Król naftowy/Część czwarta/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Król naftowy
Część czwarta
Rozdział Uwięzieni
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1935
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część czwarta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I
WYWIADOWCY

Skoro dwa indjańskie plemiona wykopią topór wojny i rozpoczną bezlitosną walkę na śmierć i życie, każde z nich wysyła wywiadowców w celu zbadania, gdzie przebywa w danym czasie wrogie plemię i ilu dorosłymi rozporządza wojownikami. Pierwsza wiadomość jest niezbędna już chociażby dlatego, że tak zwane dzikie szczepy wędrują, zresztą w obrębie pewnych rozległych granic, przenosząc namioty z miejsca w miejsce — zależnie od chwilowych potrzeb i zamiarów.
Ale to nie wyczerpuje zadania wywiadowców. Muszą — co jest rzeczą najtrudniejszą — dowiedzieć się, w jaki sposób wróg zamierza prowadzić walkę, czy jest dobrze zaprowiantowany, kiedy ma wyruszyć, jaką drogę obrać, i gdzie spodziewa się rozstrzygającej bitwy. Wywiadowcami zatem mogą zostać jedynie ludzie doświadczeni, dzielni, odważni, odznaczający się ponadto przezornością, chytrością i rozwagą.
W mniej ważnych i mniej niebezpiecznych wypadkach wybiera się młodzieńców, aby zyskali sposobność wykazania męstwa i zręczności, aby mogli zasłużyć na imię; w poważniejszych wysyła się starszych, wypróbowanych mężów. Bywa nawet, że sam wódz idzie na zwiady, o ile uważa przyszłą rozprawę za walną.
Skoro więc z obu stron wysyła się szpiegów, nieraz ci spotykają się ze sobą. Wtedy należy za każdą cenę unieszkodliwić, to znaczy zabić wrogich wywiadowców. Jeśli się uda, przeciwnik nie rozpozna sytuacji i przez to łatwiej będzie go rozgromić.
Otóż takie spotkania wymagają więcej przebiegłości, doświadczenia i męstwa, niż późniejszy właściwy bój. Zdarzają się też wówczas czyny, których rozgłos trwa długie lata, krąży z ust do ust.
Jak już niejednokrotnie wspominaliśmy, w czasie, do którego odnosi się nasze opowiadanie, powstały między kilkoma plemionami poważne zatargi, a mianowicie między Nijorami a bardziej wówczas na północ wysuniętymi Nawajami. Chelly, dopływ Rio Colorado, przegradzał ich naturalną granicą. Kraj zatem, leżący nad Chelly, był nader niebezpiecznym terenem przyszłych walk, a więc terenem najżywszej działalności wywiadowców.
Niebezpieczeństwo w tej miejscowości zagrażało nietylko czerwonym, lecz także białym, gdyż z doświadczenia wiadomo, że, ilekroć czerwonoskórzy walczą ze sobą, dopatrują się w bladych twarzach wrogów. Biali więc, aby się wyrazić obrazowo, wpadają między ostrza nożyc, które każdej chwili mają się zawrzeć.
Cel podróży króla naftowego, Gloomy-water, leżał nad Chelly. Grinley zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Sądził jednak, że osobiście nic mu nie grozi, albowiem znał oba plemiona i nigdy nie miał z niemi zatargów. Nie mógł zaś zwlekać z wykonaniem planu. Jeśli chciał osiągnąć cel, musiał się śpieszyć, aby nie dać czasu do namysłu, zwłoka bowiem mogła nadać sprawie niespodziewany obrót.
Co się tyczy Rollinsa i buchaltera, to słyszeli, że powstał rozdźwięk między Nijorami a Nawajami, ale, nie mając doświadczenia, nie wiedzieli, czem to dla nich pachnie. Król naftowy, oczywiście, nie kwapił się z wyjaśnieniem.
W odległości dnia jazdy od Chelly, mknąc po otwartej, trawą zarośniętej prerji, miejscami przerywanej zagajnikami, zauważyli nagle nawprost siebie jeźdźca, którego nie mogli przedtem dojrzeć, ponieważ dzieliła ich jedna ze wspomnianych grup zarośli. Był to biały. Dźwigał na plecach torbę skórzaną, dosiadał silnego indjańskiego pony, który, jak widać było, przebył niemało trudów. Obie strony znienacka zatrzymały się nawprost siebie.
Halloo! — zawołał nieznajomy. — Gdyby to byli czerwonoskórzy!
— Byłoby już po skalpie pana, — odparł król naftowy, zmuszając się do nienaturalnego śmiechu, który miał zamaskować jego własną trwogę naskutek tak nieoczekiwanego spotkania.
— Albo po waszym! — odpowiedział jeździec. — Nie pozwalam sobie tak łatwo zdzierać skóry z głowy.
— Nawet kiedy pięciu na jednego?
— Nawet kiedy pięciu czerwonoskórych. Miewałem więcej wrogów przed sobą, a jednak zachowałem swój skalp.
— Należy się panu wobec tego szacunek, sir. Czy można wiedzieć, kim jesteś?
— Czemu nie? Nie mam się czego wstydzić. — I, wskazując na torbę skórzaną, dodał: — Właściwie dziwi mnie nawet pana zapytanie. Nie wydajecie się westmanami. Z tej oto rzeczy powinniście byli poznać, że jestem kurjerem.
Był zatem jednym z owych dzielnych ludzi, którzy, wypełniwszy swą torbę listami i przesyłkami, bez bojaźni mkną przez prerje i wzgórza. Teraz, oczywiście, nie spotyka się już tych kurjerów.
— Czy jesteśmy westmanami, czy nie, to nie rzecz pana! — osadził go król nafty. — Widziałem pana torbę, ale wiem, że nigdy nie przejeżdżał tędy żaden kurjer. Wolą trzymać się drogi Albuquerque-San Francisco. Dlaczego pan z niej zboczył?
Kurjer pogardliwie zmierzył pytającego mądremi oczami i odpowiedział:
— Nie jestem obowiązany dawać panu wyjaśnienia i nie mam ku temu najmniejszej chęci, ale, ponieważ widzę, że mkniecie na spotkanie zagłady, więc powiem wam, że zboczyłem z kierunku ze względu na Nawajów i Nijorów. Moja droga prowadziła przez miejscowość, którą mądry człowiek woli teraz pozostawić wyłącznie czerwonym, mianowicie przez okolicę rzeki Chelly. Nie wie pan, że teraz właśnie drą się tam za włosy?
— Mniema pan chyba, żeś jest jedynym mędrcem na Zachodzie?
Król naftowy właściwie powinien był odpowiedzieć grzeczniej, ale przebyta chwila trwogi rozpętała jego gniew, wobec zaś jednego człowieka nie uważał za potrzebne powściągnąć swej natury. Kurjer obejrzał badawczo wszystkich spotkanych. Nie odpowiadając na grubiańskie zachowanie się króla naftowego, potrząsnął głową i rzekł spokojnie, przyczem wskazywał na bankiera i buchaltera:
— Śmiem twierdzić, że przynajmniej ci obaj panowie nie rozlali wiele krwi. Jeśliś pan tak dufny w siebie, że gardzisz radą, to przynajmniej tych panów chcę ostrzec i skłonić do ostrożności. Być może, nie wiedzą wcale, co czynią, i wiele ryzykują. Wszak żaden rozsądny człowiek nie wsunie głowy pod prasę, którą mają ścisnąć.
