<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Hrywda
Wydawca Księgarnia M. Arcta
Data wyd. 1892
Druk Józef Filipowicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Październik.

Już tylko runie zielone były, i tylko liście spadające krasne. Zresztą ziemia szarą się stała, nagą, chłód i wilgoć z niej szły, a tak gęsto było w powietrzu, że nawet głos bez echa ginął.
Cicho też było na polach ogołoconych, ni ptaszka, ni świerszcza, ni śpiewu ludzkiego. Gdzie na wiosnę miano zasiać jare zboża, tam zagony rozdarte sochami tworzyły płaszczyznę chropawą, siwą, i po niej chodziły wrony posępne, brudne, szukając pędraków, lub zając przypadał za bruzdą, lub lis kopał rude polne myszy. Po łąkach mokrych i bezbarwnych wałęsało się bydło, ogryzając pogardzane dotychczas szuwary i łozy.
A wszystko puste było, głodne, obumarłe, i ziemia ta zdawała się tak zmęczoną i wyczerpaną przez rodzajność lata, że leżała odrętwiała, bez głosu, bez woni, bez barwy — chciwością ludzką odarta, zdeptana, żelazem poszarpana, a nieczuła na nic.
We wsi błoto rozgrzęzione codziennym pochodem bydła tworzyło odmęty; płoty rozgradzano, ogrody były nagie, drzewa bezlistne, strzechy popleśniałe.
I słychać było ze wszech stron tylko łoskot cepów, stukot „ternic“, obijających lniane paździerze, a gdy wieczór wczesny zapadał, i milkła praca — wtedy odzywały się już tylko surmy ptaszków minorowym, przeciągłym akordem.
Zniknęły białe letnie stroje. Teraz wszystko brudne było, bure, jak cały krajobraz, i dymem chat przesiąkłe, i wilgocią przejęte.
Kobiety, do wiedźm podobne od lnianej „krosty“, o jednem tylko mówiły i myślały: o tym lnie ukochanym, nad którym zimę spędzą.
Mężczyźni wzięli się do chat budowania, a klecili byle jak, na starą modłę: ciasno, nizko, źle — gotowi za lat parę znowu zaczynać!
Chodziły też swaty, odprawiano wesela; młódź rozprawiała o blizkim poborze wojskowym; zbierano jesienne podatki.
Życie więc szło swoim trybem, to życie ludzkie, któremu nie dano, jak ziemi, nigdy spocząć, nigdy zasnąć, nigdy przestać działać, tętnić — rodzić!
Pewnego wieczora Kalenik, idąc od młyna, spotkał Czyruków, ojca i syna.
Postrojeni byli, i flaszka wyglądała z kieszeni starego — szli w swaty widocznie.
Parobczak niepostrzeżony poszedł za nimi. Naprzeciw karczmy skręcili do najlichszej, wdowiej chatyny i weszli.
Kalenik chyłkiem pod okienko się podsunął, i patrzył, nocą zakryty.
Na widok ich Łucysia krzyknęła okropnie, Makuszanka odpowiedziała na pozdrowienie. Widocznie olśniona była i szczęśliwa honorem tak świetnej partyi.
W szybce szczelinkę znalazłszy — słyszał Kalenik i wyrazy.
Zagaił stary wedle obyczaju.
— Jest u mnie pole, i dobytku pełna obora, i koni pełna stajnia, i len się w komorze nie mieści.
I jest u mnie ten oto jedynak, nie hultaj, nie pijak i nie rozpustnik. Stateczny, zdrów i spokojny. A u was, matko, jest dziewka, którą on sobie nad inne upodobał — nad bogate, nad rozumne, nad piękne.
Tedy my po nią przychodzimy. Za gospodynię do chaty, za panią do dostatków, za żonę on ją sobie chce, a ja was o nią proszę już drugi raz.
Nie odmawiajcie, zapoiny przyjmijcie — nie odrzucajcie swatów części!
Dobył wódkę z kieszeni.
— Ja przeciw wam i waszemu chłopcu nic nie mam! — odparła Makuszanka, ino tę jednę mając, o wolę jej spytam.
— Łucysia, chodź-no tutaj.
Dziewczyna wyszła z kąta, powoli, niechętnie.
— Słyszałaś? — spytała ją matka surowo.
— Ale! — bąknęła.
— Nu, to kieliszek podaj.
Łucysia jakby wrosła w ziemię.
Czyruki patrzyli na nią: Tychon z widocznym niepokojem, znachor zpod brwi nawisłych świdrująco — aż w duszę.
— Nu! — odwiązując fartuch, nagliła matka.
— Nie dam „porcyi“! (kieliszek). Niech sobie idą.
Matka ściągnęła ją przez plecy sznurkami od fartucha.
Do kolan padła, do nóg, od razów się nie zasłaniając.
— Matusiu rodzona! Nie chcę, zabijcie, nie pójdę! Czy wy mi chleba żałujecie, czy ja wam zbrzydłam, że precz gonicie? Nie chcę ja „bohatyra“, żeby mi moją biedą oczy wypiekał, jak do swaru przyjdzie.
Zwróciła się do Tychona:
— Czego ty się do mnie przyczepił? Weź taką, co ci rada. Odczep ty się odemnie, siłą nie weźmiesz, a wolna nie pójdę. Mówiłam ci tak nie raz, nie dwa!
— Gadanie — pusta rzecz. Myśleli my, że rozumu nabierzesz, albo ci go matka doda. Źle jest uczciwą prośbą hańbować i krzywdę nam robić.
Stary Czyruk, to mówiąc, oczy złośliwe zwrócił na Makuszankę, a babę okropny lęk zdjął.
— Głupie zwierzę! Bierz łaskę, kiedy ci dają, słyszysz! — krzyknęła.
Ale Łucysia skamieniała w uporze.
Skryła się w kąt, za piec, i tylko powtarzała, łkając rozpacznie:
— Nie chcę, Boh me — nie pójdę! — Idźcie sobie.
Porwała się do niej matka — bić, ale ją Czyruk zatrzymał.
— Dziewczyno! — rzekł — posłuchaj ty mnie jeszcze. Różne rzeczy umiem, i zostawić przed śmiercią komuś muszę. Synowi nie wolno, chyba kobiecie. Pomyśl ty dobrze! Zostawię tobie.
— O Jezu! — jęknęła dziewczyna — ja nie chcę! Ja was się boję, i waszej chaty, i tej nauki. Żebym ja miała swoją śmiercią nie umrzeć, ale przez „nich“ zginąć nagle, jak wy, znachory, umieracie? W imię Ojca i Syna. Uchowaj mnie, Jezu Chryste!
W czarny, ciasny kąt się tuliła, drżąc jak przed zmorą.
— Nie hańbuj, głupia! — strasznym tonem krzyknął znachor. — Czego nie wiesz, nie gadaj, aż poczujesz! Pamiętaj! Nu, nie chcecie? Pójdziemy sobie gdzieindziej.
Makuszanka, przerażona, zatrzymała go.
— Oksenty, nie marnujcie słów i gniewu dla tej głupoty! Co ona rozumie? Uparła się i koniec! Popamięta tę odmowę. Przypomnę ja jej godzinę tę każdego rana i wieczora kijem. Ano, was proszę, o takie głupstwo nie bądźcie mi krzywi. Bóg wie, jakam wam rada. Odłożyli do jesieni, odłóżmy do wiosny — poczekajmy!
— Poco próżna mitręga? Do wesela wszystko gotowe — wyprawić je trzeba. Oszukaliście nas raz — drugi raz zawiele! Pójdziemy gdzieindziej. Ale kiedy chcecie, bym z tej chaty krzyw nie wyszedł, to traktament weźcie. Niech ludzie nie widzą, że z pełną flaszką wracamy.
— A jakże ja traktament przyjmę, kiedy ta głupia naszego chłopca nie chce, a za wódkę zapłaty nie mamy?
