Hrywda/Kwiecień
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrywda |
Wydawca | Księgarnia M. Arcta |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Józef Filipowicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na „Bocianie łapy“ powrócił.
Kalenik zapamiętał ten dzień. Było to przecie święto, nie kościelne i nie dworskie, ale święto.
W przeddzień gospodynie napiekły „Bocianich łap“. Były to placki dziwacznej formy, które o świcie gospodarze rzucali ku niebu, odmawiając przyjętą od wieków formułę:
— Bocian, bocian, naści holopę — daj żyta kopę.
Bocian, bocian, naści bronę — daj żyta „stronę“.
Bociany zadumane na gniazdach, kiwały długiemi szyjami; zawracały dzioby na grzbiet i klekotały rozgłośnie. Może obiecywały kopy i „strony“.
Potem odwiedzono karczmę, a wreszcie rozpełzli się ludzie po polach i drogach, lub spali po ciemnych komorach.
Roboty było mnóztwo przy siewach wiosennych, ale „Bocianie łapy“ — wielkie święto i wielki grzech cokolwiek w ten dzień robić, szczególnie kręcić. To też baby, ani przędły, ani mełły, nawet łapci pleść nie wolno, nawet włosów zapleść.
Baby tedy gromadami obsiadły ulicę.
Zbierały się po kilkanaście i sejmikowały. Dziewczęta opodal zasiadały na ziemi, przy rowach pełnych cuchnącej wody, w pyle drożnym i sejmikowały także.
Minęła Wielkanoc, chodziły swaty. Dziewczęta to czuły, zhardziały.
Parobcy trzymali się także gromadkami.
Postrojeni, kopcąc papierosy, stali gdzieś pod płotem, na kobiety wcale nie patrząc.
Czasem tylko te dwa grona młode łączył kurz, wznoszący się tumanami z ulicy, jakiś żart głośniejszy, lub kamień ciśnięty przez konkurenta w plecy wybranej.
Tak się zabawiał, kto nie spał na „Bocianie łapy“.
Kalenik spał w zakątku chlewa pod żłobem. Siermięgę na głowę nasunął, chroniąc się od komarów, i chrapał na wyścigi z cielakiem, który odłączony od matki, ryczał w niebogłosy.
Parobek był szczęśliwy, że mógł spać. Marzenia jego nie sięgały dalej, tylko do spoczynku, chęci też nadzwyczajne ograniczały się na tem, żeby choć raz co tygodnia były „Bocianie łapy“, oprócz Niedzieli. Śniło mu się zaś, że ożenił się i spał na żoninej pierzynie, na piecu.
Mógł spokojnie śnić i chrapać. W chacie ustalił się już letni porządek. Kiryk zdał świetnie „egzament“ i zgodził się do wioskowych koni za pastucha, były więc pieniądze, a karmił się po kolei we wsi jak umowa była. Dzieci nawykły do dworskiej dąbrowy za strugą, wypędzały bydło o świcie, wracały nocą, tak nasycone jajkami i pisklętami wydartemi z gniazd, że nie dopominały się wcale jadła.
Zbył więc Kalenik trzech gąb z domowego budżetu; opłacono podatki, sprzedawszy dwuletnię cielicę, ano i lato szło, kiedy za zmęczenia i gorąca mało się je, kiedy zbytecznemi się stają buty, kożuch, czapka!
Szczęśliwy był Kalenik; żeby jaka-taka baba w chacie, nawet-by się nie żenił, żałując kilkudziesięciu rubli, które zdobyły się na coś innego.
Ale baby nie było, i Sydor groził, że sam się ożeni, jak się chłopiec będzie ociągał.
Na Zielone Świąta obmyślano gody. Z kim, o tem mowy nie było. Kalenikowi nie było to zupełnie obojętne. Swachy zaglądały często, rając to jednę to drugą; Sydor decydował się, albo na, Szczerbiankę z Zamoroczenia, albo na Syluków jedynaczkę.
Parobek swatom tym, naradom, namowom przysłuchiwał się w milczeniu, nie wtrącając słowa.
Z lulką w zębach, zmęczone dźwiganiem sochy ramiona złożywszy bezwładnie, siedział na ławie, spluwając tylko od czasu do czasu.
