Hrywda/Sierpień
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrywda |
Wydawca | Księgarnia M. Arcta |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Józef Filipowicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Na jesieni co krok, to kęs,“ — powiada przysłowie ludowe.
Tego roku wszystko szczodrze obrodziło, i sprzęt dał Bóg pogodny.
Pełne były stodoły i odryny, napełniały się komory, każdy był syt chleba.
Wieczorami wieś całą obejmował stukot żaren, cepów i praczów, któremi kobiety obijały lniane siemię z lnu.
Gdy zupełna noc zaszła, wtedy daleko szły po szronnej rosie jękliwe, długie tony surm pastuszych, — owego grania jesieni.
Powoli rzedniały zielone osłony drzew, nabierając gorących tonów. Wszystko oddało owoc, nawet chwasty sterczały brunatne, rozrzucając po ziemi białe puchy nasienia, lub czepiając się kolcami, by przetrwać, wzgardzone, a uparte.
Czerniały liście, kraśniały kaliny, jarzębiny, głogi — ginęła pasza, odlatywało ptactwo, a po polach, tak niedawno gwarnych i barwnych, sochy pokrywały sterczące ściernice, i bydło błąkało się, przeciągle rycząc.
Zbiegały się dni, a wydłużały noce chłodne; ziemia jakby zasypiała; niebo osuwało się nad nią, tracąc barwę i czystość.
Rozpoczęły się siewy. Zasiał pierwszy najstarszy gospodarz z Hrywdy, Sawczuk, bo rękę miał szczęśliwą, i on pierwszy skończył, i słomą ostatni zagon potrząsnął.
A za nim inni sieli, i ową garść słomy rzucali na zagon, kończąc, bo tak obyczaj kazał.
Tak trzeba było, żeby Bóg, co będzie leciał i siewy święcił, miał gdzie stopę postawić, i spocząć na złotej suchej słomie, a nie na roli twardej. Kobiety posłały lny na łąkach, zdjęły wełnę z owiec, poczęły kopać kartofle. Twarze ludzi miały wyraz zadowolenia, i karczma się ożywiła, bo każdy miał co przepić i o czem gadać w coraz dłuższe wieczory.
Nawet bór oddawał plon: rydze i grzyby, czerwone brusznice i żurawiny znosili pastuszki do chat, barcie oddały miody, leszczyny — orzechy. — Co krok, to kęs brał człowiek od swej karmicielki — matki.
Pewnego dnia Karpina Huc z wozem pełnym zboża zajechał pod wiatrak dworski do mlewa.
Młynarza nie zastał, więc lejce na drzewo zarzucił, i pobiegł po niego.
Nie znalazł w chacie, więc zmitrężył szmat czasu, szukając.
Tymczasem dróżyną podle wiatraku przechodził Tychon Czyruk, na plecach niosąc więcierz na ryby.
Tłuste kasztany Karpiny zlękły się owego czarnego kosza, poczęły uszami strzydz i szarpać.
Zabawiło to parobka — nastraszył umyślnie.
Tedy zerwały konie lejce, i poczęły latać koło młyna, zaczepiając wozem o zapory, rwąc uprząż, i łamiąc wóz.
Tychon się temu przyglądał ze złośliwą przyjemnością, a wreszcie połakomił się na porządny rzemienny półszorek; obejrzał się: czy go kto nie widzi, konie zatrzymał, uprzężą się obładował, i uciekł opłotkami.
Bardzo daleko chłop jeden szedł za broną, i ledwie jak punkcik czerniał, ale chłopskie oczy bywają wyśmienite, zresztą, jak okiem zajrzeć, nikogo więcej nie było.
Uciekł tedy Tychon ze swą zdobyczą, kasztany rozbiły wóz i, zaplątawszy się wreszcie, stanęły ogłupiałe.
Tak je zastał Karpina z młynarzem, i ręce załamał.
— Jak ja się panu pokażę! Co ja ojcu powiem! Nieszczęśliwa godzina!
Nie podejrzewając kradzieży, szukał wszędy półszorka, aż w końcu zapłakał gorzko, i ze zwieszoną głową poprowadził konie do dworu, lamentując głośno.
Na dziedzińcu otoczyła go wnet cała dwornia. Ojciec nawet ze stodoły wyszedł i, wysłuchawszy narracyi, kijem, na którym korce karbował, plecy mu parę razy przemierzył. Czy to ty dziecko? Nie znasz swoich koni, — że bystre, nie znasz ludzi, że złodzieje? Rzucił, jak błazen! Dobrze tobie tak! Miej wstyd i hańbę nawet przed świniopasem! Ja cię nie będę zasłaniał!
— Mój bateńku, mój rodzony! — łkał parobek, nogi ojcowskie całując. Gorzej mi wstyd — śmierci! Pójdźcie ze mną do pana!
— Jeszcze może czego? Złapał ty wstyd, to go noś! Zaraz mi ruszaj do kancellaryi, i sam o karę poproś. Niech pan się dowie, jakiego bałwana wyhodował, i jakiego niedbalca chlebem karmi! Marsz!
Karpina poszedł z płaczem.
Pan ani się gniewał, ani o karze nie wspomniał, a pani nawet go pożałowała, ale parobka ta dobroć ogniem piekła. Ręce i nogi państwa całował i jęczał.
