<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Król naftowy
Część druga
Rozdział Napad
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1935
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I
NAPAD

U wozów Sam zastał całą próżniaczą ludność stolicy, która zbiegła się zewszechstron, jak u nas gapie zbiegają się dokoła obozu cygańskiego. Wychodźcy i ich towarzysze, nie zważając na wielką ilość widzów, spożywali śniadanie. Sam przysiadł się do nich, aby wziąć udział w posiłku i zdać sprawę z rokowań z kapitanem.
Niebawem kilku najciekawszych widzów podeszło bliżej, pragnąc zawiązać rozmowę z przybyszami. Jedynie z kantorem powiodło im się jako tako, ponieważ w jego wiedzy lingwistycznej znalazło się najwięcej okruchów angielszczyzny. Jeden z ciekawskich, młody dziarski mężczyzna, przystanął z przewodnikiem na uboczu. Sam obserwował bacznie, zauważył jego postawę wojskową i spojrzenie rzucane przeważnie na niego i je go dwóch przyjaciół. Po chwili westman podniósł się i podszedł do obu rozmawiających. Zdołał jeszcze usłyszeć zdanie scouta, będące zapewne odpowiedzią na zapytanie nieznajomego:
— Tak, to trójlistek, mogę pana zapewnić, aczkolwiek z początku sam nie chciałem wierzyć.
Sam ujął energicznie nieznajomego za rękę i odezwał się dobitnym głosem:
— Master, jest pan żołnierzem? Służy pan w tutejszym garnizonie?
Znać było po zagadniętym, że pytanie Sama wprawiło go w ambaras. Mruczał coś pod nosem, co miało być odpowiedzią, ale czego nie można było pojąć.
— Nie gniewam się na pana — dodał Sam. — Kapitan nie zna mnie osobiście, a musi przecież wiedzieć, czy naprawdę jestem tym, za kogo się podaję. W tym celu przebrał się pan po cywilnemu i poszedł zasięgnąć języka. Przyznaj pan!
— Tak, sir, nie myli się pan, — brzmiała teraz wyraźna odpowiedź. — Ponieważ wiem, że jesteście panowie trójlistkiem, więc mogę bez osłonek wyznać prawdę.
— Zamelduj pan kapitanowi, co słyszałeś, ale nie mów o tem z nikim innym!
— Ani słowa, sir, — wiem o co chodzi. Jestem podoficerem i należę do owej dwudziestki, która pojedzie pod komendą porucznika. Za pół godziny mamy wyruszyć w drogę.
Ukłonił się grzecznie i odszedł. Teraz Sam zwrócił się do przewodnika:
— Powiedz mi pan, na jakiej zasadzie udzielasz o nas informacyj?
— Zapytał mnie — odpowiedział scout.
— Tak? A więc ktokolwiek pana pyta, dostaje odpowiedź?
— Nie zamknie mi pan chyba gęby?
— Owszem, do tego zmierzam! Wiadomo panu, że nie powinniśmy się afiszować, a mimo to odrazu wygadałeś się na pierwsze zapytanie. Chce pan być scoutem, westmanem i nie znasz nawet abecadła ostrożności. Nie obrałbym sobie pana za przewodnika.
— To zbyteczne! Zanim pan się do nas przyłączył, podróż odbywała się według moich wskazówek i według mojej woli. Teraz pasuje się pan na naszego rozkazodawcę. Ci ludzie mnie wynajęli i prowadzę ich — —
— Ku zagładzie! — dokończył Sam. — Powinien pan ich bronić. A jak pan swoje obowiązki spełnia? Gdyby nie my, obrabowanoby ich i wytępiono co do nogi!
Pshaw! Ja też mam oczy otwarte. Pozwól pan sobie powiedzieć, master Hawkens, że mam doprowadzić wychodźców do fortu Yuma. Do tego miejsca ja jestem panem wyprawy. Chce pan z nami jechać, zgoda, ale musisz się stosować do moich zarządzeń. Potem możesz rozkazywać, ile chcesz. Basta!
Sam uderzył go po ramieniu i rzekł z uprzejmym uśmiechem, pod którym kryło się wręcz co innego:
— Nie basta. O, daleko do tego! Wiem, dokąd ci ludzie dążą. Poco jechać drogą na fort Yuma? Istnieje krótsza droga, której pan, zdaje się, nie zna. Zostanie pan u nas aż do poranka, a potem możesz iść, dokąd chcesz.
— Zgoda, o ile dostanę zapłatę za całą drogę do fortu Yuma!
— Dostanie pan, poczem ja ich zaprowadzę, nie żądając żadnego wynagrodzenia. Może pan być pewny, że gadulstwo przewodnika nie narazi ich odtąd na niebezpieczeństwa.
Scout, mrucząc coś pod nosem, usiadł na dyszlu jednego z wozów. Sam wrócił do swoich towarzyszów.
— Palnąłeś głupstwo, stary coonie, — odezwał się Will Parker. — Nie mogę cię zrozumieć.
— Głupstwo? Jakie?
— Poco ma zostać u nas do jutra? Powinieneś był go zmiejsca wyforować.
— I to ma być głupstwo! Will Parker, ten greenhorn, śmie pouczać Sama Hawkensa! Czyż nie rozumiesz, czcigodny Willu, że nie mogłem go jeszcze wyforować?
— Nie, nie rozumiem.
— O słodki Willu, jakże źle z tobą! Nigdy, nigdy nie zostaniesz westmanem. Jakże się wstydzę, że mam takiego tępego ucznia! Ty natomiast możesz czuć się szczęśliwy, że jestem twoim mistrzem. Gdybyśmy z Dickem nie czuwali nad tobą, dawnobyś został zgaszony. Czy nie wiesz, co uczyniłby ten tak zwany scout, gdybyśmy go dzisiaj wypędzili?
— No, cóż?
— Przez zemstę poszedłby do finderów i wtajemniczył ich w nasz plan. Ale twój drobny mózg nie zmieści tak ogromnej myśli.
Yes — potwierdził poważnie Parker. — Masz naprawdę słuszność, stary Samie. Wstyd i hańba, że żadna z twoich dobrych rad nie utkwiła mi w pamięci. Nie pojmuję zgoła, jak możesz mnie tak długo ścierpieć przy sobie.
— Nie dziw, że nic nie rozumiesz. To ja jestem winien, że czuję i myślę za ciebie, niczem dobra matka, kochająca najbardziej to dziecko, które przysparza jej najwięcej kłopotów.
W tej chwili ujrzano szybko przejeżdżający oddział żołnierzy. — Dosyć długo jeszcze wychodźcy odpoczywali w mieście, bo dopiero w południe podjęto jazdę.
Do miejsca, gdzie wyznaczono postój, było jeszcze niespełna dziewięć mil angielskich. Powolną nawet jazdą mogli wychodźcy dojechać przed wieczorem. Droga wypadała przez żwirową pustynię, gdzie tu i owdzie rósł chudy kaktus, lub nędzny krzew. Zbierano suchy chróst, aby wieczorem rozpalić wielkie ognisko. Cała ta przestrzeń między Tucsonem a Gila stanowi żwirem pokryte pustynie, gdzie tylko w kilku miejscach można znaleźć wodę dla zwierząt, i trzy, cztery studnie, wydrążone jeszcze przez byłe Towarzystwo Komunikacji Lądowej.
Miejscowość ta nosi miano dziewięćdziesięciomilowej pustyni. Oprócz wzmiankowanej studni, istnieją jeszcze inne, aliści w ukryciu, znanem tylko Indjanom. Czerwonoskórzy pokrywają owe ukryte studnie skórami, przysypanemi piaskiem i żwirem, podobnie jak to czynią szczepy nomadów na Saharze.
Sam Hawkens prowadził karawanę — dotychczasowy przewodnik nie jechał już na przodzie. Spojrzenia, które rzucał na Sama, nie wróżyły nic dobrego. Uważny obserwator wyczytałby w nich pragnienie zemsty.
