Jack/Część pierwsza/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jack |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Jack |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz Moronvalowie odebrali od pani de Barancy zaproszenie na następny poniedziałek. U spodu listu był dopisek, wyrażający nadzieję ujrzenia wraz z niemi pana Argerton.
— Ja nie pojadę... odparł sucho poeta, gdy mu Moronval pokazał zalotny i wyperfumowany bilecik.
Mulat się rozgniewał. Argenton postępował nie po koleżeńsku. Co mu przeszkadzało przyjąć zaproszenie?
— Nie zwykłem jadać obiadów u podobnych kobiet.
— Naprzód — rzekł Moronval — pani de Barancy nie jest taką, jak pan sądzisz; powtóre dla przyjaciela można zrobić ofiarę ze swych skrupułów. Wiesz przecie, że hrabina mi potrzebna, projekt mój założenia kolonialnego pisma podobał jej się, a ty starasz się wszelkiemi siłami sprawę zepsuć. Doprawdy to niegrzecznie.
Po wielu naleganiach, Argenton wreszcie ustąpił. W poniedziałek państwo Moronval, zostawiwszy gimnazyum na opiece doktora Hirscha, udali się do małego hotelu na bulwarze Haussmana, a poeta miał przybyć później.
Obiad naznaczony był na godzinę siódmą. Argenton przyszedł o w pół do dziewiątej. Łatwo się domyśleć, że przez półtory godziny Moronyal nie mógł nie mówić o swoim wielkim projekcie.
Ida była niespokojna.
— Jak państwo myślicie, czy przyjedzie?... Żeby chociaż nie zasłabł... Wydaje się tak delikatny.
Nakoniec przybył, ufryzowany, od niechcenia wytłomaczył się zajęciami, zawsze sztywny, lecz mniej niż zwykle dumny.
Hotel zrobił na nim wrażenie. Był wtedy jeszcze zupełnie świeży. Zbytek dywanów i kwiatów, które zaczynały się od schodów, ozdobionych zielonemi krzewami, a kończyły się przy małym buduarze, napełnionym wonią białego bzu, salon pospolity, jak u dentysty, z niebieskiem niebem, oprawionem w złocone filtrowanie, czarne meble z jedwabnem żółtem pokryciem i balkon, na którym osiadł kurz bulwaru, zmięszany z gipsem sąsiednich budynków — wszystko to musiało oczarować poetę przyzwyczajonego do gimnazyum Moronvala i sprawić na nim wrażenie zbytku i wystawnego życia.
Widok nakrytego stołu, okazała postawa Augustyna, czciciela słońca, i wszystkie drobiazgi serwisu, które nadają piękny odblask lichym winom i smak najzwyczajniejszym potrawom, do reszty go oczarowały. Nie okazując zdziwienia ani zachwytu, jak Moronval, który ciągle się unosił i bezczelnie pochlebiał próżności hrabiny, nieugięty Argenton złagodniał, zaczął łaskawie uśmiechać się i mówić.
Był to człowiek niewyczerpanie gadatliwy, ile razy tylko rozmawiano o nim i nie przerywano mu rozpoczętego zdania, gdyż kapryśna jego imaginacya łatwo się błąkała. Ztąd wynikała przesada i ostateczne wyrokowanie w najdrobniejszych rzeczach, oraz pewna monotonność ustawicznego „Ja... ja...” którem rozpoczynał każdy swój frazes. Przedewszystkiem starał się opanować uwagę obecnych i zmusić ich, ażeby go słuchali.
Na nieszczęście, umiejętność słuchania była cnotą nad siły hrabiny, co spowodowało w czasie obiadu kilka przykrych wypadków. Argenton nadewszystko lubił powtarzać słowa, wypowiedziane w pewnych kółkach osobistościom znanym — redaktorom dzienników, wydawcom, dyrektorom teatrów, którzy nigdy nie chcieli przyjąć jego utworów, drukować prozy lub wierszy. A były to słowa okropne, rogate i zjadliwe, które paliły i rozszarpywały.
Lecz z panią de Barancy nigdy nie mógł dojść do tych znamienitych słów, zwykle poprzedzanych wstępnemi objaśnieniami. Gdy już zbliżył się do najpatetyczniejszego punktu opowiadania i uroczystym głosem zaczął: „Wtedy powiedziałem mu te okrutne słowa...” — w tejże właśnie chwili nieszczęsna Ida przerywała mu zdanie, wprawdzie ciągle nim zajęta, lecz w sposób niekorzystny dla rozmowy.
— Ach! panie Argenton, proszę przybierz pan trochę lodów...
— Dziękuję pani.
I poeta, zmarszczywszy brwi, powtarzał z podwojoną powagą:
— Wtedy powiedziałem mu...
— Czy panu nie smakują?... spytała hrabina naiwnie.
— Wyśmienite, proszę pani... „te okropne słowa...”
Lecz okropne słowa, tak długo spóźnione, nie robiły efektu, tem bardziej, że były to zwykle takie wyrazy, jak: „Mądremu dosyć” albo „Panie, zobaczymy się jeszcze”, do czego Argenton zawsze dodawał: „On był wściekły!”
Spotkawszy surowy wzrok obrażonego za przerywanie mu poety, Ida rozpaczała; — Co to jest?... Jeszcze mu się nie podobałam.
Kilka razy w czasie obiadu przychodziła jej chęć płakać, co ukrywała, o ile mogła, mówiąc uprzejmym tonem do pani Moronval: „Jedz pani... dla czego pani nie chce pić?” albo do Moronvala: „Nic pan nie pije! ” — co było wielkiem kłamstwem, gdyż szczęki wynalazczyni metody Decestère funkcyonowały daleko czynniej niż owego wieczoru przy wyraźnem czytaniu, a gorliwość jej apetytu mogła się równać tylko z nieugaszonem pragnieniem Moronvala.
Gdy po skończonym obiedzie przeszli do ogrzanego, dobrze oświetlonego salonu, gdzie podana kawa roztoczyła woń poufałości. Mulat, który od dwóch godzin pilnował swojej zdobyczy, osądził, że nadarzyła się sposobna chwila i rzekł nagle od niechcenia do hrabiny:
— Dużo myślałem o naszym interesie. Mniej to będzie kosztować, niż przypuszczałem.
