Król naftowy/Część druga/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król naftowy |
Część | druga |
Rozdział | Rancho Fornera |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
Nad rzeką Rio San Carlos, wpadającą do Rio Gila, znajdowało się rancho, zwane od nazwiska właściciela ranchem Fornera. Wielkie, ciągnące się dookoła pastwiska były własnością tego Amerykanina. Atoli pod pług nadawała się tylko gleba, leżąca nad rzeką. Dom nie był wielki, ale mocno z kamienia budowany i okrążony równie mocnym murem wysokości człowieka. W murze, w równych odstępach, wybite były wąskie otwory strzelnicze, niezbędne w tym niebezpiecznym kraju. Polana wewnątrz murów zajmowała tak wielką przestrzeń, że w razie niebezpieczeństwa, można tu było spędzić wszystką trzodę ranchera.
Była najlepsza pora roku. Step obrastał gęstą trawą, którą raczyły się niezliczone stada owiec i baranów; kilka tuzinów koni pasło się na wolności pod nadzorem parobków, którzy zabijali czas ożywioną grą w karty. Szerokie, wychodzące na rzekę wrota, były naoścież otwarte. Oto ukazał się w nich ranchero, prawdziwie krzepka, muskularna postać karczownika. Drapieżnem spojrzeniem obrzucił trzody, poczem osłonił oczy ręką, aby wpatrzeć się wdal.
Po chwili odwrócił się i zawołał w kierunku domu:
— Halloo, boy, przygotuj brandy! Przychodzi jegomość, którego niebawem zobaczycie pod stołem.
— Kto? — zapytał wezwany syn ranchera, wyglądając z okna.
— Król nafty.
— Sam?
— Nie. Sprowadza dwóch jeźdźców i objuczonego konia.
— Well. Jeśli piją, jak bąki, lepiej odrazu postawić kilka flaszek.
Przed domem leżało dziesięć czy dwanaście ciosanych głazów. Środkowy i zarazem największy służył za stół, pozostałe — za krzesła. Syn ranchera wyszedł niebawem z domu, postawił na tym stole trzy pełne butelki i kilka szklanek, poczem przystanął obok ojca, aby wraz z nim powitać gości.
Przybysze dotarli do przeciwległego brzegu rzeczki i puścili konie wpław przez płytką wodę.
— Czy to być może! — krzyknął zdumiony Forner. — Ale chyba się nie mylę. Nie pojmuję, co mogło sprowadzić tego człowieka ze spokojnego Arkanzasu do tej niebezpiecznej miejscowości!
— Kogo? — zapytał syn.
— Master Rollinsa z Brownsville.
— To ten bankier, z którym swego czasu miałeś interesy?
— Tak. W rzeczy samej, to on, nie mylę się przecież! Jestem ogromnie ciekaw, czego ten szuka w dzikiej Arizonie.
Jeźdźcy dotarli do brzegu i cwałowali w kierunku rancha. Jadący na przodzie zawołał zdaleka:
— Good morning, master Forner! Czy ma pan mocny haust dla trzech gentlemanów, którzy z pragnienia omal nie padają z koni?
Był to długi, szczupły, bardzo dobrze uzbrojony mężczyzna. Słońce spaliło i wiatr wygarbował jego twarz o nader ostrych rysach. Nosił przedni jak na te strony ubiór, który jednak nie na jego miarę był skrojony.
Drugi jeździec był to mężczyzna w podeszłych latach nader poczciwego wyglądu. Zmęczyła go szybka jazda; był oblany potem. Przy siodle wisiała piękna strzelba myśliwska. Czy miał jeszcze inną broń, — może w kieszeniach — trudno było poznać, gdyż nie nosił pasa. Z pierwszego wejrzenia widać było, że nie zadomowił się na Dzikim Zachodzie. Sprawiał na tle tej dzikiej miejscowości podobne wrażenie, co szczur lądowy na oceanie.
Trzeci wreszcie przybysz był to młody krzepki blondyn. Dosiadał konia nie jak doświadczony westman, lecz jak dobry jeździec amator. Twarz miał szczerą, sympatyczną, lekko opaloną słońcem. Zaopatrzony był w strzelbę, nóż i dwa rewolwery.
— Więcej niż haust! — odpowiedział Forner. — Welcome, messurs! Zejdźcie z koni i roztasujcie się, jak u siebie w domu!
Starszy jeździec osadził konia, przez kilka sekund mierzył wzrokiem ranchera, poczem rzekł:
— Zdaje mi się, że pana już kiedyś widziałem, sir. Rancho Fornera! A więc nazywa się pan Forner? Czy nie był pan u mnie w Brownsville? Nazywam się Rollins, a ten pan przy mnie to Mr. Baumgarten, mój buchalter.
Forner skłonił się jednemu i drugiemu i odpowiedział:
— Oczywiście, żeśmy się widzieli, sir. Złożyłem ongi swoje oszczędności u pana i odebrałem je przed wyjazdem nad Arizonę. Ale nie była to tak wielka suma, aby mógł pan zachować mnie w pamięci. A zatem, wejdźcie panowie! Moje brandy nie jest gorsze, niż gdziekolwiek indziej, a zakąsek również wam nie zbraknie, o ile nie jesteście szczególnie wybredni. Jak długo zamierza pan tutaj zabawić, master Grinley?
— Póki nie miną najgorętsze godziny południa — odpowiedział jeździec, przezwany poprzednio królem naftowym.
Rozsiodłano konie i puszczono na pastwisko. Przybysze usiedli na kamieniach. Grinley natychmiast napełnił szklankę brandy i wypił duszkiem. W krótkim czasie wypróżnił butelczynę do dna. Bankier rozcieńczył alkohol wodą, a Baumgarten napił się wody czystej. Fornerzy, ojciec i syn, poszli przygotować dla gości skromny posiłek.