Zaniepokojony bankier zapytał:
— Co pan chce powiedzieć, sir? Jaką prasę ma pan na myśli?
— Tę, która się znajduje nad Chelly. Jedziecie prosto pod prasę. Wracajcie, póki czas, inaczej bowiem dostaniecie się pomiędzy noże skalpowe dwóch plemion, które chcą się nawzajem wytępić, a te szczątki, które po was zostaną, będą rzucone sępom i wilkom preryj na pożarcie. Usłuchajcie mnie; radzę to dla waszego dobra!
Szczera twarz, uczciwe oczy świadczyły o prawdzie jego słów. Rollins zapytał:
— Sądzi pan istotnie, że niebezpieczeństwo jest tak wielkie?
— Tak, tak sądzę. Dziś rano odkryłem pierwsze ślady, które mnie przekonały, że wywiadowcy szpiegują się wzajemnie. To groźne dla mądrego człowieka ostrzeżenie. Czy musicie bezwarunkowo właśnie teraz jechać w tym kierunku? Czy nie możecie odłożyć tej nieostrożnej jazdy do lepszych, spokojniejszych czasów?
— Hm, możemy. Skoro się potwierdzi, że niebezpieczeństwo jest tak wielkie, to uważam, że stanowczo....
— Nic podobnego! — przerwał król naftowy — Czy zna pan tego człowieka? Czy pan bardziej jemu ufa, niż mnie? Jeśli się lęka śladu w trawie, to rzecz jego, ale nie nasza!
— Kurjerzy są zazwyczaj doświadczonymi ludźmi. A kiedy chodzi o życie, a zatem o wszystko, cóżto za różnica, jeśli interes o kilka dni później dojdzie do skutku?
— Przecież! Nie mam zamiaru wiecznie się z tem nosić, sir!
— Aha, chodzi o interes, — uśmiechnął się kurjer. — Well, nie wtrącam się w takim razie. Spełniłem obowiązek i ostrzegłem was. Więcej nie można ode mnie żądać.
Mówiąc to, chwycił za cugle, aby puścić swego pony.
— Nie żądamy więcej — odparł król naftowy. — Wogóle niczego nie żądaliśmy od pana, może pan więc zachować swoje zdanie dla siebie. Dość mamy pana widoku!
I to nie wyprowadziło kurjera z równowagi. Rzekł tonem, jakim nauczyciel gani ucznia:
— Nigdy jeszcze nie spotkałem takiego chama, jak pan; istotnie, na Zachodzie włóczy się różne tałałajstwo. — I, zwracając się do bankiera, dodał: — Zanim usłucham rozkazu tego wolnego gentlemana, muszę jeszcze jedno panu powiedzieć: nawet w czasach spokojnych tutaj każdy interes jest niebezpieczny, skoro zaś nie można go odłożyć mimo ruchawek wojennych, jest to nietylko niebezpieczny, ale także wielce podejrzany interes. Miej się pan zatem na baczności, sir, abyś go nie opłacił głową!
Zamierzał puścić konia, atoli król naftowy wyciągnął nóż i krzyknął:
— To była obelga, człowieku! Czy mam wbić ci pomiędzy żebra tę ostrą stal? Jeszcze jedno słówko, a bez wahania — —
W tej chwili błysnęły lufy dwóch rewolwerów w rękach kurjera. Jeszcze bardziej błyszczały jego oczy, gdy, roześmiawszy się pogardliwie, odpowiedział:
— Spróbuj tylko, my boy! Odrzuć nóż, powiadam ci, bo wypalę! Oto dwanaście kul, messurs! Kto podniesie na mnie rękę, temu wypalę dziurę w skórze. A zatem — precz z nożem człowieku! Liczę do trzech. Raz — — dwa —
Widać było, że nie cofnąłby się przed spełnieniem groźby. Grinley stchórzył i schował nóż.
— To rozumiem! — śmiał się kurjer. — O, nie radziłbym panu się ociągać! Na dzisiaj dosyć; ale jeśli się jeszcze raz spotkamy, pozna mnie pan lepiej!
Odjechał. Nie zadawał sobie nawet tyle trudu, aby się obejrzeć. Grinley sięgnął po strzelbę. Buchalter położył mu rękę na ramieniu i rzekł niemal rozkazującym tonem:
— Nie rób pan więcej głupstw, sir! Chce pan zastrzelić tego człowieka?
— Więcej głupstw! — powtórzył król naftowy. — Czy już zrobiłem jakie?
— Stanowczo! Pańskie grubjaństwo, pańskie całe zachowanie się było głupstwem. Doprawdy nie rozumiem, z jakiego powodu potraktował pan obcesowo tak przychylnie dla nas usposobionego człowieka!
Grinley chciał właściwie ofuknąć go należycie, ale rozmyślił się i powiedział:
— Jeśli ja byłem grubjański wobec niego, pan jesteś taki wobec mnie; to się nawzajem znosi. Ten drab, uciekający przed śladami, jest tchórzem.
— Przecież, kiedy zagroził mu pan nożem, nie okazał się bynajmniej tchórzem; przeciwnie, to pan musiał ustąpić.
— Nie hańba. Djabeł niech się spokojnie przygląda, jak dwakroć po sześć kul patrzy mu w pierś! Ale dosyć o tem; jedziemy dalej!
Buttler i Poller zachowywali się podczas tej przykrej sceny zupełnie spokojnie, jednak znać było po nich, że cały jej przebieg niemało ich złościł. Rzucali, podobnie jak król naftowy, badawcze spojrzenia na Rollinsa i Baumgartena, usiłując wyczytać z ich min, jakie wrażenie wywarły przestrogi kurjera.
Nastrój był zupełnie zmieniony; milczano. Każdy był zajęty własnemi myślami. Słońce się skryło. Wyszukano dogodnemiejsce na biwak.Nie trzeba było starać się o zdobycie pożywienia, gdyż król naftowy zaopatrzył się dostatecznie w pueblu. Jedli w milczeniu i, dopiero kiedy się zupełnie ściemniło, odezwał się pierwszy Baumgarten:
— Czy zapalimy ognisko?
— Nie — odpowiedział Grinley.
— A więc i pan jest zaniepokojony?
— Zaniepokojony? Bynajmniej! Znam dobrze ten kraj i czerwonoskórych mieszkańców — o wiele lepiej, niż kurjer, który jechał tędy po raz pierwszy. O zaniepokojeniu, czy strachu nie może być mowy; nie należy jednak zaniedbywać środków ostrożności. Jeśli ten człowiek widział ślady, to nie znaczy jeszcze, aby to były ślady wywiadowców. Ale lepiej nie zapalać ogniska. Nie chcę nikomu dawać pretekstu do zarzutu nieprzezorności.
— Hm — mruknął bankier z namysłem. — A więc jest pan przeświadczony, że nie grozi nam niebezpieczeństwo, o którem mówił kurjer?
— Nam — nie grozi. Aby jednak przekonać pana i uspokoić całkowicie, wyślę, aczkolwiek to zbyteczne, naprzód Pollera i Buttlera.
Obaj wymienieni oczekiwali tego. Nie odezwali się jednak ani słowem.
— Poco? Co oni zrobią? — zapytał bankier.