— Jaż zapłaty nie chcę, ani zapoiny to będą. Ot, wódka jest — wypijemy w kompanii: taj tyle!
Zapraszał, ale wzrok miał ponury, i widząc wahanie się starej, dodał:
— Chyba mnie za wroga mieć chcecie?
— Nie, nie. Uchowaj Boże! — przerażona krzyknęła. Drżącą ręką podała kieliszek.
Czyruk oddał go synowi.
— Przepij ty do gospodyni! — rzekł.
Tychon w milczeniu usłuchał.
Wypił, skłoniwszy się Makuszance, i oddał jej pełny kieliszek.
— Do was, Oksenty! — rzekła.
Stary głową kiwnął.
Czarka z grubego, mętnego szkła znalazła się w jego ręku.
Tedy do Łucysi się zwrócił.
— A ja do ciebie, dziewczyno.
— Nie lubię wódki! — szepnęła.
Czyruk wypił, i z pełnym kieliszkiem do niej przystąpił.
Płyn rozlewał się po brzegach. Znachor nieznacznie wielki swój palec w nim zmaczał, i nieznacznie z pod paznogcia wsiąkła do wódki odrobina jakiejś zielonawej substancyi, i wnet się rozeszła.
— Wypij mój poczęstunek. Rucianego ci wianka życzę. Bacz, żem nie krzyw za odmowę!
— Wypij! — rozkazująco krzyknęła matka.
Dziewczyna oszołomiona nie zdołała się dłużej opierać.
Przeżegnała się, i wypiła.
— Gorzkie! — rzekła, spluwając.
— Gorzko spełnić, a żal porzucić! — mruknął Czyruk, i do syna się zwrócił.
— Nu, chodźmy gdzieindziej, kiedy nas tutaj nie chcą. Do zobaczenia.
— Idźcie z Bogiem!
Skłonili się obadwaj, i wyszli.
W sieni stary znachor pięścią w uszak uderzył.
— Upadł z pieca kamień, będzie tobie amen! — wymówił uroczyście, aż się Tychon wzdrygnął.
— Co wy gadacie, bat’ku.
— Jakem ci obiecał, i jakeś chciał: ni twoją ani czyją nie będzie!
— Prawdę mówicie?
— Zobaczysz.
Odeszli powoli. Za nimi rychło Kalenik od okienka odstał, i do chaty się powlókł. Teraz na niego kolej swatów była.
Wieczerzali u niego. Do misy się przysiadł, i w milczeniu pożywał zacierkę. Ogarniała go niecierpliwość zagajenia sprawy.
— Diad’ku! — ozwał się wreszcie. Pora mnie żonkę brać!
Sydor i Sacharko spojrzeli na niego.
— A pieniądze na wódkę masz? — spytał stryj.
— Alboż ja chowam pieniądze? U was są.
— Jak u mnie — to na chatę — a nie na wesele.
— Chata postoi do drugiej jesieni, a mnie już czas.
— To niech cię Syluczycha bez wesela bierze! — wtrącił Sacharko.
— Ja ta Syluczychy nie chcę.
— Nu, a kogo?
— Makuszanki Łucysię!
— Zdurzał! — krzyknęła Tatiana, a mężczyźni zaśmiali się hałaśliwe.
On po nich oczami powiódł spokojnie.
— Ja na śmiech nie gadam. Zlubił ją, taj wezmę!
— To bierz, kiedy pieniądze masz! — burknął Sydor.
— Wy macie! Nie liczył ja ich, ale szmat (dużo) nanosił. Cegłę i drwa woził, a potem codzień pieszo chodził.
— Woziłeś, to moją klaczą, a coś pieszo zarobił, toś i przejadł.
— Taka sama klacz wasza, jak i moja, a com zjadł, to swoje. Parobkiem u was nie służyłem.
— A jakże! — Może to ojcowskie — twoje?!
— A ojcowskie! Taki on wam brat był, jak Kiryk Sacharkowi.
— A łżesz! — wmieszał się Sacharko: twój ojciec kulawy krawiec był — powiadają.
Bat’ko za niego całe życie robił pole, a on w chacie siermięgi szył, albo po wsi łaził. Takiego kulasa do mnie nie równaj — bo ja ci pokażę!
— Prawdę mówi. Spytaj się ludzi. Zrzekł się na mnie gruntu po wieczne czasy za to, żem mu chleb dawał, a potem was dwoje hodował. Teraz już dawność minęła, i twego tutaj nic niema.
— A gdzież się ono podziało? Gdzież ojcowska połowa?
— Gdzie! — parsknął śmiechem — idź, na Kniaziach poszukaj. Tam sobie órz i siej, chatę staw, i swoją Łucysię z korowajem prowadź!
— Jakże to? — ogłuszony i niebardzo przytomny Kalenik powoli spytał. — To za cóż ja tutaj tyle lat pracował, i hodował, i budował? Toż ja na tej ojcowiźnie dawność odsłużył! Pogłupieli wy, czy co? Ja tu gospodarzem był, i zostanę. Toć moje.
— Idź do gminy, i przeczytaj, czyje tam stoi! — Ot, dureń nabity! — pogardliwie krzyknął Sacharko.
— A zresztą, co tobie do tego! Ja tu pan i starszy — i moje prawo! — dodał Sydor, bijąc w stół pięścią.
Parobek zupełnie osłupiał.
Sam niepiśmienny i nieczytający, bał się i czcił zarazem papier czarno pokreślony. Erudycya bratanków dobiła go.
Zrobiło mu się czarno i straszno w głowie. Może to i prawda, co oni mówią — oni „znają“, a on czem się obroni?
Umilkł tedy. Tamci jeść skończyli, i do fajek się wzięli.
I on od stołu pod piec się usunął, i postoły pleść począł, ale go wewnątrz coś paliło, coś drżało, coś pytało — pytało!
Wstał wreszcie, siermięgę narzucił, i wyszedł. Ciągnęło go coś do karczmy — ciągnęło do Huców. Musiał komuś biedę opowiedzieć. Ale żyd darmo nie będzie słuchał, a Huc po dobroci poratuje.
Przeskoczył więc płot, i wszedł do chaty. Nie było nikogo obcego, i kobiety się po weselach rozpierzchły. Brakło też Karpiny i jego skrzypiec na ścianie. Rozrywany był muzykant na wsze strony.
Prytulanka kołysała Matwiejów najmniejsze, a Ołenia już w namitce i krasnym andaraku maglowała na rogu stołu mężowskie koszule, śpiesząc się, aby także do tańca skoczyć.
Starsi mężczyźni słuchali ojca, który wesoło usposobiony — z dawnych czasów opowieść im bajał.
Wchodzącego pozdrowili przyjaźnie, i dalej gadali. On też niezaraz zaczął. Milczkiem u drzwi siadł, raz i drugi z wiadra wody popił, i stęknął.
— Nie duż (chory) ty? — spytała go Prytulanka.
— Ale! — bąknął.
— Duchy (płuca) widać zajęło, bo nieswoim głosem gadasz! — dodała Ołenia.
— Wszystko boli! — rzekł.
Wtedy stary Korniło głowę podniósł, a za nim spojrzeli synowie.
— Co tobie? — Znowu wybili może!
Parobek zaruszał ustami, a potem ręką za gardło się wziął, jakby zduszony — wreszcie zakaszlał się, i poczęły mu z oczu biedz łzy, z ust głuchy jęk się wydzierał. I tak zgarbiony, zczerniały, nędzny — ten wielki drab o tytanicznych ramionach zdał się dzieckiem małem, i taką żałość budził, że go ci obcy obstąpili litośnie — i poczuł na swej głowie twardą rękę Korniła, podczas gdy tamci pytali zajęci.
— Cyt’ — a hody — powiedz słowo! Jaka ci krzywda! — Cyt’ że, cyt’! — Zdechło co u was?