Już w odległości dwóch mil od celu Sam zwracał baczniejszą uwagę na drogę i okolicę. Mówiąc droga, nie mamy na myśli utorowanego traktu, zawsze jednak czy jeździec, czy wóz obiera w tej miejscowości ten sam mniej więcej kierunek, co, z dopuszczeniem pewnej przesady, składa się na pojęcie drogi, łączącej poszczególne miejscowości.
Ostatnie dwie mile wypadło jechać przez tak sfalowany teren, że mogło się wydawać, iż jacyś giganci wysypali rzędami z olbrzymich koszów ławice piasku, żwiru i głazów. Wozy posuwały się tędy nader powoli. Jeden z tych wyimaginowanych gigantów napełnił swój kosz wielkiemi, ludzkiej, nawet nadludzkiej wysokości głazami, rozrzucił je obok siebie i nagromadził na sobie. Schroniwszy się tutaj, można było z ukrycia ogarnąć wzrokiem rozległy widnokrąg.
Sam wskazał na te skały i zawołał do obu swych przyjaciół:
— Oto miejsce, gdzie zatrzymają się finderzy. A może chcesz się założyć, Willu Parkerze?
— Ani mi się śni, stary coonie, — odpowiedział Will. — Jakkolwiek, twojem zdaniem, mam drobną mózgownicę, to jednak poznała w tych głazach przyszłe schronienie bandytów. Lecz spójrz — tam, na lewo, sterczą podobnie wysokie złomy. Być może, łotry schronią się tam, a nie tutaj.
— Nie, gdyż tu kiełkuje kilkaset ździebeł trawy, którą uraczą swoje rumaki. Ale i tamto miejsce znajdzie amatora.
— Kogo?
— Nie możesz się domyślić?
— Owszem, stary Samie.
— Kogóż więc?
— Ciebie samego. Schowasz się tam, aby podglądać zbirów.
Sam podniósł ręce do głowy i zawołał z dobrze odegranem zdumieniem:
— Czy podobna! Ten greenhorn wpadł wreszcie na pomysł, prawdziwy pomysł, i co więcej słuszny i odpowiedni! Albo świat się przewraca naopak, albo temu staremu Parkerowi nareszcie zaczyna w głowie świtać. Tak, szlachetny Willu, po rozbiciu naszego obozu pójdę tam i będę czekał na finderów.
— Czy zabierzesz mnie ze sobą?
— Nie mogę, Willu. To wymaga zręcznych i doświadczonych ludzi. Musisz jeszcze długo do szkół chodzić.
— Hm, czy aby nie mylisz się stary Samie? Znałem chłopca, który nic a nic się nie nauczył, aczkolwiek miał głowę nie od parady. Ludzie powiadali, że nie chłopak, lecz nauczyciel jest winien, nauczyciel, który sam nic nie umiał. —
Tymczasem teren znowu się wyrównał, a o kwadrans drogi dalej żwir ustąpił miejsca glebie, zarośniętej mesquitami i ocochilla. Była tu nawet woda w jednej z owych studni, które ongi wykopało Towarzystwo Komunikacji Lądowej. Tu był cel całodziennej jazdy.
Po ugaszeniu pragnienia, zaprowadzono konie i woły na wodopój. Zwierzęta usiłowały wyciągnąć z kolącego zagajnika nieliczne zielone liście. Wozy ustawiono, zgodnie z wczorajszą radą Sama, w czworobok.
Oczywiście, wyczekiwano żołnierzy. Sam rzekł zadowolony:
— Ten porucznik ma głowę na karku. Nie chciał się tutaj stawić przed naszem przybyciem. A teraz tylko patrzeć, jak przybędzie.
Jakgdyby słowa jego były czarodziejskiem zaklęciem, w tej samej chwili ukazał się od północy jeździec, gnający w galopie. Był to właśnie porucznik.
Dotarłszy do obozu, przywitał uściskiem ręki Sama i powiedział:
— Od kilku godzin znajdujemy się już wpobliżu, ale unikamy tego miejsca, bo mógłby jeszcze kto przyjść po wodę, zobaczyć nas, a później zdradzić finderom. Jednakże i my chcielibyśmy napoić konie. Czy możemy tu przyjechać?
— Tak, sir, — odpowiedział westman. — Lecz skoro się ściemni, będziecie musieli odjechać. Przybędą wywiadowcy; naturalnie, nie powinni was widzieć. We właściwym czasie zawezwiemy was zpowrotem.
— Zgoda. Czy domyśla się pan, gdzie tymczasem zatrzymają się finderzy?
Sam wskazał na południo-wschód, gdzie można jeszcze było widzieć powyżej opisane głazy.
— Tam za temi głazami, sir. Ponieważ prawdopodobnie przybędą jeszcze za dnia, więc nie odważą się dalej jechać.
— Ale czy stamtąd nie zobaczą mnie i moich jeźdźców?
— Nie. Gościłem wśród nich wczoraj i wiem, że żaden nie posiada lunety. A nieuzbrojone, choćby nawet najprzenikliwsze oko może z takiej odległości rozpoznać zaledwie wielkie wozy, a już, skoro się ściemni, jedynie ognisko. Możecie zatem śmiało sprowadzić swych ludzi, sir.
Oficer odjechał i wkrótce wrócił z dwudziestoma kawalerzystami, którzy dotychczas stali tak daleko od obozu, że nie można ich było dojrzeć. Oznaczono miejsce, do którego oddział z nastaniem zmroku miał się cofnąć. Następnie Sam poszedł na zwiady. Musiał opuścić obóz pieszo, gdyż na koniu nie można się tak szybko i łatwo ukryć. Poszedł więc do swego muła, dał mu lekkiego klapsa po pysku i rzekł:
— Kładź się, stara Mary, i czekaj, aż powrócę.
Zwierzę zrozumiało wlot; położyło się, aby już nie powstać z miejsca aż do jego powrotu. Następnie Sam zwrócił się do Parkera:
— Jak tam, słodki Willu? Czyż nie chciałeś, abym cię ze sobą zabrał?
— Idź sam! — brzmiała odpowiedź. — Nacóż taki greenhorn, jak ja, mógłby ci się przydać?
— Muszę cię jednak zabrać, o ile masz się czego nauczyć.
Well, idę z tobą, ale nie dla nauki, lecz aby starego Sama nie zostawić bez pomocy, kiedy finderzy go zdybią i zechcą skalpować.
— Niech skalpują! Mogą dostać moją skórę. Kupię sobie inną i piękniejszą.
Hawkens i Parker opuścili obóz, zabrawszy ze sobą broń. Na południo-wschodzie ukazały się kamienie, za któremi, jak sądził Sam, ukryć się mieli finderzy. Bardziej na południu, a więc na prawo, sterczały złomy skalne, wśród których Sam chciał się schować. Tam też skierowali swe kroki, nie prostą jednak drogą, lecz łukiem, zakreślonym w kierunku zachodnim, aby nie nasuwać się przed oczy finderów, którzy przecież mogli tymczasem nadjechać. Oczywiście, Sam nie omieszkał zostawić w obozie wskazówek, dotyczących różnych ewentualnych wypadków.
Skoro obaj westmani dotarli do celu, słońce już skłaniało się ku linji horyzontu; w pół godziny później powinien był zapaść bardzo krótki w owych stronach zmierzch. Śród drugiej grupy skał nie widać było jeszcze żywej duszy. Westmani wpatrywali się w drogę, którą miała nadjechać banda. Nie widać było nikogo.
— Czy wogóle przybędą? — zapytał Parker. — Przypuszczaliśmy tylko, ale nie mamy żadnej pewności.
— Co ty nazywasz przypuszczeniem, to dla mnie jest oczywiste, jeśli się nie mylę.
— Mogli nas poniechać; daliśmy się przecież im dobrze we znaki.
— Tem bardziej pragną zemsty. Patrz! Czy tam między przedostatniem wzniesieniem nie porusza się coś ciemnego?
Parker natężył wzrok i odpowiedział szybko:
— Jeźdźcy! To oni!