— Ach! odparła roztargniona.
— Tak, daleko mniej... I gdyby nasza piękna dyrektooka chciała udzielić chwilę na poważną rozmowę.
Słówko „dyrektorka” było rzeczone zuchwale, ale pomyślane genialnie, chociaż nadaremnie, bo dyektooka, jak mówił Moronval, nie słuchała. Śledziła wzrokiem swojego poetę, który milczący, zadumany, przechadzał się po salonie.
— O czem on tak rozmyśla? pytała.
Trawił. Cierpiąc nieco na żołądek i obawiając się ciągle o swoje zdrowie, nie zaniedbywał nigdy, odszedłszy od stołu, przez kwandrans przechadzać się wielkiemi krokami, gdziekolwiek się znajdował. Wszędzie mogłoby to wydawać się śmiesznem, tu zaś było nader wzniosłem, i Ida, zamiast słuchać Moronvala, patrzyła jak poeta zanurzał się w cieniu i znowu wracał do światła lamp ze zmarszczonem czołem.
Pierwszy raz w życiu kochała prawdziwie, namiętnie i czuła, że jej serce bije pełnem, właściwem takiemu stanowi tętnem. Dotąd zawsze powierzała się trafom swego życia, fantazyom próżności, a dłuższe lub krótsze związki, które ją krępowały, zawierała lub zrywała — bez żadnej świadomej woli.
Dość ograniczona, z umysłem łatwowiernym i romantycznym, dochodząc do tej nieszczęsnej trzydziestki, która zwykle u kobiet bywa porą jakiegoś przekształcenia, przypominała sobie wszystkie kiedykolwiek czytane romanse, ażeby stworzyć podobny do Argentona ideał. Kiedy patrzyła na niego, twarz jej tak się zmieniała, żywe oczy tak się rozczulały, a uśmiech tak omdlewał, iż jej miłość nie mogła być tajemnicą dla nikogo.
Moronval, widząc ją tak zajętą i trwożliwą, wzruszał ramionami nieznacznie do żony, co znaczyło:
— Szalona.
Rzeczywiście była nią. Od samego obiadu łamała sobie głowę, jakby odzyskać jego łaskę. Nakoniec znalazła sposób i kiedy poeta w swojej przechadzce, jak pantera w klatce, zbliżył się do niej, rzekła:
— Gdyby pan Argenton zechciał być tak dobrym i powtórzył nam swój piękny poemat, który miał takie powodzenie owego wieczora w gimnazyum.... Cały tydzień o niem myślałam.... Szczególnie jeden wiersz prześladuje mnie... Ja... ja... Jakże to?.... ach!....
Ja wierzę w miłość, jak wierzę w dobrego Boga.
W Boga! dodał poeta, wykrzywiwszy się okropnie, jak gdyby mu kto palec we drzwiach przyciął.
Hrabina, która nie znała dobrze prozodyi, to tylko zrozumiała, że mu się jeszcze nie podobała.
To pewna, że zaczął wywierać na nią osłupiające wrażenie, przed którem nigdy nie mogła się obronić, a które czyniło jej miłość podobną do poniżającej i trwożliwej czci, jaką Japończycy oddają swoim srogim bóstwom z jaspisowemi oczami. Wobec niego była głupszą niż w rzeczywistości, traciła nawet urok żywości latającego ptaka, tę nagłość myśli i wyrażeń, w której jej ograniczony umysł mógł się podobać ustawiczną rozmaitością.
Jednakże bożek stał się bardziej ludzkim; i żeby pokazać pani de Barancy, iż nie ma do niej urazy za przekręcenie wierszy, zaprzestał na chwilę higienicznych ćwiczeń.
— I owszem powiedziałbym cokolwiek... Lecz co?... Doprawdy nie wiem....
Zwrócił się do Moronvala tym ulubionym ruchem wszystkich poetów, którzy w ogólności zapytują o zdanie tylko ze stałem postanowieniem nieusłuchania go.
— Cóż ja mam powiedzieć?
— Ach — odparł Moronval z niechęcią, kiedy cię proszą o Credo, powiedz Credo.
— Doprawdy!.... Chcesz pani, ażebym to deklamował?
— O! tak, rzekła hrabina, będę bardzo szczęśliwa.
— Dobrze! rzekł Argenton bardzo naturalnie. I upozowawszy się, wzniósł oczy w górę, wyczekał chwilkę, wreszcie tak zaczął:
Do jednej, która mi wiele złego zrobiła.
A widząc zdziwienie Idy, która czego innego oczekiwała, powtórzył jeszcze uroczystszym głosem:
Do jednej która mi wiele złego sprawiła.
Hrabina i Moronval spojrzeli na siebie znacząco. Bezwątpienia odnosiło się to owej wielkiej damy, o której była mowa.
Urywek rozpoczynał się bardzo łagodnie, na nutę świeckiej epistoły:
Pani, masz ubranie wykwintne.
Stwórco wybaw mnie od tej okropnej kobiety,
Która wysysa wszystką krew z mego serca.
— Potem cały wieczór Argenton nie mówił ani słowa, jak gdyby ta szczególna poezya wzbudziła w nim przykre wspomnienia. Biedna Ida była również zamyślona. Myślała o wielkich damach, które tyle złego wyrządziły jej poecie i przez cały czas widziała go gdzieś wysoko, bardzo wysoko, w jakimś arystokratycznem salonie z przedmieścia Saint — Germain, w którym upiorzyce wypiły wszystką krew z jego serca, nie zostawiwszy dla niej ani kropli....
— Czy wiesz mój mały — mówił Moronval do Argentona, idąc z nim pod rękę po opustoszałych bulwarach, podczas gdy mała pani Moronval z trudnością za nimi zdążała — wiesz, jeżeli będę miał pismo, to ciebie wezmę za głównego redaktora.
