Kiedy znów będę mały/Dzień drugi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kiedy znów będę mały |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1925 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa – Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Biało — bielusieńko.
Tyle lat nie widziałem śniegu. Po tylu, tylu latach cieszę się, że śnieg, że biało.
I dorośli lubią piękną pogodę, ale oni myślą, rozważają, my tak jakoś jakbyśmy ją pili. I dorośli lubią jasny ranek, ale dla nas jest winem mrożonem, — jesteśmy nim jakby pijani.
Kiedy byłem dorosły, widząc śnieg, już myślałem, że będzie błoto, czułem wilgotne obuwie i — czy węgiel wystarczy na zimę? I radość — ona także była — ale przysypana popiołem, zakurzona, szara. Teraz czuję tylko białą, przejrzystą, oślepiającą radość. Że co? — Że nic: śnieg!
Idę zwolna, ostrożnie, szkoda mi ją deptać. Wokoło iskry — lśni — błyszczy — mieni się — gra — żyje. I we mnie tysiące iskierek. Jakby kto proszek djamentowy rozsypał po ziemi i w duszy. Zasiał, i rosnąć będą brylantowe drzewa. Bajka się lśniąca urodzi.
Spadnie na rękę gwiazdeczka biała. — Śliczna, maleńka, serdeczna. Szkoda, że zniknie spłoszona. Szkoda, — albo chuchnę, cieszę się, że niema, bo już jest druga. Otwieram usta i chwytam wargami. Czuje kryształowy chłód śniegu, biel czystą i chłodną.
A gdy topnieć zacznie, będą sople lodowe. Można je ręką strącać. Można nadstawić usta i chwytać śmiech i spadające krople. Władnym ruchem ręki zgarniasz je z pod gzymsu — spadają i kruszą się w chłodnym dźwięku.
Naprawdę zima i naprawdę wiosna.
To nie śnieg, to królestwo czarodziejskie tęczowej bańki mydlanej.
No, i kule ze śniegu. — Kule, piguły — psota — niespodzianka — piłek, ile zapragniesz. Nie kupujesz, nie pożyczasz, nie prosisz. Masz je. — Cisnąłeś — miękko uderzyła i rozpadła się. To nic, — zaraz będzie. — Ty w niego, on w ciebie: w plecy, w rękaw, w czapkę — i nic. Śmiech i łopot serca.
Przewróciłeś się, otrzepujesz na niby. Za kołnierz — brr — zimno — przyjemnie. Przygoda.
Toczysz kulę. Oblepia się równo — rośnie. Wybierasz dobre miejsca, popychasz. Rośnie — duża. Już nie dłonią, ale ręką, już czujesz, że cięży. Poślizgnąłeś się, więc wolniej, ostrożniej. — Czyja większa? — A teraz co? Czy bałwana ulepić, czy wskoczyć z rozmachu obiema nogami?
Zgarną stróże w dwie strony po bokach ulicy, więc w środek po kolana — brodzisz w białym puchu.
Na Boga, potrzeba mi desek i gwoździ. Najkonieczniejszą rzeczą, jedynie ważną na świecie — pozatem nic nie istnieje — są własne, blachą podkute sanki. Coby tu rozbić, rozebrać, wyszukać, wyprosić — żeby mieć deski? — I łyżwę, jeśli nie można dwóch, bodaj jedną. Sierotą się człowiek czuje bez łyżwy i sanek.
Oto białe troski nasze, białe pożądania.
Żal mi was, dorośli, żeście tak ubodzy radością śniegu, którego wczoraj nie było.
Wiatr zgarnął pokruszone gwiazdki z gzemsów, futryn, rynien i sypnął biały puder w ulicę. Biały, chłodny tuman. W górę, na dół, w zmrużone powieki, firankę białych rzęs.
Tylko ulica. Nie las, nie pole — ale biała ulica. Dziarski, młody okrzyk radości. Stać będą na dachach domów drobne ludzkie postaci, zrzucać łopatami na zagrodzone chodniki. A ty zazdrościsz, że wysoko, że spaść mogą, a nie spadają, że łatwa, miła, piękna taka praca: z wysoka ciskać śnieg, — i przechodnie się usuwają i w górę patrzą.
Gdybym był królem, rozkazałbym w pierwszy dzień prawdziwej zimy, zamiast tysiąca dzwonków szkolnych — dać z fortecy dwanaście wystrzałów armatnich na znak, że lekcyj nie będzie.
W piwnicy, czy na strychu każdej szkoły są skrzynie, paki, deski.
Święto pierwszej sanny.
Zatrzymuje się tramwaje, zabroniony ruch kołowy. — Nasze sanki, dzwonki obejmują miasto w posiadanie. Wszystkie ulice, place, skwery, ogrody. — Białe święto dzieci szkolnych — dzień pierwszego śniegu.
Taka oto była moja droga.
A teraz — tylko szkoła. Wiem, że nie jej wina, a czuję żal. No, bo jakże? — W ławce — pięć godzin — i czytać — i zadania rozwiązywać?
— Proszę pani, śnieg.
— Prawda, proszę pani?
Pani ucisza łagodnie, potem już surowiej. Niecierpliwi się, ale zaprzeczyć nie może, czuje przecie, że mamy słuszność. No, bo jest.
— Proszę pani.
— Cicho.
Potem będzie:
— Kto się odezwie — kto piśnie — ostatni raz wam mówię...
Grozić będzie.
Więc znów nasza wina? Więc to my? Więc nie śnieg winien, tylko ciągle my?
Spaliśmy — w nocy — nawet nie wiedzieliśmy, możemy przynieść świadectwo rodziny — on spadł sam, z nieba. A jeśli nie wolno mówić, jeśli trzeba udawać, że nie widzieliśmy, nie wiemy, jeśli źle, brzydko, że wiemy i cieszymy się nawet — a no trudno. Niechaj i tak będzie.
Jeden tylko stoi w kącie.
Cichnę wraz z klasą. Kilka niespokojnych w okno spojrzeń i ostatnie na panią spojrzenie nadziei, że może jednak. I cisza już. I już tylko lekcja.
Niema dwunastu wystrzałów białego wesela dla dzieci.
Ktoś mówi coś nieciekawie.
Otwieram piórnik i liczę, ile mam stalek.
— Raz, dwa, trzy... Krzyżówka, serek, szóstka, oczko, Sienkiewicz, koniar — dwie, trzy krzyżówki. Raz — dwa — trzy — cztery — pięć. — Jedna bez końca — koniec ukruszony: pewnie pisać nie będzie.
Wyjmuję, próbuję: pisze, ale grubo.
— Jedenaście stalówek, jedenaście.
A potem już nic.
Mówią coś nieciekawie o chłopcu, czy wieśniaku.
Ziewam.
— Nie wolno na lekcji ziewać.
Sąsiad pchnął, żebym wstał. Wstaję. Domyśliłem się, że ziewnąłem i że pani do mnie.
— Siedź równo, nie opieraj się.
Siedzę równo, nie opieram się. Ziewam ukradkiem.
— Proszę patrzeć na tablicę.
Patrzę na tablicę i widzę, że śnieg znów za oknem prószy, ale już mnie nie obchodzi nawet.
Siedzę cichutko.
— Powtórz.
Co?
— Stań w kącie. Nie uważasz.
Wlokę się w stronę kąta.
— Prędzej.
Ktoś się roześmiał. Często w klasie ktoś się tak roześmieje, niewiadomo czemu. I bywa, że za nim wszyscy.
Nogi bolą. Nie bolą, ale załamują się. Dziwne. Starczyłoby sił na gonitwę, sanki, łyżwy. A teraz — nie zła wola, nie upór, nie lenistwo, nie psotne szkolne «na złość», ale szczere, uczciwe, rzetelne, bolesne: «nie mogę»! — Jakby kto wziął w rękę i złamał, — jak patyk.
Surowa kara — w kącie. Jestem słaby, męczyło mnie siedzenie w ławce. Oparłem się, nie mogłem równo. Teraz muszę stać.
Pocieszam się:
— Lepiej w kącie. Jeśli zaczną dokazywać, nie niosę wspólnej odpowiedzialności.
A mogą zacząć.
Bo popod ciszą omdlenia tli się zatajona uraza, chęć odwetu, który czeka na hasło. Znajdzie się, czy nie znajdzie śmiałek. Bo jak teraz jeden tylko zacznie, nie skończy się na małej awanturze. Już ja wiem — znam.