Apatyczna jego twarz nie ożywiała się na chwilę, senne oczy patrzały w próżnię lub w ogień komina, myśli były na zagonie, który dziś orał, lub w chlewie, gdzie woły spoczywały.
Tylko co Soboty wieczorem nie było go w chacie. Wracał późno, czystą bieliznę cisnąc w zanadrzu, i wtedy czasem gwizdał nutę weselnej pieśni.
Noce stawały się coraz krótszemi. Po wieczerzy ledwie parę godzin trwał spoczynek; potem w noc srebrzystą, na białą rosę, wypędzał woły i pasł je po rowach, po skrajach dróg, po miedzach.
Teraz więc spał z rozkoszą. Przez szczeliny ścian starych słońce do niego zaglądało coraz z innej strony — mijały godziny.
W chlewie robiło się szarawo, po belkach siadały do snu wróble, świergocąc na dobranoc, pod dachem drzemiąca sowa wyciągała skrzydła do lotu: dzień dobiegał kresu.
Kalenik się przecknął i wstał opieszale.
Poczuł głód i nudę wielką, ziewnął raz i drugi siermięgę włożył i wyszedł na podwórze.
Zmrok już był tak przejrzysty i cichy, że nawet chłop to zauważył i uczuł nieokreśloną błogość.
Chwilę stał, wahając się. Za chatką Łucysi była gąszcz czeremchy w kwiecie, kędy chadzał co Sobota; w chacie był garnek z zacierką...
Tam iść, czy tu?
Poskrobał się w głowę pełną słomy i pyłu, i zawrócił do chaty. Zacierka przemogła rywalkę o złotym warkoczu.
Siadł ze stryjem nad misą. Do chaty na noc schodziły się kury, gęsi i prosięta, wnosząc gwar ogłuszający; karmiono je, nie troszcząc się o czystość i porządek; dym zasłaniał, jak zwykle, pułap i ściany — słał się, aż w sieni, zkąd go przeciąg wypychał napowrót do izby.
Wtem Łyska na podwórze wypadł i ujadać począł zawzięcie, jak na wilka czy żyda.
Obcy głos odpędzał go, ale pies nie ustawał.
— Co za czart łazi! — burknął Kalenik, wstając.
Aż we drzwiach stanął ów czart. Drab w żołnierskiem odzieniu, z węzełkiem na plecach, ogolony, ostrzyżony.
— Zdrowe, bratcy! — rzekł głosem ochrypłym, akcentem nie miejscowym, zrzucając węzełek z pleców i salutując po-wojskowemu.
— I Boh me! Sacharko! — krzyknął Sydor.
— Tak, toczno! — odparł żołnierz ze śmiechem.
— Puścili cię! — radośnie rzekł Kalenik.
— A jakże! Ciągnęli losy, ja dobry dostał — taj, wolnym! Uf! Dajcie jeść i pić!
Rozpiął mundur. Koszulę miał perkalową, czerwono naszytą, na ramieniu spiętą, niby jaki pan, czy ekonom.
— Tak, całkiem puścili? — niespokojnie badał ojciec, dobrze jego mowy nie rozumiejąc.
— A jakże! Bilet dali. Czysto trzy lata przesłużył, ni razu na karze nie stał.
— I piechotą szedłeś?
— Po żelaznej drodze jechał — tyle świata! Myślicie, że to ja w powiecie był? Stali w grodzie wielkim Nowozybkow, wiecie? Tej zimy u rotnego ja służył. Dobrze było. Piechotą z powiatu idę. Zmordował się!
— Kalenik, skocz-no po wódkę i śledzia i bułki! — zakommenderował Sydor.
— Dajcie lepiej swego chleba! — rzekł Sacharko.
Widział ja wiele rzeczy, co wam się i nie śniły, ale co chleba swego, to nie widział trzy lata.
Kalenik pobiegł do karczmy, po drodze sąsiadom opowiadając wieść radosną.
— Przezimowali, a wiosną puścili! — powtarzał. Taki gładki (tłusty), jak harbuz powrócił. Do kosy — do sochy!