— Tak mnie, Boże, dopomóż, ja ten chomont odnajdę: ja go odbiorę, by pod ziemię schowali! Niech mnie pan ten jeden raz daruje!
— Ależ, chłopcze, najmniejszej pretensyi do ciebie nie mam! — uspokajał go pan.
— Ja wiem, ino pan pomyśli w sobie, że ja dureń, albo o „nasze“ dobro niedbały. Ale ten raz proszę tak nie myśleć.
— Nie, nie! Nigdym nie myślał i nie pomyślę inaczej, tylko żeś mi zuch i druh pracowity i poczciwy! Za przyjaciela cię mam, i mieć zawsze będę! — upewniał go pan pół wzruszony, pół śmiejący się.
Ale stary Korniło rzecz tę ostro wziął do serca.
Wieczorem, gdy z ekonomem o jutrzejszej robocie radził, przy zebranych najemnikach i parobkach rzekł:
— A mego Karpinę jutro jegomość do paszenia świń odprawi, bo koni nie ma w co ubrać, ani do czego założyć.
Stancya ekonomska zawrzała śmiechem zebranej zgrai, a chłopaka żary objęły, i łzy znowu rzuciły się do oczu!
A wtem z kąta powolny głos Kalenika się rozległ.
— To twoje, Karpino, konie nosiły przy młynie? Ja widział zdaleka!
Karpina ku przyjacielowi skoczył.
— Widział ty? Zkąd?
— A jaż tam za strugą bronował za odrobek leśny! Kwitu u jegomości proszę.
— To może ty i złodzieja widział?
— A jakże!
— I poznał?
— Ta dziwo.
— Któż był? — Huce wszyscy spytali.
Kalenik poskrobał się w kudły.
— Nie chce się powiedzieć! Będą klęli, albo i gorzej. „Uczynę“ zrobią!
— To taki ty druh! — zawołał Karpina, a stary Huc dodał gorzko:
— Mój chleb na przednówku tobie dobry był, i deski na trumnę się zdały, ale jak mnie bieda, to ty głupiej klątwy złodzieja się boisz! Oj, ludzie, ludzie!
Kalenik się zawstydził.
— To powiem. Niech przyjdzie, co chce!
Tychon Czyruków to był. Szedł z „werszą“, konie nastraszył, a potem chomont zdjął, taj poszedł.
— Daj tobie Bóg zdrowie! — wykrzyknął Karpina, rzucając się do drzwi.
Wypadł jak szalony, i pędem na wieś pognał.
Wrócili Huce do chaty uradowani, i czekali go na wieczerzę.
Wpadł zdyszany, rozgorączkowany, ale z pustemi rękami.
— Co to będzie, bat’ku? wołał od progu. Nie chcą oddać!
— Jakto?
— A nie chcą! Złajali mnie jeszcze!
— Słyszeliście! — wybuchnęli bracia.
— Cyt’! — rzekł Korniło. — Jakże, zapierają się?
— Ale! Znać — nie znają.
— Toż Kalenik widział! — Mówiłeś?
— Mówiłem. Tychon na chwilę zgłupiał, ale stary powiada: Kiedy widział, to niech przyjdzie i znajdzie. Będzie on swoją śmierć tak widział!
Widać, że ukradli, a teraz wstydno się przyznać! Schowali i zataili!
— To sprowadzić starostę, i przetrząsnąć im chatę! — krzyknął Matwiej.
— Co ci się zdaje? Jeżeli schowali, to nie w chacie i dobrze. Jak po dobroci nie oddadzą, to przepadnie.
— Mój Boże! To ja się ze wstydem ostanę, — zdesperowany zastękał Karpina,
— Poczekaj. Pójdę ja sam z tobą.
Poszli tedy, pewni dobrego skutku. Spodziewano się ich u Czuryków. Zastali ojca i syna ponurych, zuchwałych, zaciętych.
— Wiecie, Oksenty, z czem przychodzę! — zagaił Korniło spokojnie.
— A wiem: z dziką napaścią! — odparł znachor.
— A nieprawda! Nie napastniki my, ale ukrzywdzeni. Po dobrej woli oddajcie tę uprząż. Zapłacę wam za nią trzy ruble, byle chłopiec mój wstydu nie miał.
— Jaką uprząż? Albo to u nas swojej niéma, żeby my kradli! Idź, zobacz, ile w „swirnie“ wisi rzemieni!
— Nie pójdę, bo mojej tam niéma. Temci gorzej. Biedny, jak ukradnie, odmowę ma przed Bogiem, a taki bohatyr, jak wy, to zgrozę czyni!
— Wy mi tu kazania nie prawcie, bo moja chata nie kościół, i słuchać nie potrzebuję waszych przymówek! Twój chłopiec może sam ukradł i przepił półszorek, a spokojnych ludzi się czepia. Ja was na sąd podam za obmowę.
— A, podacie, i owszem! — wybuchnął Karpina. Świadki mam, co widzieli, jak Tychon brał.
— Zgorzą twoje świadki i ty, nim dowiodą.
— Zobaczymy!
Stary Korniło stał na kiju oparty, i ostro w znachora patrzał.
— Ostatnie słowo, Oksenty! Nie oddacie nam tej straty? — rzekł, trochę głos podnosząc.