Więc wbił tam ktoś stalkę w ławkę, przyciska, puszcza — i brzęczy. Nauczycielka jeszcze nie słyszała, ale my słyszymy, — od pierwszego nieśmiałego razu. Złapać takiego trudno, bo wbił stalkę głęboko w kasetce, — i tylko naciśnie, zaraz — dźdździę!
Już teraz głośniej.
— Kto brzdąka?
Niema odpowiedzi.
Teraz jest ich już dwóch, na zmianę.
Kiedyż się wreszcie skończy ta lekcja? Przecież nie można tak wiecznie. Żeby choć zegar wisiał na ścianie. Czemu niema zegara? Dlaczego pani wie, tylko my beznadziejnie, w rozpaczy.
— Pytam się, kto brzdąka. Olszewski, to ty?
— Co? Ja nic nie wiem.
— A kto?
— Ja nic nie wiem, a pani zaraz na mnie.
Klasa budzi się z drzemki. Zaczyna być ciekawie. Czekamy na nowe, już ryzykowne brzdąknięcie. Pani już zgadła kierunek. Teraz odezwie się trzeci, żeby zmylić panią. Teraz pewnie wyjmuje stalkę z pióra, robi niewinną minę, wtłacza stalkę w drzewo.
— Proszę wziąć ręce za siebie.
Nareszcie dzwonek.
Rozumiecie teraz, czemu, z pewnem zażenowaniem coprawda, żąda szkoła, by ręce mieć splecione i parami opuszczać klasę.
Bo zrywamy się — kupą, chmarą, wichrem — w drzwi.
Drzwi powinny być w szkołach szerokie na wypadek pożaru i takich dni śnieżnych.
Pchamy się, spieszymy, żeby nic — nic — ani chwili nie stracić. Musimy się ratować, a mamy tyle drogi, tyle przeszkód. Wąskie drzwi, ciasny korytarz, schody, sionka. A musimy być wszyscy pierwsi na podwórku. Więc łokciami, kolanami, piersią, głową, — drogę torujemy, bo tchu brak, ręce parzy do zimnego śniegu.
Mignęło przed oczami — już.
Pierwsza byle jaka kula i bęc! — w pierwszego lepszego. Gniewać się nie będzie. — Taka przecudowna, najjaśniejsza będzie zabawa. I dosłownie nikt nam nie przeszkodzi. Nie ośmieli się, nie zaryzykuje.
Woźny wie, że mu schody zabłocą. Nauczyciele ukryli się w kancelarji i palą papierosy. Nauczyciele udają, że się nie domyślają, bo nie wypada. A to są nasze dziesięć minut. I w ich obronie jesteśmy lawiną, huraganem, żywiołem.
Walka na kule na odległość i na długość ręki. Z jednym i ze wszystkimi. Walka, gdzie niema wrogów, gdzie nie chce się krzywdy wyrządzić nikomu, ale trzeba koniecznie wyjść zwycięzcą. Nie liczy się zadanych i otrzymanych ciosów, nie sprawdza się wyniku strzałów i nie czuje zadanych ztyłu razów. Byle do końca na placu przetrzymać nawałę ataku.
Już ktoś za mocno upadł, już ktoś coś ogląda — rana w bluzie, czy majtkach — i pierwsze łzy w oczach.
Nie widzimy ran, nie współczujemy łzom. Przerwać zabawę może tylko coś najstraszniejszego: chyba tylko szyba wybita, albo prawdziwa krew. Choć kto wie, czy to walkę przerwie odrazu, bo może tylko na jednym najbliższym odcinku.
Niema planu, ani kierownika. Każdy z każdym, każdy za siebie przeciw wszystkim. Tylko przypadkowe, przelotne przymierza.
Oto we trzech walimy w jednego. Przyparliśmy go do ściany. Broni się, ale pierścień się zwęża. Już wybrał cały śnieg z pod stóp, już nie kulami, bo nie zdąży, a tak śnieg w popłochu nieszkodliwy miota, już się schylić nie może, bo stoimy pierś w pierś.
— Poddajesz się?
— Nie!
Ma słuszność.
Bo jeden z trzech rzucił nagle z rozmachu kulę w sprzymierzeńca. Zdrada — popłoch w ataku. Nie zdrada właśnie, ale hasło, żeby się rozproszyć i w ciekawsze miejsce pędem się puścić.
Ma słuszność, że się nie poddał, bo oto w momencie ostatnim odsiecz mu przybywa. Otrzymujemy nagle grad kul w nieosłonięte tyły. I wymknął się w zamieszaniu, osłabiony, biały od stóp do głowy, ale nie zwyciężony.
Albo jeden z trójki ostatnią w prędkości nieuklepaną kulę — garść sypkiego śniegu — wpakuje w usta, lub wysmaruje twarz i zadrapie wbłąkanym kamykiem. Właściwie nie wolno, ale jakie tam w boju mogą być przepisy?
Albo ot tak, rozlecimy się nagle, nie wiedząc z kim walczyliśmy i przeciw komu.
Pomieszali się ludzie i oddziały. Migają twarze znajome, półznajome, widziane przelotnie i zgoła obce.
Zmagamy się nie z człowiekiem, ale z czasem. Każda chwila musi być wyzyskana — szkoda każdego ułamka sekundy. Każda chwila zużyta, wyciśnięta, wyssana do ostatniej kropli rozkoszy ruchu.
Oto obaj leżymy w śniegu. Ja w górze. I już umyślnie luzuję, żeby dać możność rewanżu, na chwilę leżeć pod nim. Na mgnienie. — Zrozumiał. — Zrywamy się obaj na nogi i biegniemy razem, trzymając się za ręce lub w różne strony.
Jedyna ambicja: wyczerpać wszystkie możliwe sytuacje walki. Nachwytać i wchłonąć najwięcej wrażeń. Wstrząsnąć każdem włóknem mięśni i nerwów. Odetchnąć ostatnim zakątkiem płuc. Po tysiąckrotnie przerzucić przez serce twardą falę krwi.
Bo i my zdolni zatracić się w rozkoszy — nie szkarłatnej ale białej. I nic nie będzie zapomniane. I w znużeniu następnej szkolnej godziny przetrawiać będziemy pojedyńcze momenty pięknych chwil, mocnych wstrząśnień.
Dzieci rosną, — wszak prawda? Ciało i duch ich wzrasta? — Pragnąłbym dowieść naukowo, że w takie pauzy najbardziej. — Żeby niezbicie przekonać.
A no, dzwonek. Nie szkodzi. Jeszcze lepiej. Dzwonek dodaje rozpędu zabawie. Jak orkiestra żołnierzowi w marszu. — Jeśli przed dzwonkiem może ździebełko szczędziliśmy siły, to teraz nie. Do ostatka, do dna, do cna — zupełnie już — wszystkie — okruchy sił — jak w biały mazur — rzucić w ostatnią chwilę walki.
Decydująca, niebezpieczna, nieprzytomna chwila. Tu, gdy już niema rachunku, czy zastanowienia, właśnie teraz — najczęściej tłucze się szyba, ginie zbyt mocno ciśnięta piłka, łamie się noga. Tu wywiązać się może nagle krótka, niespodziana, zacięta bójka, co to się bijesz — nie, że go nie lubisz, nie, że masz z nim dawne porachunki, ale że — dzwonek wzywa już do klasy. Nienaumyślnie pchnął lub uderzył — przed dzwonkiem byłbyś darował, nie zwrócił uwagi nawet, ale teraz, po dzwonku — poczułeś i nie darujesz. Sam się potem dziwisz i wstydzisz i żałujesz. I współczują ci koledzy i przykro im, że w porę nie zażegnali.
Bo szkoda, że się zepsuła taka piękna zabawa.
Piękna?
Jakże uboga jest mowa ludzka. Bo cóż powiesz?
— Ganialiśmy się. Było wesoło.
I już.
Gdybym był woźnym, dzwoniłbym długo — długo w takie śnieżne pauzy. Bo dopóki dzwoni, my tylko nie rozumiemy — odgłos dzwonka wprzęgamy do zabawy. Dopiero gdy zamilkł, w tej pierwszej po nim ciszy — zabawa już nielegalna — trwożna — nieobliczalna. — Już łamią się szeregi — karniejsi się wycofują — dostrzegasz wahanie w ruchach, niepewność w oczach — tracisz ufność, wiarę, — sam w sobie niedość pewien, — wiesz, że ustąpić trzeba — ale to przecie porażka, dezercja, zdrada.
Cisza, ale w nią lada chwila uderzy bicz drugiego dzwonka. I będzie zapóźno.