Powoli, bezładnie zaczął mówić, i raptem ta krzywda uczyniła go wymownym: zobaczył ją, poznał — i objął w całym ogromie.
— Wypędzają mnie, bo bat’ko ziemi się odrzekł. Krawiec był, taj kulawy. A już nie wiedział. Żeby on mnie to rzekł, tobym wtedy się oddzielił. Tyle lat moc całą tam kładł — i ich hodował, i bydło hodował, i „choromy“ (budowle) stroił. A nic wtedy nie mówili! Żeby ja tyle lat parobkiem służył, toby mnie gospodarz synem zrobił. A oni mnie dopiero teraz won gonią! — Teraz mi łychy koniec przyszedł. Za harowanie moje, za starunki moje — za spokój! Dosłużył się ja tego wieczora, że się dowiedział, iż co moje, to ich — a dla mnie batracki chleb! Ni mnie żonka, ni mnie komora, ni mnie okrasa, ni pierzyna! Bił się ja, bił dwadzieścia siedm lat na tym świecie, a teraz do ojca na Kniazie mnie gonią! z ziemi tej i z chaty.
Moje dawności — to ino ręce pokaleczałe, i krzyże naderwane, i ta zguba, co stoi za wrotami.
Na to mnie matka nosiła pod piersiami, na to mnie na świat samego puścili!
Bodajże ta matka kamienie była rodziła, bodajże to choroby ziemię z sierot oczyściły, bodajże świat wisielce nosił i psy! — I bodajże moje poty tę ziemię otruły, robakami ich żywcem stoczyły!
— Cyt’! — krzyknął groźnie Korniło, za ramię go porywając i trzęsąc. — Hody skargi — i milcz z klątwą! Jakże to, czemu cię precz gonią? Spokojnie mów.
Ale żałość Kalenika skurczyła się w sobie, i zakamieniała nagle. Jak ze snu zbudzony, błędne oczy podniósł, i długo milczał.
— Nu! — naglił Korniło.
— Toż wy słyszeli! — rzekł złamanym głosem.
— Czyż ty dzielić się chciał?
— Ni — ze swatów to poszło. Żeń się, gadają — jeśli pieniądze masz! A moje pieniądze tam — w ichże rękach zbójeckich.
— Co to? „mutnia“! — zawołał Matwiej: — Nijak to być nie może. Breszą, jak sobaki. Nikt ziemi się nie zrzeka. Durny ty — nastraszyli, i wierzysz.
Kalenik gorejące oczy podniósł na starego:
— Didu — prawda to?
— Zobaczymy. Idź ty, i spocznij. Jutro pójdę z tobą do gminy: taj nam niech to przeczytają, jako stoi. Teraz cicho bądź, i nie pomstuj! Zastąpimy za tobą; dla mnie pisarz zrobi.
I było cicho. Nazajutrz wieczorem poszli do gminy. Pisarz księgi rozpatrzył. Nie było tam mowy o żadnem zrzeczeniu się, ani spłacie. Cztery zagony Hubeniów zapisane były na Sydora i nieżyjącego Radziwona, krawca.
Tedy zażądał Huc, imieniem Kalenika, wydzielenia mu połowy tej ziemi, i połowy siedziby, i budowli, i imienia, i zagaiwszy tę sprawę, dobrej myśli, wrócili.
Dwa, trzy dni był spokój, Dopiero pozwy na sąd spadły jak grom na bezpiecznych w swem mniemaniu Sydora i synów.
W chacie powstał sądny dzień.
Kalenik przed tą zgrają rozbestwioną uszedł do Huców, a oni się rozbiegli po radę i sposoby różne.
Sędziów trzech było: Chryn z Hrywdy, Łazaruk z Kończyc i Szczerba zamoroczeński.
O teścia spokojny Sacharko poszedł do Kończyc, a Sydor, jak dzień, tak noc, pił z Chrynem w karczmie.
Wiedział i słyszał to Kalenik, ale sprawy swej pewny, nie dbał. Do dworu co rana z Hucami szedł, i czekał terminu.
Pewnego wieczora długo nie wracał. Przyjaciele już się trwożyć zaczynali, gdy nareszcie wszedł blady, błotem pokryty i, do światła podstąpiwszy, na stół nóż z rzemykiem cisnął, a potem starą siermięgę i kożuch zrzucił, i bok lewy odkrył.
Przecięta była odzież i koszula, a na żebrach szrama krwawa — i krew była na nożu.
— Zarżnąć ciebie chcieli! — zawołał Huc.
— Ale! To Kiryk! Szedł ja, aż tu coś na moście do mnie z wierzby skoczyło, taj żgnęło w bok. Żebra nie puściły.
Pchnął ja jego od siebie jak zmorę — to w rów buchnął, a ja nóż uchwycił.
Dobry nożyk — odtoczony jak brzytwa.
— Nie chodźże sam po nocy!
— Nu, niech-no mi się ten hycel pod rękę nawinie! — mruknął zajadły Karpina.
Kalenik nóż ze krwi otarł, i widocznie cieszył się tym nabytkiem. Zaraz go też do pasa przytroczył, i była to pierwsza rzecz cudza, którą sobie wziął — on — trus do kradzieży.
Tak tedy i Kiryk pracował razem ze starszymi nad utrzymaniem ziemi.
Ale tymczasem zabrakło Łucysi we dworze na robocie. Pierwszego dnia zaraz Kalenik to spostrzegł, i spytał o nią sąsiadki.
— Niezdrowa! Cości na żywot niedomaga! — odpowiedziano.
Nazajutrz parobek poszukał jej znowu oczami. Gdy była, starali się pracować niedaleko od siebie, przy warczeniu młocarni, w pyle, w znoju. Pomagali sobie wzajem!
Znowu jej brakło tego dnia.
Tknął go niepokój. Może znowu swaty przyszły, i matka niewoli iść!
Wieczorem nawet o kwit się nie dopominał, i pobiegł na zwiady.
Przeraził się, gdy wszedł do chatyny.
Dziewczyna leżała na matczynej pościeli, jęcząc żałośnie. Kilka bab ją otaczało: odkadzały ją właśnie. Matka zawodziła, płacząc i łkając.
Parobek, widły w dłoni cisnąc, stał skamieniały w progu. Zaczęły mu zęby szczękać.
— Maty! — nieśmiało do starej się odezwał: — Co jej takiego?
— Oj, sokołyku, nie będzie jej, nie będzie! Trzeci dzień do ust nic nie bierze — ni wody kropli, ni mleka. Z początku ino na żołądek się skarżyła: boli i boli!
Myślałam, że się zdźwignęła, słomę nosząc. A tu ją wymioty porwały, a potem czkawka i kurcze — i od tej chwili w oczach ginie, jak ten robak się wije — i jednym głosem jęczy. Światła już trzeci dzień nie gaszę, na nogach trwam, — a ona tak i gaśnie — gaśnie! Już ja widzę, że jej nie będzie. Niech baby co chcą mówią — tak i ona nie z tego już świata — nie po tej ziemi będzie chodziła! Taki nie, taki nie!
— Nie mówcie tak. Do doktora ją zawieźć! Nie umrze — matko — nie umrze — powiedz!
Taki strach bił mu z oczu, że stara tej wiary jego uczepiła się rozpacznie.
— Może ty prawdę lepszą wiesz! O Jezu, o Jezu! — zajęczała, siwą głową o ścianę bijąc. Baby znachorki skończyły swe zaklęcia i praktyki. Wychodziły milczące i skupione.
— Będzie „jednakowa“ (pozdrowieje)! — mruczały, w kościste szpony biorąc zapłatę.
Teraz Kalenik o krok się zbliżył.