Tym sposobem rzucał połowę ładunku w morze dla tego, ażeby wyratować okręt, gdyż widział doskonale, że jeżeli Argenton nie wmięsza się do tego interesu, to on z hrabiny nic stanowczego nie wyciągnie, prócz czczych słów i obietnic.
Poeta nic nie odpowiedział. Pismo mało go obchodziło.
Niepokoiła go kobieta. Kto jest z profesyi poetą lirycznym, męczennikiem miłości, nie może nie odczuć tych niemych uwielbień, które pochlebiają odrazu dwu miłościom własnym: autorowi i człowiekowi doznającemu powodzenia. Nadewszystko od czasu, jak zobaczył Idę w jej błyszczącym zbytku, nieco jak ona pospolitym, lecz pełnym sutego dobrobytu, czuł, że nim owładnęła jakaś miłosna niemoc, w której topniała surowość jego zasad.
Amaury Argenton należał do jednej ze starych prowincyonalnych rodzin, których zamczyska podobne są do wielkich folwarków, niezdradzających ani zamożności, ani bogactwa. Zrujnowani od trzech pokoleń Argentonowie, ukrywając pomiędzy murami wszelkiego rodzaju niedostatki i prowadząc wiejskie życie polującej i rolę uprawiającej szlachty, zmuszeni byli wreszcie sprzedać tę jedyną własność, opuścić kraj i szukać szczęścia w Paryżu.
Od tego czasu tak zbiednieli i uplątali się w kupieckie kłopoty, że przeszło od trzydziestu lat zaprzestali kłaść szlacheckiego znaku przed swojem nazwiskiem. Lecz Amaury, rzuciwszy się do literatury, przybrał sobie to de i tytuł wicehrabiego, do którego miał prawo. Spodziewał się go uczynić sławnym i z żarliwą dumą początkujących mawiał bezczelnie: „Ja chcę, ażeby kiedyś mówiono wicehrabia d’Argenton, jak mówią wicehrabia de Chateaubriand”.
— I wicehrabia d’Arlincourt.... dodawał La-bassindre, który, zostawszy śpiewakiem z rzemieślnika, serdecznie nienawidził szlachty.
Poeta wiek dziecięcy przepędził w nieszczęściu i biedzie, bez rozrywek i światła. Otoczony niepokojem i łzami, kłopotami pieniężnemi, od których dzieci tak prędko więdnieją, nigdy nie bawił się i nie śmiał. Stypendyum Ludwika Wielkiego, ułatwiwszy mu naukę, którą ukończył wytrwale, wprowadziło go na drogę zależnego od łaski położenia. Jedyną dla niego rozrywką były wakacye i dnie wolne od nauk, które przepędzał u siostry swej matki, poczciwej kobiety, utrzymującej umeblowane pokoje do wynajęcia w Marais, która czasami dawała mu pieniądze na rękawiczki, gdyż od młodości o ubranie najbardziej się troszczył.
Dzieciństwo smutne wytwarza dojrzałość gorzką. Trzeba szczęśliwego życia, niezliczonych pomyślności, ażeby zatrzeć wrażenia pierwszych lat. Widujemy ludzi bogatych, szczęśliwych, potężnych, wysoko postawionych, którzy zdają się nie używać swej zamożności, tak dalece ich usta zachowały nawyknienie zazdrości dawnego niedostatku, a ułożenie — wstydliwą nieśmiałość, jaką sprawia młodym ludziom stare i śmieszne ubranie, z ojcowskiego na nich przerobione.
Gorzki uśmiech Argentona miał swoją przyczynę.
W dwudziestym siódmym roku życia zdołał zaledwie swoim kosztem wydać jeden tom humanitarnych poezyj, który go skazał na chleb i wodę przez pół roku, a o którym nikt nie wspomniał. Pracował jednak dużo, miał wiarę, wolę, lecz są to siły stracone dla poezyi, od której żądają przedewszystkiem skrzydeł. Argenton ich nie posiadał. Może czuł ów niepokój, jaki po sobie zostawia brak pewnego członka, lecz to było wszystko. Tracił więc czas i pracę na daremne i bezowocne wysiłki.
Lekcye, jakie dawał, pozwalały mu z biedą dociągnąć do końca każdego miesiąca, w której to porze ciotka, wyjechawszy na prowincyę, przysyłała mu pensyę. Wszystko to bardzo mało było podobne do ideału, jaki sobie Ida wymarzyła, do rozproszonego życia światowego poety, używającego powodzeń miłosnych we wszystkich arystokratycznych salonach przedmieścia....
Z natury wyniosły i zimny, poeta unikał związków poważnych, chociaż sposobności do tego mu nie brakło. Wiadomo, iż znajdą się zawsze kobiety, gotowe pokochać podobnych mężczyzn, łowiące się na owo: „Ja wierzę w miłość” jak płotki na wędkę. Lecz dla Argentona kobiety były zawsze zawadą, stratą czasu. Wystarczało mu ich uwielbienie. Umyślnie bywał w sferach, w których mógł stać wyżej, otoczony czcią, na którą nie raczył odpowiadać.
Ida de Barancy pierwsza zrobiła na nim rzeczywiste wrażenie, chociaż się tego nie domyślała. Ile razy, a częściej niż potrzeba, przyjechała do gimnazyum dla odwiedzenia Jacka, spotykała Argentona z jednaką uniżonością i tymże trwożliwym głosem, jak gdyby prosiła o łaskę.
Poeta ze swojej strony, nawet po wizycie na bulwarze Haussmana, nie przestawał grać komedyi obojętności; nie przeszkadzało mu to jednak pieścić Jacka tajemnie, przyciągać go do siebie i wypytywać o matkę, o tę istotę, której elegancya olśniła go i zarazem, pod natchnieniem próżności i zazdrości miłosnej, oburzyła.
Ileż razy na lekcyi literatury (co za literatura mogła zająć „małe ciepłe kraje”!) przywoływał Jacka do stołu, ażeby badać.... czy zdrowa matka? co robiła? co mówiła?