Sąsiedzi zeszli się do Hubeniów. Byli tacy, którzy synów mieli w tym pułku, inni przyszli przez prostą ciekawość i w nadziei kieliszka wódki.
Sydor szczodry był. Pili wszyscy.
Sacharko opowiadał dziwa łamaną mową, dziwa, których może sam dobrze nie pojmował.
Kalenik myślał wciąż o tej parze zdrowych młodych rąk, które jak skarb przybywają do chaty. Teraz oni we dwóch cudów dokażą.
Zjadł tedy żołnierz swego chleba i zmorzony zasnął pod swym dachem.
Szeroki, wielki świat coraz dalej odeń odbiegał.
Chata, co go zrodziła, zabierała go znowu jako własność, zaciskały się ramy. Już drugi raz nie pójdzie Sacharko za te bory otaczające Hrywdę i prędko zapomni, że był daleko, że widział różne dziwa.
Nazajutrz odpoczywał, odwiedzał znajomych, wstąpił do karczmy, oznajmił swój powrót w gminie. Z jednej armii przechodził do drugiej. Z tej drugiej dopiero go śmierć zwolni, kiedy los jej na niego padnie i bilet na kniazie wydadzą.
Tymczasem był jeszcze jak gość, jak osobliwość. Świecił mundurem wśród świt, na krasny brzeg jego czapki oglądały się dziewczęta, pozdrawiali go wesoło rówieśnicy, starając się mówić, jak on, stylem wielkiego świata.
Chodził dumny jak paw’, ręce trzymając w kieszeniach i paląc papierosy gotowe.
Kalenik wyrażał się o nim z szacunkiem, Sydor spoglądał na niego z dumą, ludzie zachwycali się, że taki tłusty i zdrów.
Tak odpoczywał dzień i dwa — wreszcie tydzień.
Nikt go do pracy nie napędzał. Kalenik co ranka wychodził z sochą lub broną, ino przypominał najmitce, żeby okrasy i mleka Sacharkowi nie brakło. Tak go pieścili!
Na polu roboty było dla trzech, ale parobek nie sarkał.
Księżyc mu przyświecał, gdy wychodził na zagon. Sochę zakładał na jarzmo, i woły ją dźwigały, krocząc majestatycznie. On szedł za niemi, w kożuchu, ale bosy, zaczerwienionemi od bezsenności oczami wodząc po niebie.
Miewało ono już na wschodzie perłowo-różowe tony, a miesiąc tę szatę srebrem przetykał.
Zroszona i cicha, ziemia jeszcze spała i chłód rannego wiatru po niej się słał.
Za wsią Kalenik skręcał w prawo.
Tam, granicząc z dworskim łanem, cztery jego zagony wyciągały się, aż het, pod las.
U skopca granicznego krzyż stał dwuramienny pochylony nad chłopską rolą. U stóp jego głaz leżał i gąszcz chmielów zczerniałe drzewo co roku maił. Wegetowała też u tej Męki gruszka dzika rękami pastuszemi co rok łamana. Krzakiem się wreszcie rozpostarła, ni kwitnąć, ni owocować nie chciała i tak trwała od czasu, jak Kalenik zapamiętał.
U skopca zrzucał on sochę i jarzmo, na głazie kładł swą torbę z jedzeniem i woły pasł na miedzy.
Chłodna, biała rosa kąsała jego bose stopy; oparty na ośnie (kij do popędzania wołów) drzemał, bezwiednie posuwając się za wołami.
Na niebie coraz więcej było złota, coraz niżej spadał księżyc, i gwiazdy zgasły, jak wypalone strażnicze kaganki.
Wtedy Kalenik zaprzęgał woły i poczynał orać. Rataj był z niego wyśmienity. Bruzdy składał drobne, równe, rąk ni potu nie żałował.
Z Ziemią tą pieścił się — kochał ją i, idąc za sochą, przypominał sobie, ile mu ona w roku rodziła. Pamiętał snop każdy, czas każdego zbioru, słoty, które mu przeszkadzały, susze, które mu źdźbła paliły.
Długie były te zagony i mieściły jasnych zbóż wszystkie gatunki. Uprawiał też je po kolei, pilnując się dni feralnych i pogody.