Nikt nie zauważył, jak przez rzekę przeprawili się jeźdźcy, dążący do rancha. Przybyli zapewne długą drogę, gdyż konie ich wlokły się znużone. Byli to Buttler, herszt dwunastu rozproszonych finderów, i Poller, wydalony przewodnik niemieckich wychodźców. Zanim dotarli do wrót, zapytał Poller:
— Czy jest pan pewny, że ranchero pana nie zna? Opisał mi go pan jako człowieka uczciwego, przypuszczam więc, że nazwisko Buttler nie dozna u niego życzliwego przyjęcia.
— Nie widział mnie nigdy — odparł Buttler. — Natomiast mój brat bywał u niego często.
— A przecież chyba nazywa się również Buttler!
— No tak, ale tu przybrał nazwisko Grinley.
— Sprytnie postąpił! Jednak, wszakże bracia są zazwyczaj do siebie podobni?
— Jesteśmy braćmi przyrodnimi, nie z jednej matki.
— Czy wie pan, gdzie brat teraz przebywa?
— Nie. Kiedyśmy się rozstali, ja udałem się na południe, aby założyć towarzystwo finderów, on zaś nie był zdecydowany, jaką drogę obrać. Kto wie, gdzie się jeszcze spotkamy, jeśli się wogóle w tem życiu — — — do kroćset piorunów, siedzi tam właśnie!
W tej chwili bowiem podjechali do wrót i ujrzeli trzech gentlemanów, siedzących przed domem. Buttler odrazu poznał króla nafty i, zdumiony, osadził konia. Spojrzenie Grinleya padło w tej samej chwili na wrota. On również poznał natychmiast brata. Był jednak na tyle przytomny, że położył rękę na ustach, na znak milczenia.
— Tak, to on, — dodał Buttler. — Czy widział pan ten ruch ręki? Nie powinienem go poznać.
Zeskoczyli z koni, puścili je i zbliżyli się do kamieni w tej samej chwili, kiedy obaj Fornerzy wyszli z domu, aby poczęstować gości chlebem i mięsem. Nowi przybysze ukłonili się i zapytali, czy mogą usiąść. Oczywiście, gospodarze ich przyjęli i, nie zapytawszy nawet o nazwiska, ani o cel podróży, zaprosili do posiłku.
Obaj bracia, którzy pragnęli zataić wspólność krwi, pragnęli porozumieć się w cztery oczy. To też po posiłku Grinley podniósł się i oświadczył, że zamierza położyć się w cieniu za domem, aby nieco wypocząć. Buttler po chwili wymknął się za nim, nie ściągając niczyjej na siebie uwagi.
I znowu nadjechali dwaj jeźdźcy, ale tym razem już nie z drugiej strony rzeki.
Obaj dosiadali wyśmienitych biegunów. Gdy by ich postacie były inne, można byłoby ich przyjąć zdaleka za OldShatterhanda, znakomitego myśliwego, i za Winnetou, sławnego wodza Apaczów. Ci jednak byli o wiele drobniejsi, jeden tęższy od Winnetou, a drugi szczuplejszy od Old Shatterhanda.
Ten drugi nosił skórzane wyfrendzlowane legginy i podobnież wyfrendzlowaną skórzaną koszulę myśliwską; cholewy długich butów sięgały kolan. Głowę miał okrytą kapeluszem filcowym o szerokich kresach. Za pasem, splecionym z pojedyńczych rzemieni, tkwiły dwa rewolwery i nóż-bowie. Od lewego ramienia do prawego biodra kilkakrotnie przewijało się lasso. Na jedwabnym sznurku na szyi wisiała indjańska fajka pokoju. Wpoprzek pleców widniały dwie strzelby, długa i krótka. Tak właśnie ubierał się Old Shatterhand. On także miał dwie strzelby: siejący postrach dwudziestopięciostrzałowy sztuciec Henry’ego i słynną długą, ciężką niedźwiedziówkę.
O iie ten młody szczupły mężczyzna był niejako wizerunkiem Old Shatterhanda, o tyle drugi naśladował Winnetou. Odziany był w białą, wygarbowaną i ozdobioną angielskim czerwonym haftem koszulę myśliwską i w legginy z tego samego materjału z włosami we szwach; nie wyglądały one zresztą na włosy ze skalpów. Nogi tkwiły w mokasynach, wyszytych perłami i ozdobnemi kolcami jeża morskiego. U szyi wisiała również fajka pokoju i woreczek skórzany, imitujący indjański worek na leki. Pas szeroki z santillo wił się dookoła pełnych bioder. Z za pasa wyglądała rękojeść noża i kolby dwóch rewolwerów. Długiej gęstej czupryny nie okrywał kapeluszem. Wpoprzek grzbietu wisiała dubeltówka ze srebrnemi ćwiekami na drewnianej kolbie — naśladownictwo osławionej srebrnej rusznicy wodza Apaczów Winnetou.
Kto znał Old Shatterhanda i Winnetou, ten nie mógłby się powstrzymać od śmiechu na widok ich żywej parodji. Ta gładka, opalona, dobroduszna, a trochę przemądrzała twarz szczupłego jeźdźca w porównaniu z męskiemi gładkiemi rysami Old Shatterhanda; i te świeże, rumiane, pucułowate policzki, ruchliwe oczy i sympatyczny uśmiech w kącikach warg grubasa, jako naśladownictwo poważnej, surowej twarzy Apacza!
Wszelako nie godziło się z tych ludzi wyśmiewać. Tak, na cudaków wyglądali, ale niemniej byli to ludzie honoru, gentlemani z krwi i kości, i nieraz już śmiało zaglądali w oczy śmierci. Przecież grubas nosił popularne wśród westmanów przezwisko Ciotka Droll, a szczupły był jego przyjacielem i krewniakiem — nazywał się Hobble-Frank.
