagrzebał i zasnął, ale budził się często i ręką niespokojnie szukał wołów.
Roiło mu się, że je mu Huc zamienił.
Nazajutrz było święto.
Niebo na tę uroczystość wymiotło chmury, aż hen na skraj, nad bory; ubrało się w odświętny błękit, wiatr nie smagał, ale gładził, słońce odwiedziło mroczne głębie podwórza chat, zajrzało do izb czarnych i, jakby przerażone tem, co tam ujrzało, umykało coraz dalej i wyżej.
W chatach od wczesnego rana panował ruch uroczysty.
Uroczystość-bo to była rzadka, tygodniowego ochędóztwa. Myli się starzy i młodzi, dziewczęta i kobiety zaplatały warkocze, dzieci przemocą zanurzano w wodzie, wszyscy oblekli czystą bieliznę.
Chlebowym kwasem z dzieży pomyte włosy straciły wszelki pozór włosów, wyglądały jak peruki, ściśle głowę otaczające, szare płótno koszul zachowywało odświętną sztywność; kto posiadał buty, czernił je smarowidłem od wozu.
Inny, niż zwykle, gwar obejmował zagrody.
Były tam swawolne śmiechy dziewcząt, dowcipy parobków, krzyk dzieci, gospodyń długie rozhowory. Powszedni ranek tłumił te wybuchy koniecznością pracy; dziś rozwiązywały się usta — i namiętności.
Aż wreszcie w ten gwar wpadł pierwszy odgłos dzwonu, potem drugi, dziesiąty, setny!
To kościół wołał i przypominał, że nie trzodą są, że do ich dusz mówić będzie Bóg.
Na wołanie to ruszyli przodem starzy. Widać ich było zgarbionych, zapatrzonych w ziemię, jak szli powoli pojedynczo, w wielkich baranich czapkach, i długich świtach, kijem się wspierając.
Z nimi ruszył Korniło Huc i, odchodząc, synów napędzał do pośpiechu.
Ale ci jeszcze gotowi nie byli. Matwieja ubierała żona, kobieta ładna i kochana, jak matka w chacie; średni Wasyl na żonę czekał, paromiesięczną swą córeczkę na ręku trzymając; Karpina elegantował się jako kawaler, któremu gody chodziły po głowie.
Prytulanka czesała Ołeni ciemne włosy, zaplatając w nie pęk czerwonych tasiemek.
Stary sam ruszył, bo i do spowiedzi się wybierał. Przechodząc, zajrzał do Hubeniów. Dzieci wypędzały bydło na paszę.
Bose i obdarte, z torbeczkami przez plecy, w których chleb na dzień cały niosły, szły za bydłem ciche i zadumane. Przodowała Mokrenia, krocząc z powagą dorosłej osoby, wlókł się za nią Sak nieodstępny, w koszulinie tylko, krajeczką podpasany, ciągnąc za sobą długi bat, którego jeszcze użyć nie miał siły.
Gdy dochodził wrót, zza węgła zaczajony Kiryk, cisnął za nim ułamkiem kołka. Pocisk trafił chłopczynę w nogi, obalił. Upadł twarzą w błoto, tak wystraszony i znękany, że nawet głosu nie wydał z siebie. Zerwał się, obejrzał i uciekł naoślep, głucho tylko chlipiąc i utykając na skaleczoną nogę.
Bydło weszło w grzęzawicę bezdenną ulicy wioskowej, a pastuszki za niem, tonąc po kolana.
Stary Huc stęknął, jakby go ból porwał, i poszedł, pod stopy patrząc, bardzo chmurny.
Teraz za starymi ruszyły kobiety; gromadkami się kupiąc, jak gęsi białych stadka. Białe ich zawoje wiatr rozwiewał; gadały dużo, głośno, gestykulując.
Opowiadały sobie wśród śmiechów kłótnie małżeńskie, bijatyki, skandale wioskowe. Przechwalały się z razów, które otrzymały, jako z rzeczy do życia niezbędnej. Prawiły o gospodarstwie, o lnie.
Przez długi tydzień uwięzione pracą przy kominie i warsztacie tkackim, teraz językom swoim, złośliwym i brutalnym, popuszczały cugli.