Dziewczyna ucichła, dymem odurzona i wyczerpana bólem. Szarą płachtą przykryta, zmalała jak dziecko, z rękami odrzuconemi bezwładnie, była obrazem śmiertelnej nicości. Twarz jej miała jednę barwę zaśniedziałego kruszcu, oczy podsiniałe, czarne usta i skurcz bezmiernego cierpienia w rysach. Rozplótł się jej warkocz, ale i to złoto już nie świeciło. Roztargane, wypłowiałe włosy poskręcał, zda się, ból, a pleśń osiadła. Kalenik o widły wsparty — patrzył.
Aż nagle ból ją znowu ocucił.
Zwinęła się, zadygotała, i przeciągle zawyła nieludzkim głosem. Oczy rozwarły się bezmiernie, w kątach ust zabielała piana.
— Łucysiu! — jęknął parobek.
Spojrzała na niego, i łzy jej się rzuciły do oczu, i załkała.
— Niema już mnie — niema — wyszeptała.
— Co tobie!
— Umrę, umrę! Idzie śmierć biała taj zimna — idzie!
— Nagle (bardzo) boli? — Słowem nie powiedzieć. Ognie we mnie — gorycze — noże! Pójdę już — pójdę.
Znowu się wyprężyła i zwinęła konwulsyjnie, i dreszcze ją przebiegły, a jęk ze straszną czkawką się mieszał.
Przyskoczyła do niej matka, a parobek za głowę się porwał i uciekł.
Wpadł do Huców jak wicher; w sieniach pod strzechą wynalazł łachmanek z ową złotówką jedyną, uchowaną przed łapczywością Sydora, i poprosił Maryi o flaszkę.
Kobieta spytała, na co, a gdy jej tę nową swą troskę opowiedział, ofiarowała się z pomocą.
Poszli we dwoje. Kalenik wódki i kamfory kupił, i odwiedzili chorą.
Spała: babskie odwary działały chwilowo. Stara nabrała dobrej myśli — uspokoił się i parobek. Poszeptali z Makuszanką i, ufni w młode siły, wrócili.
Ale nazajutrz i dni następnych znowu jej we dworze nie było.
Dziewczęta i chłopcy poczęli się naśmiewać z troskliwości Kalenika: więc on już o nią i spytać się wstydził, i zajść do chaty nie ośmielał, i żałości okazać się bał, byle na języki całej wsi się nie dostać.
A wreszcie trzeciego dnia, gdy już termin sądu na przyszłą Niedzielę był wyznaczony, a Hubenie odgrażali się strasznie, stary Huc umyślnie wyprawił go z transportem wódki do oddalonego magazynu, byle bratankom z oczu zszedł.
Powrócił w Sobotę. Nie śmiał o Łucysię spytać — więc sam pobiegł, opłotkami się czając.
Cicho było w chałupie. Makuszanka siedziała u okna i szyła.
A szyła krasny, cienki andarak, a na stole leżała koszula nowa, sztywna, na ramionach wyszyta bogato.
Parobek na robotę tę popatrzył, i nic nie rzekł.
A i stara, jakby go nie spostrzegła, monotonnym, nieswoim głosem mówiła:
— Nie szkoduję ja tobie, doniu, ni tkaniny, ni pracy. Ubiorę ja ciebie w najlepsze, najcieńsze. Niema po tobie komu brać, niema po tobie dla kogo chować! Naszykuję ci wszystko nowiutkie, czyściutkie.
Oddajęż ja ciebie bat’kom, taj didom na dziedzinę — bratu Michałkowi w opiekę — na kniahinię do kniaziów pójdziesz, detyno moja! Ni harować nie będziesz. Wiem ja, jak to szyć, i jak te gody prawić — bo mi one nie pierwsze, ale już Bóg dał — ostatnie!
Gotowe twoje odzieże chędogie, za wszystkie weselnice twoja ruta na główce najdłużej ostanie. Świekra ci jej nie zdejmie, kos twych nie zaplotą, wstążek nie rozdarujesz. Mołoduchą cię ustroję na wieki wieków.
Od pościeli cichy płacz zaszemrał i głos powolny.
— Cyt’, maty, cyt’! Nie mów tak! Nie chce się umierać — lepiej ty mnie mocy zkąd weź! Ja-by pożyć trochę chciała. Mnie tak zdaje się, że ja tylko jeden dzień pożyła — tak tylko minutkę, że i nie obejrzała się, jak minęło!
Kalenik się poruszył, więc spytała, źle widząc w mroku październikowym.
— Kto tam stoi wedle progu?
Przystąpił do niej.
— To ty! Wyzierałam ja ciebie.
— W drodze był!
— A, bacz — maty mówi, że mnie już nie będzie. Popatrz ty na mnie świeżemi oczami, może ja taki zostanę jeszcze na ziemi.
On długo popatrzył, i począł głową kiwać.
— Ni — taki umrzesz — już w tobie żadnej kraski nie znać! — rzekł. — Chciałby ja, żeby ty ostała — ale nie ostaniesz. Bez pory pójdziesz, ale taki pójdziesz!
— Moja dola, moja dola! Musi to prawda, każdy tak mówi! Maty — nie dawaj mnie andaraka, bo ciężki — lepiej płócienną spódnicę włóż! Sokoliku — ni bat’ka ni brata niema. Połóż ty mnie przykładzinę (nagrobek), taj niechaj kto piśmienny postawi na nim, że to Łucisiny pamiętnik.
Będęż ja leżeć, — leżeć!
Tu się w niego wpatrzyła smutnie i, zapadając w odrętwienie i nieprzytomność, poczęła szeptać w malignie:

Oj, świt wstępuje,

Gwiazdy zajmuje:
Młody Kalenik na wóz już siada,

Swojej Łucysi dobranoc gada.

Makuszanka zajęczała rozpacznie, więc się dziewczyna przecknęła — i, zwracając się do Kalenika, poczęła prosić, widząc, że do wyjścia się zabiera.
— Posiedź trochę jeszcze. Mnie się zdaje, że za tobą mnie śmierć nie zobaczy!
Usiadł tedy opodal i, zwiesiwszy głowę, milczał. Po chwili w tej ciszy i coraz gęstniejącym mroku znowu majaczeć zaczęła, i ciągle jej to wesele, marzenie dziewcząt, po głowie się snuło.
— Rodź tobie, Boże, złotą pszenicę, rodź białe żyto! — szeptała, i ręką ruszała, jakby po kątach chaty mężowskiej ziarna sypała. A potem zgarnęła się, i jakby do kolan padała.

Przestępuj, Łucysiu, twe nowe progi;

Upadnij teściom na obie nogi:

Teściowie, ojcowie, nie krzywdźcie mnie.

— Maty! — rzekł Kalenik — możeby ona jabłuszka chciała. Ja do dworu skoczę, i poproszę u pani.
— Skocz, sokoliku, czy ja już wiem.
— Nie będzie jej, nie będzie! — poczęła zawodzić stara.
On wyszedł, i zatoczył się parę razy, tak go ta troska z nóg waliła.
Do pani się dostał, i o jabłko poprosił, zapominając o wstydzie i swej wrodzonej nieśmiałości.
— Dla kogóż to? — spytała pani.
— To Łucysia umiera, proszę pani! — wyjąkał.
— Cóż jej takiego?
— Bóg wie. Baby mówią, że uczyna!
— Naprawdę umiera?
— Ale.
— No to zaprowadź-że mnie do niej.
Chłop do nóg pani padł, i zapłakał.
Założono konia, i ruszyli. Pani wzięła z sobą leki różne i jabłek czerwonych. Noc już zapadła, gdy stanęli na miejscu. W izbie zaduch panował straszny i upał. Przy świetle łuczywa obejrzała pani dziewczynę, rozpytała o szczegóły.
W miarę badania coraz się stawała surowszą jej twarz i marszczyło się czoło.
Widziała ona w swej praktyce długoletniej dużo, dużo wypadków, widziała kryminały. I poznała, że dziewczyna przeszła zapalenie okropne kiszek, i że ratunku nie było żadnego, bo teraz toczyła ją gangrena.