— Będą naszymi wywiadowcami. Wyprzedzą nas i postarają się ostrzec przed niebezpieczeństwem. Widzi pan zatem, że biorę w rachubę wszystkie możliwości, co pana, spodziewam się, dostatecznie uspokoi.
— Pięknie! Więc nie wszyscy wyruszymy jutro rano?
— Nie. Zostanę tutaj z panem i z Mr. Baumgartenem. Tylko Buttler i Poller pojadą naprzód. O ile odkryją niebezpieczeństwo, natychmiast wrócą, aby nas ostrzec.
— To mnie uspakaja, Mr. Grinley. Ten kurjer doprawdy napędził mi stracha.
Uspokojony, nie przeczuwał, że właśnie to zarządzenie miało umożliwić oszustwo, na którego ofiarę upatrzył go król naftowy.
Ponieważ obaj wymienieni mieli wcześnie wyruszyć, więc nie rozwodzono się dłużej, i wszyscy ułożyli się do snu. Ktoś jednak musiał czuwać; według kolei — pierwszy Baumgarten, drugi bankier. Skoro minął czas jego straży, obudził króla naftowego i położył się spać. Grinley siedział pół godziny nieruchomo; następnie nachylił się ku bankierowi i buchalterowi, aby się przekonać, czy śpią mocno. Obudził teraz pocichu Pollera i Buttlera. Wszyscy trzej podnieśli się i oddalili na taką odległość, że nikt ich nie mógł zobaczyć, ani usłyszeć; wszak musieli porozumieć się skrycie.
— Wiedziałem, że nas obudzisz, — rzekł Buttler. — Bodajby piorun zgładził tego kurjera, który mógł nam wszystko popsuć! Bądź co bądź, i ty powinieneś był inaczej się zachować.
— Robisz mi wyrzuty? — odburknął brat.
— Dziwisz się? Ten drab był nie w ciemię bity i, jak to się mówi, pobił cię na całej linji.
Oho!
Pshaw! Przyznaj, wszak to prawda! Im bardziej się unosiłeś, tem on był spokojniejszy. To wystarczyło, aby dać mu przewagę; Rollins i Baumgarten wynieśli niepożądane dla nas wrażenie. A następnie, incydent z nożem. Mieliśmy się zpyszna; poprostu przykuł nas do ziemi!
— Ty także nie mogłeś się poruszyć?
— Stanowczo nie! Wprawdzie brała mnie ochota przyciąć temu łotrowi języka, ale czułem, że to nie przelewki. Na pewnoby wystrzelił. Jeden na pięciu! Co muszą o nas myśleć Rollins i Baumgarten!
— Niech myślą, co chcą! Odzyskaliśmy ich zaufanie. Mówmy o czem lepszem! Opisałem wam dokładnie położenie jeziora naftowego. Czy sądzicie, że je znajdziecie?
— Bezsprzecznie.
— Jeśli wyruszycie wcześnie i nie napotkacie w drodze na przeszkody, już po południu staniecie u celu. Znajdziecie równie łatwo jaskinię, jak i Gloomy-water. Ukryłem tam czterdzieści beczek nafty i narzędzia. No, uważajcie! Musicie odrazu zabrać się do roboty, ponieważ dużo czasu zabierze wam zacieranie śladów. Pojedynczo potoczycie beczki aż do samej wody, poczem, skoro nafta spłynie do jeziora, umieścicie je zpowrotem do jaskini. Wejście do niej zamknijcie identycznie tak, jak je zastaniecie. Nawet najbardziej przenikliwe oko nie powinno go dostrzec. Następnie zatrzyjcie wszystkie ślady. Mam nadzieję, że uporacie się przed wieczorem.
— A skoro robota nad wodą będzie skończona, co wówczas? — zapytał Buttler.
— Wyśpicie się i wyjedziecie następnego rana na nasze spotkanie, aby nam oznajmić, żeście znaleźli jezioro i że droga jest zupełnie bezpieczna. Oczywiście, nie zapomnijcie się rozpływać w zachwytach nad naftą,
— Postaramy się, aby przemówiły do nich nasze zachwyty. Mam nadzieję, że i ty wówczas wywiążesz się ze swego obowiązku?
— Naturalnie!
— Ile właściwie chciałeś nam dać?
— Dostaniecie razem pięćdziesiąt tysięcy dolarów, któremi się podzielicie.
Mówiąc to, uchwycił brata za rękę i uścisnął na znak, że powiedział to dla zamydlenia oczu Pollerowi. Ten bowiem miał otrzymać nie pieniądze, lecz pchnięcie nożem albo kulę. Poller nie przeczuwał tych złowrogich zamiarów; ufał obu oszustom i zawołał półgłosem z uciechą:
— Pięćdziesiąt tysięcy, któremi się podzielimy! A więc ja dostanę dwadzieścia pięć tysięcy?
— Tak — skinął Grinley.
— Wspaniale! Należę do was ciałem i duszą. Bodajbyśmy to mogli dostać natychmiast w gotówce!
— Niestety, nie może to być. Wypłaci przekazem na Frisco.
— A więc wszyscy trzej pojedziemy następnie do San Francisco?
— Wszyscy trzej.
— No, chętnie odbędę tę drogę. Dla dwudziestu pięciu tysięcy dolarów jedzie się nawet dalej.
Well. Ale jeszcze jedno. Nie czuję się bynajmniej tak bezpieczny, jak udawałem. Miejcie się na baczności. Nikt was nie powinien zobaczyć. Musicie dotrzeć do Gloomy-water i poczynić odpowiednie przygotowania. To byłoby okropne, gdybym, dotarłszy tam wraz z obu głupcami zastał tylko wodę.
— Bądź spokojny! — rzekł Buttler. — Jeśli się nam co złego przytrafi, nie będziemy mogli wyjechać na wasze spotkanie, z czego zmiarkujesz, że plan się nie powiódł.
— Słusznie! W takim razie nie poprowadzę ich do jeziora.
— Cóż więc poczniesz?
— Oczywiście, będę szukał waszych śladów, aby nieść wam pomoc, jeśli to będzie konieczne.
— Mamy nadzieję. Jesteś nam potrzebny równie, jak my tobie. Jeden nie powinien drugiego wydawać na sztych. — A teraz wracajmy do obozu!
Wróciwszy do Roliinsa i Baumgartena, zastali ich pogrążonych w mocnym śnie. Noc przeszła bez wypadków. Skoro świt, Buttler i Poller wyruszyli przed siebie.
Rollins i Baumgarten sądzili, że obaj wywiadowcy wyprzedzą ich o niewielką przestrzeń, król naftowy jednak ich inaczej poinformował:
— Wyjechali jako wywiadowcy, muszą zatem rozglądać się dookoła i jechać powoli. Dogonilibyśmy ich też szybko i bylibyśmy zmuszeni stale się zatrzymywać. Dlatego lepiej będzie, jeżeli pozwolimy im zbadać drogę w całej rozciągłości.
— A kiedy pojedziemy za nimi?
— Jutro rano.
— Tak późno?
— Czyż to późno? Sami żądaliście, abyśmy nie zaniedbali żadnego środka ostrożności. Jeśli obaj spotkają w drodze wrogów, wrócą, aby nam o tem zameldować. Jeśli zaś do wieczora nie wrócą, będzie to pewny znak, że nie mamy się czego lękać, i jutro, na dobrze wypoczętych wierzchowcach, będziemy mogli rozwinąć podwójną szybkość.