Daleko pod borem żyto jare srebrne, już falowało, gdy on orał pod jęczmień. Za jarką owies ogniem złotej swierzepy się palił, czarno-zielono wschodziły kartofle.
Patrząc na nadzieje te chłop się nie cieszył. Zaledwie zasnąwszy, myślał: na ile miesięcy plonu mu tego starczy, a ile dokupi na przednówku?
Kochanie to jego — ta ziemia — niewdzięczne było, zawodne; pot jego brało, jak mierzwę sobie należną, płaciło zdradą i szyderstwem.
A przecie za kochanie to chłop dałby chętnie krew wszystką.
Wschodziło słońce — zaludniał się dworski łan. Kartofle tam były tego roku, więc ruch panował wielki
Obszary te, mnogość koni i wołów, budziły w Kaleniku ponurość. Opryskliwiej odzywał się do wołów, a wolniej się wlókł i garbił nad zagonem.
Było tam fornalek dziesięć, ratajów dwadzieścia, on sam był jak mucha marna.
Coraz wyżej wstępowało słońce. Zarzucał kożuch, płótno koszuli na zgarbionych jego plecach czerniało od potu, twarz, kark, ręce wiatr i skwar jak ogniem smalił i powlekał skorupą bronzowo-czerwoną.
Głos był ochrypły i ginął przy szmerze ludzkim na dworskim łanie.
Poznawał Huców i poznawał wśród najemnic Łucysię po najbielszej odzieży i warkoczu tym, którym go zuroczyła!
Czasem ledwie ją widział zdaleka, czasem o krok byli od siebie, ale on jej nie zaczepiał, a ona udawała, że go nie widzi.
O południu odpoczywał pod krzyżem, odpoczywała i ona opodal, wraz z innemi, na ziemi obiad spożywając.
Mógł do chaty na obiad pójść, ale pozostawał, suchy chleb gryząc i wodą znowu popijając.
Tak go te „uroki“ ciągnęły do niej i tak go coś w czci trzymało, że się z tem kochaniem krył i cierpiał, byle jej na obmowę nie narazić.
Ciągnęły złote włosy i krasa i czystość, a trzymały w czci łzy i łagodność i bieda.
I tak po całych dniach nie odzywali się do siebie w znoju blizcy i w sercu, a w życiu — dalecy.
Raz tylko na tym zagonie się zeszli, na którym ona nigdy gospodynią być nie miała.
Przyniosła lnu trochę, za który odrobić mu miała we żniwa.
Raniutko przed wszystkimi przyszła i skarb ten swój mu oddała, by zasiał.
— A może nie chcesz? — pytała. Będą na ciebie swarzyć się za to pole!
— Kto? — spytał ramionami ruszając.
— Ot, żonka twoja młoda! — szepnęła.
— Mohe, a mlona na żonkę niema w chacie?! — burknął ponuro, rzucając pierwszą garść siemienia.
— O Jezu! Bić ją będziesz?
— Albo ja ją na lubienie wezmę. Do roboty? A do pola jej wara!
Szedł bruzdą i lśniące ziarnka wielkim rzutem ręki na zagon ciskał. Patrzała za nim.
— To dobrze, że u mnie pola, ni statku (bydła) niema — rzekła.
— Czemu? — zdziwił się, stając.
— Bo ty-by mnie wziął i bił! — uśmiechnęła się.
— Ciebie? — twarz jego pojaśniała nieco. — Tobie-by ja trzewiczki do pościeli zdejmował. Choćby się upił, toby ciebie nie tknął! Boh me!
Dziewczyna podniosła fartuch do oczu i odwróciła się, nic nie odpowiadając.
On dalej siał jakby zawstydzony.
Skończył wreszcie i ostatnią garść w krzyż na wiatry rzucił.
— Rodź, Boże! — rzekł, uchylając kapelusza.
Łucysia przeżegnała się nabożnie.
— Rodź, Boże i tobie stokrotnie! szepnęła, odchodząc na dworskie pole.
Parobek począł nasienie bronować i zębatą broną trzęsąc, zcicha zaśpiewał:
Drużbów sobie szukać.
Nasiałem ja żyta:
Niéma komu pożąć.