Zgubiona była — na godziny liczyła się agonia. Nie trzeba było leków. Popatrzyła pani na tę chatę sierocą, na te stroje trumienne, na tę matkę, na parobka, i nie potrafiła im kłamliwej otuchy mówić.
— Wola Boża! — szepnęła.
Potem do Łucysi się zwróciła.
Coraz mniej pamiętna, coraz mniej bólów czująca, leżała już cicho. Zpod grubej koszuli pierś jej widać było — trochę siną, a z twarzy tylko oczy żyły jedne; a taka chuda była, że niewięcej trzaska zajmuje miejsca, niż to ciało — przed niedawnym czasem młode, zdrowe, piękne.
— Zkąd jej to przyszło? Zjadła co niezdrowego? zerwała się? Jakże wam, Makuszanko, było jej nie pilnować, i prędzej mi znać nie dać!
— Pilnowała ja jej, pani jasna, jak to jajko malowane. Nie było nad nią bielszej, taj lepszej w siole całem. Cóż dobytek mój, pole moje, bogactwa moje!
Pilnowali ja jej. A co moje pilnowanie pomoże na oczy złe, na moce złe!
Nie umorzył mnie Bóg w mojej biedzie, kiedym sama została — ino mi znak dał, że te bogactwa moje, te dwoje dzieciąt moich — pożyczone tylko — do czasu.
Było tak, że mi sen przyszedł — jakobym po lesie czystym chodząc, grzybki brała. A nazbierawszy fartuch pełen, poczęłam je na grzędach sadzić — a grzędy na Kniaziach były. A wysadziwszy, do domu idę, aż patrzę, w fartuchu jeszcze jeden ostał taki malutki; tak się zawróciłam do tej grzędy, żeby i tego przy tamtych zostawić — i zasadziłam go — na końcu.
Mówiłam ja sen babom — a one rzeką: Nie dohodujesz się ty dziatek, nie dohodujesz. A ot — posadziłam Michałka, a ot i tę na grzędę zaniosę, taj na końcu wetknę. Bialutkie moje dziatki, cichutkie, czyściutkie, ino że pożyczone — do czasu — aż je złe moce wezmą!
— Jakie złe moce? — zagadnęła pani.
— Nie z dobregoż dziwa to na nią przyszło. Uczynił ktoś! Zajrzeli krasy jej, czystości jej, taj zrobili, żeby nie była.
Widziała ja takie rzeczy!
— Któż zrobił? — badała pani.
— Naco nam wiedzieć?! Sądzenie Boże jego nie minie! — ponuro rzekła baba.
Pani popatrzyła raz jeszcze na Łucysię.
— Teraz wy prawdę zgadliście, Makuszanko! Wasze dziecko ktoś otruł! Na to nie trzeba sądu Bożego czekać — na to sąd ludzki być musi!
Kobieta rzuciła się, i stanęła między panią, i Łucysią.
— Nie dam jej kroić, nie dam tknąć! — krzyknęła. Nie chcę ja sądu, ni doktora. Nie powiem nic, i nikomu mówić nie dam! Moja detyna, moja! Niech ją śmierć bierze, niech ziemia bierze.
Taki strach i dzikość błysnęły z jej oczu łzami wyżartych, że pani zrozumiała nieprzeparty opór, i niepodobieństwo rozjaśnienia tajemnicy.
Cała wieś stanie za nią przeciw śledztwu na zwłokach. Krzywoprzysięgać będą, byle nie ruszono umarłego — wszyscy osłonią winowajcę, zatrą ślady!
Nawet Kalenik się ozwał:
— Nic damy jej ruszyć! A toby jej w mogile nie było spokoju! Toćby ona nam nie darowała swego wstydu!
A matka zasłaniała ją ramiony, zmieniona strachem i ohydą.
— Nikt jej nie ruszał, i ruszać nie będzie! Swoją śmiercią umarła!
A Łucysia leżała cicha, i na szarej płachcie ją przykrywającej leżały jabłka czerwone. Wtem ją znowu maligna porwała. Zdało się jej, że z wiankiem dożynkowym do dworu idzie — przodownica uznojona:

Związali my snopy, postawili kopy,

Zebrali pszenicę, taj i żyto jare,

Do dom już idziemy, niosąc ci ofiarę!

Do dom też szła — z dożynek, z dosiewek; na to życie, jak letni dzień pogodne, wieczór zachodził.
Ów szept — ze śpiewów echo konające — był żegnaniem, był pamiątką.
Pani rękę na głowie jej położyła, na powiekach chłodnych, poza któremi już nie teraźniejszość czarna żyła, ale przeszłość bujna i zdrowa.
— Nie ruszajcie jej teraz — niech tak zasypia! Nie trzeba już jej nic! — rzekła.
— Przetrzyma niedzielę? — szepnął Kalenik.
— Może!
Wstała pani, i zakryła biedną — płachtą. A potem od drzwi raz jeszcze spojrzała, mało co widząc przez łzy.
A łzy te biegły nad ciemnotą tej chaty, nędzą tej doli, dla której ona nie miała ratunku.
Nazajutrz wczesnym rankiem poczęto dzwonić w kościele. Dobiegło to wołanie Kalenika przez ścianę Hucowej sieni.
Przecknął się, i siadł na ławie.
Czyżby to już na mszę wołano — a on zaspał? Ale nie: dzwony gadały inaczej, a na świecie ledwie szarzało.
Więc tak siedząc, wpółnagi, źle rozbudzony, począł te dźwięki rachować i drżeć na całem ciele. Nie mógł wstać, i nie mógł niczego innego pomyśleć, ino to liczenie, które źle umiał.
— Raz, dwa, trzy, pięć, siedm, jedenaście.
Dalej się mylił, więc znowu zaczynał.
— Raz, dwa, trzy, pięć, siedm, jedenaście.
Rachował, i rachował, aż mu się zdało, że o jego czaszkę dzwonią, i że go te udręczenia bolą, jak razy cepa czy obucha.
A wtem obudziła się Prytulanka w swej klitce, posłuchała, i poczęła, wstając, szeptać:
— Wiekowe spoczywanie słudze twojemu daj Boże — i w królestwie Twojem go uspokój! Amen, amen, amen!
Potem wyszła do sieni, a spostrzegając, że Kalenik nie śpi — rzekła:
— Pomarł ktoś — przeciw niedzieli. Zacuchnie komuś chata do jutra.
I wyszła. Zaskrzypiał żóraw u studni, i głos Sylukowej się rozległ:
— Nie wytrzymała Łucysia.
— Mohe!
— Ale. Przed świtaniem doszła!
Znowu żóraw jęknął, a dzwony biły.
— To po niej dzwonią?
— Ale! Aż tu słychać, jak stara zawodzi. Nie weźmie już jej Kalenik! Taki on mnie sądzony.
Prytulanka wróciła do chaty. Nie odezwała się wcale, i zaczęła ogień rozkładać, raz wraz nos ocierając i oczy.
Dzwony przestały wołać.
Budzili się chatni wszyscy. Puch się poczynał świąteczny — mycie, czesanie, oblekanie czystej bielizny. W sieniach Kalenik wciąż siedział jak senny, jak przepity.
A wtem we drzwiach stanęła Sylukowa. Szła jak do swego już — pewna, bezpieczna.
— Masz, gospodarzu mój, koszulę czystą. A zapuścił się ty, a czarnyś! Ot, oprzątnij się na ten sąd. Na tobie i na wódkę rubla! Dobra nasza!
Śmiały się jej oczy, śmiały usta.
Objęła go za szyję i pogłaskała.
— Ciepły kwas mam w chacie! Chodź, głowę ci przyczeszę. A hody — drzemać!
Karpina wyjrzał z izby.