— Zgiń, przepadnij z twoją przyczepką! Nie brali my, i nie oddamy.
— Nu, to ja ciebie już turbować nie będę, ani na sąd nie podam. Niech moje przejdzie. Tylko ci jedno życzenie zostawię!
Tu głos jeszcze podniósł, rozdrażniony fałszem i gniewny okropnie.
— Za taką prawdę, jaką ja od ciebie wziął, niechże ci Bóg weźmie, co masz najlepszego, Amen!...
To powiedziawszy, wyszedł z chaty, a Karpina drzwi z hałasem zatrzasnął.
— Bat’ku! Mnie czegoś straszno od tej klątwy starego Huca! — szepnął po ich wyjściu Tychon. — Ja ten chomont odniosę!
— Ani mi się waż. — odparł ponuro znachor. Co on za moc ma przeciw mojej!
Parobek ramionami drgnął, jakby mu mróz przeszedł po plecach, ale milczał. I tak się ta sprawa z półszorkiem na razie skończyła. Zginął, jakby wpadł w wodę.
Zapomniał wreszcie o swej stracie nawet zawzięty Karpina, zapomniał o swej klątwie Korniło, tylko czasem wspominał ją zabobonny Tychon, i wzdrygał się, cały chłodem przejęty.
Hrywda zajmowała się tą sprawą przez parę tygodni, wreszcie całe zajęcie przeszło na wiadomość daleko ważniejszą i ciekawszą. Dowiedziono, że Prytulanka Huców była wiedźmą.
Rzecz się tak miała.
Hubeniów „newistka“, Tatiana, oddawna zauważyła ubywanie mleka u krów. Wprawdzie paszy coraz mniej było, a noce w obórce nie poprawiają udoju, ale mleko nigdy nie może ginąć bez przyczyny wiedźmy.
Tak też zdecydował Czyruk, do którego Tatiana biegała po radę, z kwartą wódki i „kosą“ lnu w zanadrzu; tak jednogłośnie mówiły sąsiadki, u których nielepiej się działo.
Wedle rady Czyruka chwytano się środków różnych: postawiono we drzwiach obory bronę zębami nazewnątrz, żeby się wiedźma pokłuła, dano krowom do zjedzenia jakieś zioła, zmywano je wodą, w której zgaszono dziewięć rozżarzonych węgli, nawet kazano Mokreni jeździć konno na kiju wkoło obór.
Wreszcie chodziło o poznanie, która z bab jest wiedźmą.
Udało się to uczynić Sydorowi.
Pewnego wieczora siedział on za stołem, oczekując na wieczerzę i na synów i na synowca, którzy się gdzieś po robotach rozeszli.
Było już ciemno, tylko z pieca ogień świecił. Tatiana wróciła od udoju, szkopek z mlekiem postawiła na stole, a sama odwróciła się do garnków.
Wtem z sieni wśliznął się do izby kotek bury, chudy, mały, noszący na sobie ślady dziecinnych i psich swawoli.
Sierść miał nastroszoną a wygląd zalękły. Nielada głód przypędził go do tej obcej chaty.
Cichutko wskoczył na ławkę, ztamtąd na stół, zwęszył przysmak, wspiął się i, nie widząc nieruchomego w cieniu Sydora, począł chciwie chłeptać mleko.
Sydor ręce powoli wyciągnął, i nagle je spuścił na młodego szkodnika.
Kot zduszony wydał jeden jęk, a potem tylko się wił i miotał rozpacznie.
Chłop, nic nie mówiąc, wstał i podszedł do komina.
— Ustąp, Tatiano! — rzekł — zaraz ja tobie sztukę pokażę.
Kobieta patrzyła zdziwiona.
Sydor garnek usunął, i przytknął kota do ognia.
Rozległ się wrzask straszliwy męczonego zwierzęcia, rozszedł się dym i swąd osmalonej sierści i skóry.
Niedbały na własny ból ręki stary z uśmiechem szatańskiego zadowolenia przypiekał żywcem nieszczęsne kocię, aż jego głowa, piersi i łapy stały się jedną czarną blizną.
Wtedy odsunął się od ognia, i puścił swą ofiarę.
Kot, nieprzytomny z bólu, oślepły, uderzył się o ścianę i drzwi, nim wreszcie wpadł do sieni, i w ciemnościach nocy zniknął.
— Coto? Naco to wy zrobili? — pytała Tatiana i reszta rodziny, która podczas tej operacyi zebrała się w izbie.
— Jutro poznamy, która wiedźma do nas chodzi. Już ja ją dobrze naznaczył.
— To ona była?
— A któż? One się zawsze w koty albo w żaby zamieniają. Już ja to nie raz, nie dwa spenetrował!
— Mohe? — dziwili się wszyscy.
— Ale, tak! Kiedyś, pamiętam: „nieboszczyca“ moja żyła, tak samo mleko zginęło. Przychodzę ja raz do świronka z „gaznicą“ po nocy, aż patrzę, koło garnka z mlekiem siedzi ropucha — ot taka!