— Tak, to oni; przybywają z tej pochyłości. Nie można ich jeszcze zliczyć, ale niema więcej, niż dwunastu.
— Ani też mniej. To oni na pewno. Stary Samie, miałeś słuszność!
— Ja mam zawsze słuszność, słodki Willu, zawsze. Nietrudno mi to przychodzi. Wiesz jak należy sobie radzić, aby nigdy się nie mylić?
Yes. To bardzo łatwe.
— No, jakże?
— Nic nie twierdzić.
— Też prawda. Ale nie to mam na myśli. Nie trzeba orzekać, dopóki, człowieku, nie jesteś pewny słuszności.
— To nie sztuka!
— Nie? No, w takim razie należy zawsze twierdzić coś wręcz przeciwnego, niż utrzymuje greenhorn.
— Pięknie, drogi Samie! Nie będę się zatem z tobą godził nigdy, a wówczas zawsze będę miał słuszność. Patrz, zatrzymali się dla narady. Nie zechcą przecież do nas podejść!
— Nawet im na myśl nie wpadnie! Teraz znowu jadą. Odchylają się na prawo od naszego tropu. Znają tę miejscowość i wiedzą, że dopiero z poza tamtych głazów można zobaczyć obóz.
— Więc, twojem zdaniem, są pewni, żeśmy nad wodą rozbili obóz?
— Naturalnie! Nikt nie zatrzyma się na pustyni, jeśli może zatrzymać nad wodą. Co znowu za pytanie! Willu Parkerze, Willu Parkerze, jesteś mojem utrapieniem! Kompromitujesz mnie tylko — nie mogę się z tobą przed nikim pokazać. Zagryziesz mnie do samej śmierci, jeśli się nie mylę. Patrz, jadą tam! Znowu miałem słuszność: tutaj nie przybędą.
Istotnie, zdążali ku wskazanym skałom, poruszając się coraz ostrożniej, szukając osłony za głazami. Zsiedli wnet z koni i poprowadzili je za sobą, gdyż na wysokich siodłach łatwiej ich mogli spostrzec siedzący przy ognisku. Wreszcie dotarli do skały i ukryli się za nią. Znać było z ich ruchów, że uradowali się na widok karawany. Odprowadziwszy konie nieco w tył i przywiązawszy je, stanęli w pozycjach, z których najwygodniej było obserwować obóz wychodźców.
— To oni — skinął Sam. — Dwunastu; można ich teraz zliczyć.
— Czy podejdziemy bliżej? — zapytał Will.
— Tak, skoro się tylko ściemni.
Nie czekali długo. Słońce dotknęło linii widnokręgu, po chwili skryło się za nią; coraz posępniejszy cień zmierzchu nadciągał z zachodu. Nad wodą buchnął jasny wysoki płomień. Nie można było rozpoznać finderów.
— Chodź! — rzekł Sam do przyjaciela. — Nie marudźmy tu dłużej.
Opuścili kryjówkę i podeszli do obozu zbójów. Im bliżej, tem cichsze były ich kroki, tem mniej uchwytne dla ucha. Rzecz niepojęta, w jaki sposób Sam Hawkens umiał w swoich olbrzymich butach chodzić bezgłośnie, niby wróbel po trawie. Zręczność zaś Willa Parkera dowodziła, że nie jest bynajmniej greenhornem, jak go nazywał Sam Hawkens.
Kiedy dotarli do małego wzniesienia, Sam w ręczył towarzyszowi strzelbę i szepnął:
— Zostań tu i trzymaj moją Liddy! Sam wdrapię się na górę.
Well. Ale jeśli wpadniesz w biedę, przyjdę ci z pomocą.
Pshaw, nie wyobrażam sobie żadnej biedy! Natężaj słuch, Willu, aby cię nie nakryto.
— Kto?
— Wywiadowca, którego na pewno wnet wyślą. Niewiadomo, czy nas nie wyminie.
Położył się na ziemi i poczołgał naprzód. Była to chwila najstosowniejsza do przedsięwzięcia Hawkensa, ponieważ zaraz po zmierzchu nielicznie dostrzegalne na niebie gwiazdy świecą matowo i słabo. Jak wiadomo, blask ich wzmaga się stopniowo i powoli.
Wspomnieliśmy już, że grunt składał się ze żwiru. Jakże łatwo można było potrącić i rozsypać piach! Sam jednak przebywał drogę cal za calem, nie wytrącając z pierwotnego położenia ani jednego kamuszka. Zatrzymał się dopiero na szczycie. Jego przenikliwe, przywykłe do mroku oczy ujrzały przeciwników; stwierdziłby ich obecność, gdyby ich nawet nie widział, rozmawiali bowiem dosyć głośno. Odważył się przysunąć bliżej i przykucnął wreszcie za większym odłamkiem skały. Dwaj czy trzej finderzy stali przy jej grzbiecie, obserwując dalekie ognisko obozowe. Reszta rozgościła się na gołej ziemi. Buttler prowadził rozmowę. Sam słyszał wyraźnie słowa jego interlokutora:
— Gdybyśmy mogli dostać więcej amunicji! Musimy być bardzo oszczędni.
— Tylko chwilowo — odparł Buttler — Odbierzemy sobie wszystko, jeśli nie o wiele więcej. Ale komu w drogę, temu czas, — ściemniło się dostatecznie. — Zwrócił się do drugiego kamrata: — Idźże czem prędzej! Ale pamiętaj, nie daj się nakryć!
— Będę się miał na baczności — rzekł kamrat. — Nie pierwszy raz idę na zwiady.
— Dlatego właśnie wybrałem ciebie, a nie kogo innego. Nie narażaj się na niebezpieczeństwo! Nie podchodź za blisko.
— Ale chciałbym ich podsłuchać!
— Zbyteczne. Chcę tylko wiedzieć, czy są sami i czy się ktoś do nich nie przyłączył.
— Gdybym jednak ich podsłuchał, dowiedziałbym się, czy mają jakieś podejrzenie!
— Podejrzenie? Skądże znowu!
— Mogą wpaść na domysł, że puściliśmy się za nimi w pościg.
— Nie pomyślą o tem. Wychodźców wcale nie liczę, scout zaś nie wydaje się skory do narażania życia dla innych. Pozostają tylko ci trzej głuptaskowie, którym wczoraj dopisywało tak kapitalne szczęście. Nie mają tyle rozumu, aby się domyślić, że pojechaliśmy za nimi. Te kpy jadą nad Gila zastawiać sidła na bobry i niedźwiedzie! Czy kto słyszał o takim szaleństwie? A więc idź i uwiń się szybko! Za pół godziny powinieneś wrócić.
Wywiadowca oddalił się. Zbir, który poprzednio rozmawiał z Buttlerem, podjął znowu:
— Jak myślisz, kiedy się na nich rzucimy, Buttlerze? Czy wieczorem, czy też jutro rano?
— Dopiero jutro? Tak długo nie będę czekał! Chcę jak najszybciej załatwić z nimi, a zwłaszcza z małym grubasem, pewne porachunki. Nie, napadniemy na nich jeszcze dziś wieczorem.
— Podczas snu, kiedy ognisko wygaśnie?
— Nie. Zastrzelimy ich jedną salwą — przy świetle ogniska.
— Ale ognisko jest zbyt wielkie i oświetla tak daleką przestrzeń, że zobaczą nas podchodzących!
— Ten ogromny płomień świadczy aż nadto, że nie powzięli żadnego podejrzenia. Światło, istotnie, daleko dociera; musimy czekać, póki nie zmaleje, ale wówczas nie można będzie tracić ani chwili. Powiadam wam, nikt nie powinien strzelać w małego grubasa, — biorę go na siebie!
Potoczyła się przeplatana wściekłem i wyzwiskami i przekleństwami rozmowa o wczorajszych przeżyciach, o nieprzyjacielach i fatalnej pijatyce. Sam czekał, spodziewając się usłyszeć coś ciekawego. Pozostał jeszcze na posterunku przez dobry kwadrans aż wreszcie, rozczarowany, opuścił miejsce równie cicho i ostrożnie, jak przybył. Wróciwszy do Willa, odebrał przedewszystkiem strzelbę.