— Nie leź mu w oczy dzisiaj — krzyknął. Będzie dosyć czasu potem. Żebym na jego miejscu był, tobym cię kijem pognał! Idź do dyabła!
Kobieta zaśmiała się i pobiegła.
Kalenik wstał jak automat, popatrzył na koszulę, ale jej nie włożył.
Machinalnie postoły ozuł, ubrał się, czapkę na oczy nacisnął.
— Didu, ja pójdę! — rzekł do Huca.
— Idź, tylko się nie baw. Zaraz po mszy sprawa.
— Ale, sprawa! — zamruczał.
Makuszanek chata bez okien stała i drzwi. Deszcz jesienny zabijał do wnętrza wiatr przenikliwy, pod przyzbą parę desek leżało. Do pustego cebra zaglądała Krasia, a potem zgłodniała przez okno wetknęła łeb, prosząc o śniadanie.
A pod tem oknem, na ławce, jak do ślubu strojna leżała Łucysia.
Krowa dotknęła jej twarzy, cofnęła się, i zaryczała przeciągle.
Rozczesano dziewczynie włosy złote, i włożono na nie wianek z barwinku i ruty; miała paciorki swe wszystkie na szyi i wszystkie wstążki. Żółte, wychudłe ręce założono jej na piersi głuchej i pustej; krasny miała andarak, fartuch, nowe trzewiki.
Najbogatszej tak do ślubu nie ustroją! Tylko miast korowaja, kaszy misę na te gody postawiono, miast świec weselnych płonęła gromnica w jej głowach, zatknięta w czarce z grubego, mętnego szkła.
Kilka bab wzdychało — jedne wchodziły, wychodziły drugie.
Całą izbę, podwórze, ulicę napełniało zawodzenie matki.
Był to niby płacz, niby śpiew obrzędowy.
— Zoreńko moja, łebido moja! Ubrałaż ja ciebie, uczesała, położyła! Czegoż ty jeszcze chcesz, że tak milczysz, i nie dziękujesz, i nie kłaniasz się? Jaż tobie wyprawę dała, jaż tobie łoże usłała — jaż ciebie z chaty oddaję! — Tobie teraz o błogosławieństwo prosić trzeba — na swój byt jechać!
Jeszcze pobaw trochę. Jeszcze twoja komora nie zbita, jeszcze po ciebie wóz nie zajechał: pobaw trochę! Byłoż tobie w tej chacie ciepło, było tobie niegłodno. Nie krzywdził cię nikt — i teraz nie wyganiał. Twoja wola iść, twoja wola mię rzucić.
Zabierzże mnie, doniu, serdeńko, nie rzucaj mnie, doniu, zozulo. Taj nie mów, że twoja komora ciasna, taj mnie miejsca nie szkoduj. Mieściły się my w jednej pościeli dotychczas. I nie mów mi, że na twoim wozie mnie nie zabiorą: piechotą cię nagonię, bo powoli pojedziesz — wołami — czarnemi!
Oj, czarne one, czarne, te woły, kiedy ciebie odemnie biorą! Oj! gorzkie twoje weselne napoje — oj, zimna twoja komora!
Idźże, doniu, ludziom się pokłoń. Niech ta zobaczą, jaką wyhodowałam, jaką oddaję. Dał Bóg nagą i słabą kruszynę jak muszkę — nie spała ja nad tobą, nie jadła, piersiami karmiła, sama głodna; odzieżą okryła, sama obdarta; nauczyła roboty wszelkiej — i ot, jaką oddaję. Taj powiedz ludziom, że ja ciebie nie biła, i nie łajała, powiedz, zaświadcz!
Bo i za cóż jaby ciebie biła? Taka ty słodka była jak miód, a dobra jak woda, taka ty cicha była i pracowita!
Żeby ty zła była, żeby ty leniwa była — możebyś nie szła teraz.
Pobaw się trochę — taj powiedz: czy tobie lepiej teraz, czy ty rada idziesz?
Było w tym języku tyle grozy i tyle szału boleści, że czuć było, jak w tej piersi, w tej głowie porwało się wiele strun, i dzwoniły fałszywie.
Kalenik czuł także, że i w nim coś pękło, i jakby w głowie lała się krew, a pod piersiami czyniła się próżnia i zimność okropna.
Chciało mu się gdzieś iść, iść — w jakieś błota, w piaski, żeby się zmęczyć, a zaszedłszy, gdzieby go nikt nie słyszał, wyć i skomleć jak wilk.
Ludzie tak czasem chodzą — i podobno nawet skórą wilczą porastają. On takiego sam znał; uroki to były, jak mu się chata spaliła, i cały dobytek, i synek jedyny. Teraz parobek zrozumiał te uroki. Rwało go coś w chaszcze, w łozy, w trzęsawiska — iść, iść!
A wtem ktoś go za ramię ujął.
— Chodź, już pora! — rzekł Karpina Huc. Bat’ko już poszedł — a ot twój rubel ze dworu! Biegnij żywo!
Ocucił się nieco Kalenik, i raźniej ruszył. Napędził starego na drodze — poszli na mszę. Hubeniów nie było między pobożnymi.
Huc trącił parobka.
— Może oni w karczmie z sąsiadami! Chodźmy! Pieniądze na wódkę masz?
— Ale! — potwierdził Kalenik, w zaciśniętej dłoni dławiąc zapracowanego rubla.
W karczmie pełno było gospodarzy. Siedział też cały zarząd gminy i pił.
Szczerba najtrzeźwiejszy zauważył sam jeden wejście Huca z parobkiem, i dziwnie się uśmiechnął, reszta wcale ich nie spostrzegła w tłoku i dymie, ani przerwała rozmowy.
Odrazu policzył stary Korniło siły przeciwników.
Wszyscy pili na koszt Sydora, i powtarzali to, co on dowodził. Sacharko traktował śledziami, bułkami, żyd biegał jak w gorączce.
Z kąta, gdzie z Kalenikiem przykucnął, patrzył po nich Huc i, pykając fajkę, spluwał pod nogi.
Przed dwoma laty, gdy Chryna i Łazaruka wybierano na sędziów, byli to ludzie niebiedni, porządni i trzeźwi. Teraz gospodarka ich upadła zaniedbana, i pijakami się stali z profesyi; lekki był chleb i wolna wódka.
A sam starszy, wybrany dla bogactwa i rozgałęzionej parenteli, zmienił się także. Ten nie pił, i traktamentem pogardzał, ale ciężki był w interesie: pieczątki swej nie kopcił, ani głosu nie wydawał bez rubla: — pisarz zaś brał tylko trzy.
Przebąkiwano, że ci dwaj potentaci targowali gdzieś o mil parę majątek. Tak siedząc i obserwując, Korniło wreszcie zcicha bąknął:
— Nie daj, Boże, pana z Iwana.
— Didu — trącił go Kalenik — czy słyszycie?
— Słyszę.
— Nu, oni przysięgać będą!
— Cyt’. Nie słuchaj pijanego szczekania!
Ale pomimo to wstał i o róg pieca oparty zaczął na słowa większą mieć uwagę.
Sydor obdarty, zbiedzony, był obrazem nieszczęścia i wyzysku, gdy perorował:
— Ino zważcie, ludkowie, jakie ja „skróś“ żywota nędze miał. Porzucił mnie bat’ko z kaleką w chacie. Pańszczyznę ja za niego robił, i gwałty, i tłoki, i szarwarki. Het — na dwoje się rozrywał. Wesele ja jemu sprawił! Stare ludzie niech powiedzą, czy kłamię.
— Prawdę „każe“! — kilka głosów się podniosło. — Radziwon ino brzuch pasł, w chacie siedząc.
Tu nagle Huc głos podniósł, i do starszego się zwrócił.
— Czy to w naszem siole teraz do karczmy kancelaryą przenieśli?
— Nie twój interes. Ty nie pośrednik. Gdzie nam wygodniej, tam gadamy.
— To i mnie wolno co rzec?