Jeśli chwaliły cokolwiek, to tylko dzieci swoje.
I tak partyami cała Hrywda ciągnęła do Boga.
Ostatnia ruszyła młodzież. Ciągnęły tabuny dziewcząt postrojonych w chustkach białych i krasnych, w świtach czystych. Gromadki parobczaków łączyły się z niemi, wpadały na nie z boków, zaczepiając, zagradzały drogę niekiedy.
Tłok się czynił i szamotanie, wrzask nieludzki. Rozlatywali się jak wróbli stadko, rozbijali na drobniejsze cząstki, ociągali się, kryjąc za węgły i płoty.
Nie kwapili się do Boga. Wiosna była dla nich, jak dla ptaków, okresem swawoli i miłości.
Kalenik szedł z Karpiną. Obadwa mieli żenić się po Wielkiejnocy, więc dziewczęta przepadały za nimi.
Szli też dumni, z czapkami na bakier, pozwalając się kochać.
Karpina za każdym węgłem ściskał corazto inną, zaczepił każdą, droczył się, dowcipkował.
Hubenia roślejszy, bogatszy, znany ze statku i pracy, imponował bardziej.
Patrzały na niego dziewczęta, szturhając się i szepcząc:
— Dywy, jaki on strojny, choć gospodyni nie ma, koszula jak śnieg, a jaka długa! Ktoś mu i rąk i płótna nie żałuje.
Rzeczywiście bielizna parobczaka naschwał była uprana. Zpod rozpiętej niedbale świty koszula świeciła białością nieskalaną, ściągnięta u szyi czerwoną tasiemką.
On się nią chlubił, ręce za krasny pas zakładając. Onegdaj Łucysia mu ją tak ubieliła w rzece lodowatej po kolana stojąc i swemi rękami grube szmaty trąc, aż jej palce krwią spłynęły, aż ją w tym chłodzie pot oblał.
Zagadnęła go jedna z dziewcząt o to pranie.
Ramionami ruszył tylko, ale się nie pochwalił.
— Jest taka, co pierze — lakonicznie odparł.
Obejrzał się jednak raz i drugi i nagle przystanął. Na ostatku, za całą wsią, szło troje ludzi.
Kalenik ich poznał i zdumiał.
Szli, kwapiąc się. Przodem stara Makuszanka za nią Łucysia, i chłop młody, śniady na licach, mizernie i ponuro wyglądający.
— Czyruków Tychon chodzi za Łucysią — zaśmiały się dziewczęta. — Chytra ona, na bohatyra patrzy!
Kalenik raz drugi się obejrzał. Tak, znachora jedynak to był — bohatyr: mógł sierotę brać — albo mu pola, bydła, czy pieniędzy brakło?!
Nie spostrzegł się, że go wyprzedzili rówieśnicy i dziewczęta, szedł coraz wolniej — samotny.
Ci ostatni dogonili go i minęli.
— Pochwalony! — rzekła Makuszanka życzliwie.
— Dzień dobry! — mruknął młody Czyruk.
On coś niewyraźnie odpowiedział i patrzał na Łucysię.
Milczała, nie podnosząc od ziemi modrych oczu; żary rumieńca miała na twarzy i zakłopotanie okropne.
Przeszli — parobek patrzał za nimi.
Złoty warkocz pieściło słońce. Był jak dojrzałej pszenicy wiązanka, taki bujny i ciężki.
— Czyruków Tychon chodzi za Łucysią! — brzmiało uparcie w głowie parobka. Opanowała go nuda nieznośna, potem cichy, głęboki gniew i mściwość.
Teraz-by z rozkoszą ten warkocz targał, garściami to złoto żywe wyrywał!
Ciężyło mu coś. Myślał, że to buty nowe, świta, czapka odświętna; wlókł się jak stary.
Ostatni przyszedł do Bożego domu.
Kościół był drewniany, zewnątrz jaskrawo pomalowany, wewnątrz nagi. Lud go napełniał po brzegi. Głowa przy głowie, pierś przy piersi — stali wszyscy.
Gwar panował jak w ulu, popychanie, szamotanie.
I słychać było urywki rozmów, prowadzonych między sąsiadami:
— Ta woły, bo woły — byle pasza.