Dzień upłynął; zapadł wieczór, a Buttler i Poller nie wracali, co wprawiło trzech jeźdźców w pogodny nastrój. Bankier przez całą noc nie mógł przymknąć oka. Opanowało go gorączkowe podniecenie, A zatem nazajutrz był ów wielki dzień, w którym miał ubić największy i najznaczniejszy interes, interes, o jakim nawet śnić nie mógł! Miał zostać królem naftowym, posiadaczem niewyczerpanego źródła oleju skalnego! Jego nazwisko miało znaleźć się w rzędzie nazwisk największych miljonerów; tak, w krótkim czasie stanąłby obok słynnych tak zwanych „czterystu“ New-Yorku! Nie dawała mu ta myśl spokoju. Nie próbował nawet zasnąć, mimo że noc szarzała. Zaczął budzić Grinleya i Baumgartena, aby ich przynaglić do wyjazdu.
Gotowi byli wyruszyć i, kiedy słońce się wyłoniło, mieli już za sobą kilka mil drogi.
Miejscowość była górzysta: wyżyny porastały gęstemi lasami, doliny soczystą trawą. Tu spotykali wydeptane ślady swoich towarzyszów. W południe musieli się zatrzymać, aby dać koniom jednogodzinny wypoczynek.
— Za kwadrans znajdziemy odpowiednie miejsce — oznajmił król nafty — głęboką kotlinę, dobrze ocienioną z południa. Tam panuje orzeźwiający chłód.
Zjeżdżali po dosyć stromej pochyłości. Grunt, pokryty drzewami iglastemi, opuszczał się tak raptownie, że musieli zsiąść z koni i prowadzić je za uzdy.
— Jeszcze dwieście kroków, — powiedział Grinley — a zobaczycie dolinę wprost przed sobą. Nie jest wielka. Pośrodku znajduje się olbrzymi blok skalny, obok którego wznosi się wielowiekowy buk.
Przebywszy ten dystans, zatrzymali się oszołomieni niespodziewanym widokiem. Wprost pod ich nogami skała spadała niemal pionowo; stali na brzegu kotliny, otoczonej wysokiemi skałami. Z uwięzi tej prowadziły dwa wąskie wyloty: jeden na północ, drugi na południe. Miejsce, na którem się zatrzymali, — był to najniższy odcinek zachodniej krawędzi — przypominało altanę. Ponieważ jej opoka wrzynała się w głąb doliny, blok, o którym wspominał król naftowy, wznosił się w niewielkiem oddaleniu. Buk przy bloku miał tak przepiękny kształt, że wprawiłby każdego w nieopisany zachwyt.
— Co za pyszne drzewo! — zawoiał Baumgarten. — Takiego — —
Pst! — ostrzegł go Grinley, chwytając za ramię. — Cicho! Nie jesteśmy tu sami. Czy widzicie dwóch Indjan na północnej stronie bloku? Za blokiem zapewne pasą się ich konie.
W rzeczy samej, dwaj Indjanie siedzieli na bloku w miejscu ocienionem. Tam nie dosięgały ich rozżarzone promienie słońca. Ponieważ byli wymalowani barwami wojennemi, trudno było rozróżnić ich twarze. Jeden z nich nosił dwa białe pióra orle w czuprynie. Teraz dopiero trzej podróżni zauważyli ciemną kresę w trawie, która zaczynała się u południowego wylotu i ciągnęła do bloku, niczem długi sznur.
— To ślad obu czerwonoskórych — oświadczył Grinley. — Przybyli z południa i pojadą, wypocząwszy, na północ.
— Ale w takim razie nie możemy zejść! — odpowiedział zatroskany bankier. — Od czasu przygody w pueblu nie dowierzam żadnemu Indjaninowi. Cóż to mogą być za jedni?
— Znam ich i znam nawet imię jednego. To Mokaszi, wódz Nijorów.
— Co oznacza to imię? — zapytał buchalter.
Mokaszi, to po indjańsku bawół. W tych czasach, kiedy bizuny wielkiemi jeszcze trzodami ciągnęły przez sawany, wódz Nijorów ubił ich mnóstwo. Stąd jego imię.
— Chyba on pana również zna.
— Tak, gdyż bawiłem kilkakrotnie u jego plemienia.
— Jakże jest względem pana usposobiony?
— Przyjaźnie. Tak przynajmniej było niegdyś, a usposobienie nie może się zmienić w stanie pokoju. Teraz jednak, kiedy wykopano topór wojny, nikomu nie można ufać.
— Hm, cóż należy czynić?
— Naprawdę nie wiem. Jeśli zjedziemy nadół, może nas przyjmie przyjaźnie, a może i nie. W każdym jednak razie dowie się o naszej obecności, czego należy uniknąć.
— Czy nie możemy go ominąć drogą okrężną?
— Możemy, ale wypadnie nam droga tak długa, że nie dotrzemy dzisiaj do jeziora nafty. Nie zapominajmy również, że Buttler i Poller na pewno wyruszą na nasze spotkanie. To rzecz wielce nieprzyjemna, że ci obaj Nijorowie właśnie tutaj — —  — stój! — przerwał. — Cóżto takiego?
Zobaczył coś, co wszystkich trzech przejęło największem zaciekawieniem. Mianowicie u południowego wylotu, skąd szedł ślad Nijorów, ukazali się dwaj uzbrojeni w strzelby Indjanie, nie na koniach, lecz pieszo. Ci również mieli na twarzach farby wojenne; jeden nosił we włosach pióro orle, był zatem, jeśli nie wodzem, to w każdym razie wyróżniającym się szczególnemi zaletami wojownikiem.
— Czy to są także Nijorowie? — zapytał Rollins.
— Nie, Nawajowie, — odpowiedział pocichu król naftowy, jakgdyby w obawie, że mogą go usłyszeć czerwonoskórzy.
— Czy zna ich pan?
— Nie. Ten z piórem we włosach jest jeszcze młodym wojownikiem, który zdobył wyróżnienie chyba już po moim ostatnim pobycie u Nawajów.
— Do pioruna! Kładą się w trawie. Poco?
— Nie odgadujecie? Wszak to wywiadowcy Nawajów. Tu zetkną się przedstawiciele obu plemion. Popłynie krew! Nawajowie napotkali ślad Nijorów i poszli za nimi do doliny. Uważajcie, co się zdarzy!
Trząsł się z podniecenia, podobnie jak obaj towarzysze. Mogli ze swego stanowiska niepostrzeżenie obserwować dolinę.
Obaj Nawajowie pełzali na koniuszkach rąk i nóg, śladem Nijorów, ku blokowi skalnemu.
— Do licha! — zawołał król naftowy. — Mokaszi i jego towarzysze będą zgubieni, jeśli przesiedzą tu jeszcze jedną choćby minutę!
Panie Boże! — odezwał się podniecony buchalter. — Czy nie możemy zapobiec rozlewowi krwi?
— Nie, nie —  — i —  — ale tak — — ale tak!... — odpowiedział Grinley, dysząc gwałtownie. — Musimy wykorzystać okazję.
Obaj Nawajowie znajdowali się w odległości niespełna dziesięciu kroków od bloku. Nijorowie, znienacka napadnięci, zginęliby niechybnie.
— Wykorzystać? Jakto? — zapytał bankier.
— Przekona się pan natychmiast!
Szybkim ruchem zdjął dubeltówkę z siodła i przyłożył do skroni.