— A pewnie! — burknął starszyna.
— Nu, to ja powiem, że syn u ojca jednaki, i ten, co kaleka, i ten, co prosty. Radziwona ja znał: pola on nie robił, ale zarabiał dobry grosz, i pewno go nie przepijał. A chłopiec potem za niego i za siebie odsłużył!
— To niechaj chłopiec z ba’kiem się sądzi, że mu ziemi nie zostawił.
— Alboż ja jego krzywdy chcę! — płaczliwym tonem rzekł Sydor. — Wyhodował ja gadzinę, kiedy on nademną litości niéma, po sądach mnie włóczy — wstyd czyni. Nie bronię ja jemu ni chaty, ni chleba. Pocóż on mojej nędzy się napiera?
— I pszczoły, jak się dzielą — kąśliwe! — sentencyonalnie pijany Chryn wyrzekł.
— A cóż to za krzywda, gdy kto swego dochodzi! — Huc się ozwał.
— Wypijcie, Korniło, czarkę! — zaproponował uprzejmie Sacharko.
— Nie trza mi twojej czarkiani: myśl, że mnie do niepamięci doprowadzisz, jak tamtych!
— Słyszycie, ludzie? On gada, że wy pijani — zaśmiał się Sacharko.
— Jemu każdy we wsi pijak, złodziej, albo dureń — rzekł Sydor.
Starszyzna zamruczała coś niechętnie.
Gwar ucichł. Poczuli się jakby nieswoi, złapani. Szczerba oknem wyjrzał.
— Ludzie ze mszy idą. Czas nam do roboty — oznajmił.
Ruszyli się tedy, przyoblekając urzędową powagę. Wkoło gminy czyniło się zbiegowisko potrzebnych i niepotrzebnych. Tych, którzy czuli się winnymi, i gdzieś się zaszyli, odnajdywał starosta z dziesiętnikami.
Urzędnicy ponakładali medale, obsiedli stół, oddzielony od publiczności baryerą, i rozpoczęły się sądy.
Były sprawy różne, krótkie: o pobicie, o kradzież, o zaległe podatki. Piątą z rzędu była Hubeniów.
Stancya zatłoczona była. Pomimo otwartych drzwi brakło powietrza, taki swąd ją napełnił: oddechów, dymu, tytoniu, świt przemokłych i zabłoconych postołów. Dalsi pchali się naprzód, zduszeni rozdawali kułaki, łajano się bez ceremonii.
Ze ścisku wystąpili tedy Sydor z Sacharkiem i ze świadkami — a potem Kalenik z Hucem.
Parobek wyglądał nieprzytomnie. Oczy jego wyrażały przestrach i obłęd, i trząsł się cały.
Chryn zapytał go pierwszy — czego chce.
— To — o ziemię! Dwadzieścia lat ja na niej robił, od siedmiu lat ja na niej robił, od siedmiu lat w pracę poszedł — wyjąkał.
— Cóż — wypędzają ciebie?
— Ale. Ojcowego, każą, niema!
— Nie! To czego ty chcesz?
— Żeby mnie przysądzili, co moje. Dziecko małe stoi — a mnie, każą niema?
— Dureń ty. Ja tobie mówię, że stoisz!
— Jemu chodzi o to, co w prośbie podaliśmy, wtrącił Huc. — On prosi, żeby mu oddano jego dział: dwa zagony pola i połowę siedziby.
— Ale! — potwierdził śmielej Kalenik.
— Nu, a ty na to się zgadzasz, Sydor?
— Żeby prawda była, toby ja bez sądu oddał, was, panów radnych, nie turbując. Ino że nijakiej prawdy w jego gadaniu niema, na co ja świadków przedstawię, którzy moje słowa poprzysięgną.
— Tak jest, poprzysięgniemy! — rozległy się głosy.
— Tak mów!
— Jednem słowem powiem! Nie miał siły ziemi trzymać nieboszczyk Radziwon, taj raz mnie rzecze: — „Ożenił ty mnie, chlebem karmił, w chacie trzymał, chrzciny dzieciom sprawiał, taj żonkę moję pochował. Znaczy — i mnie teraz rychło schowasz, bo mnie do ziemi już ciągnie. Tak ja tobie to pole całe oddaję i tych dwoje sierot po mnie. Hoduj ty je — patrz — a jak dorosną, między ludzi wypraw. A te cztery zagony w wiek wieków niech na ciebie idą“. — To powiedziawszy przy ludziach, prędko zmarł, ale ludzi Bóg uchował na świadectwo mojej prawdy. Powiedz ty, Żurawel.
— Ale, ja słyszał te słowa!
— A ty, Maksym?
— A jakże — prawda jego!
— Czemu nie rzekniecie: wódka jego!? — krzyknął Huc. — Niema takiego ojca na świecie, coby własne dzieci z pola spędzał dla brata.
— Ty co wiesz o polu, kiedy i zagona nie masz? Czego ty do nas się mięszasz! — burknął Sydor.
— Mieszam się, bo siła przeciw temu chłopcu, a nikt za nim. Pokażcie na papierze owe słowa Radziwona, a odstąpię.
— Ludzka przysięga więcej warta!
— Milczeć! — krzyknął starszyna. — Chłopiec lata ma, sam za siebie niech gada; hadwokatów nie trzeba. Słyszał ty, Kalenik, co diad’ko mówi?
— Mutnia! Tego bat’ko nie uczynił, i oni sami wymyślili. Boh me! — Dwadzieścia lat ja to pole robił. Mutnia tylko.
— Ty śmiesz nam kłamstwo zadawać! — krzyknął Żurawel. — Ja ciebie nauczę cudzych ludzi sądzić.
A Sydor na kolana padł i, palce na krzyż kładąc, wołał.
— Żeby ja tak z tego miejsca nie wstał, jak to prawda jest. Bożeż mój, Boże — na stare lata takiego nieszczęścia dożyć! Jaż jego hodował, jak rodzonego, a on mnie za to donaga chce obedrzeć! Zmiłujcie się nademną, ludzie, taj nad dziatkami mojemi!
— Kiepstwo staremu się dzieje! — zaczęli ludzie pomrukiwać!
Kalenik nic nie mówił. Nieruchomy, w garści swego rubla dławiąc, patrzył jak w obraz w twarze sądu. Usta jego wpółotwarte i oczy błędne wyrażały osłupienie, rozpacz i niemą otchłań zwątpienia.
Ileby on powiedzieć miał, żeby mógł, żeby go taki strach nie opadł, i takie zalęknienie wobec tylu starszych, mądrych, potężnych.
Więc tylko patrzył, i czekał.
A sędziowie poradzili się cicho, i Szczerba rzekł:
— Ty przysięgaj, Żurawel.
Żurawel przysiągł. Z twarzy Kalenika ustępowała krew. Nagłym ruchem świtę swą rozchylił.
— To kiedy ich prawda, pocóż oni mnie zarznąć chcieli! — rzekł głucho — bok swój, ledwie zgojony, pokazując.
— A świadka na to masz? — krzyknął Sydor.
— Kiryków nóż świadek.
— Ty sam nóż ukradł, żeby mego biednego chłopca ogadać!
— To do sprawy nie należy — pisarz się wtrącił. — O pobicie, jeśli świadków masz, podawaj osobno prośbę!
— Przysięgaj, Maxym! — starszyna rozkazał.
Przysiągł Maxym.
— Zginęli my, didu! — szepnął Kalenik.
— Zobaczymy koniec! — mruknął stary Huc.
Sędziowie poczęli między sobą szeptać.
— Mirem kończcie! — zaproponował Łazaruk: — Pięciu was jest w chacie — na pięć części się podzielcie! Weźmiesz piątą część, Kalenik?
— Jaką piątą? Ja im nie brat rodny — ja z Sydorem równy gospodarz! Połowa moja. Mutnia ta cała bajka — i grzech ich przysięga! Dwadzieścia lat ja był, to i zostanę!