— Jesteś — myślę sobie — jaż tobie znak zrobię! Złapałem bestyą, wziąłem igłę groszową, wsadziłem jej w łapę, taj puściłem wolno. Na drugi dzień idę ulicą, spotykam starą Ryżczychę z obwiniętą ręką. „Gdzie, babo?“ — „Do Czyruka?“ „Co to?“ — At, igłę sobie w ręku załamałam! Od tej pory wiedziałem, kto ona, ale już do mnie nie przyszła! Tak ci i teraz będzie.
— Ja-bym inaczej sądził! — rzekł Sacharko. — Taką złapawszy ropuchę, zabić, taj koniec.
— Głupiś! To ona tobie w tę babę się zamieni, i trupa u ciebie znajdą! Oho, to trzeba ostrożnie!
Zasnęli wszyscy w wielkiej ciekawości, co jutro pokaże.
I oto zobaczono nazajutrz Prytulankę, jak szła do dworu, chustką otulona.
Twarz jej róża spaliła, róża złośliwa, zaogniona złem leczeniem w wyrzuty i pęcherze, istotnie jakby płomieniem osmalona. Powstało straszne wzburzenie, gawędy, komentarze, plotki, które wnet objęły całą wieś z końca w koniec, rosnąc do bajecznych rozmiarów.
Ktoś opowiadał, że widział Prytulankę o świcie na „Jana“, nagą i z włosami rozpuszczonemi obiegającą wieś trzy razy. Inny widział ją na łące z rzeszotem, jak obijała naprzemian to mannę, to rosę, powtarzając: „to mnie“ ilekroć ukruszyła manny — „to tobie“ ilekroć strąciła rosę.
Ktoś trzeci przysięgał, że zastał ją kiedyś w chlewie Huców, jak udoiła szkopek mleka z zawieszonej u belki uzdy. Wreszcie ktoś czwarty widział, że czyniła tożsamo, pociągając frendzle ręcznika.
Teraz jasnem się stało: zkąd szedł dostatek i obfitość u Huców, i dlaczego szanowano Prytulankę u nich? Ściągała-bo im tak wszystko — sztukami. Tak, a nie inaczej. Że Huce nie pili, nie kradli, nie próżnowali, że jeden pracował dla wszystkich, a wszyscy dla jednego, zgodni, skrzętni, stateczni: to głupstwo, — bez owego rzeszota i zagadkowych wyrazów; że krowy na dworskich pastwiskach syte, jeszcze wieczorzm cały rok karmiono obierzynami, trawą, lub brahą w zimie — to głupstwo bez owej uzdy i ręcznika; że ta stara, cicha kobieta na oczach wszystkich zbyła żywot mrówczy i nieskazitelny, nie rzekłszy nikomu złego słowa nawet wtedy, gdy ją wyzyskiwano całe lato, a precz wyrzucano z chaty na zimę — to nic: wiedźmą została, i wiedźmą umrze, otoczona nienawiścią, wzgardą i zabobonnym strachem.
Doszły wreszcie te słuchy, to posądzenie do samej Prytulanki. Rzuciła jej to brutalnie w twarz kobieta jakaś, którą przyłapała w ogrodzie na kradzieży kapusty.
Prytulanka zapłakała gorzko, żałośnie, i opowiedziała rzecz całą swym gospodarzom.
— Ja już to słyszał we wsi! — rzekł stary Korniło.
— I ja! — dodał Matwiej.
Zresztą wszyscy milczeli i nie patrzyli na nią.
Prytulankę to milczenie jej towarzyszek i Karpiny zabolało, jako wiara w pogłoskę. Popatrzyła po nich, jakby czekając słowa, a wreszcie poczęły jej się trząść ręce, drżeć usta, zabiegać łzami, coraz nowemi, oczy. I tak płakała, podczas gdy wszyscy jedli, coraz to po nich spoglądając, a za matką rozpłakała się Ołenia, i tak raz pierwszy siedziały wśród tej rodziny, znagła opuszczonemi się czując, wzgardzonemi, samotnemi.
Po wieczerzy rozeszli się wszyscy do zwykłych zajęć.
Machinalnie Prytulanka wzięła sierp, a Ołenia płachtę; poszły na rzepak dworski po zielsko.
Płakały, nic do siebie nie mówiąc, ale tak się znały, że bez słów powzięły jedno postanowienie.
Już wracały obładowane, gdy stara rzekła:
— Dużo ty, doniu, masz kwitów do kasy!
— Dużo, maty!
— To ty je oddaj zaraz Karpinie, i poproś, żeby jutro przy rozpłacie je podał.
— Dobrze, maty.
— Bo nam, doniu, trzeba będzie stąd iść!
— Oj, maty! — jęknęła dziewczyna.
— Trzeba, doniu. Ty słyszała, że mnie wiedźmą zrobili, a oni milczą, bo im wstyd przezemnie.
Znaczy, ja kamienia warta, a nie chleba! A może oni i wierzą, co ja taka! Cała wieś wierzy! To mnie jednakowo — hańbę ja miałam od młodości, głód ja miałam, chłód miałam, naga byłam, sina byłam, mnie już mało trwać! Ale tobie, doniu, nie jednakowo, tobie nie być wiedźmy córką: to tobie zakała, taj wstyd, ciebie nikt tutaj nie weźmie za taką matkę.