Jackowi to pochlebiało; dawał też żądane i nieżądane objaśnienia. Tym sposobem, w owych poufnych rozmowach nasuwał on myśl o „dobrym przyjacielu”, która dręczyła Argentona, którą on starał się od siebie oddalić, a którą wyfryzowany malec swoim cieniutkim pieszczotliwym głosem nielitościwie i nieustannie powtarzał.
— Dobry przyjaciel był tak dobry, tak uprzejmy.... Odwiedzał nas często, och! bardzo często; a kiedy nie mógł przyjść sam, przysyłał pełne kosze pięknych owoców, duże gruszki, zabawki dla mnie.... To też kochałem go z całego serca!
— I twoja mama zapewnie kocha go także? pytał Argenton, pisząc lub udając, że pisze.
— O, tak, panie! — odpowiadał Jack naiwnie.
Jest że pewnem, że on odpowiadał naiwnie? Dusza dzieci jest przepaścią. Nigdy nie wiemy, jak dalece sięga ich wiedza o tem, co mówią. Tajemnie kiełkujące w nich uczucia i myśli rozwijają się nagle, bez żadnych widomych znaków, z ich ułamkowych pojęć tworzy się całość, którą dziecko umie wiązać szybko pochwyconemi spójniami.
Czy tego rodzaju stosunki tłómaczyły Jackowi złość i zawód nauczyciela, ile razy mu wspominał o „dobrym przyjacielu”? Bądź co bądź, ciągle do niego powracał. Nie lubił Argentona. Z poprzednim wstrętem połączyło się w nim uczucie zazdrości. Matka za wiele zajmowała się tym człowiekiem. Ile razy był u niej lub ona u niego, zarzucała go pytaniami o profesorze, czy był dla niego dobrym, czy przez niego nie kazał jej co powiedzieć?
— Nic a nic — odpowiadał Jack.
A jednakże poeta nie zaniedbał nigdy przesłać przez niego jakiejś grzeczności hrabinie. Raz nawet kazał mu oddać przepisane swoje Credo miłości, lecz Jack naprzód zapomniał go oddać, później zgubił, częścią przez roztargnienie a częścią z przebiegłości.
Tak więc, podczas gdy te dwie odmienne natury przyciągały się wzajemnie jak dwa przeciwległe bieguny, dziecko stało między niemi, niedowierzające, czujne, jak gdyby się domyślało już, że przepadnie, że w gwałtownem starciu ich pierwszego spotkania pochwycone, zmiażdżone, zduszone zostanie.
Co drugi czwartek Jack bywał u matki na obiadach, czasami sam, a niekiedy wraz z „dobrym przyjacielem”. W dnie te chodzili na koncerta i do teatru. Była to wielka uroczystość dla Jacka i „małych ciepłych krajów”, gdyż z wycieczek tych wracał zawsze do życia familijnego z pełnemi kieszeniami.
Pewnego czwartku, Jack przybywszy o zwykłej godzinie, dostrzegł w jadalnej sali trzy nakrycia, ozdobione kryształami i kwiatami.
— Och co za szczęście!... pomyślał sobie wchodząc. Jest i dobry przyjaciel.
Wyszła do niego matka, piękna, wystrojona, z zatkniętym we włosy białym bzem, podobnym do tego, co stał w wazonach. Ogromny ogień palił się na kominku w salonie, do którego śmiejąc się, prowadziła Jacka.
— Zgadnij, kto tu jest.
— Och! domyślam się — rzekł Jack uszczęśliwiony.... „dobry przyjaciel”!...
Przyzwyczajony był bowiem do podobnych niespodzianek w czwartki.
Tym razem wszakże znalazł Argentona.
Bledszy i nieprzyjemniejszy niż zwykle, rozłożył się na sofie we fraku, białym krawacie, z szerokiem puklerzem krochmalnej koszuli, która mu nadawała imponującą, minę.
Nieprzyjaciel zajął stanowisko. Zawód dziecka był tak wielki, iż musiało ono użyć wszystkich sił, ażeby się nie rozpłakać.
Nastąpiła chwila zakłopotania i milczenia.
Na szczęście drzwi otworzyły się z gwałtownem hałasem, jak gdyby przez nie wpadła horda Hunnów i Augustyn donośnym głosem oznajmił:
— Podano obiad.
Jackowi wydał się ten obiad długim i smutnym. Czuł, że zawadza i jemu również zawadzano. Czuliście kiedy takie osamotnienie, w którem wasza obecność była tak zbyteczną i natrętną, że pragnęlibyście uciec, zniknąć?
Kiedy Jack mówił, nie słuchano go. Ażeby zaś zrozumieć co oni mówili, potrzebował nad tem tylko pomyśleć.
Były to półsłówka, zdania zagadkowe, jakich się zwykle używa przy dzieciach, Jack widział, że matka się śmiała, to znów rumieniła lub piła dla zakrycia rumieńców.
— Och!.. nie, nie... — mówiła ona — kto wie?.. Może.... Pan sądzisz? i tym podobne, na pozór nic nieznaczące wyrazy, które jednak pobudzały do śmiechu. Co się stało z temi wesołemi obiadami, kiedy to Jack, siedząc pomiędzy matką a „dobrym przyjacielem”, królował przy stole i rozporządzał według swego kaprysu humorem i myślami swego towarzystwa?
To wspomnienie pobudziło go do niefortunnego odezwania się. Mianowicie, gdy pani de Barancy podała Argentonowi gruszkę a ten unosił się nad pięknością owoców.
— To z Tours.... rzeki Jack złośliwie, czy też niewinnie. „Dobry przyjaciel” nam je przysłał.
Argenton przystępujący właśnie do obrania gruszki, położył ją na talerzu ruchem, z którego przebijał się jednocześnie wstręt do zjedzenia ulubionego owocu i wzgarda, jaką w nim obudzał rywal.
Och! jakże strasznym wzrokiem spojrzała matka na dziecko! Nigdy na niego tak nie patrzyła.
Jack nie śmiał już ani ruszyć się, ani mówić. Pod tem wrażeniem przeszedł cały wieczór.