— Na miłość Boską, nie chce pan chyba strzelać! — przeraził się Baumgarten, ale już padł pierwszy strzał, a po sekundzie rozległ się drugi. Pierwsza kula ugodziła w głowę Nawaja, noszącego pióro orle, i zabiła go na miejscu. Druga trafiła jego towarzysza; skoczył pod górę, raz drugi, i runął na ziemię.
Boże! Zastrzelił ich! — zawołał przerażony Rollins.
— Ku mojemu i waszemu pożytkowi — odpowiedział chłodno król naftowy, opuszczając strzelbę i wysuwając się naprzód, aby go ujrzano z dołu.
Na Nijorach strzały wywarły piorunujące wrażenie. Z początku zerwali się na równe nogi, ale natychmiast upadli w trawę, aby utrudnić celowanie. Sądzili, że strzały są przeznaczone dla nich, gdyż, oddzieleni blokiem, nie mogli widzieć obu martwych Nawajów. Wówczas zawołał król naftowy:
— Mokaszi, wódz Nijorów, może się spokojnie podnieść; nie powinien się ukrywać, ponieważ jego wrogowie nie żyją.
Mokaszi podniósł oczy. Ujrzawszy wołającego, wydał okrzyk zdumienia i zapytał:
Uff! kto strzelał?
— Ja.
— W kogo?
— W dwóch Nawajów.
— Gdzie?
— Za waszą skałą. Idźcie! Tam ci nie żyją.
Przezorny czerwonoskóry, zanim go usłuchał, podpełzł ku krawędzi i wyjrzał z największą ostrożnością. Poczem powoli podniósł głowę, wyciągnął nóż i, tak przygotowawszy się do walki, w trzech, czterech szybkich susach poskoczył ku ciałom. Stwierdziwszy, że są martwi, podniósł się i zawołał do króla naftowego:
— Masz słuszność, nie żyją. Zejdź nadół!
— Nie jestem sam. Mam dwóch towarzyszów.
— Białych?
— Tak.
— Przyprowadź ich!
— Czy usłuchamy go? — zapytał Rollins króla naftowego.
— Naturalnie.
— Czy to nie jest niebezpieczne?
— Ani trochę! Uratowałem obu Nijorów od niechybnej śmierci, a zatem winni nam wdzięczność.
— Ale, sir, to morderstwo, podwójne morderstwo!
Pshaw! Niech się pan nie ośmiesza! Dwaj Indjanie musieli w każdym razie zginąć. Gdybym przyglądał się z założonemi rękami, śmierć spotkałaby obu Nijorów. Gdybym ich ostrzegł, doszłoby do walki czterech, z której, nie wiem, czy któryś wyszedłby cało. Zarznęliby się wszyscy nawzajem. Skierowałem wyrok losu przeciwko Nawajom, zyskując przez to wdzięczność i przyjaźń wodza Mokaszi. Teraz nie mamy żadnych trosk. Nasz interes musi się powieść, gdyż Nijorowie nas ochronią. A więc chodźcie ze mną spokojnie!
Usłuchali go, nie mogli jednak opanować uczucia zgrozy, którą przejmował ich ten człowiek, zabijający, bez skrupułów, obcych ludzi dla własnej korzyści.
Droga wypadała przez południowy wylot. Mijając go, nie spostrzegli płonących oczu, obserwujących ich skroś zagajnik. Zniknęli za wąskim przesmykiem, i oto za krzewiną podniósł się jakiś czerwonoskóry i zazgrzytał:
Uff! Ten chudy był mordercą. Nie mogłem pomóc moim braciom, ale pomszczę ich krwawo! Znowu się nachyliwszy, zniknął w krzewinie. To był Nawaj. Zapewne został tutaj na straży, podczas gdy jego nieszczęśliwi towarzysze weszli do kotliny. — —
Król nafty wraz z bankierem i Baumgartenem spokojnie podjechali do wodza, który ich oczekiwał u bloku skalnego. Mokaszi poprzednio, naskutek zbyt wielkiego oddalenia, nie rozpoznał twarzy Grinleya. Skoro teraz ów się zbliżył, czoło wodza zmarszczyło się posępnie pod strychami farby.
— Skąd przybywają trzej biali? — zapytał.
Król naftowy spodziewał się o wiele przyjaźniejszego powitania. Był rozczarowany. Zeskakując, podobnie jak jego towarzysze, z konia, odparł:
— Nasz ślad rozpoczął się nad Rio Gila.
— A gdzie się skończy?
— Nad wodą Chelly.
— Jesteście sami?
— Tak.
— Czy przyjadą za wami jeszcze jacyś biali?
— Nie. A jeśli przyjadą, to nie nasi przyjaciele.
— Czy wiecie, że zdruzgotaliśmy fajkę pokoju?
— Tak.
— A jednak odważyliście się przybyć tutaj?
— Wojujecie przecież z Nawajami, a nie z białymi.
— Białe twarze są gorsze, niż psy Nawajów. Kiedy nie było tu jeszcze białych, pokój panował między wszystkimi czerwonymi. Białym wyłącznie zawdzięczamy, że tomahawk pożera nasze życie.
— Chcesz przez to powiedzieć, że jesteście naszymi wrogami?
— Tak, waszymi śmiertelnymi wrogami.
— A jednak zawdzięczacie życie moim dwom kulom! Czy chcecie nas za to smażyć na palu męczarni?
Wzgardliwy uśmiech osiadł w kącikach ust wodza.
— Mówisz o palu męczarni, — rzekł — jakgdybyś był w naszej mocy, a jednak jest nas dwóch, a was trzech. Zdajesz się posiadać odwagę żaby, która po pierwszem spojrzeniu skacze wężowi do paszczy.
Ta obelga była nietylko świadectwem panujących obecnie w dorzeczu Chelly wrogich stosunków. Prawdopodobnie Grinley cieszył się u Nijorów opinją zgoła inną, niż mówił. Czuł, że bankier i jego towarzysz mogą wpaść na tę myśl, i dlatego zapytał:
— Mokaszi, dzielny wódz, nie zna mnie już więcej?
— Moje oko nigdy nie zapomina twarzy, nawet jeśli widziało ją jeden raz.
— Ja zaś nigdy jeszcze nie wyrządziłem krzywdy wojownikom Nijorów!
Uff! Czemu tak mówisz? Gdybyś dotknął palcem choćby jednego z moich wojowników, straciłbyś skalp!
— Czemu do mnie przemawiasz tak groźnie? Czy twoje życie jest tak mało warte, że nawet nie pozdrowisz swego zbawcy?
— Powiedz, kiedy ujrzałeś Nawajów, których zabiłeś, i jak długo ich ścigałeś.
— Ujrzałem ich na dwie minuty przed wystrzałami, które cię uratowały.
— Co złego ci wyrządzili?
— Nic.
— Nie miałeś do nich żadnej urazy?
— Nie.
— A jednak ich zabiłeś!
— Aby ciebie ocalić!
— Psie! — huknął Mokaszi na białego, błyskając oczami. — Wielu myśliwych i wojowników zawdzięcza mi życie, a nie wypominałem im tego ani razu przez długie lata. Ty natomiast stoisz przede mną od kilku chwil zaledwie i już pięciokrotnie nazwałeś się moim zbawcą. Jeśli się sam w ten sposób wynagradzasz, to nie możesz oczekiwać ode mnie żadnego podziękowania. Czy pragnąłem twojej wyręki?