To ja ciebie zabiorę, i daleko poprowadzę. Staniem gdzie na służbę: gładkaś, letnia, weźmie cię kto za twoję robotność; a ja tymczasem umrę, taj słuch ten zginie: kto ja, jak ja, zkąd ja, a ty się czysta ostaniesz.
Trzeba nam iść, doniu, zaraz, póki ciepło.
— Kiedyż, maty?
— A ot, dzisiejszej nocy. Weźmiemy „łatoszki“ najstarsze, trzewików nie rusz, trochę chleba, — i pójdziemy! Ino nie waż się nikomu nic rzec, pamiętaj!
— Nie powiem, maty! — łkając, odszepnęła Ołenia, a po chwili spytała:
— Maty, to i paciorki trza im porzucić?
— A któż ci je dał?
— Karpina onegdaj.
— To zdejmij, taj zostaw na stole.
— Dobrze, maty!
Płacz rozrywał jej piersi, ale nie pojmowała nieposłuszeństwa, wychowana wśród Huców. Prytulanka już się opanowała. Nie czuła w swem sercu żadnego żalu do Huców, ani do ludzi, co ją ogadali; zniosłaby wszystko, gdyby nie córka.
Tyle lat nędzna była, bita, bez dachu i chleba, że ją nie przestraszało to jutro i włóczęga. Szkoda jej tylko było krów, wieprzy, cieląt, tego dobytku, który pohodowała, i szkoda znajomego dworu i dobrej pani!...
Wróciły do zagrody i, jakby nic, spełniały codzienne obowiązki.
Wreszcie noc nadeszła, i sen wszystkich utulił. Prytulanka ubrała siebie i córkę w najgorszą odzież, ukroiła z bochna dwie skiby chleba, fartuchem opięła głowę i wyszła.
— Maty — szepnęła drżąca Ołenia — poczekajcie mnie przy wrotach: paciorki, odniosę. Wróciła znowu do chaty. Dziewczyna zawahała się chwilę z paciorkami w ręku, wreszcie przystąpiła do niego, i trąciła go w ramię.
Przywykły do wart różnych, przecknął się natychmiast.
— Kto tam? — zawołał.
— Cyt’, cyt’, to ja! — szeptała dziewczyna, ręką zatulając mu usta, i pochylając się do jego ucha, poczęła szeptać prędko: — Ja tobie paciorki odniosła. Już drugiej daj teraz! Bacz, i ja dla ciebie chciała nożyk na jarmarku kupić, zebrała dwa złote, i to weź, i sam sobie kup! Taj zdrów bądź i szczęśliwy, mój sokoliku jasny. Dobry ty był, ale dola zła!
Karpina, zrazu rozespany i mało przytomny, na ławie siadł.
— Co ty pleciesz! Duru się objadłaś, czy jaki dyabeł! — rzekł, nic jeszcze nie rozumiejąc. — Trzymaj swoje paciorki. Nie odbieram przecie. Przystąpiło co do ciebie? Idź spać!
Dziewczyna położyła na kolanach jego swój dar.
— Pójdę już, pójdę! — szeptała, łkając. Oczy moje ciebie nie zobaczą, tylko zapłaczą po tobie, nie raz, nie dwa, bo dobry ty był aż dotąd! Ostańcie zdrowi!
Zawróciła się, skrzypnęły drzwi jedne, potem drugie. Parobek siedział wciąż jeszcze, ze snem i zmęczeniem walcząc. Wreszcie, gdy i wrota na ulicę skrzypnęły, coś go poderwało z miejsca.
Wstał — rozsypały się mu z kolan pieniądze i szklane, czerwone perełki, a na ten brzęk zbudził się i Korniło.
— Kto tam? — spytał.
— To ja bat’ku.
— Czego łazisz?
— Czy ja wiem! Śniło się źle, czy naprawdę. — Mrucząc, zapalił lampkę — wyszedł do sieni, gdzie za przepierzeniem mieszkała Prytulanka.
Nikt tam nie spał teraz.
Wrócił do izby. Rozbudzili się wszyscy.
— Czego łazisz? — pytano zewsząd.
— Boh me, coś się stało! Niema ciotki!
— Jakto niema? A Ołenia?
— I jej niema.
— Nie może być! Porwali się wszyscy. Zaczęto wołać i szukać — pobiegł Karpina aż w koniec wsi, ale wrócił, bo noc jak piekło była czarna.
Zaświecili ogień, i sen ich nie brał. Wzięto parobczaka na spytki.
— Tak i tak! — opowiadał, blady i jąkając się:
— Wieczorem Ołenia mi kwity swoje oddała, taj prosiła, żebym za nią jutro do kasy poszedł. Tak często bywało. — Aż tu budzi mnie wśród nocy — taj — zaciął się i krwią nagle oblał, — taj paciorki mi oddała!
— To ty jej paciorki dawał? — spytał ojciec.
— Ale! — nieśmiało się chłopiec przyznał.
— Czuj, ty błaźnie! To ty może jej jaką krzywdę uczynił! Gadaj zaraz! To tego może one uciekły?
— Boże dopomóż — nie! Złego słowa nie dał.
— Nu, to za coś jej gościńce kupował?
— Ja ją bardzo mocno lubił, już dawno! Ja ją chciał brać! Ona się mnie nie bała. One od języków ludzkich uciekły. Wiedźmą zrobili ciotkę; dojadali co krok!