— Masz swoją Liddy — rzekł Will. — Co słyszałeś?
— Mało.
— Ale coś doniosłego?
— Tylko to, że napad ma nastąpić, skoro ognisko nasze zmaleje. Musimy się do tego przystosować. Czy widziałeś wywiadowcę?
— Tak. Przeszedł bardzo blisko, ale nie spostrzegł mnie.
— A więc chodź! Musimy wrócić do swoich!
Szli z początku głuszonemi krokami, potem swobodniej. Obrali bowiem nie prostą drogę, lecz okrężną, aby nie zderzyć się przypadkiem z wracającym wywiadowcą. Nie przebyli jeszcze połowy drogi, gdy usłyszeli głośny okrzyk angielski, po którym nastąpił wnet niemiecki.
Tempest! — zawołał pierwszy głos.
Boże Wielki! — krzyczał drugi. — Kto mnie napadł?
— To kantor — szepnął Sam do towarzysza. — Palnął jakieś głupstwo. Zbliż się, ale cicho, aby nie zauważono nas przedwcześnie!
Podbiegli do miejsca, skąd rozlegały się krzyki. Stanęli nieopodal i nadstawili uszu.
— Pytam się, kto zacz! — rzekł mówiący po angielsku.
— Duszę się! — brzmiała odpowiedź po niemiecku.
Tak, to był głos kantora. Brzmienie świadczyło, że wydobywał się ze ściśniętej krtani.
— Chcę znać nazwisko! — zabrzmiało znów po angielsku.
— Tam z obozu.
— Nie rozumiem. Gadajże po angielsku!
— Komponuję!!!
— Czy należysz do owych ludzi, którzy zasiedli koło ogniska?
— Opera bohaterska na trzy spektakle!
— Człowieku, jeśli się nie będziesz wyrażał zrozumiale, przypłacisz to życiem! A więc odpowiadaj! Kim jesteś?
— Dwanaście aktów, po cztery na każdy spektakl.
— Nazwisko, nazwisko!
— Szukam Hobble-Franka!
— A, nareszcie! Nazywa się Frank! Czego się wałęsasz samotnie po nocy i skąd się wziąłeś?
— Z Kłotzsche pod Dreznem. Puść mnie pan — o, o, nareszcie! Bogu dzięki!
Głos brzmiał swobodniej. Kantor wyrwał się i dał drapaka. Słychać było śpieszny pęd jego kroków.
— Uciekł jednak! — rzekł gniewnie napastnik, Wartoby... nie, muszę śpieszyć!
Nie ścigał uciekającego; pośpieszył szybko w kierunku finderów.
— To wywiadowca — szepnął Sam. — Paskudna historja! Może nam popsuć szyki! Wrócę do skały, aby podsłuchać meldunek tego draba. Zostań tutaj! Muszę go wyprzedzić.
Zawrócił. Will Parker czekał. Minęło pół godziny, zanim Sam się znowu ukazał.
— Lepiej poszło, — oznajmił — niż przypuszczałem. To spotkanie albo skróciłoby życie naszego kantora, albo też, gdybyśmy mu pośpieszyli z pomocą, obróciłoby wniwecz cały piękny plan.
— Za kogo więc zbóje uważają naszego nieszczęśliwego kompozytora?
— Nie napomykano o nim wcale. Sprytny wywiadowca nie wspomniał o tej przygodzie.
— Naprawdę? To niepojęte! Tak ważny wypadek powinien był bezwarunkowo zameldować!
— Chyba sobie z tego nie zdaje sprawy; a może przemilczał ze strachu.
— Ze strachu? Jakto?
— Ze strachu przed karą. Buttler napominał, aby pod żadnym pozorem nie pokazywał się nikomu, on zaś napadł na kantora. Takie wyznanie mógłby drogo przypłacić. Dlatego wolał przemilczeć tę przygodę. — Chodź teraz do obozu!
Nie uszli wiele kroków, gdy zatrzymał ich znowu jakiś szmer. Zbliżywszy się, poznali tętent kopyt.
— Rumak pędzący w galopie wprost na nas, jeśli się nie mylę! Baczność, nabok!
Koń wkrótce nadjechał. Cofnęli się w odpowiedniej chwili. Mimo mroku, ujrzeli dwie postacie na koniu. Jedna głośno jęczała.
— Czy to był jeden z naszych, Samie? — zapytał Parker.
— Nie wiem. Było ich dwóch, stary greenhornie.
— Byli to wrogowie. Jeden siedział na siodle, drugi klęczał za nim i ściskał go za gardło.
— Tak dokładnie nie widziałem. Czyś się nie omylił?
— Nie! Stałem bliżej od ciebie, mogłem więc wyraźniej widzieć. Jeden był stanowczo z naszych, ale kim mógł być drugi? — —
Ten drugi również należał do ich grona. Podczas nieobecności Sama rozegrało się nieoczekiwane zdarzenie. Rzecz się miała tak: pani Rozalja, rozmawiając z Pollerem, scoutem, posprzeczała się z nim, zawrzała gniewem i zawołała:
— Nie mniemaj pan, że jesteśmy twoi poddani i niewolnicy! Ja, pani Rozalja Eberschbach, urodzona Morgenschtern i wdowa po młynarzu, mam takie same prawo do rozkazywania, co i pan. Zrozumiano? Wskazywał pan drogę i dostał za to pieniądze. Tak ma się rzecz. A jutro — fora ze dwora! Poprowadzi nas pan Sam Hawkens; on rozumie się na tem lepiej, niż pan, i nie weźmie złamanego szeląga.
— Lepiej, niż ja? — krzyknął rozgniewany scout. — O tem jako cudzoziemka i kobieta nie może pani rozstrzygać! Kobiety wogóle nie powinny zabierać głosu.
— Ja mam milczeć? Co, co pan powiedział? Damy mają milczeć? Słuchaj pan, mylisz się bardzo! Poco Bóg nam dał usta? Pan milczeć powinien, bo ślina przynosi ci na język tylko fałsz i brednie! Będziemy zadowoleni, kiedy jutro zejdziesz nam z oczu!
— Mogę już dzisiaj złożyć swoje obowiązki.
— Bardzo proszę, to nam na rękę; na to natychmiast się godzę. A więc idź pan!
— Nie wcześniej, niż dostanę całą zapłatę!
— Dostanie pan, natychmiast nawet! O parę groszy nie pójdziemy do wójta. Juljuszu, czy masz pieniądze przy sobie?
Juljusz, jej mąż, stał wpobliżu. Skinął potakująco.
— Zapłać temu człowiekowi! Niech mi się już więcej nie naprzykrza. Pokażę mu, czy damy powinny milczeć, czy nie! Dlatego tylko pojechałam do Ameryki, że damy są tu lepiej traktowane, niż u nas, a ten pierwszy lepszy Jonatan, który wlazł mi w drogę, zabrania używać moich organów mowy! Djabli biorą człowieka, kiedy to słyszy. A więc zapłać mu i hau du ju du![1]
Scout dostał zapłatę za całą drogę do fortu Yuma. Schował ją z chytrym uśmiechem do kieszeni. Zaprzestał kłótni, aby dostać pieniędzy i oddalić się podczas nieobecności Sama. Zabrał strzelbę, osiodłał i dosiadł wierzchowca. W tej chwili zbliżył się do niego Dick Stone i zapytał:
— Czy nie zechciałby mi pan powiedzieć czemu tak szybko osiodłałeś konia? Jak mi się zdaje, chce pan odjechać?
Yes. Ma pan coś przeciwko temu? Nie będę pana pytał o zdanie.
— Oho! Dick Stone jest właśnie jednym z tych, o których zdanie należy się pytać. Mają na nas napaść. Tu jest miejsce tylko dla wroga, albo przyjaciela. Wiemy dobrze, dlaczego chce pan natychmiast odjechać!