— Za dwadzieścia rubli siana zjadły.
— Zasiałem wczoraj owsa króbkę. Nie wiem czy urodzi, bo niż tam pod Osową, a codzień moczy.
— Wczoraj kobyła się wyźrebiła. Źrebica łysa — jak to malowanie.
Tu ktoś się wtłaczał pomiędzy nich, więc rozmowa się zmieniła.
— A cóż jarmark? Widziliście byka?
— Widziałem, i sprzedałem.
— Dali sorok?
— Dali — i baryszu pół garnca.
— Słyszeliście? Czechów Maxym onegdaj u Chryna dwa sery ukradł.
— Mohe! Złowili? To durny!
Śmiech się rozlegał.
— Moja kumo! — mówiła baba jakaś, głową trzęsąc — hultaj-bo hultaj, ta Motruna Syluków. Podumaj-no: toć bezdzietna, zdrowa, a przez zimę trzy tylko hyby (miara) płótna utkała. A grubeż to, a węzłowate!
— Ja wczoraj ostatnią sztukę odcięłam. Piętnaście hyb, jak to złoto gotowych, a już i andaraki posnute.
— Dobry len się udał. Jak się susza wzięła, to we mnie serce zamarło, a no deszczyk odratował.
Dwóch wyrostków tłoczyło się naprzód, bez ceremonii na prawo i lewo rozdając szturhańce.
Baby zaczęły im wymyślać, oni odpowiadali podobnież; tłum ich rychło rozdzielił.
Stanęli obok siebie i starszy szeptał:
— Tak ty uważaj. Jak się zmierzchnie, to ja wejdę do chaty i będę ich zabawiał, a ty przez chlew do komory się wśliźnij. Już ja tam kamień zpod ściany wysunął. Prawej strony się pilnuj — tam na drążku wiszą.
— Wiszą? Widział ty dobrze?
— Widział. Kiełbas par z pięć i kumpiak (szynka).
Jak złapiesz, to na wygon leć — do koni!
Tu podnieśli głowy, bo śpiewacy chórem zaintonowali:
— Zmiłuj się Boże! Zmiłuj! — i tłum zakołysał się w pokłonie.
Ale za ludem, ani śpiewaków, ani księdza widać nie było — więc po chwili znowu szmer rozmów zagłuszył modlitwę.
Kalenik wparł się z trudem do środka i docisnął do bocznego ołtarza. Kilkanaście świeczek malutkich płonęło przed nim. Były to ofiary.
Przed świętym złocistym klęczała kobieta.
Trzy świeczki dobyła z zanadrza, kilkakroć dotknęła czołem podłogi błotnistej, i owe świeczki skręciła naopak „przeciw słońcu“.
Ruch ten zastanowił parobka, wtajemniczonego w zabobony.
Tak się czyni, gdy się przeklina kogo uroczyście.
Poznał kobietę. Nieopodal jego chaty mieszkała.
Skręciwszy świece, wstała, zapaliła wszystkie trzy knoty i przed obrazem zatknęła tę ofiarę.
Potem upadła na ziemię i, rozkrzyżowawszy się, jęła mówić, tak głośno, że słyszeli wyraźnie otaczający:
— Weźmij ty, Boże, onego, co mi płótno ukradł, i tak mu kości pokręć, jak te świeczki ja pokręciłam!
Niech mu to moje płótno na śmierć służy, niech go w niem robaki toczą, niech mu z każdej nitki rana stanie na ciele, niech mu oczy wyjdą, niechaj go wilkiem wodzi po błotach!
Jako te świeczki płoną, tak niechaj go gorączka pali, niechaj mu węgły ogień weźmie, niech mu dobytek poniszczy. Tak ja go przeklinam i przeklinać będę co dnia, co nocy, co ranka, co wieczora, jedząc i pijąc, śpiąc i pracując, żeby on zmarniał, żeby on przepadł, żeby go na rozstajach dyabeł zadusił. Amen.
Ludzie słuchali, rozstępowali się, żegnając, przerażeni i uszanowaniem zdjęci! Po ciele Kalenika dreszcz przeszedł. Usunął się i on; baba została u obrazu na ziemi i mówiła dalej — ciągle, a świeczki paliły się, skwiercząc, a z lnianych knotów długie pasemka dymu wstępowały do góry.