Biegniemy do sieni. Tam pewnie nas zatrzyma przezornie ten, kto odpowiada za czystość korytarzy.
— Nogi wycierać!
I tu właśnie, ktoś ostatnią, twardą, mocno zbitą, na fest uklepaną — ostatnią kulę wymierzył w skłębiony przy drzwiach tłum. — Czy ręka zadrżała, czy oko zawiodło, czy zatajona decyzja odwetu splątała kierunek — dość, że nie w nas, ale w okno.
Gdy znów będę dorosły, ja tę sprawę poruszę głośno — dobitnie — postawię ją na porządku dnia:
Ile szyb rocznie stłuc mamy prawo? Mówisz: ani jednej? — Szaleństwo. — Sam nie wierzysz.
Szkło ponoć wynaleźli jeszcze Fenicjanie. I przez tyle stuleci nie można było nic trwalszego? — A cóż robią chemicy i fizycy w swoich pracowniach. Czy istotnie nic innego nie można?
Niech się szyby nie tłuką. Ich wina, nie nasza.
Czemu mamy nagle zastygnąć, znieruchomieć w grozie? Czekać na nieszczęście? Dlaczego ja niewinny mam kryć się, uciekać z miejsca, gdzie dokonana zbrodnia? Czemu ot nagle wszyscy przypadkowo obecni staliśmy się przestępcami?
Dlaczego po tej tylko pięć minut — po tej — no — sześć minut pauzie — mam spotkać się z groźnem spojrzeniem i okrutnem pytaniem:
— Kto?
— Nie ja.
A choć mówię prawdę, czuję, że jakby kłamię. Należało powiedzieć:
— Przypadek zdarzył, że nie ja.
Wiem, że są poszlaki. Oskarża mnie ośnieżona odzież. Rzucałem kule, jak inni, jak wszyscy. — Przecież wolno. — Bo ja wiem zresztą. — Może nie. — Spieszę do klasy, chcę zdążyć, napewno zdążę. — Bo ja wiem zresztą. — Może naprawdę winien jestem, że nie zaraz z pierwszem uderzeniem dzwonka. Ale czy można było tak zaraz, odrazu?
— Ja nie.
Rzuciłem kilka legalnych, niewinnych kul. — Czy kilka? — Nie wiem ile. — Czy liczyć zupełnie skończone, dojrzałe, geometryczne kule, czy i te półćwierćkule, które ciskałem w pośpiechu?
A przecież znalazł się — fu, przebrzydły kłamczuch, — mówi:
— Ja tylko dwie kule, tam — daleko.
Krętacz — szachraj — kłamca.
Jesteśmy wszyscy solidarnie wplątani w nieszczęście. Czujemy, że niewinny jest i ten, który najnieszczęśliwszy wśród nas — bo prawdą jest, że szybę stłukł przypadek — że jej nie stłukł ani ten, który ją stłukł, ani nikt. Tak my w tej chwili czujemy, i pod grozą hańby nie wolno nic więcej powiedzieć, niż krótkie:
— Nie ja.
I niechętnie. Nawet to niechętnie, pod przymusem tylko.
Bo wy raczej odpowiedzcie, czy istotnie nie wolno nam wytłuc ani jednej szyby? A jeśli wolno bodaj jedną na rok, czy nie powinna nią być właśnie ta i teraz?
Wiem, że nie odpowiecie, bo nie znacie, nie rozumiecie śniegu. Nawet nie chcecie poznać, lekceważycie.
Więc powiem.
Takich pauz, jak dzisiejsza, ma człowiek w życiu niewiele. Czasem w ciągu całej zimy niema ani jednej. Bo musi być ciepło, bo inaczej śnieg będzie sypki i kuli nie ulepisz. I ręce marzną zanadto. Śnieg musi być wilgotny i głęboki. Za ciepło być nie powinno, bo się przecie roztopi. Musi spaść w nocy lub rano, żeby nie zdążyli uprzątnąć. Musi być pierwszy, nieporuszony, żeby nie było w nim ani kawałków lodu, ani grudek ziemi. My, znawcy śniegu i czciciele wszystko to mocno w duszy czujemy.
Wiemy, że jesteście z nas niezadowoleni. Bywa, że macie słuszność. — Prawda, że chętnie skaczemy po kanapie. Mówicie, że kanapa się psuje, że sprężyny się łamią. Nie odrazu, nie zaraz. Kanapa, jeśli nie skakać, przetrwa dziesiątki lat. Wierzymy, chociaż żyjąc lat dziesięć, nie mogliśmy sprawdzić.
Nie pozwalacie tłuc we drzwiach orzechów. Drzwi się psują. To jeszcze dziwniejsze. Drzwi — to dom. Domy są wysokie, mocne, trwają setki lat. A niech i tak będzie.
Nawet na klamkach nie wolno się huśtać, bo choć z żelaza, może się złamać. Dziwne! Żyjemy od niedawna, dopiero się rozglądamy. I wy i cały świat — dziwni jesteście. Ale o złą wolę was nie pomawiamy. Żelazo się łamie? Zgoda.
Ubranie się drze. Niestety.
Szyby się tłuką. I z byle powodu. — One się tłuką — same — nie my. — Świat jest twardy i nieustępliwy. Grzmotnąłem się na ziemię, wyrżnąłem o ścianę, o parapet okna, o szafę, o stół, o kant, o róg — boli, często bardzo zaboli.
I nagle dobry Bóg dla nas, dla dzieci, usłał ziemię białym kobiercem, jak ptak pierzem dla piskląt wyścieła gniazdo. Zielonej trawy w zimie niema i nieprędko będzie. A jeśli będzie, to zagrodzona, i nie wolno deptać. A ze śniegiem wolno robić, co się chce.
Są kule śnieżne niewinne, są złośliwe, są szlachetne, jak karabinowe, podstępne — dum-dum — zakazane przez humanitarne prawo wojny. Są kartacze, bomby i granaty. A dla was wszystko — śnieżki, które tłuką szyby. Trudno: wojna.
I nawet przypadkiem nie ja.
— Więc kto?
Wzruszenie ramion.
— Nie wiem.
Naprawdę nie wiem. Jeśli wiem nawet, też nie wiem. Mnie się tylko zdaje, że on. Zapewne się dowiem, jeśli spokojnie przepytać, rozważyć, — później. — Nie mam przecież bezwzględnej pewności, że on, on jeden, napewno nikt inny.
Toć biegłem, bo po dzwonku, bo późno. Zmęczony, radosny i w strachu. Mogło mi się zdawać.
Dwóch ich stało. Zapewne jeden z nich. Czyjaś twarz mignęła i znikła. Może właśnie ten trzeci? Może jakaś zabłąkana kula? — Trzeba ustalić — potrzebny czas — a nauczyciel chce, żeby już.
Zresztą niech inni powiedzą — może bliżej stali, może widzieli lepiej.
I stoimy długo, chmurnie, nieznośnie. I pytam się, w jakim najrzadszym przypadku zdarzyć się tak może dorosłym. Jeden tylko znajduję.
Oto podczas pochodu, w którym biorę udział, rozległ się nagle strzał. Otacza nas policja: kto strzelił? Ale tu, będąc niewinnym, wiem, że będzie śledztwo, że wszystkie za i przeciw będą solidnie zważone. A nasze sprawy załatwia się tak jakoś, byle zbyć. Dlaczego tak jest? Dlaczego tak często bez winy krzywda nam się dzieje? Dlaczego wolno dziecko niesprawiedliwie ukarać i uważa się to za drobiazg i nie odpowiada się za to przed nikim?
Religja przeszła spokojnie.
Rozmyślałem o Józefie, którego faraon wtrącił do więzienia. Józef tłumaczy sny. Później było mu dobrze, ale jak ciężko być sprzedanym przez braci, oskarżonym złośliwie i w kajdanach długie lata w ciemnym siedzieć lochu. — Ja niedługo stałem w kącie, a ile wycierpiałem. Stałem w klasie, gdzie są okna, wiedziałem, że tylko do dzwonka. — Dlaczego nie wiemy, jak wyglądało egipskie więzienie, jak długo dręczył się Józef. Żal mi Józefa, chcę mu współczuć tyle, ile zasłużył, a nie wiem. Wtedy o Eskimosach chciałem wiedzieć wszystko, teraz o Józefie. Pytań mam bardzo wiele, — czemu dorośli pytań naszych nie lubią? Przecież to było dawno, i daleko, więc i oni mogą nie wiedzieć. Dlaczego dorośli nie lubią się przyznawać, że nie wiedzą, ale zobaczą w książkach, albo zapytają kogoś, kto wie więcej. Może nie wiedzą, ale się domyślają. Im łatwiej.