Nasiałem ja żyta:
Niéma komu pożąć,
Przyjdzie nocka ciemna:
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Wakacye Sacharka trwałyby dłużej jeszcze, ale pewnego wieczora Kalenik się okaleczył nie ciężko, bo tylko jeden palec sobie odrąbał, drwa na podwórzu szczapiąc.
Tamci wieczerzali właśnie. Machnął nieostrożnie siekierą i syknął zcicha. Ostrze rozpłatało rękę lewą, krew bluznęła obficie.
Więc parobek siekierę rzucił, wszedł do izby i, nic nie mówiąc, w popiół gorący ranę zanurzył.
Gdy długo bawił u komina, Sydor to zauważył.
— Co ty tam robisz?
— Puczkę (wielki palec) rozciąłem! — obojętnie odparł.
— Mocno? Pokaż!
Pokazał: palec wisiał bezwładny, kość była zgruchotana.
— Nic z niego nie będzie. Trzeba całkiem odciąć! — zdecydowali.
Kalenik popatrzał. Ból mu ubielił usta, nie skarżył się jednak. Zawrócił na podwórze, podniósł siekierę i, jak mu radzono, temsamem ostrzem dokonał operacyi.
Ranę zalano naftą, skręcono szmatami, i nikt się.więcej o to nie troszczył.
W nocy czuł Kalenik w ręku ogień i targanie, wstawał parę razy, pił wodę i zmieniał szmaty; nad ranem poszedł do Żurawlichy, co zamawiała krew. Ręka spuchła, spalona naftą rana już czerniała.
Był niezdolny do żadnej roboty.
Wziął tedy Sacharko jego woły i poszedł w pole.
Kaleka uczył go, jak dziecko, przeprowadził za wota, polecał swe faworyty, a sam przesiedział dzień cały na przyzbie, jakby ogłuszony bezczynnością — osłupiały.
Na zagonach Hubeniów nowy rataj objął komendę. Gorzej orał i z natury popędliwy bił i narowił woły, ale za to chwilami aż hen, na dworski łan zalatywały jego śpiewy nabytek, dalekiej wędrówki.
My swisnęli dwie koszule
Ech u dziada, u Piotra,
My swisnęli jesiotra!
Dziewczęta pokładały się od śmiechu, a parobcy uczyli się na wyścigi.
Źle się goiła ręka Kalenika, pomimo, że przykładano do niej jęczmienną kaszę, stare sadło, nawóz i gniecione stonogi, — najradykalniejsze środki.
Nareszcie zdecydowały baby, że to była „uczyna“.
Zaczęto go tedy kadzić i poddawać różnym czarodziejskim praktykom; chodził od znachora do znachora, pojono go obrzydliwemi odwarami.
Po paru tygodniach starań, widząc, że się choroba przedłuża, zostawił Kiryka w chacie, a sam do koni gromadzkich stanął.
Nie praca to była, i nawet wstyd dla dorosłego, ale wytrzymać nie mógł w izbie.
Koni w Hrywdzie było paręset sztuk.
Pasły się na wygonie grzązkim, stratowanym, pokrytym nizkiemi krzakami łozy i szuwarów.
Na słońcu dzień cały, pieszo, lub oklep Kalenik je zaganiał, żywego ducha nie widząc.
W skwar południowy, gdy stadnina skupiała się zmęczona, trochę odpoczywał, o zmierzchu wracał do wsi wśród rozhukanego tabunu. Dni te w pustce nie zdawały mu się długie i nudne. Obowiązek spełniał automatycznie, jak automat przepędzał czasem godziny nieruchomy, zapatrzony w próżnię przed siebie, jakby wrosły w ziemię.
Czarne torfowisko wciągało jego stopy, wiatr poruszał płótnianką; nie bały się go ptaki, i zagadywały czasem, zuchwale zaglądając w oczy.
Łozy o zmroku przybierały fantastyczne kształty, chodziły po wygonie jakieś cienie, jakieś tumany, jęczało po szuwarach.
Po wieczerzy, gdy wracał ze stadniną na nocleg, ożywiała się pustka, ale nie żywe to były istoty, nie swoi, nie znani.