— Boże, zmiłuj się! Zmiłuj! — raz drugi chór szkolników zaintonował. Ostre wonie kadzideł rozeszły się po tłumie, który się znowu zakołysał, do ziemi po kilkakroć czoła chyląc.
Teraz w głębi głos księdza się rozległ, czytającego ewangelią.
Pojedyncze słowa i dźwięki dobiegały tylko uszu.
— Cytże! Cyt! — wołali starsi.
Ale już młodżież rzuciła się do odwrotu z hałasem okropnym i tratowała, kogo nie pociągnęła za sobą.
Słychać było:
— Puść! Zadusisz! Bodaj ciebie licho zjadło!
— A dasz porcyą? Zadatek na flis wziąłeś.
— Boh me! Nie udawaj. Albom nie widział, jak cię Kipryan ściskał!
— To święto. Niech żyd garniec postawi, a nie, to go ze wsi wyrzucić.
— Ty złodzieju! szelmo! Wyjadaczu!
Wysypali się przed kościół. Twarze były czerwone i spocone od zaduchu i ścisku. Na cmentarzu tu i ówdzie zaczynały się bijatyki.
Blizko drzwi Kalenik spotkał stryja.
— A co? Byliście u spowiedzi? — spytał.
— A jakże! — Sydor się zaśmiał tryumfująco.
— Chytry ksiądz, ale ja jeszcze chytrzejszy. Zachodził on mnie z tej strony, zachodził z tamtej. Pytał prosto i krzywo, godzinę męczył — a taki ja jemu nic nie powiedział.
— Aaa! — zdumiony zawołał Kalenik, przejęty dla stryja rzetelnem uszanowaniem. — On i mnie męczył tamtej niedzieli, ano ja durny mówił ak na wszystko!
— Wiadomo, że ty durny! — pobłażliwie rzekł Sydor.
Hrywda, oddawszy co boskiego Bogu, szumną, huczącą falą wylała się na gościniec. Tu chwilę skupił się tłum, ale wnet rozbiegł się w stron kilka, rozbity na drobniejsze potoki.
Starzy pociągnęli w pola jeszcze puste, aby runie obejrzeć i o dawnych czasach pogwarzyć; odpowiedzialni chat gospodarze zwrócili się do zarządu gminy, gdzie, jak w każdą Niedzielę, sądy się odbywały i narady; parobcy zdążali do karczmy: tylko kobiety wracały do chat, do ognisk, kwapiąc się, by parogodzinną zwłokę odpracować.
Po chwili kościół, pusty, duszny od kadzideł, zamknął sługa, aż do następnej Niedzieli.
Kalenik doczekał się Łucysi i Tychona. Wracali, jak przyszli, razem — pod eskortą matki. Przyłączył się do nich i rozmawiali o potocznych sprawach.
Dochodząc karczmy, Hubenia zaproponował „porcyą“.
Weszli, bo żadne chłopskie serce tej się pokusie nie oprze.
Parobek kazał dać kwartę wódki i śledzia dla każdego.
Usiedli za stołem, wypili po kieliszku, zagryźli śledziem. Nie wydał się dość słonym: więc kazali żydówce podać soli, maczali go i jedli.
Potem wypili po drugim kieliszku. Kalenik rękami usta otarł, zaczął przekomarzać się z Tychonem. Kobiety się śmiały, śmieli się wszyscy obecni.
Czyruk oddawał żart za żart. Chuderlawą jego postać wziął za cel dowcipów Kalenik — najdrażliwszą kwestyą wioskowego „mołodca“.
On sam, rosły, silny, czwanił się swą mocą i wzrostem.
Na ciemną twarz Tychona występowała krew. Ludzie się śmieli pogardliwie — śmiały się kobiety.