Tak wielką czcią darzyli Old Shatterhanda i Winnetou, że naśladowali ich w ubiorze, co nadawało im niezwykły wygląd. Ubiory te były nowe i kosztowały huk pieniędzy; a niemniej drogie były rumaki. —
Niewątpliwie zdążali do rancha. Ukazanie się ich przed domem wywołało pewną sensację, naskutek kontrastu między dobrodusznym wyglądem a marsowym strojem. Nie robili zaś wiele ceregieli. Zeskoczyli z koni, ukłonili się i usiedli na dwóch pustych głazach, nie zapytawszy o pozwolenie.
Forner obrzucił obu przybyszów ciekawem spojrzeniem. Mimo doświadczenia długich lat, na Dzikim Zachodzie spędzonych, nie wiedział, co o nich sądzić. Nie mógł pohamować ciekawości, więc zapytał:
— Czy zechcieliby się gentlemani czemś uraczyć?
— Jeszcze nie teraz — odpowiedział Droll.
— A więc później. Jak długo zamierzacie tu zabawić?
— Zależy od okoliczności, jeśli to konieczne.
— Mogę was zapewnić, że u mnie jesteście bezpieczni.
— Gdzie indziej również!
— Tak mniemacie? A więc nie wiecie, że Nawajowie wykopali topór wojenny?
— Wiemy.
— I że Nijorowie już wyruszyli?
— I to wiemy.
— A jednak czujecie się bezpiecznie?
— Dlaczegóżby nie, jeśli to konieczne?
Wiadomo powszechnie, że prawie każdy westman ma swój ulubiony zwrot. Sam Hawkens używa stale wyrażenia „jeśli się nie mylę“; Droll znowu przyzwyczaił się do wyrażenia „jeśli to konieczne“. Często myśliwcy stosowali je w wypadkach najmniej właściwych, nie cofając się nawet przed sprzecznością. Tak się też w tym wypadku stało. Forner przeto ze zdumieniem obejrzał grubasa i zapytał poważnie!
— Czy zna pan te plemiona, sir?
— Znam nieco.
— To nie wystarcza! Nawet współżycie z Indjanami w zgodzie i przyjaźni niezawsze chroni przed utratą skalpu, skoro wybuchnie wojna z białymi. Jeśli droga panów wiedzie na północ, radzę z niej zrezygnować. Coraz tam niespokojniej! Jesteście wprawdzie dobrze uzbrojeni, lecz, jeśli sądzić z tych nowiutkich ubiorów, przybywacie ze Wschodu, a z waszych twarzy również nie można wyczytać doświadczenia nieulęknionych westmanów.
— Tak, to prawda! Sądzi pan ludzi według ubiorów, jeśli to konieczne?
— Tak.
— Pozbądź się pan tego nawyku, godnego krawca. Strzela się z dubeltówki, dźga się nożem, a nie twarzą, zrozumiano! Pod bitną, zaczepną powierzchownością może ukrywać się dusza zajęcza.
— Nie przeczę, ale panowie... Hm, czy nie mogę wiedzieć kim jesteście?
— Czemu nie? — Jesteśmy — no, zaliczamy się do tych, których zazwyczaj nazywają rentjerami.
— O biada! A więc dla rozrywki pojechaliście na Zachód?
— Przecież nie dla udręki.
— Jeśli tak, sir, to wróćcie; wróćcie, gdyż tutaj zgaszą was tak łatwo, jak świecę! Z tego, co mówicie, wnioskuję, że nie macie wyobrażenia o niebezpieczeństwach, które ten kraj nawiedzają, master — master — jak się pan nazywa?
Droll sięgnął do kieszeni, wyciągnął kartę wizytową i podał rancherowi. Ów zagryzł wargi, aby nie wybuchnąć śmiechem, i przeczytał na głos: Sebastjan Melchior Droll.
Hobble-Frank poszedł za przykładem towarzysza. Forner przeczytał: Heljogabalus Morfeusz Edeward Franke.
Przez chwilę obracał obie karty między palcami, a następnie roześmiał się na całe gardło i rzekł:
— Ależ, gents[1], co to za osobliwe imiona i jacy z was dziwni ludzie! Czy spodziewacie się, że wzburzeni Indjanie dadzą drapaka przed waszemi nazwiskami? Powiadam wam, że — —
Tu przerwał bankier Rollins:
— Proszę, master Forner, nie mów nic takiego, co mogłoby obrazić tych gentlemanów! Nie mam wprawdzie zaszczytu znać ich osobiście, ale wiem, że są godni najwyższego szacunku. — I, zwracając się do Hobble-Franka, dodał: — Sir, nazwisko pana jest tak niezwykłe, że zapamiętałem je ongi dobrze. Jestem Rollins, bankier z Brownsville z Arkanzasu. Czy kilka lat temu nie miałem dla pana przesyłki pieniężnej?
— Tak, sir, to prawda, — skinął Frank. — Powierzyłem pieniądze dobremu przyjacielowi, ten zaś złożył dług u pana, ponieważ Old Firehand polecił mu gorąco bank pański. Później, ponieważ nie mogłem sam odebrać, kazałem sobie przesłać pieniądze do New-Yorku.
— Słusznie, słusznie! — potwierdził Rollins. — Old Firehand, istotnie! Znalazł pan później wpobliżu Fillmore City, nad Srebrnem Jeziorem, jak mi się zdaje, wielkie pokłady srebra. Czy tak, sir?
— Tak — roześmiał się z zadowoleniem Frank. — Było tam parę naparstków tego kruszcu.
Forner zerwał się z miejsca i zawołał:
— Do piorunów! Czy to prawda, czy to być może? Był pan tam nad Srebrnem Jeziorem?[2]
— No tak. I ten mój kompan również.