Grinley, chociaż ogromnie zmieszany, ośmielił się wtrącić:
— Nie. Ale, gdyby nie ja, w tej chwili już stygłoby twoje ciało.
— Skąd ta pewność? Widzisz tu przy skale nasze konie, które oznajmiają nam zbliżanie się każdego człowieka. Właśnie słyszeliśmy, jak parsknęły, i uchwyciliśmy za noże, gdy padły twoje strzały. Nawajowie nic złego ci nie wyrządzili. Nie walczyłeś z nimi — zastrzeliłeś ich z ukrycia. Nie jesteś wojownikiem, lecz mordercą. Tam leżą ich ciała. Czy mogę zedrzeć a nich skalpy? Nie — padli od twoich zdradzieckich strzałów. Gdybyś zaś nie przybył, przyjąłbym ich, uprzedzony parskaniem naszych koni, przyjąłbym nożami i przyozdobiłbym pas nowym skalpem. Czy znasz tego, który nosi w głowie pióro? Jego imię jest Khasti-tine[1], aczkolwiek czas jego życia wynosił dwadzieścia zim i lat. To imię zaszczytne otrzymał naskutek mądrości i odwagi. I takiego wojownika zamordowałeś! I mnie pozbawiłeś zaszczytu zwycięstwa! I ty żądasz — zamiast zemsty — zapłaty!
Pod królem naftowym nogi się uginały. Towarzysze jego byli niemniej przestraszeni. Wódz ciągnął dalej:
— Wszyscy biali są tacy, jak ty. Ilu jest śród nich dobrych ludzi? Na jednego Old Shatterhanda, w którego sercu mieszka miłość, przypada po stokroć sto innych, którzy gotują nam zgubę. — Zatrzymajcie się tutaj, dopóki nie wrócę! Jeśli się odważycie odjechać, będziecie zgubieni!
Dał znak drugiemu Nijorowi i poszedł z nim, badając szczegółowo ślad, ku wyjściu, za którem obaj znikli.
O biada! To brzmi inaczej, zgoła inaczej, niż myśleliśmy! — biadał bankier. — Nawarzył pan nam piwa, którem możemy się udławić!
— Morderca! — odezwał się buchalter. — Wódz miał rację. Czemu pan strzelał? Ten Khasti-tine, tak młody, a jednak tak słynny! Czy sam pan się nie wzdraga na myśl o swym czynie?
— Milczcie! — żachnął się król naftowy. — Miałem słuszność — ocaliłem wodza przed śmiercią. To parskanie koni jest wykrętnem kłamstwem!
— Bardzo wątpię! Ten człowiek wygląda na prawdomównego. Czyśmy nie stali przed nim jak sztubacy? Najlepiej będzie czmychnąć, zanim wróci!
— Nie waż się pan, Mr. Baumgarten! Zdaje się, że wódz ma wpobliżu większą ilość wojowników. Jeśli drapniemy, będą nas ścigać, a wówczas możemy się pożegnać z życiem. Teraz jednak prawdopodobnie nas puści. Poczekajmy!
Upłynął kwadrans, zanim Nijorowie wrócili. Mokaszi oświadczył:
— Zemsta stoi za tobą i ręka zagłady doścignie ciebie, jeśli nawet nie przyłożę się do twojej zguby. Było nie dwóch, lecz trzech Nawajów. Trzeci stał w przesmyku na straży i widział wszystko, nie mogąc zapobiec zbrodni. Postawi swe mokasyny na twoich śladach, i będzie cię dopóty ścigał, dopóki nie zatopi noża w twem sercu. Skalp na twojej czaszce nie siedzi mocniej, niż krople deszczowe, które wiatr zdmuchuje z gałęzi. Nie będę cię prześladował i nie będę chronił. — Czemu dążycie do Chelly? Czego tam szukacie?
— Ziemi — odparł markotnie doniedawna tak zarozumiały król nafty.
— Czy należącej do ciebie?
— Tak.
— Kto ci podarował?
— Nikt.
— A jednak twierdzisz, że należy do ciebie!
— Tak, to tomahawk-improvement.
— Ubolewam, że muszę to słyszeć.
— Dlaczego? — Ponieważ jest to słowo złodziei i rabusiów! Ziemia nad Chelly! Ona jest twoja! A tu oto stoi Mokaszi, wódz Nijorów, prawowitych właścicieli całego obszaru nad Chelly! Psy parszywe! Coby powiedziały białe twarze z tamtej strony wielkiego morza, gdybyśmy do nich przyszli i twierdzili, że ich kraj jest nasz? My natomiast mamy pozwolić, aby nam wszystkie ziemie wydarto! Ziemia nad Chelly, która do ciebie należy, aczkolwiek nie odkupiłeś jej od nas, ani nie dostałeś w podarunku! Moja pięść jest zbyt dumna, aby ciebie zmiażdżyć. Fora stąd, fora na szmat ziemi, którego tak pragną wasze dusze! Osiądźcie na nim — niedługo będziecie czekali na krwawy plon!
Rozkazująco wyciągnął rękę ku północnemu wylotowi. Szybko dosiedli koni i pomknęli galopem, z najwyższą radością opuszczając kotlinę, która mogła stać się dla nich placem kaźni.
Aby zrozumieć słowa i gniew wodza, trzeba wiedzieć, w jaki sposób biali zwykli wchodzić w posiadanie indjańskich terenów. Według prawa osadniczego każda głowa rodziny, każdy dwudziestojednoletni mężczyzna, który jest obywatelem, albo chce nim zostać, może przyswoić sobie bez zapłaty niezajętą parcelę 160-cio akrową. Musi jedynie zamieszkać na niej i uprawiać ją przez pięć lat. Poza tem miljony akrów zostają wyznaczone dla towarzystw kolejowych.
Aby zostać właścicielem takiego szmatu ziemi przez tomahawk-improvement, wystarczy tylko siekierą wykarczować kilka drzew, sklecić chatkę i zasiać trochę zboża. Któżby się pytał o zdanie Indjan, dziedzicznych właścicieli tych wszystkich obszarów! — —
Trzej biali, wyjechawszy z kotliny, przeprawili się milcząco przez rzadki las. Król naftowy, rozwścieczony nieprzyjemnem zajściem, szukał w myślach sposobu, któryby mu wrócił zachwiane poważanie obu towarzyszów. Po dłuższym czasie, przerywając milczenie, rzekł:
— Tacy już oni są, ci czerwonoskórzy szubrawcy! W najwyższym stopniu niewdzięczni! Długo żyjesz z nimi w pokoju i wyświadczasz niezliczone przysługi, aż którego pięknego poranka łamią wierność i zapominają, co ci winni.
Yes — skinął Rollins. — To była niezbyt przyjemna sytuacja. Możemy być zadowoleni, żeśmy uszli cało. Sądziłem, że stracimy życie.
— Stracilibyśmy życie, gdyby mi wódz nie przyznał milcząco słuszności, bo wszak musiał uznać, żem jego zbawcą. Aie nigdy już w życiu nie wyświadczę przysługi Indjaninowi.
— Słusznie! Te czerwone łotry nie zasługują na naszą przychylność.