— Żeby ty żonkę wziął, toby ciebie biła codzień. Żeby ciebie bocian na łące spotkał, toby wziął jak żabę. Chcesz? najmę cię jak proso dojrzeje, cobyś w niem stał od świtu do nocy. Nocą to cię zwolnię, boby cię sowa zjadła. Jak ty kosisz, to pewnie ciebie kosa wodzi, a nie ty ją. A wołyż u ciebie, woły! Zaglądają na rataja, a baczą holopa (kość) je zagania. Był ja kiedyś na wieczernicy, a tu psy wyją, dziewczęta się postrachały. My patrzym, aż to Tychon, radby wejść, a nie może, bo psy jak tę kostomachę (szkielet) zobaczyły, łają jak wściekłe.
Ogromny, homeryczny śmiech ogarnął karczmę ludźmi natłoczoną.
Czyruk poskoczył z miejsca.
— A nu, pomocujem się! — krzyknął, zwijając pięści.
Rzucili się na siebie. Rozległy się głuche razy.
Kobiety zbiły się w kąt, krzycząc; mężczyźni po każdym mocniejszym ciosie śmieli się z rozkoszą.
Tak na tokach wiosennych w głuchej puszczy biją się dwa głuszcze-współzawodniki, a reszta, ostąpiwszy plac walki zdaleka, oczekuje rezultatu, nie pomagając ani broniąc.
Pomimo wątłej postawy, Tychon, złością podniecony, bronił się dzielnie w niedźwiedzim uścisku Kalenika.
Leciały garściami to płowe to czarne włosy, to jeden to drugi przypadali do ziemi i porywali się znowu, u jednego i drugiego krew była na twarzy i odzież potargana.
Nareszcie Hubenia za piersi porwał Czyruka, podniósł w górę, i cisnął z impetem o ziemię.
Straciwszy grunt pod stopami, Tychon runął, krew mu się rzuciła nosem i ustami, pozostał nieruchomy.
Wtedy dopiero ludzie uznali za stosowne wmieszać się pomiędzy walczących.
Ktoś począł reflektować Kalenika, inny oblał wodą leżącego, kobiety zbliżyły się, ciekawe czy nie zabity.
— Duży, duży! Jak gruszkę rzucił! — powtarzano z zapałem dla zwycięzcy.
Hubenia otarł krew z twarzy, ręce za pas założył i popatrzał na Łucysię.
Teraz był pewnym, że go kocha.
Ale dziewczyna, blada, spoglądała ku niemu ponuro, więc go znowu złość opadła. Nie wierzyła w jego pięści siłę.
— Nu, może kto drugi mnie poduża? (pokona) — zawołał.
— Nu, ja! — wyrwał się Maxym Syluk ze śmiechem.
— To chodź po śmierć!
Wysunięto Tychona, który już przyszedł do siebie.
Parobcy splunęli w garście jakby do cepów się brali, i skoczyli sobie do piersi.
Ale w tem drzwi karczmy rozwarły się szeroko i wszedł Korniło Huc.
Spojrzał na zapaśników surowo i rzekł:
— Wy tu jak zwierzęta się zajadacie, a dwór pełen waszych koni, owiec i świń. Cały ranek polowy spędza, to z koniczyny, to z rzepaku. Zobaczcie ile szkody!
Pięści zapaśników opadły, ludzie rzucili się do drzwi.
Huc jeszcze raz na Kalenika spojrzał.
— Dzieci wasze po łąkach czajczych gniazd szukają, a bydło w dworskim chlewie zamknięte,
— Moja dola! — burknął desperacko parobek, wychodząc.
Zabiegł do chaty, gdzie już Mokrenia i Sak przynieśli wieść straszną.
Sydor za kij od żaren chwycił, klnąc okropnie.
Dzieci schowały się pod piec, bardzo głęboko, gdzie kury mieszkały, i ryczały ze strachu i bólu, bo ojciec, nie mogąc ich „mlonem“ dosięgnąć, szturgał na chybił trafił kociubą żelazną, wygrażając zabiciem.
Ujrzawszy synowca stary kociubę i złość na niego skierował.
— Ty wilcze mięso, po karczmach się tłuczesz za dziewczętami latasz! Ja tobie pokażę, ja ciebie nauczę!
Parę razy dostał parobek kociubą przez plecy, zanim ją z rąk stryja odebrał. Nie bronił się, ani tłómaczył, zbyt był przerażony zajęciem bydła w szkodzie.