Siedząc obok siebie przy kominku, Argenton z Idą rozmawiali po cichu tym konfidencyonalnym tonem, który oznacza zażyłość. On opowiadał jej swoje życie, chorowite i nerwowe dzieciństwo, spędzone w starym zamku, ukrytym w głębi gór. Opisywał jej wieżyczki i długie korytarze, które przewiewał wiatr; później swoje artystyczne walki, pierwsze prace, ustawiczne przeszkody, jakie spotykały jego geniusz i wszystkie za niskie dla nóg jego wielkości progi.
Mówił o zapamiętałych prześladowaniach, których był ofiarą, o swoich literackich wrogach i strasznych pociskach, jakie na nich rzucał.
— Wtedy ja mu powiedziałem te okrutne słowa!
Tym razem hrabina nie przerwała mu. Słuchała pochylona do niego, z głową na ręce wspartą, uśmiechnięta, niby w zachwyceniu. A tak miała skupioną myśl, że chociaż on zamilkł, ona jeszcze słuchała. W salonie przerywał ciszę tylko szmer zegarowego wahadła i szelest przewracanych kartek albumu, nad którem siedziało półsenne dziecko.
Nagle Ida powstała drżąca:
Chodź Jacku, mój kochany, zawołaj Constant, niech cię odprowadzi. Już pora....
— Och! mamo....
Nie śmiał powiedzieć, że go zwykle później odsyłano; obawiał się zmartwić matki, a nadewszystko dostrzedz w jej pięknych, jasnych tak zawsze łagodnych oczach tego gniewnego wyrazu, który go niedawno przeraził.
Matka wynagrodziła go za uległość szczególnej czułości pocałunkiem.
— Dobrej nocy, mały — rzekł Argenton z podwojoną uroczystością i przyciągnął dziecko, jak gdyby do pocałowania.
Jack podstawił mu swoje piękne jasnym włosem objęte czoło.
— Dobranoc, panu.
Lecz poeta odepchnął go uniesiony nieprzezwyciężonym wstrętem, podobnym temu, jakiego doznał w czasie obiadu przy obieraniu gruszki.
A jednakże to dziecko nie było podarkiem od „dobrego przyjaciela”.
— Nie mogę.... nie mogę — wyszeptał Argenton i upadł na kanapkę, obcierając czoło.
Zdumiony Jack patrzał na matkę, jak gdyby jej zapytywał:
— Co ja jemu zrobiłem?
— Idź, mój Jacku... Odprowadź go panno Constant.
I podczas, gdy pani de Barancy zbliżyła się do swojego poety, ażeby go uspokoić, dziecko ze ściśnionem sercem wracało do gimnazyum Moronvala. Czarna aleja wydała mu się jeszcze posępniejszą w żalu, że musiał tu powracać. Gdy w lodowatej sypialni pomyślał o profesorze, tak wygodnie rozpartym w salonie na kanapie, śród świateł i kwiatów, wzdychał z zazdrością:
— On jest bardzo szczęśliwy... Dokąd tam będzie siedział?
W wykrzyku Argentona: „nie mogę...” w jego wstręcie do pocałowania Jacka była bezwątpienia przesada, pozowanie deklamatorskiej natury; ale w głębi było także szczere i prawdziwe uczucie.
Zazdrościł dziecku, jak dziecko jemu zazdrościło. W oczach jego malec był całą przeszłością Idy, żywym a nawet bardzo żywym dowodem, że inni ją przed nim kochali. Jego duma na tem cierpiała.
Nie dla tego, żeby był bardzo zajęty hrabiną. Raczej można powiedzieć, że w niej kochał samego siebie, że w jej przezroczystych i naiwnych oczach widział upiększone odbicie własnego obrazu i z rozkosznem upodobaniem egoisty wpatrywał się w nią, jak kobieta w zwierciadło, które jej urodzie pochlebia. Lecz Argenton chciałby, ażeby na to lustro nikt nie tchnął, żeby się w niem nikt prócz niego nie przeglądał, żeby ono nie zachowywało w cieniu przeszłości obrażającego wspomnienia innych obrazów.
Temu niepodobna było zaradzić. Ida nie mogła tu nic więcej zrobić, tylko, jak zwykle, żałować: „Czemu tak późno cię poznałam?” — co wszystko nie łagodziło udręczeń na przeszłość zwróconej zazdrości, zwłaszcza gdy ją potęgowała nadzwyczajna duma.
— Powinna była mnie przeczuć — myślał sobie Argenton, czerpiąc z tej myśli tłumiony gniew, który dziecko samym widokiem w nim budziło.
Nie mogła przecież wyrzec się, porzucić tej miłej przeszłości ze złotemi włosami. Lecz pomału, pod wpływem poety, dla uniknięcia przykrych spotkań, przy których każde przeszkadzało drugiemu, wprowadziła zwyczaj rzadszego bywania Jacka u siebie i sama nie tak często go odwiedzała w gimnazyum. Weszła więc na drogę poświęcenia, a to pierwsze nie było najmniejszem. Co do pałacu, powozu, całego zbytku, w którym żyła, biedna kobieta gotowa była wszystko porzucić, i oczekiwała tylko od Argentona znaku, ażeby pożegnać „dobrego przyjaciela”.
— Zobaczysz — mówiła do niego — ja ci będę pomagać, pracować. A wreszcie nie będę dla ciebie ciężarem. Zawsze zostanie mi trochę pieniędzy.
Argenton wahał się jeszcze. Był to, mimo swojej pozornej egzaltacyi, bardzo chłodny, trzeźwy umysł, systematyczny i pełen nałogów mieszczuch, rozumujący aż do głupoty.
— Nie, nie... Poczekajmy jeszcze. Przyjdzie czas, kiedy będę bogaty, a wtedy...
Odnosiło się to do jego starej ciotki z prowincyi, która mu przysyłała pieniądze i po której niezawodnie kiedyś wszystko by odziedziczył. Poczciwa kobieta już była stara.