— Naprawdę, naprawdę? Wówczas wszystkie gazety rozpisywały się na temat tej niezwykłej historji. Old Firehand, Old Shatterhand, Winnetou, gruby Jemmy, Długi Davy, Hobble-Frank, ciotka Droll i wielu innych. A więc zna pan owych ludzi, sir?
— Naturalnie, że znam. Tu właśnie siedzi ciotka Droll, obok mnie, jeśli pozwolicie panowie.
Mówiąc to, wskazał na swego towarzysza. Ten zaś nie pozostał dłużny:
— A tu macie naszego Hobble-Franka, jeśli to konieczne. Czy wciąż jeszcze mniemacie, że nie znamy Zachodu?
— Nie do wiary, naprawdę nie do wiary! A też to być nie może! Ciotkę Droll widuje się tylko w dziwacznym stroju, który go upodabnia do lady. A Hobble-Frank nosi zazwyczaj niebieski frak z jasnemi guziczkami; na głowie zaś ma wielki kapelusz z piórem!
— Czy zawsze tak być musi? Czy nie można się inaczej ubrać? Jako przyjaciele i towarzysze Old Shatterhanda i Winnetou chcieliśmy się do nich upodobnić. Jeśli nam nie wierzycie, rzecz to wasza. Nie mamy nic przeciwko temu.
— A jakże, wierzę, sir, wierzę! Słyszałem, że po ciotce Droll i po Hobble-Franku nie poznasz, jakie z nich wspaniałe zuchy, i w rzeczy samej — nie znać tego po was! Jakże mnie cieszy, że widzę was, messurs! Teraz jednak chcę się z waszych własnych ust dowiedzieć, jak się to wszystko wówczas odbyło i jak odkryliście ów wspaniały placer[3].
— Powoli, powoli, sirl — wtrącił bankier. — Możemy się tego kiedy indziej nasłuchać. Są rzeczy pilniejsze, przynajmniej dla mnie, — i zwrócił się zkolei do Drolla i Franka: — Nadarza mi się podobne odkrycie; jestem na drodze do zarobienia wielu, wielu miljonów.
— Czy zna pan podobny placer, sir? — zapytał Droll.
— Tak, nie złota wprawdzie, lecz nafty.
— Niezgorzej, sir. Nafta to płynne złoto. Gdzie się znajduje ten placer?
— To sekret. Master Grinley odkrył. Nie mogąc z braku odpowiednio wielkiego kapitału eksploatować placeru, chce mi go odstąpić. Jestem gotów zawrzeć ten interes; ale trzeba obejrzeć teren osobiście, i oto jadę tam wraz z moim buchalterem Mr. Baumgartenem. Jeśli opis Grinleya zgodny jest z prawdą, odkupię zmiejsca cały placer.
— A więc nie wie pan, dokąd zamierza master Grinley pana zaprowadzić?
— Niedokładnie. Jest rzeczą zrozumiałą, że Mr. Grinley pragnie zachować sekret do ostatniej chwili. Kiedy wchodzą w grę miljony, nie można gardzić żadnym środkiem ostrożności.
— Słusznie. Mam nadzieję, że nietylko on, ale i pan nie zapomina o zaleceniach ostrożności. Musi pan przecież mniej więcej wiedzieć, w jakiej okolicy Mr. Grinley odkrył ropę naftową.
— Wiem.
— No gdzie? Może mi pan zechce powiedzieć.
— Chętnie panu powiem, gdyż radbym usłyszeć zdanie pana. W okoliby Chelly, dopływu Rio San Juan.
Pełne rumiane oblicze Drolla wyciągnęło się niepomiernie. Długo się zastanawiał, zanim powtórzył:
— Chelly, dopływ Rio San Juan? Tam miałaby znaj — do — wać — się — nafta? — Przenigdy!
— Co? Jakto? Dlaczego? — zawołał bankier. — Nie wierzycie? Czy zna pan tę miejscowość?
— Nie.
— A więc nie możesz tak kategorycznie zaprzeczać!
— Czemu nie? Nie byłem tam nigdy, a jednak wiem, że nafty tam niema.
— Mr. Grinley był tam i znalazł naftę.
— Hm! Nie byłem także w Egipcie, ani na biegunie, a jednak, gdyby mnie kto zapytał, czy na Nilu pływa śmietana, a na biegunie rosną palmy, zaprzeczyłbym kategorycznie.
— Robi pan z tego szopkę. Wydawać tak pochopne i stanowcze sądy mógłbyś tylko jako geolog. Czy jesteś nim?
— Nie, ale posiadam swój zdrowy ludzki rozsądek i doświadczyłem go w dostatecznej mierze.
— Niesłusznie pan krzywdzi Grinleya — odezwał się Forner do westmana. — Każdy tutaj wie, że Grinley odkrył placer ropy naftowej. Już niejeden szpiegował go nadaremnie.
— Tak, nadaremnie, ponieważ ten placer wcale nie istnieje.
— Istnieje, powiadam panu! Mr. Grinleya nazywają tu powszechnie królem naftowym.
— Czego to dowodzi?
— Ale pokazywał mi nieraz próbki!
— To też nie dowód. Naftę każdy pokaże. Doprawdy, nie mogę uwierzyć, aby tam znajdowała się nafta. Miej się pan na ostrożności, Mr. Rollins! Rozważ pan, że niedawno operowali tutaj farmazoni, którzy skusili kapitalistów do eksploatowania kopalni brylantów i złota. Potem okazało się, że ani brylantów, ani złota nie było śladu.
— Sir, czy posądza pan Mr. Grinleya?...
— Ani mi w głowie nie postało! Ta sprawa wcale mnie nie obchodzi. Pytał pan o zdanie — wyraziłem je, i to wszystko.
— Dobrze! Czy mogę się dowiedzieć, co sądzi o tem Mr. Frank?