— Wiecie? Ah, istotnie? — szydził scout. — Czy nie zechciałby pan łaskawie powiedzieć?
— Owszem. Chce pan jechać do finderów, żeby ich ostrzec.
— Zdaje się, że pan bredzi, master! Powiem panu zatem, dokąd zamierzam jechać. Ci Niemcy mnie wypędzili, nie mogę więc u nich zostać. Honor mi na to nie pozwala. Przyłączę się tedy do żołnierzy, aby zostać u nich do rana. Tak, zna pan mój zamiar, — a teraz puść mnie!
Dick Stone, przez chwilę zbity z tropu tym wykrętem, wypuścił cugle z ręki. Scout klepnął konia i pomknął w kierunku kryjówki wojska. Poniewczasie Dick zrozumiał, co się święci. Skoczył do miejsca, gdzie leżała strzelba, wołając:
— Ten łotr mnie okłamał; chce nas zdradzić. Poślę za nim kulkę!
Szi-So zabiegł mu drogę.
— Nie strzelaj, sir! Ciemno jest — kula chybi. Przyprowadzę wam tego człowieka!
Rzekłszy to, pomknął w ciemną noc.
— Przyprowadzi go? Ten chłopak? — pytał Dick. — Trudno w to uwierzyć! Muszę sam pojechać.
Chciał dosiąść konia, lecz Adolf Wolf uchwycił go za ramię.
— Zostań pan! Naprawdę przyprowadzi.
— Nie jestem pewien.
— Przyprowadzi go — może pan ufać! Szi-So, mimo młodego wieku, potrafi dokonać większych czynów!
Pewny ton młodzieńca przekonał Dicka.
— Hm, — mruknął — i tak już przepadło! Nie wiem przecież, dokąd uciekł. Jeśli zamierza jechać do finderćw, to na pewno natknie się na Sama i Willa, którzy go dalej nie puszczą. A więc zostaję. Będzie to jednak piekielna historja, jeśli nam zwieje. Co powie Sam! — —
Sam nic nie powiedział. Stał bowiem w tej chwili z Parkerem i wsłuchiwał się w cwał rumaka. Po chwili tętent zamarł; słychać było tylko parskanie. Niebawem jednak znów się rozległ. Rzecz dziwna, koń zawracał, choć w powolniejszem tempie, niż jechał poprzednio.
— Ciekawe! — mruknął Sam. — Wracają stępa. Połóżmy się zpowrotem, gdyż w ten sposób zobaczymy jeźdźców.
Nachylili się ku ziemi. Koń nadjechał; siedział na nim jeden tylko jeździec, ciągnący za sobą jakiś ciemny przedmiot.
— Szi-So! — zawołał Sam. — To wy, wy? Skądżeście się tutaj wzięli?
Zagadnięty osadził konia i odpowiedział łagodnie:
— Mów pan do mnie ty, sir! Prosiłem już pana o to. Scout kazał sobie wypłacić pieniądze i odjechał wbrew naszej woli. Chciał nas zdradzić finderom; pobiegłem więc za nim i z rozbiegu skoczyłem na konia. Ogłuszyłem zdrajcę kolbą rewolwerową, osadziłem rumaka i strąciłem scouta. Teraz ciągnę go za sobą na lassie.
— Do tysiąca piorunów! Pobiec, skoczyć na konia, ogłuszyć, strącić! Konkurujesz z Old Shatterhandem, dzielny zuchu! Opowiem to twemu ojcu. A może zatłukłeś go na śmierć?
— Nie, tylko ogłuszyłem.
— Do stu piorunów! I obeszło się tak spokojnie, bez wystrzału, bez hałasu, jeśli się nie mylę!
Młodzieniec odparł skromnie:
— Nie mogło być hałasu, bo wrogowie są blisko.
All rigtht; wywiązałeś się z zadania ponad wszelkie pochwały. Chodź ze mną do obozu! Spieszmy, aby jak najprędzej pozbyć się finderów.
Podążyli do ogniska. Scout oprzytomniał wskutek bólu, jaki mu sprawiło dotkliwe ciągnienie na lassie. Jęczał, ale nikt nań nie zwracał uwagi, dopóki nie dotarli do obozu. Przy ognisku scout podniósł się powoli. Lasso, przywiązane do siodła, opasywało go pod pachami. Łatwo pojąć, jak przywitano go w obozie. Spoglądał posępnie przed siebie i milczał uporczywie. Szi-So podobnie zbywał milczeniem pochwały, których mu znikąd nie szczędzono. Chciał się usunąć w cień, aliści pani Rozalja uchwyciła go za ręce i zapytała:
— Panie Szi-So, słyszał pan chyba baśń o zaczarowanej królewnie?
— Jaką? Słyszałem wiele baśni na ten temat.
— Mam na myśli tę królewnę, która została zaczarowana w guziku na wieży kościelnej.
— Nie, tej baśni nie znam.
— Wieża była wysoka na sto jedenaście łokci; dlatego ten, który miał wyzwolić królewnę, musiał dokonać stu jedenastu czynów bohaterskich, po jednym na każdy łokieć. Przez wiele tysięcy lat tkwił ten biedny robaczek w guziku, a nikt jeszcze nie dokonał ponad trzy, lub cztery czyny, kiedy nakoniec przybył młody rycerz z Szlezwigu i dokazał mieczem, jednego po drugim, stu jedenastu czynów bohaterskich. Guzik pękł, wyzwolona królewna wyszła, podała zbawcy prawą rękę i zaprowadziła go nadół do zakrystji.
— Tak! — roześmiał się Szi-So. — I jaki stąd płynie morał?
— Morał? Co pan ma na myśli? Co to ma znaczyć? Niech panu to aby nie wyjdzie na złe! Opowiedziałam o tym guziku, ponieważ widzę, że pan jesteś takim właśnie dzielnym rycerzem. Czy u Indjan też bywają zaczarowane królewne?
— Nie.
— Szkoda wielka! Myślałam, że dojdzie pan tak samo do stu jedenastu bohaterskich czynów. Lecz, w każdym razie, zasłużył pan na mój szacunek i na moją wdzięczność!
Chciała coś jeszcze dodać, ale ktoś ją gwałtownie odsunął. Był to kantor, który, uchwyciwszy dłoń Szi-So, rzekł:
— Drogi przyjacielu i młodzieńcze, wie pan, że chcę skomponować wielką operę bohaterską?
— Tak, wspominał pan nieraz.
— I że ta opera będzie miała dwanaście aktów? Mówił pan właśnie o dwunastu.
— Pięknie! W którym akcie chce pan wystąpić?
— Dlaczego ja?
— Ponieważ jest pan bohaterem, jakiego poszukuję właśnie. Wystąpi pan nakońcu, ciągnąc na lassie zdrajcę przez całą scenę. A zatem, w którym akcie?
Poważna zazwyczaj twarz Indjanina drgnęła w uśmiechu, gdy odpowiedział:
— W dziewiątym.
— Pięknie! A czy chce pan w dur czy w moll ciągnąć go przez scenę?
— W moll.
— Dobrze! W takim razie wybiorę C-moll, gdyż w pierwszym stopniu spowinowacony jest z cudnem Es-dur. A takt wybierzemy czteroćwierciowy, gdyż koń ma cztery nogi. Widzi pan, jak się wszystko dobrze składa! Zaraz to sobie zanotuję.
Wyciągnął notes z kieszeni. Lecz za nim rozległ się głos:
— Mam panu również coś do zanotowania, panie kantorze!
Odwrócił się i zobaczył przed sobą Sama. Odpowiedział uprzejmie:
— Proszę, proszę, kantorze emeritus! To tylko przez wzgląd na dokładność. Ponieważ nie sprawuję już urzędu, więc — —
— Więc uganiasz się zdala od obozu! — dokończył Sam. — Kto panu pozwolił opuścić obóz?
— Pozwolił? Wygnało mnie natchnienie, z początku lento, potem vivace i wreszcie allegrissimo. Wie pan, że, kiedy Muza rozkazuje, miłośnicy jej powinni słuchać.