— Nu, to nie chcesz?
— Ni!
Znowu się sędziowie naradzali, a potem pisarz zaczął pisać.
Zrobiła się cisza. Wyciągali wszyscy szyje, a Kalenik rękawem pot z twarzy otarł. Huc tylko był spokojny, bo niczego dobrego od tego sądu się nie spodziewał.
Nosowy głos pisarza przerwał milczenie.
Małoco Kalenik słów rozumiał — huczały mu tylko. Dopiero koniec wstrząsnął nim: „Pretensye Kalenika Hubeni sąd odrzuca, i opłacić powinien 37 i pół kopiejek na kapitał mirski“...
Starszyna u spodu dokumentu pieczątkę kropnął — w izbie wrzawa powstała. Hubenie rzucili się do drzwi.
— Zginął ja! — wyjąkał Kalenik.
— Nie bój się. Pójdziemy do zjazdu. Idź tymczasem do domu, ja kopię wyroku wezmę! Nu, łajdaki, — nu złodzieje!
Wypchnięto Kalenika za baryerę, tłok go wypchnął na dwór.
Zewsząd opadły go drwiny i docinki, lub ostra krytyka starszych.
Zgarbiony poszedł ku wsi, wlokąc nogi, jakby mu trzydzieści lat przybyło. Tak słabym się czuł, że stawał często, i połą twarz z potu ocierał.
A w głowie ciągle jedna mu myśl wirowała:
— Zginął ja! Zginął ja!
Tak zaszedł do wsi, minął Huców chatę, minął Hubeniów — sam nie wiedział, kędy dążył.
Wreszcie na karczmę popatrzył, i wszedł. Zmiętego rubla na stole położył, i chrypiąc, rzekł:
— Za całego! — i usiadł ciężko na ławie. Szary październikowy dzień dobiegał końca. Drobniutki deszczyk rozgrzęził do gruntu ziemię, i wszystko: niebo, domy, ludzi, drzewa pociągał mętnym tumanem.
Bydło głodne wracało, rycząc, do obór, i surmy rozpoczynały wieczorny koncert. Jedna, dwie, potem kilkanaście razem jęczało swą monotonną, minorową skargę. Karczma była pusta, i dla jednego gościa nie zapalano światła. Siedział Kalenik w kącie, i pił wódkę jak wodę, dziwiąc się, że go wcale nie upaja, tylko grzeje, i daje dziwne siły.
Siedział tak może godzinę, może dwie. Zaczęli się ludzie schodzić, ten i ów go zaczepił, on odpowiedzieć chciał, ale żadnego słowa nie pamiętał.
— Co jemu? — ktoś rzekł — jak nie człowiek patrzy!
— Przystąpiło coś do niego!
— Nie rusz! Może się wściekł!
Został sam w kącie. Mało co wódki zostało w garncu, już też i ludzi nie widział. Zdało mu się, że gdzieś idzie przez pustki, przez czahary — a siłę czuł okropną.
Otworzono drzwi — wionął ku niemu chłód, i te słowa, które nie wiedział, kto mówił:
— Dajcie, Zundel, wódki kwartę — na kredyt.
— A na czyj?
— Makuszanki! Dla bab tych, co przy Łucysi nockę przesiedzą. Już i matka jak nieżywa przy niej leży.
— Będą rano „chowali“?
— Jak tylko trumnę zbiją.
Żyd dał wódki bez zastawu nawet, a chłopi poczęli o dziewczynie mówić.
— Taki co szkoda to szkoda! Dobra dziewczyna: byłaby komuś gospodyni, byłaby komuś żonka. Bez pory śmierć wzięła.
Nizko, bardzo nizko opadła głowa Kalenika; znagła ociężała, i bez dźwięku poczęły się wargi ruszać.
— Łucyś! Łucyś! Moje złoto. Niema i ciebie, niema! Zginął ja, zginął!
Niepewną ręką po czarkę sięgnął, i wypił. Jak wielka burza wstępowały mu z głębi wszystkie bóle i męki. Była ich moc, i wreszcie mieścić się nie chciały. Nie wiedział, gdzie on dawny się podział — nie ten-ci był. Mękę nieznośną ogniem zalewał, zmieniała się w szał.
Znowu drzwi się rozwarły, a na niego chłód buchnął kłębem. Wszedł jakiś parobczak, z weselem i ze śmiechem oznajmił:
— Ot, zabijają się u Hubeniów, jakby żyto młócili!
— A któż?
— A to Hannę precz gonią!
— Przyszła?
— Ale. Wiadomo — jak wesele we wsi, a zima nadchodzi, to ona wraca, szelma! Źle tylko dzisiaj trafiła. Pijani wszyscy po sądzie, a takie to pyszne, że i nie przystępuj! Także ją biją a biją!
Kalenik wstał. Spojrzeli wszyscy na niego, i ustąpili z drogi. On nie szedł, lecz sadził jak łoś przez błoto, przez ogrodzenie, na krzyk okropny, który głuszył i surmy i weselne wycia. Hanny nie zobaczył. Zwalili się na nią wszyscy, bijąc, kopiąc, obrzucając błotem. I słychać było:
— Do siebie ty przyszła — na ojcowskie: na, sobie — na, tobie! Twoja ziemia — na, jedz ją, jedz! Twoja chata: smakujże jej — używaj!
Kalenik kół z płotu jednym zamachem wyrwał i, zanim go postrzegli, z sił całych w gromadę go puścił.
Raz był wściekły. Zwinął się pod nim Kiryk, tknięty w głowę, zapiszczał Sak, upadła Tatiana.
A on już drugi porwał, i Sacharka po nogach poczęstował, a potem do Sydora dopadł, i za gardło go chwycił, pod nogi swoje rzucił, jak robaka wdeptał go w błoto.
Rozstąpili się wszyscy, i tedy pokazała się w błocie kupka szmat i ciała — nieruchoma: była to Hanna.
Ale Kalenik jej nie widział swemi krwią nabiegłemi oczyma. Wpadł do sieni, siekierę chwycił, począł rozbijać, czego dotknął. Zrobił się rumor okropny. Wyleciały z brzękiem wszystkie okna, waliły się sprzęty, lampka spadła na ziemię, i zagorzała szeroko nafta, w drzazgi poszła dzieża karmicielka.
Oprzytomnieli Hubenie, i ruszyli gromadą na szaleńca. Rozpoczęła się bójka na pięści, w ciasnej izbie, w ciemności.
Kalenik żadnego dźwięku nie dobył z gardła; zgraja ta nie mogła mu podołać, padali jak snopy, a on ich deptał, dławił, kąsał.
Wtem stanął raptownie, jakby paraliżem tknięty, zachrapał, ocknął się — na podwórze wyskoczył.
Kupka szmat i ciała leżała zawsze na temsamem miejscu. Trącił ją nogą — nie ruszyła się; dotknął — była zimna. Wtedy się wyprostował; wokoło krwawemi oczami popatrzył — po siedzibie, po chacie, po gumnie, — i nagle zawył, zaskowyczał raz i drugi.
— Aauu — aauu!
Łyska, łaszący się mu do nóg, odskoczył, i zajadle zaszczekał.
A parobek dłońmi się za gardło chwycił, i zaskowytał raz jeszcze.
Po całej wsi odpowiedziały mu kundysy. Teraz szaleniec dał sus dzikiego zwierza, przesadził płot, i na polu się znalazł. Z oddali raz jeszcze rozdrażnił psy wioskowe skowyt niby wilczy, potem wszystko ucichło.
W bród przez rzeczkę, przez piaski Kniaziów, w chaszcze, w trzęsawiska, w łozy darło się coś — niby człowiek, niby zwierzę — i szło, szło bez celu, bez czucia, wyjąc czasem — nocy tej czarnej, strasznej złowrogą pobudkę!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.