Robili więc oboje piękne projekta na przyszłość. Postanowili wyjechać na wieś blizko Paryża, aby korzystać z jego światła, i zarazem tak daleko, aby uniknąć jego gwaru. Będą mieli własny domek, którego plan dawno już poeta obmyślał — niziutki z tarasem włoskim, przystrojony winem, a nad drzwiami u wejścia dewiza: Parva domus, magna quies. „Mały dom, wielki spokój”. Tu miał pracować, napisać książkę, swoją książkę, Córkę Fausta, o której od dziesięciu lat mówił. Później, zaraz po Córce Fausta, Kwiaty Boskej męki tom poezyi, i Spiżowe struny, nielitościwe satyry. Miał więc w głowie mnóstwo wakujących tytułów, nadpisów, stosy tomów — niczem jeszcze niezapełnionych. Wtedy zjawią się wydawcy, będą musieli przybyć! Poeta będzie bogaty, sławny, może zostanie członkiem akademii, lubo ta instytucja bardzo upadła, spróchniała.
— To nic, nic nie szkodzi — mówiła Ida. Trzeba do niej należeć. I już widziała siebie w dzień uroczystości ukrytą w kąciku akademii, drżącą, skromnie ubraną, jak przystoi żonie znakomitego człowieka.
Oczekując tego wszystkiego, jedli gruszki od „dobrego przyjaciela”, który między dobrymi przyjaciółmi był najwygodniejszym i najmniej przewidującym.
Argenton chwalił te przeklęte gruszki, lecz jadł je ze złym humorem, wściekał się, zgrzytał zębami i mścił się na biednej Idzie, raniąc ją ostremi przycinkami, dotykającemi drażliwych stron jej życia.
W ten sposób mijały dnie i tygodnie, nie sprowadziwszy żadnej zmiany do stosunków, prócz bardzo znacznego ich oziębienia między Moronvalem a jego profesorem literatury. Mulat, oczekujący ciągle stanowczej decyzyi hrabiny w przedmiocie pisma, podejrzywał, że Argenton jest przeciwnym jego planowi, wypowiadał głośno swoje o nim przekonania.
Pewnego poranku, w czwartek, kiedy już Jackowi zabroniono częściej wychodzić, spoglądał zasmucony przez szyby rekreacyjnej sali na piękne wiosenne niebo, błękitne, szeroko rozwarte, napełniające tęsknotą do ruchu i swobody.
Słońce już dogrzewało, gałązki bzu puszczały zielone listki, a nieuprawiona ziemia w ogródku dawała znaki życia, jak gdyby w jej łonie biło skryte źródło. Z uliczki dolatywały głosy dzieci i ptaków w klatkach. Był to jeden z poranków, w których wszystkie okna otwierają się dla wpuszczenia nieco światła do domu i usunięcia cieniów zimy, całego mroku, którym długie noce i dymiące ogniska zapełniają mieszkanie, czas jakiś zamknięte.
Jack myślał sobie, jakby to dobrze było w taki poranek wyjść z gimnazyum, popatrzyć na inny widnokrąg niż wysoki omszony mur, u stóp którego kończył się ogród kupą zzieleniałych kamieni i suchych liści.
Właśnie odezwał się dzwonek przy bramie, i Jack ujrzał wchodzącą matkę, wystrojoną, wesołą, czemś nadzwyczajnie wzruszoną.
Przyjechała po Jacka, ażeby go zabrać na śniadanie do lasu. Wrócić mieli dopiero wieczorem. Podobnie świetne wycieczki odbywali dawniej.
Trzeba było o pozwolenie prosić Moronvala, a że pani de Barancy przywiozła kwartalne pieniądze, można się domyślić, jak uzyskanie tego zezwolenia było łatwem.
— Och! co za szczęście! co za szczęście! wołał Jack, a podczas gdy matka opowiadała mulatowi, iż Argenton zmuszony był wyjechać do Auvergne do umierającej ciotki, dziecko pobiegło przez dziedziniec, ażeby się ubrać. Po drodze spotkało Madu. Wynędzniały, smutny, całkiem pracą zajęty, nosił swoje miotły i kubły, nie spostrzegając nawet, że pogoda była przyjemna i że w powietrzu rozlewała się woń świeżych soków.
Gdy Jack dojrzał Madu, przyszła mu szalona myśl szczęśliwego dziecka, które pragnie wszystkich na około siebie dostroić do własnego szczęścia.
— Ach! mamo, żebyśmy mogli zabrać Madu...
Tym razem trudniej było otrzymać pozwolenie, z powodu mnóstwa zajęć małego króla w gimnazyum. Lecz Jack tak błagał, że poczciwa pani Moronval zobowiązała się na ten dzień zastąpić murzynka w pracy.
— Madu! Madu! — wołał Jack, wyskakując na dwór, ubieraj się prędko, pojedziesz z nami powozem, będziemy jedli śniadanie w lasku.
Nastąpiła chwila zdumienia. Madu był zahukany. Pani Decostère wyszukała dla niego ubrania z innego ucznia. Mały de Barancy skakał z radości, a jego matka, jak gadatliwy, hałasem pobudzony ptak, opowiadała Moronvalowi szczegóły wyjazdu Argentona i rozpaczliwy stan jego ciotki. W końcu pojechali.
Matka z Jackiem usiedli w powozie, Madu na koźle obok Augustyna. Nie było to po królewsku, lecz Jego Królewiczowska Mość wiele doświadczyła! Jechali prześliczną Aleją Cesarzowej, która rano jest tak przestronna, pełna świeżego powietrza i familiarna. Spotykali spacerujących, którzy lubią napoić się słonecznem światłem, nim ich ogarnie ruch, gwar i kurz dzienny; dzieci z guwernantkami, niemowlęta na ręku w całej okazałości swych długich, białych płaszczykach, starsze zaś z gołemi nogami, rozpuszczonemi włosami. Mijali ich mężczyźni konno i amazonki. Strzeżona i świeżo wygracowana aleja, na której piasku odcisnęły się pierwsze ślady tego przejazdu, wydawała się przy zielonych trawnikach raczej ulicą parku, niż publicznym gościńcem. Równie spokojny, pogodny i rozkoszny widok przedstawiały rozrzucone w zieleni wille, których czerwone cegły i niebieską barwą poranku oblane dachy odbijały się, jak gdyby obmyte świeżem światłem.