— Może to być! — zamruczał Korniło — ale że my się za nią nie ujęli, nie obronili, że od nas poszła, to nam wstyd i hańba!
Kobiety podniosły lament, mężczyźni siedzieli ponuromilcząc. Czuli swą winę.
Aż w tem Karpina nagle zajęczał, jakby przez grubą skórę chłopską dopiero teraz ból go doszedł.
— Oj, ciemna moja godzina! Ta dziewczyna była mnie jak słonko! Kędy się ja obrócę, gdzie ja się podzieję! Pójdę i ja jej szukać skróś świata!
— Milcz, błaźnie! Było gadać wczoraj, jak one płakały z żalu! Teraz roboty patrz i chaty!
Tak ich ranek zastał rozstrojonych i błędnych. Rozpełzli się, szukając śladów, ale nikt zbiegów nie spotkał.
Musiały już być daleko, i trudno było je wytropić. Marne to, ciche, szare. Zaszyje się gdzie w zapadły kąt kraju, stanie na służbę na folwarku, zwijać się będzie, starać, pracować,
Nikt ich nie spyta o dzieje i pasport. Tak się w oddali ślady ich rozpłyną — jak ślad kamienia w fali.
W Hrywdzie gadano o nich dni kilka, potem wspominano tylko u Huców. Wspominały kobiety, poczuwszy nadmiar pracy, i stary Korniło, gdy robotnika rachował. Karpina milczał; stał się tylko opryskliwym, i często wieczorami gdzieś się wałęsał.
— Szuka sobie dziewczyny! — mówili bracia. — Aż raz zastał go ojciec w karczmie pijanym do nieprzytomności i obił. Chłopiec do nóg padał w pokorze, ale w kilka dni potem znowu się upił.
Zaczęły się tedy peryodyczne ojcowskie egzekucye u Huców. Karpina ogłupiał, osowiał, często zhulany zasypiał nad robotą. Stał nad pochyłością, po której człowiek się stacza do upodlenia.
Nie znajdując rady, poszedł stary do pana.
— Niema chłopca, niema! — powtarzał, opowiedziawszy rzecz całą — łajdak się zrobił, pijak, hultaj! Niech go pan ze służby wypisze — bo ja bił, bił, ano prędko zabiję, a on codzień gorszy!
Pan sprawę wziął do serca, bo lubił bardzo chłopaka.
— Dajcie-no mi go tutaj wieczorem na rozprawę! — rzekł.
Przyszedł Karpina tak zalękły, że się trząsł cały, i odrazu rymnął panu do nóg.
— Cóż, źle z tobą?
— Niech pan bije, bo ja szelma! — przyznał się. — A potem niech mnie pan wypędzi, bo ja do niczego! Pójdę sobie.
— Nie pójdziesz, ale dasz mi słowo, że wódki do ust nie weźmiesz przez miesiąc.
— Nie zdzierżę, panie.
— Zdzierżysz, bo ja ci za miesiąc odszukam twoję dziewczynę i tę starą! No — przysięgaj. Palce na krzyż złóż.
Złożył je i przysiągł uroczyście!
— No, chłopcze! Uszy do góry! Dziewczyna będzie, wesele będzie okrutne, krowa będzie! Tylko ty się trzymaj. Pamiętaj, że ja ciebie za przyjaciela mam!
Tego wieczora młodzież się zeszła do Huców, jak zwykle bywało co roku „na muzykę“ domowe kobiety jednak nie ruszyły się z miejsc.
— Nic z waszej ochoty — rzekły — nie będzie wam nasz parobek grał. Już my i zapomnieli, kiedy w chacie wieczerzał.
A w tem w sieniach rozległ się wesoły głos, śpiewając:
Wydeptał ścieżynę — da przez fasolkę.
Karpina wszedł, otrząsnął się z deszczu czuprynę jasną odrzucił.
— Oj — ile was tutaj, jak gęsi! Do skrzypek to moich w gościnę. Rade skrzypce gościom.
Siermięgę mokrą zrzucił, zapylone skrzypce ze ściany zdjął, na rogu stoła siadł, i zmrużywszy oczy, metełycę zagrał.
Tego wieczora miał ochotę nawet tańczyć stary Korniło.
I odtąd nie widział nikt Karpiny w karczmie, a w chacie Huców dawna zgoda wróciła. Dotrzymał chłopiec panu przysięgi, dotrzymał mu i pan.
Pieniędzy nie żałował, starań nie żałował, ale odkrył mu Prytulankę czysty przypadek. Coś w parę tygodni zawołał Korniłę z synem do kancelaryi.
— No, Karpina, mam twoję dziewczynę! — wesoło oznajmił.
— Nie może być! — wykrzyknęli obadwa.
— A tak! Przyznam się, że bez wielkiego trudu. Służy Ołenia z matką u mojej ciotki, ztąd o mil dwadzieścia.
— Ot, szelmy daleko zadreptały — zaśmiał się stary Huc.
— Inaczej jak wypadkiem trudno ich było wyszukać, bo nawet w gminie nie znalazłem ich nazwiska. Jestem u ciotki — wychodzę na folwark, kogo widzę? Ołenię karmiącą kury. — Co ty tu robisz? — pytam, a ona mi buch do nóg i w płacz!