Konie nawet były pokorniejsze w tę godzinę. Nie rozbiegały się daleko od ogniska, które on sobie rozkładał i podsycał noc całą.
Parobek nie spał, rozbudzony strachem i ciekawością.
Wśród mokradeł „tamci“ zapalali także ogniska, suszyli pieniądze zapewne; bywało świateł wiele, białawych, to tu, to tam drgających; dużo, dużo pieniędzy leżało pod topielą.
Po łozach wstawali także „oni“. Odzywali się jak koty, jak sowy, przemykali od krzaku do krzaku, a wtedy konie tuliły uszy, a klacze zakrywały źrebięta, dziko chrapiąc.
A także onej pory i „ta“ wychodziła.
Dopatrzył parobek jej gniazdo w wierzbie starej nad bezdennem, czarnem oknem topieli. Z dziupli wychodziła, a on trwogą zdjęty ruchów jej pilnował.
Wiedział, że z ludźmi spać lubi, że ino się czai, byle przy ciepłej piersi jedną noc się ogrzać, że przerzuca się w dziewczynę piękną, że wabi, że „dur“ narzuca.
Tak i do niego podchodziła aż pod ogień; to do Hanny siostry podobna, to do Łucysi, to do bogaczki Szczerbianki.
A on na nią żagwią ciskał, zaklęcia szepcząc, i znikała.
Bywało, na noc trzy razy podejdzie, bywało — cztery, a on się pilnował, by go śpiącego nie zastała.
Pilnował on jej, a ona jego.
Aż jednej nocy wygon mleczną mgłą się pokrył i chłód się posłał z góry.
Ni wierzby, ni łóz nie widać, ogień źle się palił, na piersi duszno było.
Kalenik zasnął z rękami odrzuconemi, z piersią odsłoniętą, ową mgłą przykryty.
A wtedy „ona“ przyszła do jego ciepłej piersi, wtedy ona jego usta młode całowała i młodą krwią się ogrzała.
We śnie ich te mgły spowiły, a on się i nie bronił, gdy go rosa szronem osypała, jak potem śmiertelnym.
Zbudził się dreszczami wstrząsany, z gardłem zaschłem, głową gorejącą i ciężką, i zrozumiał, że go ta licha, ta jędza — febra — pojęła.
I od tej nocy chwyciła go, od tej nocy męczyła go codzień, ciskając bezsilnego na wilgotną murawę, po której się wił, wstrząsany dreszczami i kurczem.
Zęby mu szczękały, piersi rozrywała czkawka i wrzenie nerwowe.
Potem nagle żary go opadły. Czerniał od gorączki, spalone wargi odświeżając wodą z rowu.
Nad ranem odstępowała go wiedźma, oderwawszy szmat siły, napiwszy się krwi ciepłej.
Odstępowała, a on, jak martwy, leżał na wygonie, nim rosę z niego i pot choroby zdjęło słońce łaskawe.
Nic jeść nie chciał, i moc tracił.
Tydzień jeszcze się włóczył za końmi, borykając się z chorobą. Wychudł, twarz mu zżółkła i zczerniała, oczy wpadły i zasnuły się mgławą pleśnią, nogi nie słuchały woli.
Pewnego dnia na pastwisku padł, i nie wstał. Wilk wysunął się z łóz, i spłoszył konie. Parobek widział go, ale nie krzyknął nawet, widział popłoch stadniny, ale się nie poruszył.
Wszystko mu było obojętne.
Napół omdlałego zastał Sydor.
Konie wpadły w zboża gromadzkie, ludzie wpadli z wymysłami do Hubeni, a ten za kij porwał i popędził na wygon.
Zaczął tedy synowca pałką okładać, klnąc strasznie.
Kalenik tylko się wił po ziemi, i głucho stękał, i tak go stary zostawił, wyczerpawszy przekleństwa i siłę.
Wieczorem zabrano na wóz Kalenika i przywieziono do chaty; zeszły baby „szeptuchy“ i rozpoczęły kuracyą.
„Uczyna“ to była straszna.
Na ławie, gdzie skonała Sydorowa, zajął miejsce Kalenik.