Dawniej w szkole nie było nawet obrazków. Za moich czasów nie było kinematografu. Jakże biedne były dziecinne lata bez kina. Mówili o górach, morzach, pustyniach, dawnych wojnach, dzikich ludach. I rosło coraz bardziej pragnienie, żeby to wszystko widzieć. — Teraz, gdy się wychodzi z ciemnej sali kina, może człowiek przynajmniej powiedzieć:
— Byłem tam — widziałem.
Budzi mnie z zamyślenia szmer klasy. Znów jesteśmy wypoczęci i głodni dwunastu strzałów armatnich.
Bolą plecy, ale dopiero teraz. Twarda musiała być piguła. Przyjemny jest taki mały ból. — Jak blizna, którą ojciec pokazuje synowi. — Dumny, bezbolesny ból, o którym się mówi:
— To nic. Głupstwo.
Odwracam się, aby spojrzeć na Janka, którego ździeliłem prosto w czoło, aż mu czapka spadła. Odrazu poczuł mój wzrok. Uśmiechnął się, błyskiem oczu odpowiedział:
— Pamiętam. Ale poczekaj: zaraz znów się zacznie. Nie daruję.
Nie wiem, czy my częściej się uśmiechamy, czy dorośli. Ale to pewne, że ich uśmiechy mało mówią, a my nasze rozumiemy dobrze, czasem więcej się powie uśmiechem, niż słowem.
Wymowne spojrzenie i wymowny uśmiech. Widocznie wiedzą, bo zabraniają oglądać się i uśmiechać w klasie.
Gdy znów będę nauczycielem, spróbuję porozumieć się z uczniami. Żeby nie było dwóch jakby wrogich obozów: z jednej strony klasa, a z drugiej on i kilku lizuchów. Spróbuję, żeby była szczerość.
Naprzykład w taki pierwszy dzień białego śniegu, nagle podczas lekcji klasnę w ręce i powiem:
— Niech każdy zapamięta dobrze, o czem w tej chwili myślał. Kto się wstydzi powiedzieć, niech powie, że nie chce, żeby nie było przymusu.
Pierwszy raz się nie uda. Ale będę częściej tak robił. Jak tylko zauważę, że klasa nie słucha.
I po kolei:
— O czem ty myślałeś? O czem ty myślałeś?
Jak kto powie, że myślał o lekcji, zapytam się:
— Czy tylko nie bujasz?
Jak ktoś uśmiechnie się i widzę, że nie chce, — zapytam:
— Może nie chcesz przy wszystkich, to powiedz do ucha, albo na pauzie zapiszę.
A oni:
— Poco to panu?
Powiem:
— Chcę napisać książkę o szkole. Żeby się wszyscy przekonali, że niezawsze można uważać na lekcjach. Może w zimie przerwy powinny być dłuższe, może w dnie pogodne uczniowie prędzej się męczą. Wielu ludzi pisze książki o szkole. I coraz wprowadza się coś nowego, żeby dzieciom było lepiej i nauczycielom. No, bo wy skończycie szkołę i pójdziecie sobie, a my całe życie chodzimy do szkoły.
A oni się ździwią, bo wcale do głowy nie przychodziło, że przecie i nauczyciel chodzi do szkoły i też spędza tu w klasie wiele godzin. Będziemy mówili, co kto chciałby zmienić. Powiem, że nauczyciele najczęściej chorują na gardło i na nerwy. I dlaczego jesteśmy nerwowi.
A kiedy każdy już powie szczerze, o czem myślał na lekcji, tak zażartuję:
— Więc teraz wszystkim, którzy nie uważali, postawię pałki.
— Ooo, jaki pan cwany.
A ja:
— Nieładnie mówić, że nauczyciel cwany.
A oni:
— Dlaczego?
Więc objaśnię. I znów:
— Więc może postawić pałki tym, którzy myśleli o lekcji?
Jedni zaczną krzyczeć:
— Tak, tak, tak.
A drudzy:
— Zaco my? Przecież my uważaliśmy.
Ja powiem:
— Nie uważaliście.
— Dlaczego?
— A bo dziś jest pierwszy śnieg, a wy nie uważacie.
— No, bo śnieg to nie lekcja.
— Więc może dziś pałek nie stawiać?
— Ani dziś, ani nigdy.
— Bez pałek trudno.
— Ale nieprzyjemna pała.
— I dać pałę też nieprzyjemnie. Nauczyciel woli piątki stawiać.
— Więc niech stawia piątki.
— A czy można?
— No, nieee.
I będziemy się tak do dzwonka przekomarzali.
A pomyśleć tylko, jakie to dziwne. Chciałem być dzieckiem, a teraz znów myślę, co będę robił, gdy dorosnę. Widocznie i dzieciom i dorosłym dzieje się nie najlepiej. Ci mają swoje troski i smutki, ci swoje.
Mogłoby być nawet tak, żeby człowiek na zmianę raz był duży, raz mały. Jak jest zima i lato, dzień i noc, sen i czuwanie. Gdyby tak było, niktby się nie dziwił. Tylko lepiejby się rozumieli wzajemnie dorośli i dzieci.
A na pauzie już była spokojniejsza zabawa. Jużeśmy się umówili, kto z kim. I śnieg był skopany, więc gorzej kule lepić. — Niektórzy probowali, ale więcej bawimy się w sanki. Że jeden chłopak ztyłu — woźnica, a dwaj zprzodu — konie. — I sznurem jeden za drugim, niby straż ogniowa, kulig czy artylerja. Każdy inaczej myśli, ale się ścigamy: kto ma lepsze konie, albo samochód.
Z początku był porządek, potem się pokotłowało. Bo zaczęli najeżdżać. Zrobili katastrofę kolejową. Poprzewracali się całą kupą i pchają. Zawsze się znajdą narwańcy, i ktoś musi płakać. Bo jednemu nadepnęli na rękę, a drugiego butem uderzyli, — była żelazna podkowa. Jeszcze go tak przydusili, że nie mógł oddychać.
My nie wszyscy lubimy warjować. Wcale nie. Czasem wolimy wcale się nie bawić, niż z dzikusem, co pcha, wrzeszczy i bije. — Bo takiego na żarty trącić, zaraz z całej siły uderzy, żeby ból sprawić — w kość albo pięścią. Na nic nie zważa, pcha, rzuca się, szarpie ubranie. Jak nieprzytomny.
Ile razy chciałby się człowiek pobawić, a mówi:
— Nie chcę.
Bo on jest.
— Albo on, albo ja.
Niech wybiorą sami.
Czasem boją się szczerze powiedzieć, bo zacznie się czepiać, przezywać, dokuczać. Już nawet lepiej:
— Nie będę się bawił.
Domyślą się sami, to dobrze, a nie, to nie.
Ale przykro.
Na podwórku dzikusów się zna, ale tu całej szkoły znać nie można, więc się częściej przykrość przytrafi. I czasu niema, żeby się umówić.
Więc, jak ktoś pierwszy zabawę pokaże i się spodoba, zaraz wszyscy za nim. On jakby dał hasło. A przyznać trzeba, że warjaci — bo ich warjatami nazywamy — dobre mają pomysły, tylko zrobić nie umią.
Owszem, i my najeżdżaliśmy jeden na drugiego, niby że się tramwaj spotkał z samochodem, albo zderzyły się dwa aeroplany. Ale dwa i tylko bokiem.
Więc gonimy się i uciekamy, a jak jaka warjacka trójka chce najechać, usuwamy się i przystajemy.
— Odejdźcie, nie chcemy.
Dwa wściekłe samochody kursowały przez całą pauzę.
Nasza trójka dobrze była dopasowana. Tylko jeden koń uderzył się w głowę, bo akurat uciekaliśmy przed wściekłym samochodem, a tu lecą zboku. Już nie zdążyłem wyminąć — i bęc — w tamtego głową. — Nawet nie płakał, tylko już nie chciał być koniem.
Mnie się guzik oderwał, ale podniosłem, schowałem, żeby w domu przyszyć.
Tylko w jednem miejscu było bombardowanie. Galopem się tam przelatywało przez tę linję strzałów.
Kto sam się nie bawi, nic tu nie rozumie. Bo ważne nietylko, że się lata, ale co się w człowieku samym dzieje. Gra w karty, czy w szachy nawet — to tylko rzucanie papierków i suwanie drewienek. Taniec — to kręcenie się w kółko. Ten wie, kto sam gra lub tańczy.