— To samo, co Droll, — odpowiedział Hobble-Frank. — Jeśli pan nam nie wierzy, poczekaj kilka dni, dopóki nie przybędą jeszcze dwie osoby, na których zdaniu będzie się pan mógł oprzeć bez zastrzeżeń.
— Któż to?
— Old Shatterhand i Winnetou.
— Co? — zapytał oszołomiony z radości gospodarz. — Obaj ci mężowie przybędą tutaj? Skąd wiecie?
— Od samego Old Shatterhanda. Od czasu do czasu pisuje do mnie listy. Przed ośmioma tygodniami zawiadomił mnie, że umówił się z Winnetou w ranchu Fornera nad Rio San Carlos.
— I spotkają się tutaj istotnie?
— Z całą pewnością.
— Może co stanąć na przeszkodzie!
— Tak. Ale w takim razie jeden z nich poczeka tutaj na drugiego. Bywało, że wyznaczali sobie spotkanie na dzień określony przy określonem drzewie olbrzymiego pralasu, i nigdy się nie wymijali. Kiedy więc przeczytałem list, byłem przeświadczony, że poradzą sobie z każdą przeszkodą i o oznaczonym czasie spotkają się w ranchu. Zdecydowałem się zmiejsca zaskoczyć ich swoją obecnością. Mój kuzyn Droll przyłączył się do mnie. Skoro wyłącznie w tym celu przybyliśmy z Niemiec, z Saksonji, to chyba może pan być pewny, że wkrótce ich tutaj ujrzysz.
— Z Niemiec? Z Saksonji? — odezwał się buchalter Baumgarten. — Jesteś pan Niemcem, sir?
— Tak. Nie wiedział pan?
— Nie. Może nawet otarło mi się o uszy, lecz zapomniałem. Tem bardziej cieszę się, że mogę pozdrowić rodaka. Oto moja ręka, sir. Pozwól mi swoją uściskać!
Hobble-Frank uścisnął serdecznie dłoń rodaka i przemówił w ojczystym dialekcie.
— Pan też z Niemiec? Gdybym tego nie przeżył, nigdybym nie uwierzył! W jakich ojczystych stronach właściwie skoczył pan z tamtej wieczności w tę doczesność?
— W Hamburgu.
— W Hamburgu? Tysiąc piorunów! Kilka godzin nad geograficznem miejscem, gdzie moja droga Elba święci swoje zaręczyny z Morzem Północnem. Więc obu nas ochrzczono tą samą wodą, a kiedy usiądę w mojem Sadle Niedźwiedziem, to mogę panu franko przesłać ukłony na falach.
— Niedźwiedzie Sadło? — zapytał zdziwiony Baumgarten.
— Tak, tak! Tak się mianowicie nazywa willa, którą zbudowałem na rodzimej glebie. Jeśli pan przybędzie do Saksonji, musisz mnie odwiedzić. Znajdziesz wszystkie pamiątki po moich tamtejszych i tutejszych przeżyciach.
Baumgarten wiele słyszał o Hobble-Franku. Przypomniał sobie, że opowieści przedstawiały go jako dziwaka. Teraz miał go przed sobą. Wdał się z nim w długą gawędę, która ożywiła się jeszcze bardziej, kiedy i Droll przyłączył do niej swój altenburski dialekt. — —
Tymczasem Poller, dawny scout, podniósł się i oddalił pod pozorem, że chce rzucić okiem na wierzchowca. Stał przy nim chwilę, poczem znikł za węgłem domu. Podążył do obu braci Buttlarów, leżących na trawie i prowadzących ożywioną rozmowę. Dla jasności będziemy jednego z braci i nadal nazywali jego przybranem nazwiskiem Grinley. Ci godni siebie braciszkowie, z kamratami podobnego usposobienia, grasowali niegdyś na obszarze między Kalifornją, Nevadą i Arizoną. Gwałty ich i występki nareszcie zmusiły uczciwych ludzi do zespolenia się w związek samoobrony, który w krótkim czasie silną pięścią zmiażdżył bezprawie. Rozgromiono bandę, zl nchowano większość zbrodniarzy. Salwowali się tylko nieliczni. Jednakże między tymi byli dwaj najniebezpieczniejsi, najgroźniejsi hersztowie. Jak wspomnieliśmy, po pogromie rozjechali się na różne strony; jeden na południu zwertował szajkę finderów, drugi zaś wałęsał się przez długi czas bez planu po Utah, Colorado i New-Mexico, dopóki nie wpadł na nowy nikczemny pomysł. Do wykonania projektu zabrał się z całym zapałem. Tu, w ranchu Fornera, spotkawszy brata, wtajemniczył go w zarys swego planu. Buttler mierzył go zdumionem spojrzeniem.
— Byłeś zawsze sprytniejszy ode mnie i — wyznam ci, że twój plan przypada mi ogromnie do gustu. Czy myślisz, że bankier Rollins wpadnie w pułapkę?
— Stanowczo. Poprostu traci przytomność na myśl o tym interesie, który za jednym zamachem da mi sto tysięcy dolarów.
— Tyle — — tyle płaci? — zawołał Buttler.
— Cyt, ciszej! Tu nieraz trawa miewa uszy. Pomyśl, że Rollins jest przeświadczony, iż łatwo w krótkim czasie wyciągnie z pokładu krocie.
— Ale kiedy zapłaci? Wkrótce może mu spaść z oczu łuska.
— Natychmiast zapłaci, natychmiast! Wiem, że już teraz ma czeki przy sobie. Trzeba je tylko podpisać, a podpisze czem prędzej, gdyż widok nafty przyprawi go o istny zawrót głowy.
— Dziwi mnie tylko jedno, że nie zabrał ze sobą eksperta. Buchalter, który mu towarzyszy, nie zna się przecież na ropie naftowej.