Jack unosił się, całował matkę , pociągał Madu za tunikę:
— Kontent jesteś Madu?
— Och! bardzo, panie.
Przybyli do lasu, miejscami zazielenionego i kwitnącego. W niektórych alejach tylko wierzchołki poprószone były zielenią lub zaczerwienione soczystością, co nadawało skąpanym w blasku słońca widok nieco zamglony. Rozmaite gatunki drzewa, wcześniejsze i późniejsze, przedstawiały wszelkie odcienia zieloności, począwszy od delikatnej barwy nowych gałązek aż do ciemnej zimowej. Ostrokrzewy, które jeszcze nie otrząsnęły śniegu ze swych iglastych i zdrętwiałych liści, muskały puszczający pączki bez, zbyt na zimno czuły i niedowierzający.
Powóz zatrzymał się przy restauracyi Pawillona. Nim przygotowano śniadanie, pani de Barancy z dziećmi zeszła przejść się około jeziora. O tej porannej porze nie mącą go jeszcze popołudniowe spacery — cały światowy blask wypudrowanych i wygalonowanych stangretów, przybranych kitami koni, migających osi. Zachowało ono z nocy lekką świeżość, która różowo rozlewała się w świetle. Pływały po niem łabędzie, łodygi ziół przeglądały się w tej przezroczystej wodzie, której cień, cisza, samotność powróciły prawdziwą fizognomię wody żywej. Marszczyła się, drżała, tryskała źródłami, które wydobywały się na powierzchnię w przezroczystych i lśniących bańkach. Zamiast nieruchomego obrusa, który zdaje się być zwierciadłem świeżych mód i próżności Paryża, jezioro ośmieliło się zostać znowu jeziorem; głaskały je skrzydła, poruszały od spodu płetwy ryb, a wierzby, obszyte zieloną frendzlą wiotkich latorośli, kąpały w niem opuszczone gałęzie.
Co za rozkoszna przechadzka!
A śniadanie!.. Śniadanie przy otwartych oknach, przy apetycie pełnych życia i swobody uczniów, rzucających się na wszystko z jednakową chęcią. Całe śniadanie odbyło się pośród jednego wielkiego wybuchu śmiechu. Wszystko dostarczało doń powodu: spadły kawałek chleba lub ruchy lokaja. Tej naiwnej wesołości odpowiadał ciągle świergot ptaków na gałęziach.
Wreszcie śniadanie się skończyło.
— Możebyśmy poszli do zoologicznego ogrodu zaproponowała matka.
— Doskonała myśl, mamo, Madu nigdy tego nie widział... Dopiero się zabawi.
Wsiedli do powozu, ażeby wielką aleją dojechać do kraty. W pustym prawie ogrodzie doznali tegoż spokojnego wrażenia poranku i świeżości, co w lasku; lecz dla dzieci jeszcze większy sprawiło urok wypełniające cały zagajnik życie zwierząt, ich skoki do palisad, bystre lub omdlałe oczy, czerwone gęby, wyciągnięte do zapachu świeżego chleba, który im z restauracyi przyniesiono.
Madu, który dotąd bawił się dla zadowolenia Jacka, zaczął się teraz bawić na prawdę. Nie potrzebował niebieskich tabliczek, które zoologicznym oddziałom dawały pozór numerowanych więzień, on i bez tego poznał każde zwierzę swego kraju. Z przyjemnością i żalem patrzył na kangury, które wspinały się na długich nogach, zwinnych i szybkich jak para skrzydeł. Rzecby można, iż Madu współczuł ich wygnanie, że cierpiał, widząc szczupłą przestrzeń, którą w trzech susach przeskakiwały do swojej budki z pośpiechem domowego zwierzęcia, znającego potrzebę schronienia w legowisku.
Zatrzymał się przed delikatną kratą, dla większego złudzenia jasno pomalowaną, za którą dzikie osły i antylopy były osadzone, bez litości dla ich cienkich, lekkich i zwinnych kopyt. Miały one tak drobne kępki oskubanej zieloności, tak biedne w trawę boki wzgórków, że przed oczyma Madu rozciągnął się nagle obszerny krajobraz dla szybkiego ich biegu.
Zwłaszcza zamknięte ptaki litość w nim budziły. Przynajmniej strusie, kazuary, umieszczone osobno na otwartem powietrzu, wśród egzotycznych krzewów, w perspektywie alei jak na zoologicznej rycinie, miały miejsce rozpostrzeć się, grzebać na słońcu pomiędzy kamieniami świeżą, skopaną, naniesioną ziemię, która wiecznie zachowuje w ogrodzie aklimatyzacyjnym widok rzeczy zaimprowizowanej. Lecz papugi, ary wyglądały smutne w długiej klatce z jednostajnemi przegródkami, opatrzonemi miedniczką i drzewkiem do zawieszania się, bez gałęzi i liści.
Patrząc na te ponure siedlisko, nieco przyćmione, gdyż budynek jest za wysoki w stosunku do małego dziedzińca, Madu pomyślał o gimnazyum Moronvala. W brudnych i ciasnych gołębnikach połyskujące pióra wydawały się ciemne i poszarpane; przekonywały one o walkach, bitwach i szaleństwie więźniów czy waryatów osadzonych za żelazną kratą. Ptaki pustyni lub szerokich przestworów, różowe czerwonaki z wyciągniętą szyją, unoszące się trójkątem na tle niebieskiego Nilu i bladego nieba, ibisy z długiemi dziobami, dumające na nieruchomych sfinksach, wszystko to przybrało tu jednaki, pospolity widok śród białych, pysznie rozpostartych pawiów i małych chińskich, ubarwionych kaczek, które swobodnie pluskały się w swojem szczupłem jeziorku.
Pomału ogród się zapełnił. Był już teraz światowym, głośnym, ożywionym. Nagle między dwoma alejami dziwny, fantastyczny widok wprawił Madu w tak wielkie uniesienie, że Murzyn stał nieruchomy, niemy, nie mogąc ani jednem słowem wyrazić swego zdumienia i zachwytu.