Nie wolno lekceważyć zabawy, ani przeszkadzać, ani odrazu przerwać, ani narzucić niemiłego towarzysza.
Jeżeli jestem woźnicą, chcę mieć konie równego wzrostu, nie zaduże, nie zamałe, wesołe, ale posłuszne, rozumne, przytomne. Jeżeli jestem koniem, nie chcę woźnicy głupca, albo brutala. Bo sam ustanawiam szybkość biegu, nie chcę, żeby mnie szarpał, bił i popychał. Inaczej czuję jako koń, — inaczej jako woźnica. A wy co wiecie? Że parsknąłem, że niecierpliwie nogami w miejscu przebieram, czy wołam: «stóóój — wiooo!»
Gdy jestem strażakiem, rozglądam się, czy nie dostrzegę dymu — w górę patrzę, inaczej się spieszę, niż kiedy pędzę z armatą na pozycję. Przed strażą ustępują, artylerję bierze na cel nieprzyjaciel. — Nieufnie się rozglądam, by nie wpaść w zasadzkę. — Gdy jadę jako pogotowie, myślę, czy to ma być dziecko przejechane, czy samobójca, wisielec, czy otruty. — Nietylko przecież lecę, jak głupi.
Zresztą ważne także, żeby się wylatać na zapas, bo znów godzina w ławce.
A no. Skończyła się szkoła. Idziemy do domu.
Nie wiem, czy i dziś wracać z Mundkiem. Jeżeli się ma jedną drogę do domu, a zacznie się razem z kim chodzić, to już trzeba zawsze. A może byc nieprzyjemnie, i już się trudno odczepić, już się trzeba albo na dobre pokłócić, nawet pobić, żeby znów zostać samemu i z kim innym wracać.
Są tacy, z którymi nikt wracać nie chce, więc się codzień do kogo innego przyczepi. Są tacy, którzy sami wolą wracać do domu, ale tacy się rzadko zdarzają. Są tacy, którzy lubią kupą. A najczęściej wraca się we dwójkę, w trójkę; dwaj są jakby przyjaciele, a trzeciego doprosi się, albo sam podejdzie i patrzymy, co on za jeden. Są zazdrośni, którzy nie lubią, żeby był i trzeci. Tacy są nieprzyjemni: wygląda jakby cię kupił dla siebie.
Przykro, jeśli jeden chce razem, a drugiemu już się znudziło, albo wybrał innego. Musi się wykradać ze szkoły, żeby go tamten nie znalazł. Jeżeli delikatny, zrozumie, już sam odejdzie. Ale inny robi awantury, rozpowie sekrety, nakłamie i z niby przyjaciela zrobi się najgorszym wrogiem.
Niezawsze ten, z kim się idzie ze szkoły, musi być przyjacielem. Bo przyjaciel może mieszkać akurat gdzieindziej, że nawet kawałka iść z nim nie można, — odrazu w przeciwne strony. — Więc co innego przyjaciel, a co innego, z kim się lubi wracać. Ale zawsze przyjaciel jest jakby brat i nawet więcej. Tylko, że brata lepiej się zna, więc się nie można pomylić. A przyjaźni się człowiek słowami, więc zdaje się, że jest taki, jak mówi, a można się pomylić, bo będzie fałszywy. Inaczej w oczy, inaczej za oczy, albo inaczej mówi, a inaczej robi. Jeżeli brat się nie uda, już niema rady: pokłócisz się, a musisz się wkońcu przeprosić. A z niby przyjacielem można się rozłączyć na zawsze.
Gdy wtedy pierwszy raz byłem mały, miałem też różnych przyjaciół. Pierwszy był rok, ale lubiłem go tylko parę miesięcy, potem widzę, że mnie namawia do złego, więc czekałem tylko, żeby sobie odszedł. A on nie. Aż został na drugi rok w tej samej klasie, i tak się od niego zwolniłem.
Drugi też był niebardzo udany, ale z nim łatwo się pokłóciłem. Dałem mu parę prezentów, pożyczyłem pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt groszy i tak jakbym się od niego wykupił.
Potem długo byłem ostrożny. Różni się przysuwali, ale pójdę raz — dwa razy, a potem niby że muszę gdzieś wstąpić, albo że pióra zapomniałem i muszę wrócić do szkoły, albo przed dzwonkiem przygotuję wszystko i w te pędy łapię palto i już mnie niema. — On na drugi dzień mówi:
— Gdzie się wczoraj podziałeś? Czekałem, szukałem ciebie.
A ja:
— Nie wiem. Sam wracałem do domu.
Aż znalazłem przyjaciela. Prawdziwego. Co to, jak nie przyjdzie do szkoły, smutno. I chcę razem siedzieć. I bez niego nie bawię się na pauzie. A on często przepuszczał — coraz częściej. Nie dokazywaliśmy na ulicy, bo powoli chodził. A inni mówili:
— Że też ci się nie nudzi. Tak się wlecze. Dziamdzia taki. Z dziewczynkami się całuje.
Nie był wcale dziamdzia, tylko chory na serce. Z dziewczynkami się nie całował, tylko miał kuzynkę. Myśmy już byli duzi, w czwartym czy piątym oddziele, a ona w pierwszym. I czasem ją spotykaliśmy, i ona się z nim całowała. Mała i do tego cioteczna siostra. No, więc co takiego?
Jeszcze miałem jednego. Był o dwie klasy wyżej. Bo zdarza się, że starszy zaznajomi się z małym, i razem wracają, jeżeli się szkoła razem akurat kończy. — Ale raz kazał mi czekać, a potem szedł z kolegą i z nim rozmawiał, a mnie jakby nie widzi. Plączę się obok, jak piąte koło u wozu. Więc widzę, że zajęty, no i przechodzę na drugą stronę ulicy i patrzę, czy się zapyta, dlaczego odchodzę. A on nic. — Nie obraziłem się, ale pomyślałem: «ma mi łaskę robić». I tak się skończyło.
Pamiętam to wszystko i teraz już jestem ostrożny. Wolę poczekać, aż znajdę kogoś nietylko do latania, ale żeby z nim można o różnych rzeczach porozmawiać. Nietylko o szkole, ale wogóle.
Więc idę, a Mundek na drodze dogonił.
— Szukałem cię w szkole, — mówi.
Nic nie odpowiadam. — Idziemy obok. A on się pyta:
— Może nie chcesz ze mną chodzić?
Widzę, że delikatny, bo innyby się nie pytał.
Mówię:
— Owszem, chcę.
Spojrzał uważnie, czy naprawdę, czy tak tylko mówię. Uśmiechnęliśmy się.
— Chcesz się ścigać z tramwajem?
— Eee, codzień się tam ścigać. Dosyć się na pauzach wylatałem.
Zatrzymaliśmy się przed wystawą sklepu.
— Ooo, patrz, jakie ładne cyrkle. Widzisz, to do wkładania, jak się chce duże koło zrobić. A to do tuszu. — Jak ci się zdaje: ile takie cyrkle mogą kosztować? — Chciałbyś mieć? — Patrz: złoty atrament. — Patrz: jaki mały kałamarzyk: do podróży. — Muszę kupić pędzelek, ale nie tu. Frankowski kupił na rogu i ma już miesiąc, a w moim odrazu włosy powyłaziły. — Złodziejstwo takie. — Żeby ci pozwolili, cobyś wybrał z wystawy? — Żeby jedną rzecz pozwolili. — Jabym wziął cyrkle i tego murzynka.
— To przecie dwie rzeczy.
— No, to tylko cyrkle.
W sąsiednim sklepie wybieramy po dużej tabliczce czekolady na wypadek, gdyby nam pozwolili.
Później on wybrał dla mamy wazon do kwiatów, ja lalkę dla Ireny.
Wystawa zegarmistrza obok pierścionków i broszek z drogiemi kamieniami ma i zegarki. Nie jesteśmy chciwi. Zaopatrujemy się w zegarki. Długo naradzaliśmy się, czy lepszy zegarek na rękę, czy kieszonkowy z łańcuszkiem.
Bo my dzieci różnimy się od was dorosłych. Mało nas obchodzi rynkowa cena przedmiotu. My znamy przedmioty potrzebne i niepotrzebne, i zawsze gotowi jesteśmy zamienić rzecz droższą, ale obojętną na to, co chcemy mieć. Gdybyście się chcieli wtajemniczyć w nasze tranzakcje handlowe, wiedzielibyście, że inaczej zgoła u nas wygląda oszustwo.