— Tak, sprytnie się urządziłem. Im więcej towarzyszów, tem więcej amatorów do kupna. Rollins pragnął usunąć wszelką możliwość konkurencji. Gdyby zabrał ze sobą inżyniera, ten mógłby na własną rękę potajemnie ze mną potraktować. Ja mu tę myśl nasunąłem, aczkolwiek zdaje mu się, że powziął ją samorzutnie. Pojechał zaś z buchalterem tylko w tym celu, aby miał każdej chwili kim dysponować. Podoba mi się ten towarzysz — głupie dobroduszne niemczysko. Nie wyczuje w tym interesie naftowym szwindla.
— Czyś przeświadczony, że zapas nafty jest dostateczny? — zapytał Buttler po chwili.
— Wystarczy, Możesz sobie wyobrazić, ile pracy kosztowało mnie przewożenie poszczególnych baryłek na miejsce. Nikt nie powinien był tego zobaczyć; musiałem omijać każde spotkanie.
Zajęło to pół roku. Pracowałem sam, gdyż nie mogłem nikomu zaufać, a ciebie tutaj nie było.
— Czy mógłbyś sam dokonać pozostałej pracy?
— Musiałbym, ale też musiałbym natężyć wszystkie siły. Weź pod uwagę, że jestem przewodnikiem bankiera, że zatem nie mogę się od niego oddalić, nie budząc jakiegoś podejrzenia. A jednak musiałbym, skoro miałbym sam jeden napełnić basen naftą. Jest tam czterdzieści beczek praca przerastająca siły jednego człowieka, jeśli nadomiar ma pracować kryjomo. Dlatego też cieszę się, że cię spotkałem. Liczę na twoją pomoc.
— Z najwyższą przyjemnością. Ale, oczywiście, nie za darmo.
— Rozumie się. Wprawdzie ze stu tysięcy dolarów nie zdejmę ani centa, bo zarobiłem je rzetelnie, a tobie zaś pozostaje tylko otworzenie beczek; zażądam jednak więcej i nadwyżkę dam tobie, rozumiesz?
— A jeśli Rollins nie da?
— Doda na pewno. Zresztą, znasz mnie i wiesz, że się pogodzimy. Ale będziesz musiał dziś jeszcze wyruszyć, bo, jeżeli zostaniesz tu dłużej, może wyjść najaw, że jesteśmy braćmi.
— I tak muszę wyjechać, ponieważ po obiedzie przybędą wychodźcy wraz z „trójlistkiem“, którzy mnie nie powinni zobaczyć.
— Czy wiedzą, że na nich czyhasz?
— Nie, nie przypuszczam, nie mogli się przecież dowiedzieć, żem drapnął. Musieliśmy pędzić co koń wyskoczy, aby ich przegonić. Ten chytry Hawkens namówił do zboczenia z obranego kierunku. Przeprawił się przez Gila, zamiast jechać wzdłuż tej rzeki, a następnie w farmie Bella zamienił powolne woły na szybsze muły, pozbył się wozów i wszelkiego zbytecznego bagażu. Teraz wszyscy dosiadają wierzchowców.
— Czy wiesz na pewno, że przyjadą tu dzisiaj?
— Tak, podkradłem się wczoraj wieczorem pod obóz. Poller też słyszał.
— Ah, ten Poller! Czy ci nie zawadza?
— Chwilowo nie.
— Ale mnie zawadza. Czy nie możesz się go pozbyć?
— Z trudem. Zechce się zemścić, zdradzi mnie „trójlistkowi“, a następnie wyśpiewa coś o tobie.
— Przecież mnie nie zna!
— A jednak. Kiedy cię zobaczyłem, powiedziałem mu, żeś moim bratem. Teraz prawdopodobnie rozprawiają tam o twoich źródłach nafty; wykoncypuje odrazu całą rzecz i zdradzi ciebie, jeśli go opuszczę.
— To głupie. Nie powinieneś mu był się zwierzać.
— Stało się i nie odstanie. Poza tem ułatwi mi pracę tam nad Gloomywater[4].
— Czy chcesz go wtajemniczyć w aferę?
— Tylko w części.
— Zażąda udziału.
— Może żądać — nic nie dostanie. Skoro będzie nieprzydatny, usunę go bez skrupułów.
— Well, to mi się podoba! Chwilowo niech nam pomaga, a następnie dostanie kulkę, lub utonie w nafcie. Kiedy stąd wyruszycie?
— Możemy natychmiast.
— Pięknie! Wieczorem będziecie już daleko.
— Mylisz się. Nie mam zamiaru spuszczać z oka wychodźców.
— Będziesz musiał ich poniechać.
— Bynajmniej. Jest tu jeden, nazywa się Ebersbach, który ma przy sobie sporo gotowizny. Oprócz tego wychodźcy posiadają spory dobytek nie do pogardzenia. Dodajmy do tego zemstę, z której nie mogę skwitować.
— Nie dogadza mi ta zemsta; krzyżuje się z moim planem!
— Bynajmniej. Droga wychodźców wypada przez okolice Gloomywater. Masz się tylko do nich przyłączyć; resztę biorę na siebie.
W tej chwili zobaczyli Pollera. Scout podszedł do nich i rzekł poważnie:
— Muszę wam przeszkodzić; przynoszę ważną wiadomość.
— Czy naprawdę aż tak ważną, że musi nam pan przerywać rozmowę? — zapytał niechętnie Buttler.
— Tak. Przybędą tu Old Shatterhand i Winnetou.
— Do piorunów! — krzyknął Grinley. — Czego ci tutaj szukają!
— Cóżto ciebie obchodzi, że przyjadą? — zapytał Buttler, nie tracąc spokoju.
— Gdziekolwiek ci dwaj przybędą, nie znajdziesz spokoju. O wszystkiem wiedzą i wszystko wywąchają.