Nic-em jej nie rzekł; uprosiłem ciotki, żeby ich tam pilnowali, i prędko do domu wróciłem.
Weźcież jutro parę koni, i w skok po nie jedźcie.
— Może dziś na noc? — szepnął Karpina.
— Jak sobie chcesz, i jak ci ojciec poradzi. Ja ci słowa dotrzymałem: wódkę dam, krowę sobie wybierzesz, a mnie na wesele proś!
Pochylili się mu do kolan, a on ich obu za głowę objął i pocałował.
Karpina zwijał się jak w ukropie.
Wózek nasmarował i derką przykrył — wór obroku wpakował, a furmana się o drogę do pańskiej ciotki rozpytał, ojcu tchnąć nie dał, tak go napędzał.
Matwiej ojca miejsce tymczasem zajął, i pęk kluczy od stodół i odryn dostał, wraz z tysiącem poleceń. Kobiety włożyły do wozu jedzenie i kożuchy dla zbiegów — i pożegnani błogosławieństwem całej rodziny, wyjechali ojciec z synem w daleką drogę. Ubrani byli odświętnie, weseli, pogoda im służyła, parskały ochotnie Karpiny kasztany. Na czwarty dzień pod wieczór stanęli u celu.
Zatrzymali się przy bramie, postawili konie przy wozie, i spytali parobków o kuchnię czeladną.
Wprowadzono ich do oficyn, do wielkiej izby, gdzie panowała Prytulanka.
Właśnie stała u komina, garnków z wieczerzą doglądając, a Ołenia opodal myła miski. Parobcy siedzieli za stołem, i gwar panował, jak w ulu.
Olbrzymia, poważna postać Korniły Huca stanęła w progu, a z za niego wychylała się twarz Karpiny uśmiechniona, uradowana.
— Pochwalony Jezus! pozdrowił stary.
Na ten głos miska wypadła z rąk Ołeni, a Prytulanka rozłożyła ramiona, i patrzyła na swego dobrodzieja — oniemiała.
— Na wieki! — odpowiedzieli parobcy, a któryś dodał: Wejdźcie, cudze ludzie; prosim do ognia i do strawy.
Huce weszli. Kobiety stały jak martwe. Stary ich nie zaczepiał — ani wymawiał, ani prosił — przy tylu ludziach; Karpina, za ojcem, nie odzywał się także.
Zrobiono im miejsce na ławie, zaczęta rozmawiać.
— Zkąd? dobre ludzie!
— Z Hrywdy!
Nazwy takiej nie słyszeli!
— A daleko?
— Ot — do waszego dworu. Nasz pan tutaj był niedawno, bo oni z waszą panią swojaki.
— Aha! A jakże tam u was? Dobre zbiory?
— Niczego — tylko omłót nietęgi.
— Tak i u nas! A posieli już tam ludzie?
— W tych dniach skończą!
— Dobrą porę na siew dał Bóg! A to wasz chłopiec?
— Mój, jeszcze takich trzech jest — ten najmniejszy.
— To wy do pani?
— Nie, za swoją sprawą!
Karpina tymczasem wciąż na Ołenię zerkał, i uśmiechał się. Dziewczynie leciało wszystko z rąk.
— Gospodyni, Tekla, dawajcie wieczerzę! — dopominali się parobcy.
Korniło dopiero teraz się dowiedział, że Prytulanka jego miała jakieś inne imię.
Baba była jakby nieprzytomna. Coś ciągnęło do Huców, witać, pytać, płakać, a jakiś niewytłómaczony lęk, czy srom, wstrzymywał.
Zawołała dziewczynę do sieni.
— Czego oni przyjechali, doniu?
— Po nas, maty!
— Nie wiem! Nic nie mówią! Może tak sobie, przypadkiem!
— Oj, maty, po nas! upierała się dziewczyna, a głos jej się śmiał, i płakał, i śpiewał.
— Gospodyni! — Cóż u dyabła! Nie dacie jeść? krzyczano z izby.
Skoczyła Prytulanka do komina, poczęła jadło lać w misy; Ołenia stawiała je na długim stole. Zaczęto pożywać łapczywie, zapomniano o podróżnych.
Stary Huc kobiałkę z pleców zdjął, dobył chleba, kiełbasy i sera.
— Jedz! — rzekł do syna.
Ale Karpina zwlekał. Patrzał na Ołenię, jakby czekając na coś.
Ona swoję część z garnka ulała na polewaną misę, ze swego bochenka ukroiła dwa zrazy chleba — i, trzymając dwie łyżki w ręku, stała zasromana, zalękła, nie mogąc się zebrać na odwagę jedzenia, czy podania.
Aż trafili na siebie oczami. Dziewczyna porwała misę, postawiła ją na ławie między ojcem i synem, i nic nie mówiąc, podała chleb i łyżki.
— Dziękujemy. Chleb swój mamy! — rzekł Korniło, biorąc się do jedzenia.
— Weźcie mego! — poprosiła jak o łaskę.
Karpina wziął, ze swego kawał jej podał.
— To ty mój weź! — odparł.
Ołenia przyjęła tę zamianę. Chleb był jednaki, czarny, suchy.