— Teraz idź i wykupuj, idź proś! — sapał Sydor. — Ja nie pójdę oczami świecić. Bogdajby ten dwór, zgorzał, bogdajby ich licho pobrało! Nu, idź! idź!
Znowu zwrócił się do pieca i w czarną tę norę szturchał.
— Nie wyleziecie, szczenięta! Zobaczym. Wpadniecie w moje ręce! Żywcem was ze skóry obedrę!
Żałosny jęk dowiódł, że trafił w któreś. Kalenik znowu mu Kociubę z rąk wyrwał.
— Nie ruszcie dzieci. Winien ja; to winien! Zakolecie które, będzie sąd. Toż małe, ledwie zipie! Dajcie pokój! — przekładał.
Piec deską zasunął, starego odprowadził na stronę.
— Pójdę, wyproszę ten raz jeden. Jutro sam paść będę. Nie złoście się tyle!
Trochę się ogarnął i pobiegł do dworu.
Podniecony rozlicznemi wrażeniami był śmielszy niż zwykle.
Trafił do ekonoma.
Ten go wyfukał, wykrzyczał, ocenił szkodę na pięć rubli, groził sądem, nareszcie wypchnął za drzwi.
Chłop stanął na ganku, z bierną, apatyczną, cierpliwością, i czekał, sam nie wiedział czego.
Chodziło mu po głowie, żeby bydło wykraść nocą, ale się bał — żeby iść do pana, ale nie śmiał.
Więc stał o słup oparty, spoglądając na podwórze.
Parobcy właśnie poili konie, i widział Huców postrojonych, uwijających się żywo i wesoło około stajen.
Wśród nich stary Korniło przesuwał się poważnie, to napominając, to ucząc, to chwaląc.
Godzinę, dwie stał Kalenik. Zdawało mu się, że z chlewa gdzie spędzono chłopskie bydło, jego woły porykują, skarżąc się i prosząc ratunku.
Zebrało się więcej gospodarzy. Stali razem i z cicha gwarzyli, rozdrażnieni. Kalenik słuchał tylko.
— Naco ten dwór? Żeby pana nie było, nie byłoby szkody.
— Na złość nam zasieli koniczynę pod wsią!
— Gwałtem grabią. Byle przedniemi nogami stanęło na granicy, zabierają.
— Choroba na polowego!
— Bo trza się zebrać nocą i dać mu pamiętne.
— Dopóki my tu będziemy stali?
— Do pana idźmy!
— Boh me! Nie chcę! Niechaj zdycha „statok“!
Stali jednak pomimo pogróżki. Kalenikowi na płacz się zbierało.
Aż oto sam pan się pokazał. Zbliżył się do stajen i Karpiny Huca zawołał:
— Skocz-no chłopcze, na poddasze śpichlerza — rzekł. — Zdaje mi się, że tam sowa ma gniazdo. Zrzuć je. Coraz mniej gołębi widzę.
Karpina pobiegł na śpichlerz, a pan chłopów ujrzał i zagadnął:
— Czego wy ludzie?
Zaczęli tedy wszyscy do nóg mu padać, po rękach całować, i lament podnieśli pokorny.
— Miłościwy panie, my wedle szkody. Ino się bydlę przez wał przebrało, zabrali. Nijakiej szkody niema. My pańskiego bardziej, niż swego szkodujem, pastuchów wysiekli. Ulitujcie się! Ten pierwszy raz darujcie!
— Niech tam! — machnął ręką pan. — Dajcie po pięć kopiejek polowemu i zabierajcie bydło.
— Miłościwy panie, to krzywda! Nijakiej szkody niéma. Darujcie ten raz! — jęczeli dalej.
Pan się roześmiał — smutno i pogardliwie zarazem.
— Przecie ja darowuję. Te pięć kopiejek należy się stróżowi! — rzekł. — Cóż więcej mogę wam zrobić?
Spojrzał po nich i do kieszeni sięgnął.
— Cóż, chyba dam wam te pięć kopiejek gościńca za stratowany rzepak i koniczynę. Niech i tak będzie!
Śmiał się.
W drzwiach stajennych stał Korniło Huc i patrzał ponuro na chłopów.