— Hm, to prawda. Skąd pan wie, Mr. Poller, że przyjadą?
— Przybyli dwaj jeźdźcy z tą nowiną. Pragną tu poczekać na Old Shatterhanda i Winnetou, do których są uderzająco podobni z ubioru. Siedzą teraz przy stole i szwargocą z buchalterem bankiera po niemiecku.
— Skąd pan wie, — zapytał Grinley — że to buchalter i bankier?
— Z własnych ust Rollinsa.
— Czy mówił coś więcej o nas?
— Ma pan na myśli naftę? Tak, mówił o nafcie.
— Fatalność! — zawołał Grinley, zrywając się z miejsca. — Muszę do nich pośpieszyć i zatkać im usta. Powiada pan, że rozmawiają po niemiecku. Czy to Niemcy?
— Tak. Jeden nosi przezwisko ciotka Droll, a drugi nazywa się Hobble-Frank.
— Co pan mówi? Przecież ci należą do towarzystwa, które się w tak krótkim czasie zbogaciło nad Srebrnem Jeziorem!
— Tak. Zdaje się, że mają przy sobie sporo gotówki.
— A co mówili o mojem źródle nafty?
— Ostrzegli bankiera przed oszustwem.
— Pioruny i bomby! Czyż nie powiedziałem odrazu, że Old Shatterhand i Winnetou sprowadzą nieszczęście! Jeszcze nie przybyli, a już mi djabeł bróździł Musimy umykać. Co na to bankier?
— Zdaje się, że nie podważyli jego zaufania. Poradzili mu, aby czekał na Winnetou i Old Shatterhanda, i zasięgnął ich opinji.
— Tego mi brakowało! Czy się zgodził?
— Nic jeszcze nie powiedział. Siedzi, milczy; zdaje się zastanawiać.
— Wybiję mu z głowy te brednie. Przedtem jednak muszę rozmówić się z panem, bo powinniście już jechać. A zatem posłuchajcie, co wam powiem!
Układali się przez kilka chwil szeptem, kilkakrotnie ściskając sobie ręce. Następnie Buttler i Poller wrócili do ranchera i oświadczyli, że czas im w drogę. Chcieli zapłacić za gościnę, Forner jednak oświadczył, że jego rancho nie jest gospodą. Wkrótce odjechali, nie wymieniwszy nawet nazwisk, ani celu podróży. Nikt ich zresztą o to nie pytał.
Niebawem ukazał się Grinley, jakoby po wypoczynku. Przywitawszy się z ciotką Droll i Frankiem, usiadł zpowrotem na swojem miejscu i przybrał wyraz szczery a zacny, który miał pozyskać ich przychylność. Bankier nie mógł się powstrzymać od nawiązania rozmowy do ostrzeżeń westmanów.
— Master Grinley, tu siedzą dwaj dobrzy znajomi Winnetou i Old Shatterhanda, mianowicie Mr. Droll i Mr. Hobble-Frank. Ci panowie nie wierzą w waszą naftę. Co pan o tem powie?
— Co ja o tem powiem? — odpowiedział obojętnie zapytany. — Powiem, że nie wezmę im tego za złe. Trzeba postępować bardzo ostrożnie, kiedy w grę wchodzą tak wielkie sumy. Ja sam nie wierzyłem, dopóki eksperci nie zbadali próbek nafty. Jeżeli ci panowie wątpią, niech z nami jadą, a zobaczą, jaki to wspaniały placer.
— Chcą zaczekać na Winnetou i Old Shatterhanda.
— Nie mam nic przeciwko temu. Ale ponieważ nie sprzedaję swego placeru Winnetou, ani Old Shatterhandowi, więc ja mogę na nich nie czekać.
— Ale jeśli ja zechcę?
— Nie myślę panu przeszkadzać. Nikogo nie zniewalam. Pojadę do Frisco i znajdę tam dosyć wielu kapitalistów, którzy odrazu się zgodzą i nie sprawią mi zawodu. Kto nie ufa, może zostać w domu!
Wychylił duszkiem szklankę brandy i udał się do konia.
— Oto macie go! — rzekł bankier. — Jego zachowanie się musi nas przekonać, że jest pewny sprawy.
— Stanowczo — odpowiedział ciotka Droll. — Ale, czy ta sprawa jest uczciwa, to się dopiero później okaże.
— Obraziłem go i nie będzie tu czekał. Rozumie się, że nie puszczę go samego, — nie chcę stracić tak niezwykłej okazji. Przyzna pan chyba, że nieufność byłaby bezpodstawna.
— Dla pana prawdopodobnie tak. Ale poczytujemy sobie za obowiązek przestrzec pana. Powiedzieliśmy, że tam, dokąd pan jedzie, niepodobna znaleźć nafty. Nie znaczy to jeszcze, aby Grinley był oszustem, gdyż on sam mógł paść ofiarą oszustwa. Jednakże wyznam panu otwarcie, że nie podoba mi się jego powierzchowność. Dziesięciokrotniebym sobie rzecz przekładał, zanim obdarzył go zaufaniem.
— Dziękuję panu za szczerość, ale jestem zdania, że człowiek nie odpowiada za swoją powierzchowność, bo nie on ją urabiał.
— Mylisz się, sir! Wygląd, który natura nadaje człowiekowi, podlega zmianom pod wpływem trybu życia i wrażeń, przyczem dusza bierze w tych zmianach żywy udział. Nie zaufam człowiekowi, który mi nie spojrzy prosto w oczy, a Grinley nie spojrzy. Nie wpajam w pana, że to opryszek, chcę go tylko pobudzić do ostrożności.