Z tych słów bankiera można było wnioskować, że nie gani króla naftowego za jego postępowanie. Zaliczał się do owych prawdziwych Yankee, dla których życie ludzkie nie odgrywa roli. Niebezpieczeństwo, które mu groziło, minęło, zapomniał więc także o wrażeniu, jakie wywarło nań zabójstwo obu Nawajów. Inaczej jednak miała się rzecz z Baumgartenem. Jako Europejczyk posiadał czulsze sumienie; uważał czyn Grinleya za występek, i nie taił swego oburzenia. Zapytał więc króla nafty poważnym tonem nagany:
— Czy wogóle wyświadczył już pan kiedy przysługę Indjaninowi?
— Ja? Co za pytanie! Właśnie ci Nijorowie zawdzięczają mi bardzo wiele!
— Bynajmniej nie znać tego było po wodzu!
— Ponieważ jest niewdzięcznym hyclem. Zdaje się, że chce mi pan robić wyrzuty, zamiast myśleć o wdzięczności, jaką mi jesteś winien za wyrwanie z puebla! Hm. Muszę panu oświadczyć, że, im dłużej o tem myślę, tem więcej nastręcza mi się pytań, na które nie znajduję odpowiedzi.
Grinley zpodełba obrzucił go badawczem spojrzeniem, powściągnął swój gniew i zapytał spokojnie:
— Jakież to są pytania? Czy mogę się dowiedzieć?
— Nie uważam tego za konieczne.
— Nie? Być może, zdołałbym pana objaśnić.
— Nietylko być może, ale na pewno. Mógłby pan, ale czy pan zechce, o tem bardzo wątpię.
— Jeśli mogę, to chcę, sir!
— Nie mówmy o tem więcej! Ponieważ jednak podkreśla pan tak mocno, że zawdzięczamy panu życie, chcę panu przypomnieć: nie mów hop, póki nie przeskoczysz.
— Co pan rozumie przez to?
— Bardzo możliwe, że skwitujemy się z panem, i nie będziesz mógł wymagać od nas nadal wdzięczności.
— Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób!
— Bardzo zwyczajnie: jeśli chodzi o nasz interes, nie może pan żądać wdzięczności, ponieważ dostaniesz zapłatę. A co się tyczy wydobycia nas z puebla, to wprawdzie zapisaliśmy to na pana dobro, ale może już niebawem będziemy musieli wykreślić tę pozycję, ponieważ zabił pan obu Nawajów.
— Cóżto ma wspólnego?
— Nie pytaj pan tak, jakgdybyś był nowicjuszem! Nie jest rzeczą wykluczoną, że spotkamy Nawajów.
— Co z tego?
— Pomszczą śmierć obu wywiadowców.
Pshaw! Skąd mogą wiedzieć, co się zdarzyło?
— Skąd? Czy nie słyszał pan, co mówił Mokaszi? Było trzech Nawajów, a nie dwóch. Trzeci będzie nas ścigał.
Król naftowy nastroił twarz, która miała dotychczas wyraz powagi i namysłu, do szyderczego śmiechu i rzekł:
— Teraz widać, co z pana za mądry ptaszek! Czy mniema pan, że Mokaszi szczerze wyraził swoje zdanie?
— Tak.
— Istotnie? Muszę wobec tego oświadczyć, że nigdy z pana nie będzie prawdziwy westman. Mokaszi wyruszył na zwiady. Fakt, że nie wyręczał się zwyczajnymi wojownikami, świadczy o tem, że przykłada do wywiadu ogromną wagę. Natrafił na trzech wrogów, którzy też są wywiadowcami, i musi uczynić wszystko, aby ich unieszkodliwić. Dwóch zastrzeliłem własnoręcznie; trzeci jeszcze żyje i widział Nijorów. Nie będzie nas teraz ścigał, lecz jak najprędzej pomknie do swego plemienia, aby donieść o wrogach. Mokaszi musi za wszelką cenę starać się temu zapobiec; puści się śladem Nawaja, aby go dogonić. Czy pojął pan, czy nie?
— Hm! — mruknął Baumgarten. — Może jest tak, jak pan mówi, a może i nie.
— Jest tak — nieinaczej. Zapewniam pana i — —
Umilkł, osadził konia i uważnie spojrzał wdal. Z małej otwartej prerji, na której się znajdowali, widać było skraj lasu. Od ciemnego tła drzew odbijały postacie dwóch jeźdźców, którzy natychmiast się zatrzymali, kiedy zauważyli trójkę podróżnych.
— Dwaj ludzie — rzekł Grinley.
— Zdaje się, że to biali. Stawiam sto na jeden, że to Buttler i Poller. Jest nas trzech na dwóch, nie trzeba się więc lękać. Naprzód!
Puścili konie w cwał ku obu jeźdźcom, którzy ze swej strony pomknęli na ich spotkanie. Wkrótce poznali się wzajemnie. Z odległości, na jaką dobiegają słowa, król naftowy zapytał:
— To wy? To dobry znak! Czy droga jest wolna?
— Tak — odkrzyknął Buttler.
— Wolna, jak podczas pokoju. Nie natrafiliśmy nawet na ślad Indjanina.
— I znaleźliście Gloomy-water?
Yes. Z łatwością.
— No? A nafta?
— Wspaniała, naprawdę wspaniała! — odpowiedział zapytany, rozpływając się w uśmiechu. Następnie zwrócił się do bankiera i dodał: — Bądź pan łaskaw i powąchaj nas! Jak się panu podoba nasz zapach? Czy to olejek różany, sir?
Oczywiście obaj, naskutek dokonanej roboty, mocno trącili naftą. Twarz Roliinsa promieniała z radości.
— Olejek różany? Oczywiście, że nie, lecz coś bardziej miłego dla mnie! Ile czasu wymaga, messurs, zebranie funta olejku różanego? Nafta natomiast tak nadmiernie tryska z ziemi, że można zebrać dziennie setki beczek. Zapach wasz jest milszy dla mnie, niż wszystkie wonności świata. Jak pan sądzi, Mr. Baumgarten?
— Tak — potwierdził buchalter, przybierając również weselszy i pewniejszy wyraz twarzy.
Well! Do tej pory nie chciał pan wierzyć, spostrzegałem to nieraz. Czy przyznaje pan?
— Nie chcę zaprzeczać, sir.
— Ale teraz? Teraz chyba nabrałeś ufności?
Król naftowy odpowiedział zamiast Baumgartena:
— I ja zauważyłem, że Mr. Baumgarten mało mi okazuje zaufania, ale jestem zbyt dumny, aby się obrażać. Teraz przekona się, że ma przed sobą człowieka honoru, który w zupełności zasługuje na zaufanie. Ale czy zostaniemy tutaj na otwartej prerji? Mogą nas łatwo zauważyć jacyś Indjanie.
— Indjanie? — zapytał Buttler, puszczając konie naprzód w kierunku lasu, z którego był przyjechał. — Czy natrafiliście na Indjan?
— Tak.
— Do licha! Kiedy?
— Niedawno.
— Na jakich?
— Nijorów. Nawet na samego ich wodza.
— I wyrwaliście się z tych opałów bez uszczerbku?
— Chwała Bogu! Mogło być gorzej.
Opowiedział zajście, rozumie się, zyskując uznanie Buttlera i Pollera. Tymczasem wjechali do lasu, co zmusiło ich do przerwania rozmowy, gdyż drzewa stały tak blisko siebie, że trzeba było przedzierać się pojedyńczo. Bankier był wielce z tego niezadowolony — pragnął bowiem dowiedzieć się dalszych o jeziorze nafty szczegółów.