Kiedy pierwszy raz byłem dzieckiem, otrzymałem raz łyżwy. Wtedy łyżwy były jeszcze rzadkim prezentem, kosztownym. No, i zamieniłem na piórnik z wiśniowego drzewa, okrągły, z mopsikiem. Mopsik był bez oka, ale bardzo miły. Piórnik codzień potrzebny, a łyżwy czasem, i zima była akurat łagodna, lodu nie było. — Kiedy się w domu dowiedzieli, zrobili mi awanturę. Musiałem oddać. Wstydziłem się bardzo, bo jeśli łyżwy były moje, powinienem mieć prawo robić z niemi, co chcę. Co komu do tego, że mnie się lepiej podoba piórnik z pachnącego drzewa z ślepym mopsikiem? On wcale nie oszukiwał, wiedziałem, że łyżwy droższe, ale chciałem mieć piórnik. A czy podróżny w pustyni nie oddał worka kosztownych pereł za dzbanek wody?
Długo naradzaliśmy się, co wybrać z wystawy stolarza. Chcieliśmy mieć stolik z szufladą zamykaną na kluczyk, ale czy nam pozwolą postawić? Może coś dla rodziców? Ale bardzo przyjemnie mieć chociaż mały, ale własny stolik.
Zaczęliśmy mówić o domu: że jemu źle jest, bo jego ojciec pije.
— To wielkie nieszczęście mieć ojca pijaka. Pijakom powinni zabronić się żenić. Bo męczą się potem i żona i dzieci. Boimy się przed każdą wypłatą: czy ojciec przyniesie pieniądze do domu, czy cały tydzień będziemy się głodzili. — I pomyśl tylko, co to za przyjemność. Kiedy pijany, nie wie, co się z nim dzieje, a jak się wyśpi, wstydzi się i głowa go boli.
— A ty nie możesz powiedzieć, żeby przestał?
— Co ja tam będę mówił? Już mama dosyć płacze, krzyczy i przeklina. Obiecuje, a potem taksamo. Jak dziecko.
— A ty spróbuj po dobroci powiedzieć.
— Kiedy się wstydzę. Raz byliśmy na wsi u ojca kolegi. Tam pili. A ojciec powiedział, że nie chce. Bo znów wtedy zaklął się mamie, że wódki do ust nie weźmie. — Więc kiedy go zaczęli namawiać, żeby choć jeden kieliszek, — pociągnąłem ojca za rękaw, bo wiedziałem, że jak jeden, to zacznie już więcej. I ojciec wstał i mówi: «chodź, pójdziemy do rzeki». I tak sobie szliśmy. I skowronki śpiewają. I zboże jakby nam się kłaniało. I słońce. I ładnie, przyjemnie. — Ojciec trzyma mnie za rękę. Potem usiedliśmy nad rzeką, a tata znów trzyma za rękę. I raz mu ta ręka drygnęła, jakby się oparzył pokrzywą. I ja powiedziałem: «widzi tata, że lepiej nie pić». — A tata na mnie spojrzał, i strasznie się zawstydziłem i strasznie mi się żal zrobiło taty. Bo się na mnie spojrzał tak żałośnie. Wiesz, czasem pies spojrzy, kiedy o coś prosi, albo się boi, żeby nie uderzyć. Ja wiem, że co innego człowiek, a co innego pies. A mi tak przyszło do głowy. Jużbym za nic w świecie drugi raz tego ojcu nie powiedział. Bo patrz: ojciec jakby się domyślił, bo tylko patrzy na wodę, patrzy, patrzy — i mówi: «psie życie, synku». I westchnął. A ja chcę pocałować w rękę, niby żeby przeprosić. A ojciec mocno trzyma rękę i nie daje. Nie wiem, czy miał do mnie żal, a może pomyślał, że nie godzien, żeby go całować. — Już ojciec nie wrócił do tych tam, tylko powiedział, żeby mu laskę przynieść, że go głowa boli. Nie chciał, żeby się z niego prześmiewali. A w kolejce kupił obwarzanków. Ani jednego nie zjadłem, braciszkowi wszystkie oddałem. Nawet chciałem zjeść parę, żeby tata nie myślał, że gardzę. Ale nie mogę: tak mnie coś ściskało. Długo potem, pewnie z miesiąc nie pił, już mama myślała, że dobrze. Dopiero mamie powiedzieli, że jak ktoś się odzwyczaja, a chodzi osowiały, to znaczy, że jeszcze; dopiero jak przestanie myśleć i znów będzie wesoły, to już nie będzie. — Tylko słuchaj: nie mów nikomu w szkole. Tylko tobie mówię. Nie powiesz? Nawet jakbyśmy się pokłócili?
— Dlaczego się mamy kłócić?
— No, nie wiesz? Pójdzie nam o co i pokłócimy się.
I jeszcze troszkę mówiliśmy, jacy różni są na świecie ludzie: jeden pije, drugi robić nie chce, trzeci kradnie, ten to lubi, ten to. Lubi, albo nie lubi.
— Naprzykład są tacy, co nie lubią obcinać paznogci. Bo jak obciąć, to razi. I noszą długie pazury. Albo gryzą.
I że na palcach robią się zadry, że boli. I że na paznogciach robią się białe plamki: z czego to jest?
— Bo mówią, że to szczęście kwitnie. A inni mówią, że ktoś zazdrości. — Zawsze tak jest: jeden powie inaczej i drugi inaczej, i niewiadomo potem, komu wierzyć. — Okropnie dużo jest kłamstwa na świecie.
I tak rozmawiamy długo, aż się spóźniłem na obiad. Bo ja jego odprowadzałem, a on mnie, — i szliśmy tam i zpowrotem. Przyjemnie było chodzić i rozmawiać, bo wszędzie śnieg i śnieg.
No, więc się spóźniłem.
A mama zaczyna krzyczeć, dlaczego się na obiad spóźniłem.
Że latam, że mama dosyć ma pitraszenia i zmywania, że buty drę, że nie jestem dziewczynką, bobym pomagał, że mama pójdzie do szkoły na skargę, że na łobuza wyrosnę, że Irena powinna być starsza, a ja młodszy, że mama umrze przezemnie.
Stoję i nic nie rozumiem.
Jak się spóźniłem, mogę jeść zimny obiad, albo wcale nie jeść, mogę sam zmyć miseczkę.
Postawiła mama jedzenie, a ja nie chcę. Mama jeszcze gorzej:
— Masz jeść... Jeszcze grymasy będzie robił, ceregiele stroił.
Już nie chcę drażnić więcej i jem. Ale mi każdy kęs w gardle stoi. I nie mogę przełknąć. Aż proszę Boga, żeby się to jedzenie skończyło.
Dopiero się wieczorem dowiedziałem, że mamie mole pocięły suknię. Mają być imieniny, a suknia pogryziona przez mole. — Więc i zato, co zrobią mole, mają dzieci odpowiadać.
Jeszcze więcej zabolała mnie niesprawiedliwość. Już lepiej nawet nie wiedzieć, dlaczego dorośli są źli, kiedy dają bury. Przeczuwasz, że im się coś przytrafiło, ale szukasz i w sobie winy. Aż znajdziesz.
Usiadłem w swoim kącie i lekcje odrabiam. Ale się boję, że który z chłopaków przyjdzie, i znów się zacznie:
— Idź, buty drzyj, już twoi koleżkowie cię wołają!
Przecież tylko dlatego chciałem być dzieckiem, żeby bawić się znów z kolegami.
I nawet zgadłem, bo ktoś zastukał, ale cicho i tylko raz. A mama usłyszała:
— Żebyś się nie ważył wychodzić. Lekcje rób.
A no, robię. Nie mam nawet ochoty iść.
I tak mi się zdaje, że siedzę sam jeden w polu, a tu noc i mróz, i jestem sam jeden, i boso, i głodny. I wilki wyją. I zimno. I strach. I już cały drętwieję.
Dziwny jest człowiek. Albo mu wesoło, a tu nagle smutno.
Nie wiem napewno, ale mi się zdaje, że dorośli częściej bywają źli, niż smutni. A może w cichości się smucą dla siebie, a na dzieci się złoszczą. Rzadko bywa, że o nauczycielu mówimy:
— Pan był dziś smutny.
A niestety często:
— Pan był zły.
Dzieci częściej płaczą, niż dorośli, nie dlatego, że mazgaje, ale że głębiej czują, więcej cierpią.