— Sir, i tak nie postępowałbym lekkomyślnie. Jestem człowiekiem interesu i zwykłem długo się zastanawiać. Kiedy mam wyłożyć wielkie kwoty, namyślam się stokrotnie, zanim co postanowię. Przytem jest nas dwóch na jednego, Mr. Baumgarten bowiem to godny zaufania i wypróbowany urzędnik.
— Hm, ale Grinley może mieć wspólników którzy na pana czekają. Poza tem powinien pan wziąć pod uwagę, że wojna nawiedza tereny, które stanowią cel pana podróży. Zresztą, cóż z tego, że was jest dwóch, a on tylko jeden. Wszak może was znienacka zastrzelić, albo spętać podczas snu, aby potem wymusić pieniądze. Dlatego proponowałem, abyście czekali na Old Shatterhanda i Winnetou, na których zdaniu możecie w zupełności polegać.
Rollins przez chwilę zastanawiał się z oczami utkwionemi w ziemi, poczem rzekł:
— Niestety, nie mogę na nich czekać. Jeśli będę się upierał, król nafty pojedzie beze mnie.
— Jestem tego pewny i wiem nawet, dlaczego się lęka towarzystwa takich ludzi. W każdym razie spełniłem swoją powinność, ostrzegając. Pan decyduje.
— Trudno, bardzo trudno decydować zmiejsca. Dotychczas ufałem Grinleyowi bez zastrzeżeń. Teraz stoję na rozdrożu. Co czynić — zrezygnować? Nigdy nie będę mógł tego sobie wybaczyć, jeśli interes jest solidny! Mr. Baumgarten, co mi pan doradzi? Buchalter z uwagą śledził rozmowę, nie biorąc w niej udziału. Teraz na zapytanie bankiera odezwał się:
— W tak poważnej sprawie nie mogę panu radzić, gdyż nie chciałbym brać na siebie ciężkiej odpowiedzialności. Mogę panu jedynie powiedzieć, jak postąpiłbym na pana miejscu.
— No? Zrezygnowałby pan, czy zaryzykował?
— Ani jedno, ani drugie.
— Trzeciego wyjścia wszak niema!
— A jednaki Pojechałbym z królem nafty, a mimo to nie naraziłbym się na niebezpieczeństwo.
— Jakżeto?
— Poprosiłbym obu tych gentlemanów, Mr. Drolla i Mr. Franka, aby nam towarzyszyli. W kompanji tak doświadczonych ludzi możemy się niczego nie bać.
— Słusznie! Ale czy naprawdę pojedziecie z nami, moi panowie?
— Hm, — rzekł Hobble-Frank — właściwie wcale chętnie, gdyż Mr. Baumgarten jest naszym rodakiem, a rodacy powinni trzymać się społem. Wiecie jednak, dlaczego musimy tu zostać.
— Musicie? — wtrącił Baumgarten. — Bynajmniej! Winnetou i Old Shatterhand mogą za wami pojechać, albo, jeśli nie zechcą, czekać tu waszego powrotu. Pomyślcie panowie, że do rzeki Chelly jest trzy dni drogi, a więc sześć dni wraz z drogą powrotną, — niewiele to dla ludzi, którzy mogą nie liczyć się z czasem, dla ludzi, którzy są panami swoich dni i tygodni.
— Przyznajemy, że pod tym względem jesteśmy nietylko panami, lecz równi hrabiom i książętom. Zresztą, nasi znakomici przyjaciele poczekają na nas chętnie, lub pojadą wślad za nami, jeśli ich o to za pośrednictwem ranchera poprosimy. Nie spodziewają się nas tutaj spotkać. Wiadomość o tem tak ich uraduje, że chętnie zastosują się do naszych życzeń. Co o tem myślisz, ciotko Droll?
— Jedziemy — odpowiedział lakonicznie zapytany.
— Old Shatterhand na pewno pojedzie za nami wraz z Apaczem. Chciałbym zajrzeć w ręce tego króla nafty, a ponieważ nie chce czekać, więc nic nam innego nie pozostaje, jak jechać z wami. Dwie ważne pobudki skłaniają nas do tego: chodzi o interes miljonowy, a następnie Mr. Baumgarten jest naszym rodakiem, a zatem ma prawo żądać od nas pomocy.
— Dziękuję — odpowiedział buchalter, ściskając im ręce. — Szczerze wyznaję, że nie miałem przekonania do króla naftowego, dlatego właśnie uprosiłem Mr. Rollinsa, aby mnie zabrał ze sobą. Podczas podróży obserwowałem Grinleya, ale nie odkryłem nic, co mogłoby uzasadnić moje obawy. Lecz teraz, kiedy nam towarzyszą tacy ludzie, jak wy, jestem dobrej myśli. Zawrzyjmy przyjaźń!
Podał im ponownie rękę. Uradowany bankier naśladował go chętnie. Ranchero, który dopiero co podszedł do nich i usłyszał zakończenie rozmowy, rzekł:
— Słusznie, messurs, trzymajcie się razem! Radzę nietyle z nieufności do króla nafty, o którym nic złego nie mogę powiedzieć, ile ze względu na Indjan. Nijorowie i Nawajowie wykopali topór wojny. Krążą nawet wieści, że nie można ufać tak skądinąd spokojnym Indjanom Moqul. Z przykrością rozstaję się z wami, messurs. Co mam powiedzieć Winnetou i Old Shatterhandowi, skoro przybędą?
— Niech na nas tutaj czekają, albo, jeśli nam pragną wyświadczyć przysługę, niech podążą za nami ku rzece Chelly, — odpowiedział Droll. — Muszę jeszcze bardzo prosić pana, abyś nie wspomniał o tem królowi naftowemu.
— Przyrzekam chętnie. Nie dowie się ani słowa. Gdzież mógł się podziać?
Wyszedł przed wrota, za któremi poprzednio znikł Grinley.
Od południa zbliżała się do rancha grupa Jeźdźców. — — —