— Proszę więc, abyś pożegnał swoją Muzę, gdyż ma ona wobec pana złe zamiary.
— Nie wiedziałem o tem, drogi panie. Poszukiwałem dla opery podwójnego trelu. Ponieważ nie znalazłem go w obozie, więc oddaliłem się w noc, gdzie nikt mi nie przeszkadza.
— Usiadł pan na ziemi?
— Tak.
— I czekał przybycia trelu? Ale zamiast niego przybył kto inny, jakiś obcy, który cię nie zobaczył i potknął się o pana.
— Nie potknął się, lecz runął na mnie jak długi. Po chwili trzymał mnie już za gardło tak, jak się trzyma skrzypce.
— Potem był duet?
— Właściwie nie duet. Niewiele ze sobą rozmawialiśmy.
— Pan po niemiecku, on po angielsku, i nie zrozumieliście się wzajemnie!
— Nic dziwnego. Kto chce mnie zrozumieć, nie powinien ściskać za gardło. Powinien był o tem wiedzieć! Zresztą, skoro tylko zwolnił nieco uścisku, skorzystałem z okazji i opuściłem to miejsce dysonansów.
— Czy aby allegro czy allegrissimo?
— Więcej już con fretta, gdyż podejrzewałem, że mnie ponownie schwytać zechce.
— Chciał, chciał nawet czegoś więcej! Czy wie pan kto to był?
— Nie. W toku krótkiej rozmowy nie mieliśmy sposobności przedstawienia się wzajemnego.
— Wierzę! Chodziło zresztą nie tyle o formy towarzyskie, ile o pana życie.
— Moje życie? — zapytał zdumiony kantor.
— Stanowczo! Ten człowiek jest jednym z owych finderów, którzy chcą nas napaść i zamordować.
— Czy mam w to wierzyć? Chyba się pan myli! Już miałem przyjemność wyjaśnić panu, że niema niebezpieczeństwa dla syna Muzy, prócz jednego: braku uznania.
— A więc, kiedy morderca potyka się o pana i chwyta za gardło, aby zadusić, nie uważa pan tego za niebezpieczeństwo?
— Nie. Ma pan dowód, drogi panie. Pozwolił mi odejść i sam też odszedł. Nade mną unosi się genjusz, który czuwa i strzeże mnie przed każdem niebezpieczeństwem.
— Jeśli ta wiara przynosi panu szczęście, to może ją pan zachować, dopóki cię nie zastrzelą, nie zakłują i nie oskalpują! Atoli tęskne oczekiwanie trelu naraziło także nas na niebezpieczeństwo. Na przyszłość będziemy musieli przywiązać nietylko pańskiego konia, ale także i ciebie samego!
— Panie, muszę się sprzeciwić! Genjusz nie zna więzów, a kiedy go skrępują, zrywa wszelkie pęta. Jak pan stłumi dźwięki trąby, która tkwi w ustach?
— Poprostu, wyciągając ją z ust, jeśli się nie mylę. Chwilowo żądam, aby się pan zachowywał zupełnie spokojnie i został tam, gdzie pana umieszczę. Nasze życie zawisło od postępowania każdego z obecnych tutaj.
— Jeśli tak, to będę posłuszny pana zarządzeniom. Gdyby jednak doszło do walki i ktoś poległ, wówczas chętnie skomponuję dlań missa pro defunctis na każdy tekst. Będę rozmyślał nad tym pięknym i wzruszającym tematem.
Ognisko chwilowo podsycano bez przerwy. Teraz należało opuścić obóz. Sam postanowił, że tylko on, Stone, Parker i żołnierze wezmą udział w ataku na finderów. Pozostali nie powinni się byli narażać. Schmidt, Strauch, Ebersbach i Uhlmann przystali na to z ochotą. Pani Rozalja jednak oświadczyła:
— Co, ja miałabym założyć ręce, kiedy inni narażają dla mnie życie? Prędzej rak skiśnie i ryba piśnie. Jeżeli nie starczy dla mnie flinty, wezmę hak lub łopatę, i biada temu, kto się do mnie zbliży! W bohaterskiej operze pana emeritusa muszą przecież występować także kobiety, a ja chcę być pierwsza. Więc wskażcie mi posterunek!
Z wielkim trudem udało się ostudzić jej zbytnie zapały wojenne. Niechętnie przyłączyła się do grupy bezczynnych. Czterej wychodźcy z żonami, dziećmi i wołam i wycofali się do stanowisk, na których oczekiwali wezwania żołnierze. Oczywiście, wychodźcom towarzyszył również kantor. Sam upominał, aby nie spuszczano go z oka, gdyż znowu natchnienie mogło emeritusa wygnać na „poszukiwanie trelów“. Odprowadzono także konie i spętanego scouta. Właściwie Szi-So i Adolf Wolf, jako zbyt młodzi, nie powinni byli brać udziału w walce, ale pierwszy dobitnie oświadczył, że pominięcie będzie uważał za obrazę. Sam więc musiał Indsmana dopuścić do kompanji — nie mógł zatem Adolfa odtrącać. Tymczasem przybyli pokryjomu żołnierze, pozostawiwszy konie pod nadzorem wychodźców. Sam Hawkens dał im potrzebne wskazówki, a następnie rzekł do oficera:
— Podkradnę się do finderów, aby sprawdzić, czy wszystko idzie po naszej myśli.
Szi-So prosił, aby mu pozwolono także się podkraść i obserwować nadchodzących finderów. Hawkens przymknął swoje drobne czyste oczy i mrugnął potakująco. Po chwili zniknęli w ciemnościach, każdy w innym kierunku.
Szi-So ruszył wprost ku finderom. Po dziesięciu minutach ostrożnego skradania się, skręcił nieco nabok. Dookoła panowała głęboka cisza. Za jego plecami powoli przygasało ognisko obozowe. Nastąpił moment, kiedy finderzy mieli ruszyć. I w samej rzeczy, Szi-So wkrótce usłyszał coś, jakby lekki szmer z odnośnej strony — ledwo uchwytny szmer skradających się kroków. Indjanin podniósł się do połowy i natężył słuch silniej, niż dotychczas. Zmiarkował, że dzieli go od szubrawców odległość dwudziestu do trzydziestu kroków. Uszedł na stronę i położył się plackiem na ziemi.
I oto nadeszli, powoli i cichaczem, zbitą gromadą, a nie gęsiego, jak zwykli w takich razach skradać się czerwonoskórzy i doświadczeni westmani. Wyminęli go. Szi-So podniósł się, aby iść wślad za nimi.
Szli więc wciąż dalej i dalej, oni na przodzie, a on jak cień za nimi. Nieopodal obozu finderzy zatrzymali się na chwilę. Chcąc ich podsłuchać, syn wodza musiał zaryzykować. Położył się znów na ziemi i przyczołgał tak blisko, że mógł uchwycić ręką najbliższego findera.
To śmiałe posunięcie zostało nagrodzone; usłyszał wnet, jak Buttler szepnął:
— Ogień przygasa; sądzę, że śpią wszyscy. Mimo to poczekamy jeszcze nieco. Jak pewność, to pewność. Ale okrążyć ich musimy bezzwłocznie. Jeśli każdy z nas oddali się od sąsiada o trzydzieści kroków, wystarczy nas dwunastu, aby otoczyć kołem wozy. Czekajcie na mój sygnał.
— Jaki sygnał? — zapytano.
— Zapomocą źdźbła trawy będę naśladował ćwierkanie świerszcza. Na dany znak, każdy przysunie się do wozów. Skoro dotrzemy, zaćwierkam po raz drugi. Przeczekam chwilę. Na trzeci sygnał macie pełzać pod dyszle, pomiędzy kołami, i szybko zakłuć łotrów. Ile możności, unikajcie wystrzałów.
— A kobiety i dzieci?