Po nad ogrodzeniem kraty, prawie sięgającej wysokości drzew, pokazały się dwa słonie, które naprzód wystawiły tylko ogromne głowy i poruszające się trąby. Postępowały, kołysząc na swych szerokich grzbietach jakąś pstrokatą gromadę — kobiet z jasnemi parasolkami, dzieci w słomianych kapeluszach na ciemnych i blond głowach, z włosami w barwiste wstążki ubranemi.
Za słoniami wysunął się drugi orszak, girafa z wyciągniętą szyją, na której wysoko niosła swoją poważną i dumną główkę. I na niej siedzieli ludzie. Szczególna ta karawana defilowała po krętej alei między koronkami młodych gałęzi, śmiejąc się i hałasując, ożywiona wysokością wzniesienia, świeższem powietrzem i jakąś nieokreśloną obawą, którą miłość własna hamowała.
W promieniach gorącego słońca wiosenne materye wydawały się bogate i miękkie, a wszystkie kolory odbijały się na grubej chropowatej skórze słoniów. Nakoniec ukazały się one całkowicie, prowadzone przez dozorców, wyciągając trąby w prawo i lewo do gałązek drzew i kieszeni przechodniów. Ciężkie, obładowane, spokojne, zaledwie ruszały długiemi uszami, gdy siedzące na ich grzbiecie dziecko trąciło niewinnie bacikiem lub chichocząca się dziewczyna końcem parasolki.
— Co tobie Madu?... drżysz.... czyś słaby? pytał Jack swego kolegi.
Madu rzeczywiście mdlał ze wzruszenia; a skoro się dowiedział, że i on może wsiąść na niezgrabne zwierzę, twarz jego przybrała wyraz surowo poważny, prawie uroczysty.
Jack nie obciął mu towarzyszyć.
Pozostał z matką, którą uważał za niedość wesołą, niedość śmiejącą się w dniu tak szczęśliwym. Czuł on potrzebę przytulenia się do niej, uwielbiania, postępowania w kurzu za jej długą jedwabną suknią, którą po królewsku ciągnęła. Siedząc razem, patrzyli, jak murzynek wspinał się pośpiesznie na wierzch słonia cały drżący.
Wsiadłszy, zdawał się być u siebie, na swojem miejscu.
Nie był to już wygnaniec, śmiesznej powierzchowności i dziwacznej mowy; nie był to już niezdarny i niezgrabny gimnazysta, zgnębiony obowiązkami służby i tyranią pana lokaj. Pod czarną, zwykle ziemistą skórą czuć było kipiącą krew, wełniste włosy wzniosły się dziko do góry a w oczach z tęsknoty tułacza strzelały błyskawice gniewu i władzy.
Szczęśliwy był mały król!
Kilka razy przewieziono go po alejach.
— Jeszcze, jeszcze! wołał, a na mostku, przecinającym wodę, pomiędzy ogrodzeniem dzikich osłów, kangurów, agutów, przejeżdżał tam i napowrót, pobudzony do szału ciężkiemi i śpiesznemi ruchami słoni. Kerika, Dahomej, wojna, wielkie polowanie — wszystko mu się naraz przypomniało. Sam do siebie mówił swoim językiem, a na ten szczebiotliwy pisk afrykański, którym pieszcząc ucho, oczy z radości mrużył, zachwycone słonie ryczały, zebry rżały, antilopy skakały jak szalone, a z wielkiej klatki egzotycznych ptaków, na którą padały czerwieńsze promienie słońca, dolatywało, świergotanie, krzyki, wabienie, klekot dziobów, cała wrzawa dziewiczego lasu przed chwilą spoczynku.
Lecz było już późno. Należało się rozstać z pięknem marzeniem i wrócić do domu. Przy tem, gdy tylko zaszło słońce, powstał silny i zimny wiatr, jak zwykle na początku wiosny, kiedy po ciepłym słonecznym dniu następuję mroźna noc.
Pod tem wrażeniem zimy dzieci wracały milczące i skulone. Powóz toczył się w kierunku gimnazyum, a oddalając się od Łuku Tryumfalnego, gorejącego światłem zachodu słońca, zdawał się biedz ku nocy. Madu siedział obok furmana zadumany; Jack, sam nie wiedząc dla czego, czuł jakąś ciężkość na sercu, a wypadkowo i pani de Barancy milczała. Miała ona jednak cóś do powiedzenia, coś, co ją prawdopodobnie wiele kosztowało, gdyż do ostatniej chwili wstrzymywała się z wyjawieniem.
Nakoniec ujęła Jacka za rękę.
— Słuchaj, moje dziecko. Powiem ci bardzo złą wiadomość.
Zrozumiawszy odrazu, że spadnie na niego wielkie nieszczęście, zwrócił błagalny wzrok na matkę:
— Och! nie mów mi mamo, nie mów tego, co chciałaś powiedzieć.
Lecz ona mówiła dalej cicho i pośpiesznie:
— Muszę wyjechać w daleką podróż.... muszę cię opuścić.... Jednakże będę do ciebie pisywała. Przedewszystkiem nie płacz mój drogi, bo bardzo byś mnie tem zmartwił.... Nie na długo wyjeżdżam, zobaczymy się w krótce... tak wkrótce, przyrzekam ci.
Opowiedziała mu mnóstwo niebywałych historyj. Szło o jakieś sprawy pieniężne i odebranie sukcesyi, o rzeczy głęboką tajemnicą pokryte.
Mogłaby jeszcze dłużej mówić i zmyślić tysiące innych wypadków, Jack bowiem już jej nie słuchał. Przybity, pognębiony, płakał cicho w swoim kąciku. Teraz Paryż, przez który przejeżdżali, wydawał mu się od rana bardzo zmieniony, ogołocony z wiosennego blasku, zapachów, bzu, ponury, okropny — gdyż przedstawiał mu się przez łzy dziecka, mającego postradać matkę.