Wróciła z nim do matki i rozłamała na połowę.
— Na, maty, szepnęła — to Huców chleb!
Prytulanki oczy zaświeciły łzami.
— Oj daj, doniu, daj!
Usiadły obok siebie za piecem, i jadły milcząc. Odłamywały od skibki małe cząstki, zbierały skrzętnie okruszyny, a od czasu do czasu na chleb ten kochany padała łza.
Tyle lat on ich karmił, tyle lat go stara piekła; wyhodował dziewczynę jak łanię, zdrowo chował kobietę bezdomną.
Teraz odnalazły ten smak znajomy, i w myśli odnajdywały zagony, co go rodziły, dzieżę, co go miesiła, piec, chatę — wszystko.
On ci ich własny był, ich rodzony.
— Maty — szepnęła Ołenia — on od tutejszego smaczniejszy — i od pieroga smaczniejszy.
— Wielkie dziwo! — trzęsąc głową, odparła stara — toć to Huców — nasz!
A potem dodała:
— Nie wiem, kto teraz dzieży pilnuje; „musić“ Marya.
— Pewnie Marya! — potwierdziła Ołenia.
Zjedli parobcy, skończyli jeść Huce. Czeladna się powoli opróżniała.
Podróżni poprosili miejscowych, aby ich do pani zaprowadzono — i wyszli.
Wielka izba wyglądała ponuro przy oświetleniu małej lampki bez kominka. Kobiety pozostały same, i sprzątały, co raz-to na drzwi spoglądając. A wtem otwarły się one z łoskotem i, poprzedzając ojca, wpadł Karpina.
— Zbierajcie się, baby — wołokity! A hyla do domu! — zawołał wesoło.
— Cyt! — upominał go Korniło, i do Prytulanki się zwrócił. — Kiedy wam moja chata była niemiła, trza było rzec, taj po dniu rzucać, a nie wśród nocy, jak złodzieje. Siłą my was nie trzymali, i nie myśleli się rozstawać!
— Nie łaj, kumie! — zawołała Prytulanka, w rękę go całując. — Wiedźmą mnie zrobili: nie chciałam wam wstydu robić.
— Wstydu! — oburzył się stary. Za durnia mnie masz, żebym ja się na głupców oglądał.
Szedł ja całe życie przeciw wsi — i tak dzieci nauczyłem! A ty, że słuchasz gawęd i plotek, toś głupia baba!
— Głupia! kumie!
— Tak jest. Uciekałaś, dyabeł wie czego? Narobiło się kłopotu w chacie, chryi, lamentu. Kartofle we dworze bez was wybrali do połowy, a teraz ja, stary, włóczyć się muszę na kraj świata za wami — taj zapędzać was, jak owce błędne — do domu. Nie, babski rozum — wart niucha tabaki!
— To zabierzecie nas znowu? na zimę?
— Zdurzyła się ciotka całkiem! — zawołał Karpina. Zegnałem swoje konie tyle mil — czego? Żeby na was popatrzeć, taj samym wrócić?
Prytulanka popchnęła Ołenię.
— Co stoisz jak cielę! Pocałujże w nogę dziadka.
— Pokłoń się, Ołenia, pokłoń — na dobry początek, zaśmiał się Karpina. — Wkrótce będziesz wszystkim się kłaniała! Nu, dobrze, pójdęż ja konie zakładać, a wy się zbierajcie! Miesiąc „samo“ wschodzi.
— Tak, zaraz! Mój Boże! Może pani nie puści.
— Był ja u pani z listem od naszego pana — uspokoił Korniło.
Wóz zajechał przede drzwi. Na turkot zjawiło się kilku parobków.
— Co to? Gospodynię nam zabieracie? Zostawcie choć dziewczynę! — zawołał któryś.
— Ale, zaraz! — oburzył się Karpina. Hodował ja ją sobie, a nie komu!
— A, szkoda! Dobra baba była, i dziewucha sprawna.
— Po złą-by tyle mil koni nie gnali.
Wybór był żaden. W tych swoich „łatoszykach“ i bose wyszły kobiety, żegnając wszystkich.
Gapiów zebrało się sporo, patrząc na ten odjazd.
— Drogie, snadź, baby! — mówiono, patrząc, że im dawano kożuchy, sadowiono je wygodnie.
Nareszcie wóz ruszył, i księżyc wszedł wyżej, by podróżnym przyświecać.
Wyjechali na drogę. Prytulance wrócił rezon i ogromnie ciekawa rozpytywała się o sprawy chatnie. Zagadali się tedy ze starym bez końca.
A tymczasem Karpina w zanadrze sięgnął, i Ołeni coś za świtę wetknął.
— Moje paciorki! — szepnęła.
— Zaraz włóż, i naciesz się krzynę niemi. Za mały czas trzeba ci je będzie całkiem zrzucić!
— Mój sokoliku!
— Ty! szelmo. „Sokoliku“ mówisz, a uciekać toś gotowa! Poczekaj: przy wiążę ja ciebie teraz na wieki — burczał, a bokiem na nią spoglądał i uśmiechał się poczciwie.
Miesiąc się im przyglądał — to z boku — to w oczy. Rzadko widywał, by z tak daleka ktoś zwoził sobie — dwie baby do chaty — na zimę i przednówek.