— No — dodał pan — ty Czech, masz dziesiątkę.
Czech rękę wyciągnął i wziął.
— Ty Syluk! Masz!
Wziął i Syluk.
Huc splunął raz i drugi.
Pan się wciąż śmiał i dawał.
Nareszcie na Kalenika przyszła kolej.
— A i ty tutaj, Hubenia? Czemóż to nie twój stryj przyszedł? Jest jeszcze kilka indyków. No, masz i ty dziesiątkę.
Kalenik oczy podniósł i ujrzał Korniłę i Matwieja, przyglądających mu się dziwnie.
Wtedy mu coś się stało, jakby srom, którego sobie nie potrafił wytłómaczyć, i o krok odstąpił.
— Ja nie chcę! — rzekł głową trzęsąc.
— Dlaczego? bierz, kiedy tamci wzięli.
— Ni, nie wezmę! — powtórzył jeszcze dalej się usuwając. — Dam swoję dziesiątkę!
Dobył z zanadrza chustkę, w której rogu zawiniętych miał parę miedziaków, i poszedł za innymi.
Pan zbliżył się do Huców i rozmawiali z sobą przyjaźnie.
— Ten coś wart, choć głupio wygląda.
— Wart. Ino się popsuje. Dobry kiedy między złych wpadnie, albo zmarnieje, albo gorszym od nich się stanie. Ten dobry!
— W służbę nie chce iść do nas?
— Nie. Za rok przyjdzie!
— Zkąd wiecie, bat’ku? — wmieszał się Matwiej.
— Zobaczysz.
Uwolniono bydło. Za tabunem szli chłopi, ostatni — Kalenik.
Mijając śpichlerz zobaczył Karpinę, niosącego troje sowiąt z gniazda wydartych, śmiesznych do kotów podobnych.
— Daj mnie! — rzekł.
— Na co? Zjesz? — zaśmiał się Huc.
— Nie. Dzieciom zaniosę, niech męczą!
— Weź!
Rozeszli się, i Kalenik z bydłem ku wsi pociągnął. Wieczór się słał, nabrzmiały parami wiosennemi, pełen tajemniczego ruchu i drżenia.
Zdawało się, że ziemia tętni i dysze, że niebo nad nią wzlatuje wysoko, że ją wiatr całuje.
Po dołach gdzie zieleniała trawa ociągały się bydlęta i Kalenik przystawał, ciesząc się, że jadło.
Łąka była wprawdzie pańska, ale dziesiątka była jego. A zresztą łąki nikt nie zasiewa.
Tak powoli zbliżał się do domu.
Na niebo czyste wypłynął nów i ciepły oddech miało powietrze od zachodu. Kilka pastuszych ligawek grało we wsi, i słychać było nawoływanie parobków, zbierających się na nocleg z końmi.
Kalenik przyśpieszył kroku.
Nikogo w chacie nie było. Sydor miał zwyczaj nocami się włóczyć, niewiadomo gdzie. Kiryk klacz na wygon poprowadził.
Dzieci tylko siedziały na przyzbie, zbite, od płaczu osłupiałe.
Rzucił im sowięta na zabawę, a sam dobytku dopatrzył.
Gdy ukończywszy tę ostatnią robotę, wracał do chaty, ujrzał dzieci zajęte i już rozbawione; Mokrenia powiązała ptaszki na długim sznurku, i włóczyła je po ziemi, a Sak szedł za nią z kijem, i bił je, i wołał:
— To Kiryk, a to bat’ko. Masz tobie, bat’ku masz tobie, Kiryk! A nu, a nu!
Wreszcie Mokrenię zazdrość zdjęła, więc zmienili role.
— Ty ciągaj Sak, a ja będę bić!
Sowięta już nie żyły. Bezkształtną massę puchu i krwi suwali dalej, po błocie, i wśród śmiechu wołali na wyścigi, bijąc i depcząc.
— To bat’ko, a to Kiryk! Bij bat’ka, bij!
Kalenik minął je obojętnie, rad, że jeść nie wołają.
Z nieba nów srebrny tej zabawie się przyglądał, a gwiazdy mrugały — jak oczy — łez pełne!

· · · · · · · · · · · · · · · ·


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.