Czemu dorośli nie szanują naszych dziecięcych łez? Bo im się zdaje, że często, o wszystko, o byle co płaczemy. Nie. Małe dzieci krzyczą, bo to ich jedyna obrona: narobi krzyku, to się ktoś znajdzie, co zwróci uwagę i przyjdzie z pomocą. Albo z rozpaczy już krzyczy. A my płaczemy rzadko i nie o to, co najważniejsze. Jeżeli bardzo zaboli, to się jedna tylko łza pokaże i koniec. I z dorosłymi tak bywa, że w nieszczęściu wyschną, wystygną nagle łzy.
A już najrzadziej zapłaczesz, kiedy się gniewają, a nie mają racji. — Głowę spuścisz i nic. Czasem pytają się, a ty nie odpowiadasz. Czasem chcesz odpowiedzieć, a tylko wargami poruszasz i nie możesz. Oni mówią, że upór. I czasem naprawdę jakaś zaciętość wybuchnie, że już wszystko jedno: niech zbiją, to się prędzej skończy. Więc wzruszysz ramionami, albo coś mrukniesz pod nosem. — Bo ci się po głowie same najgorsze myśli kołują, i słowa brzydkie. Już wtedy nie zastanawiasz się, że to nauczyciel, czy ojciec. Albo w głowie nic, tylko w piersi niema rozpacz i gniew.
Często nawet nie słyszysz, co krzyczą, — ani jednego słowa nie rozumiesz. Nawet nie wiesz, o co im idzie. Tylko w uszach huczy i w głowie się mąci.
A jeszcze szarpną, pchną, uderzą. Raz uderzą, albo za rękę szarpią, — i zdaje im się, że nie bicie, nie boli. Bo oni biciem nazywają katowanie dzieci. Kiedy tłuką pasem, trzymają i walą, jak zbrodniarze, a dziecko się wyrywa i wrzeszczy:
— Już nie będę, już nie będę.
Za takie bicie — może go teraz już mniej, ale jeszcze jest — w przyszłości będą odrazu do kryminału sadzali. Co czuje ten, który bije i co czuje dziecko, nie wiem. Ale my patrzymy z obrzydzeniem, oburzeniem i zgrozą. My się nad koniem więcej litujemy, niż oni nad człowiekiem.
Może myślicie, że przecież my między sobą także się bijemy. Ale my mamy małe ręce i małą siłę. I nawet w największej złości tak krwiożerczo nigdy nie bijemy. Wy naszych bójek nie znacie. Zawsze probujemy naprzód, kto silniejszy i miarkujemy siłę na wiek i odpór. On mnie, a ja jego. A jak się uda obezwładnić, że się ruszać nie może, zaraz przestajemy. Albo kiedy nam kto przeszkodzi, wtedy możemy za mocno uderzyć. Albo jak się szarpiemy, uderzysz w nos, a z nosa zawsze krew leci.
My wiemy, co znaczy: boli.
(Jakiś doktór-półgłówek wymierzył, że dzieci w zakładach karnych mniej czują. Jabym zmierzył jego wrażliwość i wsypał pięćdziesiąt batów, bo wstyd, że takie prace uczone pisze Polak i lekarz).
Siedzę tak sobie i rozmyślam, co dawniej wiedziałem i co wiem teraz. I coraz większy żal mnie ogarnia, że my tacy mali i słabi. A najbardziej żal Mundka, że ma ojca pijaka.
— A no, już chyba będę jego przyjacielem. Jemu źle i mnie. Niech będzie braterstwo. I przez niego cierpię teraz, bo przez niego się na obiad spóźniłem.
I tak mi się w oczach ciepło zrobiło i prędko odsunąłem zeszyt, żeby nie kapnęło na zadanie. Ale nie: tylko do nosa wpłynęły, nie spadły.
A tu Irena podchodzi. Stanęła zdaleka i patrzy. A ja na nią bokiem, bo nie wiem, czego chce. A ona stoi i nic nie mówi, potem krok bliżej i znów nic nie mówi, tylko stoi. Ja czekam, a ona coś trzyma i z ręki do ręki przekłada. Wiem, że się stanie coś dobrego, i tkliwość wchodzi do serca. Cichutko się zrobiło we mnie. No, i podaje mi Irenka to — to. — Chce mi podarować szkiełko szlifowane, że jak się przez nie patrzy, wszystko widać w różnych kolorach. — Prosiłem wczoraj, nawet patrzeć nie dała, a teraz mówi:
— Masz. — Na zawsze.
Czy powiedziała: «masz» — nie wiem, bo nie słyszałem. Bo tylko usłyszałem:
— Na zawsze.
Tak cichutko, delikatnie, przyjemnie, wstydliwie.
Nie chciałem wziąć, bo da, a potem się pokłóci, albo pożałuje i odbierze. Jeszcze się poskarży, że sam wziąłem. Bo z małemi dziećmi trudno się porozumieć, bo dorośli nam przeszkadzają. Jak oni się wyśmiewają i dokuczają, że my mali, to my — z jeszcze mniejszych. — Przecież ładniej powie małe dziecko: «na zawse», a my się z nich wyśmiewamy. Więc nie chciałem wziąć, bo nie ufam, boję się, że będę miał przykrość. I wziąłem, patrzę, a tu zamiast jednego okna, dużo okien — i różnokolorowe. I mówię:
— Oddam ci.
A ona:
— Nie tseba.
I położyła małą rączkę na mojej dużej ręce. Patrzę na jej rękę przez szkiełko, — i uśmiechnęliśmy się do siebie.
A tu mama się pyta, czy skończyłem lekcję, że mi da na tramwaj, żebym pojechał do ciotki, żeby suknię odnieść, co ją mole pogryzły. A ja rozżalony na dom myślę sobie:
— Dobrze, że przynajmniej trochę w domu nie będę.
— Tylko nie zgub, — mówi mama.
Pomyślałem tylko:
— Dziewczynaby może zgubiła, a nie ja.
Bo jak nam wymawiają, że jesteśmy chłopcy, to sami nas na dziewczynki szczują. Bo co my winni? Już nas Bóg tak stworzył.
A oni ciągle:
— Chłopaki — chłopaki.
To my w odwecie:
— Dziewuchy to i to.
Jak dwa wrogie obozy.
Przecież sami wiemy, co one warte, a co my.
A no, wziąłem suknię, co mama owinęła w płótno — i idę.
Na tramwaj długo musiałem czekać i zły jestem, bo chciałem w mig wrócić, że prędko załatwiłem. A tam się coś stało, że tramwaje się zatrzymały, więc jak już przyjechał, był pełen i jeszcze się pchają. I ja się pcham. Już się nawet trzymam za sztabę, żeby wejść, a tu jakiś jak nie odepchnie, — aż się potoczyłem. Taki zły byłem, że zakląłem. A on stoi na schodku, — mówi:
— Gdzie leziesz? Zlecisz.
Jaki litościwy.
Pomyślałem:
— Sam zlecisz, pijaku jeden.
Ale wcale nie był pijany, tylko już w złości przezwałem. On mnie na trzeźwo wypchnął z tramwaju, bo silny, bo duży.
Czekam, a drugi tramwaj też pełny. Zapłaciłem i jadę. Ale myślę ciągle, jak on mnie ordynarnie zepchnął. — Taki ordynus, cham, a jeszcze dorosły, — dzieciom przykład daje.
I znów jeden popchnął. Jakoś odgarnął mnie, jak nieżywego człowieka: mało mi suknia nie wypadła. I co ja złego takiego powiedziałem? Każdyby tak samo powiedział:
— Ostrożniej.
A on, jak nie wsiądzie na mnie:
— Ja ci dam ostrożniej.
Powtórzyłem tylko:
— No, bo ostrożniej.
A on swoją łapą pod brodę.
Mówię:
— Niech pan puści.
A on:
— To nie urągaj.
Mówię:
— Nie urągam.
A tu jakiś stary się wtrąca. Nic nie widział, nic nie wie, — i zaczyna:
— Takie to teraz wychowanie. Starszemu łobuz nie ustąpi.
Powiadam:
— Bo nie mówił, żeby ustąpić.
A ten do mnie:
— Już ja ci powiem, szczeniaku.
— Nie jestem szczeniakiem, tylko człowiekiem, a pan nie ma prawa się pchać.
— Będziesz mnie uczył, co mam prawo.
— Bo pewnie.
Serce mi bije i w gardle dławi. — Niech będzie awantura. Nie dam się. A tu się ludzie zaczynają patrzeć. Dziwią się, że mały, a tak się odgryza.