— Zgasimy również. Nikt nie powinien zostać przy życiu, aby nas później nie zdradził. Po podziale łupu spalimy wozy wraz z ciałami. A zatem do roboty! Jedna połowa przejdzie na prawo, druga na lewo; ja zostanę tutaj. Miejcie się na baczności i unikajcie szmeru, bo może nas zdradzić!
Jeden z finderów zapytał:
— A jeśli natrafimy na wartownika? Może wystawili straże?
— Nie sądzę, ale gdyby nawet, trzeba będzie przedewszystkiem zakłuć go zmiejsca. A więc do dzieła i uważać na moje ćwierkanie!
Finderzy oddalili się, aby okrążyć wozy. Buttler został na miejscu. Szi-So zastanowił się; czy powinien biec natychmiast do Sama z meldunkiem? Nie! Miał herszta tuż przed sobą. Gdyby go unieszkodliwić, łatwiej poszłoby z pozostałymi. Czekał minutę, poczem ostrożnie podniósł się za Buttlerem i uderzył go tak mocno głownią rewolweru, że bandyta osunął się bez dźwięku. Następnie począł ciągnąć powoli Buttlera aż do miejsca, gdzie Sam umieścił żołnierzy wraz z Dickiem i Willem. Zastał Sama, który już był powrócił z rundy. Mały myśliwy nachylił się, aby zbadać przedmiot, ciągniony przez Szi-So, poczem rzekł ze zdumieniem:
— Człowieku, jakżeś go schwytał? Nie żyje?
— Jest tylko nieprzytomny — odpowiedział Szi-So.
— Któż to?
— Buttler.
— Tysiąc djabłów! W jaki sposób się to stało?
— Uderzyłem go kolbą.
Zounds! Popełniłeś wielki błąd i zmarnowałeś cały mój piękny plan. Opowiadaj szybko, jak się to stało!
Szi-So opowiedział pokrótce. Kiedy skończył, Sam rzekł innym niż poprzednio tonem:
— Do piorunów! Tak, jeśli się tak rzeczy mają, to nie mogę cię ganić; wręcz przeciwnie, powinienem pochwalić. Teraz, zamiast Buttlera, ja będę naśladował ćwierkanie świerszcza i zwabię ich w potrzask. Zwiążcie tego opryszka i wsadźcie mu knebel do ust, aby nie mógł krzyczeć, kiedy oprzytomnieje!
Żołnierze szybko spełnili rozkaz. Porucznik tymczasem odezwał się:
— A zatem da pan sygnał zamiast Buttlera? Jak pan zdoła naśladować ćwierkanie?
— Bardzo prosto, zapomocą źdźbła trawy. Składa się obie ręce tak, aby kciuki leżały na sobie, i wsuwa pomiędzy nie źdźbło trawy. Skoro się dmuchnie, powstaje ton, naśladujący ćwierkanie świerszcza.
— Muszę spróbować!
— Nic przeciwko temu nie mam, sir; ale proszę, tylko abyś tę próbę odłożył na jutro, albo na dziesięć lat, gdyż, czyniąc ją tutaj i teraz, przepędzisz nam zbirów.
— Jakto?
— Próba nie udaje się od pierwszego razu. Wyda pan niewątpliwie taki ton, jakgdybyś wydmuchiwał śmietanę, albo miód przez klarnet. A zatem, teraz możemy zakraść się za finderami; na każdego z nich wypada po dwóch naszych. Skoro dam pierwszy znak, łotry przysuną się do wozów, a wy za nimi. Po trzecim sygnale zechcą przejść pod wozami, a wówczas napadniecie ich i powalicie uderzeniami kolb.
— Ale sądzę, że lepiej strzelać, albo dźgać nożem! Ci hultaje już i tak przegrali życie.
— Pewnie; lecz ja nie jestem ich sędzią, ani katem.
— Ale, sir, jak pan myśli, co ich oczekuje w Tucsonie?
— Z krawatami na szyjach będą dyndać w powietrzu.
— Prawda, więc zginą. Co za różnica, czy tutaj, czy gdzie indziej!
— Zapomniał pan o jednem; tam ich wyśle na śmierć prawo, a tu jeszcze nie zostali oskarżeni. Schwytamy ich żywcem. Co się z nimi stanie w mieście — to rzecz wasza.
— Hm, godzę się, chociaż uważam, że zbóje nie zasługują na takie względy.
Zabrano się do dzieła. Żołnierze uszeregowali się dwójkami. Komendę objęli Stone, Parker i porucznik. Oddalili się, aby parami odciąć odwrót zbirom; Szi-So musiał zaprowadzić Sama Hawkensa na miejsce, gdzie obezwładnił Buttlera. Oni dwaj więc stanowili ogniwo w kręgu finderów, podczas gdy żołnierze tworzyli drugi — wewnętrzny łańcuch.
Skoro zeszły się końce łańcucha, Sam ścisnął między kciukami źdźbło trawy i wydał umómione ćwierkanie. Teraz szybko posunął się naprzód — rozbrzmiał drugi sygnał. Potem przeczekał chwilę. Z obu stron przysuwano się bez szmeru. Wyciągnięty w trawie, widział, jak wił się wąż finderów. Koło tak się zwęziło, że można było poznać swoich sąsiadów.
— Buttler, jestem — szepnął sąsiad z prawej strony.
— Wszystko idzie dobrze — dodano z lewej strony. — Nie marudź, daj sygnał!
Hawkens się odwrócił. Jego przenikliwe oko dojrzało Dicka Stone i jednego z żołnierzy za najbliższym finderem; za sąsiednim czaili się już dwaj inni wojskowi. Teraz Sam po raz trzeci zaćwierkał i szybkim skokiem znalazł się przy żołnierzach. Również syn wodza poskoczył na prawo, atoli już Dick Stone trzymał swoją ofiarę mocno za kołnierz.
Rozległy się uderzenia kolb i parę zagłuszonych krzyków, poczem — znów zaległa cisza.
Halloo! — zawołał głośno Hawkens. — Czy wszystkim dobrze poszło?
— Wszystkim — odpowiedział z drugiej strony Will Parker.
— A więc przyprowadźcie ich tutaj i podsyćcie ognisko, abyśmy mogli się im zaprezentować, jak tego grzeczność wymaga.
Po upływie kilku minut spętani finderzy leżeli wewnątrz czworoboku z wozów. Dookoła nich siedzieli Sam, Dick, Will, porucznik i Adolf Wolf, żołnierze zaś poszli po wychodźców i konie. Niektórzy z Szi-So na czele udali się do obozu finderów, aby sprowadzić ich konie. Ognisko płonęło jasno i wysoko, oświetlając cały obóz.
Finderzy leżeli wszyscy razem. Oprzytomnieli po uderzeniach. Wpatrywali się i wsłuchiwali we wszystko, co się dookoła działo. Nikt z nich nie przemówił, ale spojrzenia zdradzały wściekłość.
Sam Hawkens czekał na wychodźców. Naraz rozległ się zdala triumfalny głos kobiecy:
We have them, we have them!
Ta, która wołała, zbliżyła się, przeszła pod dyszlem i, wpadając na Sama Hawkensa, krzyknęła:
We have them, we have them! Czy to nie znaczy: mamy ich, mamy ich, panie Hawkens?
Była to łaskawa pani Rozalja Ebersbach, z domu Morgenstern, wdowa po młynarzu. Wyprzedziła wszystkich innych w zwycięskim zapale.
— Tak, — potwierdził Sam — to właśnie znaczy.
— A więc we have them, we have them! mamy ich! Bogu dzięki! Ile strachu o was nałykałam się, ile troski! Rwało mnie i ciągnęło, żeby walczyć, walić i pomóc wam. Wreszcie przyszli żołnierze i powiedzieli: We have them! Zrozumiałam, co to znaczy po naszemu, i czem prędzej przybyłam, aby ich także mieć!
Spojrzenie jej padło na jeńców.
Ale, co to? Żyją jeszcze! Myślałam, że zobaczę nieboszczyków. To nie chce mi się w głowie pomieścić. Czy dobrze się wszystko odbyło?