Rano okrywano go kożuchem, w gorączce przykładano do piersi mokrą glinę, zamawiano chorobę przed i po słońcu, opisywano na chlebie, tłuczono nad chorym garnki, smalono mu włosy. Pomimo to wszystko zaczął puchnąć. Twarz powlokła się szklistą nabrzmiałością, złotawe włosy poczynały się plątać w kołtun.
Po całych dniach był samotny. Odwiedzał go Łyska, kot, i kury; ludzie nie mieli czasu dla chorego.
Wieczorem wyrzekano strasznie, że choruje w roboczy czas, że się wylęga niby jaki pan.
Gryzło go to, i próbował robić cokolwiek: ale ledwie o kiju zasunął się za próg, i na przyzbie usiadł.
Dusiły go czasem łzy z rozpaczy nad niemocą, z żalu, że woły zmizerniały, a klacz próżnowała, bo Sydor pił i nie dbał o zarobek.
Pewnego wieczora w chacie nastąpiła walna narada. Swacha od Rychora Szczerby przyszła. Nie chciano czekać. O bogatą jedynaczkę dobijali się inni. Wesela nie można już było odkładać. Sydor począł kląć.
— Ten zdycha. Na Kniazie się rozchorował. Pohana jego mać! Znachory z chaty nie wyłażą, pieniądze idą, a on mi jeszcze w kosowicę zdechnie.
Kalenik słuchał — i milczał na swej ławie.
— To ja się ożenię! — rzekł Sacharko.
— Czemu nie! Rychor tak mówił! — potwierdziła swacha. — Opuszczać nie warto. Daje krowę, byczka, trzy owce, cztery „bodnie“ odzieży. Dziewka, jak ją wiecie, gładka, czerwona, zdrowa, a pracowita okrutnie. Szczęście wam w ręce lezie!
Chłopom oczy zabłysły.
Spojrzeli po sobie ojciec z synem, i zrozumieli się.
— Tak i będzie! — zdecydował Sydor — Niech ją Sacharko bierze! Lata bez baby nie przeżyjem.
Kalenik słuchał, i milczał.
Bratanek do niego się zwrócił.
— Czuj, Kalenia! — zawołał. — Tobie wszystko jedno. Popierze moja żona tobie bieliznę, jeśli nie umrzesz. Na jesieni znajdziesz sobie drugą.
— Bierz. Ja tobie jej nie szkoduję! — odparł.
— To, nie czekając, jutro „zapoiny“ zrobimy! — zawołał Sydor.
Tak się to zdecydowało.
Nazajutrz, gdy Kalenik jak zwykle sam w chacie pozostał, skrzypnęły drzwi nieśmiało.
W progu stanęła Łucysia, tak zawstydzona, że ino jej oczy widać było zza rumieńca.
— Dzień dobry — cichutko szepnęła.
Parobek mozolnie się dźwignął i siadł na pościeli.
Popatrzyła na niego, i łzy jej się rzuciły do oczu, i ręce załamała.
— O Jezu! Co z ciebie się zrobiło! — szeptała.
— Umierać trzeba! — odparł obojętnie.
— Bożeż mój, Boże! Koszula na tobie jak ziemia, czarna.
— Bo do ziemi pójdę. Nijakiej rady niema.
— Radził się ty u Kirylichy?
— Radził u wszystkich i we wsi i na okolicę. Nawet do Kończyc wozili mnie, kiedy już noga nogi nie zechciała mijać. Jedno powiadają: „uczyna“. Ale taka mocna, że ratunku dać nie mogą. Co robić! Raz sądzono rodzić się, raz umierać!
— A u kabalarki ty był? Na straży?
— Nie. Nie zdążał!
— Ja była — nieśmiało przyznała się.
— O mnie?
— O ciebie. Piwnia (koguta) zaniosła, taj całą prawdę wiem.
— Nu? — zaciekawiony spytał.
— Kiedy boję się tutaj stać. Kto wejdzie i źle pomyśli. Ja do waszej najmitki przyszła berda pożyczyć.
Kalenik z mozołem stanął na nogi i, czepiając się sprzętów, wpółzgięty, wyszedł przed chatę. Tam na przyzbie siadł, przygasłemi oczyma na dziewczynę patrząc.