— No, a co mi zrobisz, jak ci dam tak po uszach?
— Zawołam milicjanta i każę pana aresztować, że pan awantury w tramwaju wyrabia.
A tu jak się wszyscy nie zaczną śmiać. I on też. Już się nawet nie gniewają, tylko się śmieją, jakbym jaki żart powiedział. Aż z ławek wstają, żeby na mnie popatrzeć.
Już nie mogę dłużej, więc mówię:
— Przepraszam, już chcę wyjść.
A on mnie zatrzymuje:
— Dopiero wsiadłeś, powiada. Pojedź sobie trochę.
A tam siedzi gruba, rozwalona i mówi:
— A to rak zajadły.
Już nie słyszałem nawet, co każdy dogryzał.
— Chcę wyjść! — krzyczę.
On nic:
— Zdążysz — mówi — młody jesteś. Co ci tak pilno?
Krzyknąłem z całej siły:
— Panie konduktorze!
Dopiero jeden się ujął:
— No, puśćcie go już, panowie.
I wyszedłem, a wszyscy patrzą, jak na jakieś dziwo. Pewnie jeszcze z pół godziny się wyśmiewali.
Każą nam ich szanować, — ciekaw jestem zaco. Ordynusy tylko. Przykazanie mówi: «czcij ojca», a nie każdego, — że się wcześniej urodził. Sztuka wielka. — A co ma robić Mundek, jak ma ojca pijaka? «Szczeniak, rak zajadły, łobuz, złe wychowanie». — A no, dajcie przykład dobrego wychowania. — A jak nauczyciel podczas lekcji całą godzinę w nosie dłubał? Co się ma przed szczeniakami krępować? A jeszcze nas smarkaczami nazywają. Byle ubliżyć i poniżyć. Czy dziw, że potem dzieci jak wyrosną, tacy rozjuszeni po świecie chodzą?
My przytomni jesteśmy, wiele widzimy, wiemy, więcej domyślamy się, przeczuwamy. Tylko musimy udawać, bo nam usta zamurowali.
Pan na lekcji w nosie dłubie, a pani odwróci się do okna, ukradkiem wyjmie lusterko i usta sobie maluje. Czy myśli, że my ślepi jesteśmy, jak siedzi nas czterdzieścioro? — Dlaczego przy inspektorze tak nie zrobią?
I dziwią się, że im czasem na złość co się zrobi.
Bo czujemy przecie, że nas psują. Morały mają tylko na języku, a wychowują w nas fałsz i służalczość. Żeby jak dorośniemy, pomiatać słabszym, a płaszczyć się przed silniejszym.
Jak się chwalił pruski nauczyciel, że to on wygrał bitwę pod Sedanem. A nad Marną dostał w skórę, a my zwyciężyliśmy, kiedy szkół u nas prawie nie było.
Idę z tą suknią pod pachą, a tak mi się dorosłe myśli plączą z dziecięcym bólem i obrazą.
Tylko cztery przystanki przejechałem, do ciotki jeszcze daleko, ale wolę kłusem lecieć, niż z nimi się użerać.
A w domu mama, jak na złość:
— Coś tak długo siedział?
Nic nie odpowiedziałem. Bo mi się nagle zdawało, że mama wszystkiemu winna. Gdybym już z domu nie wyszedł rozdrażniony, możebym w tramwaju nie robił awantury. Tyle razy się ustępuje, byłby jeszcze raz. A przysłowie, jak na kpiny — mówi, że mądry ustępuje głupiemu. Szukaj teraz mądrego.
Żal mi, że dzień tak się ładnie zaczął, a tak marnie skończył.
Już leżę, a zasnąć nie mogę, tylko dalej myślę:
— Już tak widać być musi. W domu niebardzo dobrze, a świat jeszcze gorszy. — Więc takie im się śmieszne zdawało? Więc jak jestem mały, nie wolno mi podejść do milicjanta, tylko mogą spychać z tramwaju, szczypać pod brodę i grozić obiciem.
Czy wreszcie dzieci są ludźmi, czy nie? I już nawet nie wiem, czy się cieszyć, że jestem dzieckiem, czy się cieszyć, że śnieg znów biały, czy smucić się, że jestem słaby.
Aż na pomoc przychodzi marzenie. Bo ile razy zbyt ciężko żyć na świecie, zawsze przychodzi pocieszenie w przyjemnej jakiej myśli. Zacznie się tak:
— Jakby to dobrze było, gdyby...
I już dalej — dalej, jakby naprawdę tak było.
Więc niby, że dalej jestem dzieckiem, ale silny, jak dorosły. Nie, jak Pytlasiński. Siłacz jestem. I jak on mi powiedział w tramwaju, że da po uszach, ja mówię:
— Proszę bardzo.
A jak go nie ścisnę za rękę, aż podskoczył z bólu.
— Puść, — krzyczy.
A mówię:
— Przecież miał pan dać po uszach. Jeżeli jestem szczeniak, niech pan mnie uderzy.
I jeszcze więcej ściskam. On się drugą ręką zamierza, ja za drugą.
— Puść — puść w tej chwili.
— Jak pan przeprosi, to puszczę.
Przyjemnie było myśleć i rozmaicie układać. Bo przecie w drugiej ręce trzymałem suknię, więc nie mogłem drugą też go trzymać.
Dorośli się dziwią, że chłopcy chcą być silni.
— A czy lew silniejszy od niedźwiedzia? A czy najsilniejszy człowiek może się obronić, jeżeli go stu ludzi napadnie? A czy kierownik silniejszy, czy nauczyciel gimnastyki? — Kto najsilniejszy w klasie, w całej szkole? W całej Polsce? Kto kogo położy, kto prędzej, kto dalej, kto wyżej — dobiegnie, rzuci, skoczy?
To nie głupia dziecinna ciekawość, nie zabawa, ale próba, przed kim się potrafimy obronić.
Dorośli nie wiedzą, ile młodszy cierpi od starszego i silniejszego. — Wyrwie ci z ręki i ucieka, uderzy i śmieje się jeszcze, bo wie, że mu nic nie zrobisz; zepchnie z miejsca, odepchnie, chociaż byłeś pierwszy, palto ci zrzuci z wieszaka, przezwie, obrazi, czapkę z głowy zerwie, zepsuje zabawę, nie pozwoli popatrzeć. A ty nic, chyba się rzucisz jak oszalały, no i obije cię jeszcze. A zawsze się łatwiej wykręci, bo sprytniejszy. I niezawsze nawet powiesz, poskarżysz się, bo ci nic nie pomogą, a on mścić się będzie. Co chcą, robią z nami.
Jeżeli jesteś zwinny, jeszcze mu coś krzykniesz, albo dasz raz i uciekniesz.
Niema wśród nas prawa i sprawiedliwości. Żyjemy, jak ludzie przedhistoryczni. Jedni napadają, drudzy kryją się i uciekają. I pięść, i kij, i kamień. Niema ani organizacji, ani cywilizacji. Bo niby jest, ale dla dorosłych, ale nie dla dzieci.
Mowa nasza uboga i niezdarna (tak wam się zdaje), bo niegramatyczna. Dlatego zdaje wam się, że mało myślimy i gorzej odczuwamy. Wierzenia nasze naiwne, bo wiedzy książkowej nie mamy, a świat taki wielki. Tradycja zastępuje nam prawo pisane. Obrzędów naszych nie rozumiecie i w sprawy nasze nie wnikacie.
Żyjemy, jak ludek małorosły, ujarzmiony przez wielkoludów, kapłanów, którzy posiadają siłę mięśni i wiedzy tajemnej.
Jesteśmy klasą upośledzoną, którą pragniecie utrzymać przy życiu ceną najmniejszych zrzeczeń, najmniejszego wysiłku.
Jesteśmy tworami bardzo a bardzo złożonemi, — przytem w sobie zamknięci, nieufni i skryci, — i nic wam nie powie mędrca szkiełko i oko, jeśli nie macie wiary w nas i odczuwania z nami.
I badać nas winien etnolog, socjolog, przyrodnik, a nie pedagog, demagog.
A bratem jedynym wśród was jest artysta, życzliwy ludowi naszemu w chwili natchnienia, rzadkiej kapryśnej, wyjątkowej chwili. Wówczas przypomina wam dziecko. Ale i on tylko — bajkę nam opowie.
No, tak: kierujecie się względem nas humorem, rzadko dobrym, często złym.
Smutny się obudziłem.