Po pewnym czasie las się urwał i wyjechali na trawę sawany. Teraz mogli się ponownie złączyć, z czego skorzystał Rollins, aby zadać pytanie o Gloomy-water. Buttler i Poller zadośćuczynili jego ciekawości w taki sposób, że niecierpliwość bankiera wzmogła się i przyprawiała go o coraz większe podniecenie. Skoro oświadczył, że wprost wyskakuje ze skóry, Buttler począł uspakajać:
— Cierpliwość pana nie będzie wystawiona na długą próbę. Pozostało nam półtora godzin drogi.
— Półtora godzin? Spotkaliśmy was pół godziny temu. Razem więc dwie godziny. A zatem opuściliście jezioro nafty dopiero przed dwiema godzinami?
— Tak; mniej więcej.
— Czemu nie wcześniej? Czy można zwlekać z tak ważną wiadomością, jaką mieliście mi przywieźć.
Pytanie zaskoczyło oszustów. Bankier nie powinien był domyślić się ciężkiej pracy, którą wykonali nad Gloomy-water. Buttler jednak znalazł prawdopodobną odpowiedź.
— Mieliśmy obowiązek dbać o wasze bezpieczeństwo. Musieliśmy zatem przeszukać całą okolicę jeziora. Nie było to łatwe zadanie. Teren jest uciążliwy, my zaś, nadomiar, musieliśmy posuwać się bardzo powoli, gdyż tak nakazywała ostrożność. Dlatego dopiero przed kilku godzinami dokonaliśmy tej pracy.
— I nie dostrzegliście nic podejrzanego?
— Nie, absolutnie nic. Może pan być spokojny, sir.
Rollins nietylko był spokojny, lecz wpadł w tak wesoły i rozkoszny humor, jak rzadko kiedy. Za godzinę, nie o wiele później, stanie na miejscu, gdzie oczekuje go majątek wielo-, wielomiljonowy! Chętnieby objął wszystkich towarzyszów, poprzestał jednak na uściśnięciu dłoni buchaltera i rzekł:
— Nareszcie, nareszcie u celu! I nareszcie poza niepewnością! Czy pana to nie cieszy?
— Naturalnie, sir, — brzmiała szczera odpowiedź.
Naturalnie, sir, — powtórzył Rollins, potrząsając głową. — To brzmi tak zimno, tak obojętnie, jakgdyby cała sprawa pana nie obchodziła!
— Wie pan doskonale, że zajmuję się pana interesami niemniej, niż własnemi. Cieszę się więc, ale nie zwykłem głośno wyrażać swej radości.
Well, znam już pana, Mr. Baumgarten. Teraz jednak mógłbyś być nieco głośniejszy. Nie powiedziałem jeszcze panu, ale możesz chyba pomyśleć, że zabierając pana ze sobą, miałem pewne w stosunku do pana zamiary. Udział pana w tym interesie będzie większy, niż pan sądzi. Czy mniema pan, że ja zamierzam wraz z rodziną wyjechać z Arkanzasu, aby osiąść na Dzikim Zachodzie? Ani mi się śni! Moją właściwą i stałą siedzibą pozostanie nadal Brownsville. Będę musiał jednak sprowadzić inżynierów i zostawić dyrektora, któremu mógłbym zaufać. Jak pan sądzi, kto to może być?
Wymownie spojrzał na buchaltera zpodełba i, nie otrzymawszy odpowiedzi, dodał:
— A może pan pragnie całe życie spędzić w Bronsville?
— Nie miałem jeszcze powodu do zastanawiania się nad tą kwestją, Mr. Rollins.
Well, bądź pan zatem tak dobry i zastanów się. Cóż bowiem, jeśli dyrektor, o którym mówię, nazywa się Baumgarten?
Niemiec podskoczył na siodle i zapytał:
— Czy mówi pan poważnie, sir?
Yes! Wie pan, że nie żartuję w kwestjach tak poważnych. Stanowisko jest odpowiedzialne i ciężkie. Dlatego, oprócz pensji, będzie pan zainteresowany w zyskach. Czy przyjmujesz, sir?
— Z całego serca!
— A więc przybijmy! Oto moja ręka.
Baumgarten wyciągnął swoją i rzekł:
— Nie chcę tracić zbytecznych słów, Mr. Rollins. Zna mnie pan i wie, że nie jestem niewdzięczny. Mojem największem życzeniem będzie sprostać stanowisku, które mam objąć.
— Sprosta pan; wiem o tem.
— Nie mógłbym tego twierdzić z całą pewnością. Prawdą jest to, co mówił niejednokrotnie Mr. Grinley: nie znam Zachodu. Tu zaś potrzebni są ludzie doświadczeni.
— Postaram się, aby pan miał takich da pomocy.
— Niejedną też walkę przyjdzie nam stoczyć. A może pan mniema, że Indjanie pozwolą się zagnieździć tutaj tak ogromnemu przedsiębiorstwu?
— Nie poradzą.
— Hm! Będą twierdzić, że miejsce jest ich własnością, i — —
— Nie zaprzątaj pan sobie głowy zbytecznemi myślami! — przerwał mu król naftowy. — Słyszał pan przecież, co mówił Mokaszi? Że mogę; spokojnie osiąść na „swoim“ szmacie ziemi.
— Mówił ironicznie.
— A jednak!
— Pięknie! Ale czy to miejsce naprawdę należy do Nijorów? Czy inne plemiona, naprzykład Nawajowie, nie mają pretensyj do tych terenów?
— Jakie tam czerwoni mają pretensje — nas to nie obchodzi. Mam mój tomahawk-improvement, który panu odstępuję. Dokument odnośny leży w mojej kieszeni. Zresztą, poddał go pan badaniu w Brownsville; stwierdził pan, że jest dobry i ważny. Będzie pana własnością, skoro da mi sir przekaz na San Francisco. Wówczas zostanie pan — według praw Stanów Zjednoczonych — prawowitym właścicielem Gloomy-water, i żaden Indjanin nie będzie mógł pana wypędzić.
— Słusznie, sir. A jeśli czerwonoskórzy nie będą się liczyli z temi prawami?
— Należy ich zmusić. Oczywiście, zwerbujecie ludzi, którzy umieją się obchodzić z nożami i strzelbami. To ugłaska lndjan. Zresztą, może pan być pewny, że przedsiębiorstwo niebawem przyciągnie białą ludność, która zdoła nietylko oprzeć się najściu czerwonych, ale także wypędzić ich z tego całego kraju. Postawcie tylko swoje maszyny! Wszak wiecie, że maszyna jest nieubłaganym prześladowcą Indjan.
Miał słuszność. Gdziekolwiek ukazuje się biały i sprowadza maszyny o żelaznych rękach i nogach, tam czerwony musi ustąpić. Tak chce los nieubłagany.
Maszyna jest niepokonaną przeciwnością, aliści nie tak okrutną, jak broń, jak woda ognista, jak ospa i inne choroby, których ofiarami stali się, są i będą jeszcze pozostali nieliczni Indjanie, znikający z powierzchni ziemi, podobnie jak bizuny tak doszczętnie wytępione ze stepów, że dzisiaj tylko pojedyncze, rzadkie okazy oglądać można w ogrodach zoologicznych. — — —






  1. Stary człowiek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.