Ona opodal stanęła, i tak ich każdy mógł zobaczyć.
— Nu. Teraz mów!
— Kabalarka poznała, że to „uczyna“. Tak rozpowiadała gładko: Czarny człowiek zrobił, mówi, za to, że jego pobili. Czujesz? To Tychon, a nie on, ale bat’ko jego, za tę bitwę w karczmie, pamiętasz? Naco ty jego zagabał! Bożeż mój, Boże! — zaczęła znowu płakać.
— Zagabał? — powtórzył Kalenik. — Nu, prawda. Niech za tobą nie chodzi, póki mnie na Kniazie nie wywiozą. Boh me, niech nie chodzi!
Dziewczyna postąpiła krok naprzód.
— To ty durny! Wczoraj u mnie Tychona swaty były.
Parobek głowę podniósł.
Twarz jego obrzmiała, żółta, przybrała wyraz osłupienia i goryczy.
— To ty taka? Na, niech on ciebie weźmie, niech jego bat’ko mnie zamęczy! Popamiętacie. Nie minie ta noc, żeby ja do was z Kniaziów nie przyszedł. Mało mnie życia, ale wam jeszcze mniej wesela!
— Kalenik! Skręcił się ty? Duru się najadł? Jak pies, co na sianie leży, i sam nie zje, i koniowi nie da.
— Niechaj i tak! — mruknął, i po chwili spytał. To już zapoiny były twoje?
— Nie! — odparła.
— Czemu?
— Bo nie chcę. Maty wybiła nawet. Boję się do nich iść, między znachory! A ty, bierzesz Szczerbiankę?
— Nie. Sacharko bierze.
— A ty?
— Co ja? „Merec“! (trup). I taki nie chcę! — ciszej zakończył.
— Nie umrzesz, nie! — mówiła kabalarka. Ratunek jest, tylko już nie od znachorów; Czyruk nad wszystkich mocniejszy. Tobie pomoże taki, co lacki krzyżyk nosi.
— Krzyżyk? Toć i ja noszę!
— Nie taki. Znachory nad Lachami mocy nie mają przez te krzyżyki. Oni ich nie kupują u gałganiarza, jak chłopi, tylko zkądsiś wożą. Tak mówiła kabalarka. Tobie chyba pani ratunek da.
— Mohe! — zaciekawiony słuchał parobek. — Bo to ona zechce! Diad’ko indyki ukradł. Ona mnie jeszcze do reszty otruje.
— To ja dla siebie poproszę. Rozpowiem tak i tak. Lik (lek) dostanę, taj tobie dam.
— Dobra ty! — szepnął.
— Nie umieraj ino! — rzekła, żałośnie nań spoglądając. — Nie na śmierć ja tobie koszule prała.
Skryła się ze łzami w cień drzwi.
Południe było, i bardzo ciepło, woń obornika i świeżej ziemi mieszała się z czeremchowem kwieciem.
Słońce uderzało w obnażoną, wyschłą pierś chłopa, obejmowało jego zbolałą głowę.
Wieś w polu była, i cichość panowała po zagrodach, bocian klekotał na stodole Hubeniów, pszczoły obierały pyły z liści kwiatów na gruszy przed chatą.
— Łucysiu! — zawołał parobek.
— Czego?
— Jak ja nie umrę, to ja ciebie wezmę na jesieni.
— Ty? Mutysz (kłamiesz).
— I Boh me!
Zamilkli, nie patrzali na siebie.
— Żeby do sianokosa pozdrowić — szepnął parobek.
— Pozdrowiejesz. Bóg bat’ko. Zaraz ja do pani pójdę. Może tobie coś smacznego jeść się chce? Na, masz.
Nieśmiało dobyła z fartucha garść zielonej cebuli i obwarzanek, rzuciła mu w ręce, i uciekła ubóstwem swego daru zawstydzona.
— Łucysiu, zazulo, — zawołał. — Poczekasz?
— Poczekam — odszepnęła, zakrywając oczy.
Na przyzbie w słońcu sam pozostał, pożerając chciwie gorzkie łodygi cebuli, i twardy obwarzanek.
Otucha wstąpiła mu w duszę.
Bóg da, pozdrowieje do sianokosu.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |