Karol Śmiały/Tom III/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Karol Śmiały
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1895
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Charles le Téméraire
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
Ekspijacja.

W tym samym czasie, kiedy książę dawał rozkazy przeciwne tym, jakie uradzono na posiedzeniu, pod sklepieniami starego zamczyska rozgrywała się innego rodzaju scena.
Ludwik XI nadzwyczaj przesądny i wierzący w gusła i przepowiednie swego zaufanego astrologa, który mu tłumaczył asocjacje gwiazd i łączności ich z losem wybitniejszych mężów na ziemi, uważał Galeottiego jako jedynego kierownika przyszłości.
Astrolog Galeotti, jeżeli nie słynął jako człowiek nadzwyczaj rozumny, to zawsze uchodził za jednego z najzręczniejszych ówczesnych kuglarzy, czyli mówiąc językiem owego wieku, za jednego z najrzetelniejszych przepowiadaczy. Ztąd to właśnie pochodziła ta jego mniemana sława, że nawet na dworze węgierskim, u króla Matjasa Corvina był w jak największem poważaniu.
Otóż skoro Ludwik XI radził się go czy może bezpiecznie i bez obawy udać się do obozu księcia, Galeotti zaręczył, że podróż jego i wizyta nie grozi królowi żadnem niebezpieczeństwem.
Być może że takie miał ów astrolog przekonanie, a być może że go skłonili do podobnej odpowiedzi nieprzyjaciela króla, w każdym razie nie ulega wątpliwości stanowcza odpowiedź Galeotti’ego udzielona na zapytanie króla.
Król, w tym swoim kroku udania się do Perrone upatrując fakt nadzwyczaj ważny, obfitujący w szeroko sięgające następstwa — tem skwapliwiej uwierzył w zapewnienie astrologa; okoliczności przecież następne przekonały go, że krok ten był z jego strony wcale nierozsądnym i ostatecznie doprowadzony do gniewu, upatrywał na kim ten gniew ma się skrupić, rzecz bardzo naturalna — na astrologu.
Mówiliśmy już że król sprowadził ze sobą całą swoją służbę, że ta służba, czyli dwór składał się z Trystana, wielkiego prevota; z Oliwiera le Dain, jego cerulika i z Galeottiego — astrologa.
Otóż pragnął on wszystkich przekonać, choć był w istocie więźniem, że nie przestał do ostatniej chwili być królem i zarazem uczynić zadość swemu oburzeniu, karcąc astrologa jak najokrutniej.
W tym celu przywołał Trystana, którego zapytał, czy jest gotów spełnić jego wolę, jako istotnego króla?
Trystan tylko ukłonem i schyleniem głowy dał poznać, że Ludwika uznaje za pana życia i śmierci.
— A więc — rzecze Ludwik XI — gdybym zażądał, żebyś powiesił Galeottiego, mógłbyś się w tym razie ociągać?
— Najjaśniejszy panie — odpowiada pokorny dworzanin — król francuski gdziekolwiek się znajduje, czy na dworze, czy na tronie, czy w lesie, czy na statku, czy nawet w więzieniu, jest zawsze królem. Ponieważ zaś jest takim, obowiązkiem każdego dworzanina i urzędnika, do ostatniej kropli krwi, do ostatniego tchnienia, spełniać wolę królewską.
Tego tylko żądał Ludwik XI.
Oprócz tego Trystan całą duszą nienawidził astrologa — był to wrodzony instynkt, nakazujący mu nieprzyjażń i zemstę człowiekowi wyższemu pod względem inteligencji i praw oraz przywilejów, jakich astrolog dotąd używał, z jakich na każdym kroku korzystał. Trystan, jak istota inteligentnie nierozwinięta, brutalna, można powiedzieć dzika, z przyjemnością powiesiłby każdego, a cóż dopiero astrologa, który mu na każdym kroku dawał, dowody swojej nad nim wyższości.
Natychmiast tedy ofiarował królowi swoje usługi, lecz król jakkolwiek zapalony zemstą, jeszcze ostatni raz zapragnął rozmówić się z astrologiem. Rozmowa ta miała stanowić o przyszłem życiu czy też śmierci uczonego męża.
W tym względzie taka była umowa między królem a Trystanem, że jeżeli przy wyjściu od króla astrologa, Ludwik XI. pożegna tego ostatniego temi słowy:
— Idź! Tylko Bóg jeden jest nad nami! miało znaczyć:
— Przyjacielu Trystanie, oto człowiek który należy do ciebie i z którym możesz uczynić co ci się podoba.
Przeciwnie zaś, skoro astrolog usprawiedliwi się ze swego postępowania, co, rzecz naturalna, w żaden możliwy sposób nie nastąpi, wtedy król żegnając się z Galeottim wyrzecze:
— Odejdź w pokoju mój ojcze!
Trystan w takim razie nie ma prawa tknąć się astrologa.
Ostatni ten wypadek trudny bardzo do przypuszczenia, tem nawet nieprawdopodobniejszy, że już Trystan przygotował sobie dwóch pomocników: Małego Andrzeja i Trois-Echelles i nakazał im wbić wielki gwóźdź z kółkiem, przez które przełożony został konopny powróz.
Dwaj pomocnicy właśnie zajmowali się przygotowaniami do owego okrutnego aktu, gdy w tym samym czasie Galeotti przechodził tamtędy udając się do pokoju króla.
Astrolog jak zwykle szedł obojętny i chłodny, rzucając na wszystkie strony spojrzenia i zauważył tak samego naczelnika jak i jego dwóch pomocników zajętych umocowaniem w ścianie tak kółka, jak i powrozu.
Spojrzenie to wystarczyło mu całkowicie do zrozumienia, że ci trzej ludzie przygotowują się do wykonania jakiejś na kimś egzekucji, a ponieważ sumienie czyniło mu niejakie wyrzuty, z powodu tego zgodzenia się na podróż króla do Peronne, doświadczył jakby lekkiego dreszczu i chłód przeniknął aż do szpiku jego kości.
Widok króla, tem mniej jeszcze mógł go uspokoić.
Bo rzeczywiście król począł mu czynić wymówki, zasypał go zarzutami. Galeotti nie był w stanie w jakikolwiek bądź sposób złożyć usprawiedliwienia, bo Trystan, który stał pod drzwiami i wytężał uszy, słyszał jak najwyraźniej te słowa wypowiedziane z gniewem przez króla:
— Wychodź, panie czarowniku, magiku, szarlatanie! i pamiętaj że jeden tylko Bóg jest nad nami!
Trystan dał znak pomocnikom. Astrolog należał teraz do nich.
Ale król namyślił się, był on wrodzonym dowcipnisiem, nie chciał więc natychmiast oddać pod stryczek astrologa, dopóki niezażartuje sobie z niego.
Przywołał go tedy napowrót.
— Jeszcze chwila — rzekł — ostatnie to już moje pytanie.
— Racz najjaśniejszy panie wyrzec to słowo — odpowiedział astrolog, z pokornym aż do ziemi ukłonem.
— Tylko dobrze się naprzód zastanów, co masz odpowiedzieć; ponieważ kwestja ta jest bardzo ważną, jakkolwiek z pozoru zdawać się będzie drobnostką.
— Słucham cię, Najjaśniejszy Panie, wyrzekł Galeotti.
— Czy jesteś w stanie, z pomocą twej nauki, przepowiedzieć chwilę swojej śmierci?
Astrolog nie potrzebował się zbyt długo zastanawiać nad odpowiedzią na zadane mu pytanie.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział — mogę to tylko powiedzieć że śmierć moja, moja ostatnia godzina kiedy wybije, wybije także i dla innej osoby, ze mną poniekąd połączonej.
— Tłumacz się jaśniej.
— A więc Najjaśniejszy panie, w dwadzieścia cztery godzin po mojej śmierci, nastąpi i twoja miłościwy królu.
Król patrzył na astrologa nadzwyczaj wystraszony, lecz ten wcale nie zmieniał swojej postawy i nie dał się żadnemi uwagami króla wyprowadzić z tego stanu obojętności; utrzymywał on na wszelkie pytania jedno i to samo, że czy on będzie powołanym do nieba czy to do piekła, zawsze tam przybycie jego będzie zapowiedzią przybycia duszy króla, w ciągu najpóźniej dwudziestu czterech godzin po nim.
Wskutek tego nastąpiła zmiana w usposobieniu króla, okazał się dla astrologa nadzwyczaj przyjacielskim i kiedy nareszcie Galeotti opuszczał pokój, król poklepał go naprzód po ramieniu a następnie odprowadził aż do końca kurytarza, żegnając zaś wyrzekł donośnym głosem:
— Idź w pokoju, mój ojcze, idź w pokoju!
Trystan zatem napróżno trudził się zamawiając sobie pomocników i gotując aparaty do wieszania, które rzecz prosta nastąpić nie mogło.
Po oddaleniu się astrologa książę przeszedł po moście zwodzonym zamku. Nie wypadało z jego planów, zamordowanie króla, nie mógł też dalej trzymać go jako więźnia; bo w takim wypadku nie tylko dopuściłby się złamania danego słowa, nie tylko zhańbił towarzystwo Złotego Huna, do którego należał, ale nadto popełniłby kardynalny błąd polityczny.
Wypadało zatem zacząć, jak to mówią, z innej beczki, przerzucić się na inną stronę i traktować z królem.
Skoro Ludwik XI. ujrzał zbliżającego się księcia, dawne zaufanie do niego powróciło; wiedział on bardzo dobrze jaką wyższość ma człowiek chłodny, logicznie prowadzący interesa i umiarkowany, nad człowiekiem, którego unosi namiętność i za pierwszym zaraz wyrazem, jaki wymówił Karol, domyślił się że książę jest wzruszonym.
Rzeczywiście głos mu drżał, ale z gniewu.
Jak mówi w swych pamiętnikach, Comines, z postawy zachował pewien rodzaj szacunku i uległości, jaką był winien królowi, głos jednak i spojrzenie nie zgadzały się z tą postawą.
— Mój bracie — rzekł z łagodnością król, — czyliż nie jestem bezpieczny w twoim domu, w twojem państwie?
— Przeciwnie — odparł książę — tak bezpieczny, że gdybym ujrzał halabardę wzniesioną nad twoją głową, niewątpliwie rzuciłbym się natychmiast na twój ratunek. Jedynie tylko trzeba, abyś podpisał traktat, jaki uradziliśmy wszyscy w radzie.
— Spodziewam się, że mi wolno będzie wyrazić w tym względzie moją opinię, odpowiedział król.
— Oto — rzekł książę, nie odpowiadając na rzucone mu pytanie, co do opinii króla i nie dając mu nadziei, że istotnie taka opinia wygłoszona być by mogła, czy nie chciałbyś, przypadkiem udać się ze mną do Liege i dopomódz mi ukarać ludność tego miasta, za zdradę i krzywdy mi wyrządzone.
— Z ochotą na Boga — zawołał król — lecz przedewszystkiem przeczytajmy ów traktat i zaprzysiężmy go; wówczas będę ci towarzyszył do m. Liege, sam, lub z wielu zechcesz ludźmi.
Książę oddalił się i żądanie króla poddał dyskusji zebranej rady.
Co większa wysłał wszystkich jej członków do króla, celem załatwienia owej na pozór tak łatwej sprawy.
Członkowie nadto otrzymali odpowiednie od księcia rozkazy, w skutek których cokolwiek by mówił, czy to stawiał przeszkody, czy też domagał się przeprowadzenia jakichkolwiek zmian w warunkach, czy też upierał się o złagodzenie niektórych paragrafów — komisarze burgundzcy mieli odpowiedzieć:
— Nie, najjaśniejszy panie, tak być nie może, wyraźną jest wola naszego księcia i postanowienia swego ani on nie zmieni, ani my nie upoważnieni jesteśmy, do porobienia jakichkolwiek poprawek lub złagodzeń.
Ci z czytelników, którzyby pragnęli dowiedzieć się, jak wiele, wskutek tego traktatu zawartego w d. 24. października 1468, oderwano posiadłości królewskich, wiele sztuka po sztuce, obcięto prowincji, mogą się łatwo przekonać z dokumentu, w tym dniu podpisanego a obejmującego trzydzieści siedm arkuszy. Dokument ten znajduje się do obecnej chwili w Bibljotece narodowej.
Jednem słowem król podpisał zrzeczenie się tych wszystkich posiadłości, o jakie dotąd szedł spór a jakie książę już oddawna reklamował.
Oddał on swemu bratu, księciu Burgundzkiemu, nie tylko Normandję, którą Karol zamierzył niewątpliwie podarować swemu szwagrowi Edwardowi, lecz nadto krainę Brie, tak że Burgundja zbliżyła się w ten sposób o dziesięć mil do Paryża.
Traktat zaprzysiężony został na kawałku krzyża, wydobytego z kuferka królewskiego. Relikwja ta niegdyś należała do Karola Wielkiego i zachowana była w kościele św. Laud, w Angers.
Relikwję tę uważał król za jedną z najświętszych i oświadczył stanowczo że przysięgając na ten ułomek krzyża, święcie dotrzyma ślubu pod grozą śmierci w ciągu jednego roku lub wówczas, gdy złożoną przysięgę pod jakimkolwiek pozorem złamie.
Dwa listy napisał Ludwik XI. do Dammartin’a, z których możnaby uzupełnić dalsze szczegóły.
Mówiliśmy już, że rzecz która najbardziej niepokoiła księcia, albo raczej która wyłącznie zajmowała jego umysł, była armja Dammartina i jej obecne zachowanie się.
Pierwszy list nosi na sobie datę 9 października, w którym to dniu król właśnie przybył do Peronne; opowiemy jednak tylko dwa z niego ustępy, które przekonają czytelnika, że list ten nie był pisany 9 października, lecz przeciwnie daleko później, bo albo 14 wieczorem, albo 15 rano.
W liście tym król Ludwik XI nakazuje Dammartinowi rozpuszczenie zebranej armji, nadto uwiadamia go, że mieszkańcy miasta Liege, zabrali biskupa w Tongres i że traktat pokojowy został podpisany.
Tymczasem wiemy bardzo dobrze z poważnych źródeł, że zabranie biskupa w Tongres, nastąpiło właśnie w dniu 9 października t. j. w tym samym dniu, w którym niby król miał zamiar pisać list, pokazałoby się zatem, że Ludwik XI wiedział już naprzód, co się miało stać w Tongres — rzecz godna potępienia, król bowiem nie wiedział zgoła o niczem.
List ten zapewne został podyktowany królowi i napisany został, jak powiedzieliśmy wyżej, albo 14 wieczorem, albo 15 października rano.
Wzmiankę tę zawdzięczamy naszemu znakomitemu historykowi Michelet’owi.
Drugi list napisany w tym samym duchu a obejmuje jedynie rozkaz, wysłania armji w Pireneje.
Niestety, poseł króla był nadzwyczaj czujnie strzeżony, przez jednego z wojowników księcia burgundzkiego i stary lis Dammartine, temi figlami tak dowcipnemi nie dał się wyprowadzić w pole.
Odpowiedział on księciu burgundzkiemu bardzo prosto w tych słowach:
— Jeżeli wasza książęca mość nie wypuścisz króla, to nietylko armja ale całe królestwo pójdzie jak jeden człowiek, celem oswobodzenia go.
W Paryżu panowała wielka radość że się wszystko już skończyło. Bo jakkolwiek Paryżanie nie zbyt lubili swego króla, pragnęli jednakże widzieć go raczej żywego niż umarłego, swobodnego nie zaś więźnia.
Nazajutrz obaj książęta wyjechali do Liege. Ludwik XI miał przy sobie swoich Szkotów i trzynastu żołnierzy, których mu przysłał Dammartin.
Kiedy mieszkańcom Liege powiedziano, że król francuski idzie przeciwko nim, nie chcieli zgoła temu wierzyć.
Jakto? On, król francuski ich przyjaciel, ich sprzymierzeniec?
Liege wiedziało dobrze a raczej czuło to dobrze, że nie posiada już ani murów ani bram, ani fos w około fortyfikacji, jednakże siłą woli, siłą wysiłków poświęcenia, zastawiwszy nawet kosztowności kościelne, stworzyło sobie i zbudowało pewien rodzaj zasieków.
Wszyscy gotowi na śmierć jak ludzie starożytnej rzeczy pospolitej, wyszli oni z miasta w 4000, przeciwko 40,000.
Bądź to żywiąc ostatnią nadzieję, bądź też na hańbę temu, który ich zdradził, rzucili się do ataku z okrzykiem:
— Niech żyje król!
Król wystąpił wówczas z szeregów i zawołał:
— Niech żyje Burgundja!
Wyparł się zatem nie tylko ludności miasta Liege, nie tylko całej Francji, ale w potrzebie, byłby się wyparł nawet samego Boga!
Nie przypuszczano nigdy, aby kiedykolwiek duma zaprowadziła go zbyt daleko, aby zapomniał się jako król, bo przecież sam mówił nieraz do zaufanych:
— Gdy pycha i duma dosiada bojowego konia, niewątpliwie, tuż obok niej, czatuje hańba i zniszczenie.
Obaj książęta uważali to za nierozsądek, walczyć regularnym bojem z tak drobną garstką — „my ich zarzucimy czapkami“, mówili dzielni wojacy i dla tego też wcale nie kupili się w kolumny, niezachowywali żadnego porządku bojowego, żadnej ścisłości w szeregach, lecz każdy działał jedynie na swoją rękę, nie pilnując zgoła sztandaru, pod jakim walczyć był obowiązany. Pospiech nakazywała im chciwość — pragnęli bowiem co najprędzej dostać się do miasta, aby je zrabować. Można przecież tak dobrze odgrzebać trupa, jak i zabrać mu kosztowności pogrzebane razem z nim w ziemi.
Skoro mieszkańcy Liege, spostrzegli ten karygodny nieporządek w szeregach armji nieprzyjacielskiej, zrobili wycieczkę i rzecz szczególna sprawili między wojskami nieprzyjacielskiemi okropną rzeź!
Zrozumiano nareszcie, że należy się liczyć z temi gromadami ludzi doprowadzonych do ostatnich krańców rozpaczy.
Baron Humbercourt odniósł bardzo ciężkie rany a baron Sargins został nawet zabity. Cała armja księcia ruszyła wówczas do ataku i przymusiła wojska miasta Liege do powrotu do przedmieść.
Król i francuzi zajęli kwatery na folwarku też będącym pod miastem.
Nikt nawet nie przypuszczał, aby mogła nastąpić wycieczka z miasta. Jakim szczególnym trafem, ci ludzie, jeszcze mieli odwagę, niespodziewając się żadnej zgoła z nikąd pomocy, narażać się na niechybną śmierć?
Tymczasem o północy, obóz został ze wszystkich stron zaatakowany.
Przez kogo? Przez mieszczuchów? Ależ to niepodobne do wiary. Otóż powiemy, że zaatakowało obóz sześciuset ludzi przybyłych z Franchimont, mianowicie górników, rąbaczy czyli drwali i wypalaczy węgla.
Tych sześciuset, a jak niektórzy dotąd twierdzą tylko trzystu ludzi, rzuciło się na obóz, obejmujący 40,000 wojowników, którym przewodzili król francuski i książę burgundzki.
Gdyby zaatakowano go, jak twierdzą kronikarze, nie z okrzykiem straszliwym, wojennym, ale cicho, ostrożnie; Bóg wie jakieby z tego wynikły następstwa.
Najpierwszy obudził się książę; zerwał się z łóżka, natychmiast uzbroił się i wybiegł z domu.
Jedni wołali: Niech żyje Burgundja! Drudzy: Niech żyje król!
Był zatem pośród nieprzyjaciół.
Właściciel domu, w którym mieszkał książę i właściciel folwarku, w którym obrał sobie król kwaterę, służyli ja ko przewodnicy tym węglarzom, którzy nie wiedząc zgoła nic o Leonidasie i jego trzystu bohaterach — spartanach, rzucili się na obóz burgundzki, tak jak tamci na armję Persów.
Mieszkanie króla było atakowane w tym czasie samym co i mieszkanie księcia, lecz otoczone one były tak pierwsze, jak drugie silną i wyborową strażą.
Łucznicy szkoccy zgromadzili się przed bramą folwarku i strzelali tak dobrze do przybywających węglarzy z Franchimont, jak i do burgundczyków, którzy im spieszyli z pomocą.
Skoro nareszcie węglarze z Franchimont zostali odparci, miastu niepozostało już żadnej nadziei; ci, którzy pragnęli uratować życie, korzystali z nocy, by się niepostrzeżenie oddalić.
Oddalenie to nieprzedstawiało najmniejszej trudności, ponieważ z powodu zniszczenia murów, miasto było otwarte ze wszystkich stron.
Był też już wielki czas po temu.
Następnego dnia bowiem książę postanowił wziąć miasto szturmem.
Gdy król dowiedział się o tym zamiarze, czynił wszystko, aby od tego odwieść. Nie można igrać z agonią zrozpaczonego ludu, niebezpiecznem jest walczyć z temi gromadami, gotowemi każdej chwili na śmierć. Nocny dzisiejszy napad przekonywa najwyraźniej, do czego są zdolni. Po upływie dwóch dni, oni sami zdadzą się na łaskę i niełaskę.
— Bardzo dobrze, rzekł książę, jeżeli król boi się, może sobie odjechać do Namour.
Król pozostał.
Ludność Liege nie przypuszczała wcale, aby w tym samym dniu ją zaatakowano, a było to właśnie w niedzielę.
Czuwali na swych posterunkach przez cały tydzień i czuli się mocno znużeni i wycieńczeni na siłach.
W godzinie oznaczonej do ataku wojsko burgundzkie ruszyło podwójnym krokiem i zbliżyło się do zasieków zbudowanych przez mieszczan.
Podzielone było na dwie kolumny i miało rozkaz atakowania miasta z obu stron.
Lecz na wielkie zdumienie naczelników i żołnierzy, nie znaleziono nikogo, któryby mógł bronić zasieków. Była to godzina obiadu i wszyscy udali się do swych domów.
„W każdym domu znaleźliśmy nakrycia na stole“, pisze Comines.
Około południa miasto było już prawie doszczętnie zrabowane.
Tymczasem król, w chwili odbywającego się rabunku, najspokojniej zasiadł do obiadu.
Książę pospieszył do niego.
— Co zrobimy z miastem, Najjaśniejszy panie, zapytał.
Nie chcemy stawiać tu porównania tego co proponował król z tem, co zamierzało w ostateczności miasto, wyglądało to jednak zupełnie na zapytanie jakie uczynił ktoś w pewnej komedji Macarjemu: — Co zrobimy z Bertraudem?
Odpowiedź była godna Ludwika XI. Posłuchajcie jej i zważcie na szali rozumu:
— Mój ojciec, mówił król, miał przy swoim pałacu wielkie drzewo, na którem założyły sobie oddawna gniazda kruki; kruki te sprawiały mu wielką nieprzyjemność, kazał też po kilka razy niszczyć ich gniazda. W ciągu całego roku, kruki nieustannie na nowo wiły sobie nowe gniazda, cóż więc tedy robi? Oto każe drzewo ściąć i wyrwać pień z korzeniem, i odtąd już miał spokój zupełny.
Krukami tutaj byli mieszkańcy miasta Liege, samo zaś miasto owem drzewem ściętem i wydartem z korzeniem.
Liege uległo temu samemu losowi.
Jednakże w pierwszym dniu wyrżnięto tylko dwieście ludzi, w ciągu trzech dni mordowano i topiono resztę pozostałych.
Pewien autor, nazwiskiem Monsterus, twierdzi, że wymordowano czterdzieści tysięcy ludzi a utopiono dwanaście tysięcy kobiet i dziewcząt. Zniżmy to do połowy, to jest do dwudziestu sześciu tysięcy a po trzynaście tysięcy pozostawmy na sumieniu szlachetnego króla i jeszcze szlachetniejszego księcia.
Dnia drugiego listopada to jest nazajutrz po wzięciu miasta Liege, król odjechał do Francji.
Przebył on tym sposobem trzy tygodnie, ciężkie, przykre i rzeczywiście w końcu zachorował.
Książę przeprowadził go blisko pół mili za miasto Liege. Panowie zaś d’Esquerdes i d’Emmerich towarzyszyli Ludwikowi aż do Notre Dame de Liesse w Picardji.
W tydzień później odjechał równie i książę, pozostawiwszy rozkaz aby miasto do reszty spalono i tak zniszczono jak zniszczone było i usunięte z powierzchni ziemi miasto Dinant.
Kiedy w czasie drogi spojrzał po za siebie, spostrzegł kłęby dymu i płomienie — rozkaz więc był spełniony.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.