— Oczywiście.
— No, w takim razie Wielkanoc wypada w czwartek, zamiast w niedzielę, jak zazwyczaj bywa! Czy nie wiesz pan, panie Hawkens, że ci panowie zbóje chcieli nas zamordować?
— Wiem z całą pewnością.
— A jednak wyście ich nie powystrzelali? Tej szlachetności nie mogę pochwalić! Kto zabija, powinien paść zabity; oko z a oko, klin klinem, tak stoi w Biblji i we wszystkich prawniczych książkach!
— Czy naprawdę została pani zamordowana, pani Ebersbach?
— Nie. Jak się pan może pytać! Gdyby mnie zamordowano, stanęłabym przed panem jako duch. Mam nadzieję, że nie uważa mnie pan za marę.
— Pewnie, pani Ebersbach. A więc oko za oko, ząb za ząb. Nie zamordowano pani, dlatego nie zamordowaliśmy finderów.
— Ale przecież chcieli nas zamordować! Tak samo, jakgdyby nas zamordowano.
— I dlatego chciałem ich uśmiercić, a więc tak samo, jakgdybym ich w rzeczy samej uśmiercił.
Strapiona kobieta uderzyła się w czoło i rzekła:
— Co za głupia Rozalja byłam! Pozwoliłam się pobić własnemi słowami! To mi się po raz pierwszy w życiu przytrafiło, gdyż kto na mnie zęby ostrzy, musiał je sam połknąć. A powiedz mi pan przynajmniej, co się stanie z tą szajką zbójecką! Ponieważ obszedł się pan z tymi łotrami tak pobłażliwie, więc pozwolę sobie zapytać, czy dostaną jakieś wynagrodzenie, premję, czy może złoty medal?
— Dowie się pani niebawem, jakie żywimy zamiary.
— Mam nadzieję! Weź pan pod uwagę, że ja także należę do osób na zgubę przeznaczonych! Gdyby się napaść udała, leżałabym teraz jak zamarznięty trup na polu walki, i promienna jutrzenka oświetliłaby moją śmierć przedwczesną. Domagam się kary, rozumie pan?
— Kara ich nie minie, pani Ebersbach, może mi pani ufać. Nie chcę przez to powiedzieć, że to my wymierzymy karę. Jesteśmy chrześcijanami, a pani jest damą, kobietą. Należy pani do płci delikatnej, nadobnej, która nie zna nienawiści, ani gniewu, i panuje nad światem dobrocią i miłością. Jestem przeświadczony, że także w pani sercu mieszka łagodność, bez której nawet najpiękniejsza kobieta jest potworem.
Słowa te odniosły pożądany skutek. Pani Rozalja uderzyła się w pierś i odpowiedziała:
— Mieszka łagodność? A jużci, naturalnie, że mieszka! Mam jeszcze serce i co za serce. Topi się, jak masło na słonku. Należę również do nadobnej i delikatnej płci pięknej, o której pan mówił, i chcę dobrocią panować nad światem. Bywało nieraz, że człek się zapominał, albo nieraz zdarzyła się chwila, kiedy moja łagodność i dobroć taiła się wstydliwie, — lecz przy tej okazji chcę otwarcie dowieść, że moja słaba płeć jest niezłomna w dobroci. Nie zawiódł się pan na mnie, panie Hawkens! Nie chcę nic wiedzieć o ukaraniu tej bandy. Niech sobie uciekają!
Mówiłaby dłużej, gdyby nie wrócili wychodźcy ze spętanym scoutem, oraz żołnierze, którzy przyprowadzili konie i zatrzymali się przed wozami.
Krzyżowały się pytania i odpowiedzi. Nieprędko można było zaspokoić ciekawość wychodźców. Nawet kantor przysłuchiwał się uważnie, mimo że nie siedział, jak inni spokojnie koło ogniska, lecz krzątał się nieustannie; niezadowolony z ugrupowania jeńców, przesuwał to jednego, to drugiego w jedną, lub w drugą stronę.
— Co pan robi? — zapytał wreszcie Sam. — Czy nie leżą, jak trzeba, panie kantorze?
Zagadnięty odwrócił się i rzekł:
— Kantor emeritus, jeśli łaska, panie Hawkens! Jedynie przez wzgląd na dokładność. Tak, odgadł pan, jeńcy powinni leżeć zupełnie inaczej.
— Dlaczego?
— To ugrupowanie nie wywiera właściwego wrażenia. Zdaje się, że zapomniał pan, albo też nie wiesz zgoła, czem ja właściwie się zajmuję?
Ponieważ Sam nie przypominał sobie chwilowo osobliwych marzeń kantora, wyrwało mu się nieprzezornie:
— Czem?
— Niczem innem, tylko moją operą. Pragnę skomponować wielką operę heroiczną w dwunastu aktach i udałem się tutaj w tym celu jedynie, aby poszukać odpowiedniego materjału. Znalazłem teraz świetną scenę, mianowicie „chór morderców“. Leżą na ziemi i śpiewają podwójny sekstet. Ale w takim razie powinni być ugrupowani zupełnie inaczej. Studjuję właśnie sposób właściwy i zanotuję go sobie, skoro znajdę. Może pan być pewny, że postaram się nie urażać tych ludzi!
— O to się nie lękam! Do takich operacyj nie trzeba jedwabnych rękawiczek.
Kompozytor krzątał się przy jeńcach coraz gorliwiej, aż wreszcie zniecierpliwiony Buttler przerwał dotychczasowe milczenie i rzekł gniewnie do Sama:
— Sir, czego ten człowiek chce od nas? Postaraj się pan, aby nas zostawił w spokoju! Nie jesteśmy jego kukłami!
Sam nie zadał sobie trudu odpowiedzieć.
— Muszę w ogóle zapytać, — dodał Buttler po chwili — jakiem prawem napadnięto na nas!
— Zapytać? — roześmiał się westman. — Przypuszczam, że możecie sobie sami odpowiedzieć.
— Jakto? Przybyliśmy jako spokojni podróżni i ujrzeliśmy zdala ognisko. Nie wiedząc, kogo mamy przed sobą, podkradliśmy się, jak to zazwyczaj się czyni. Wówczas napadliście na nas zdradziecko. Żądamy, abyście nas natychmiast puścili!
— Żądajcie, ile wam się żywnie podoba, — nie mam nic przeciwko temu, jeśli się nie mylę. Będziecie wolni dopiero jutro, na szubienicy w Tucsonie, hihihihi!
— Jeśli chcesz pan stroić figle, to postaraj się o lepsze! To nie przelewki, chwytać uczciwych ludzi, — wkrótce się przekonacie. Niewiadomo jeszcze, kto z nas zawiśnie na szubienicy!
Sam podniósł się, podszedł doń i rzekł urągliwie:
— Aby zakończyć wreszcie te głupie rozmowy, przedstawimy się sobie! Nazywam się Sam Hawkens, rozumie pan? Tam zaś siedzą Dick Stone i Will Parker. Nadano nam przydomek „trójlistka“, zrozumiano? Czy pokusicie się o podejrzenie takich westmanów?
Buttler zbladł śmiertelnie i zaniemówił.
Sam Hawkens dodał:
— Ja sam byłem dziś u was, podsłuchiwałem i słyszałem każde słówko. Jesteście finderami. Wiedziałem już o tem w San Xavier.
Heavens! — zawołał przestraszony Buttler. — Finderzy! Co za myśl! Kto pana tak poinformował, sir?
— Wy sami. Mam dobre uszy.
— O, nawet najlepsze uszy mogą się omylić i fałszywie zrozumieć!
— Tak pan sądzi? A zatem źle zrozumieliśmy, kiedy pana poprzednio zapytano, co się stanie z dziećmi i kobietami?
— Nic o tem nie wiem!
— Że mają wyginąć, aby później nie mogły was zdradzić?
— Nie mam o tem najmniejszego wyobrażenia!
— Ani o tem, że mieliście podzielić między siebie łup, a potem spalić wozy?
— Nie!
— W takim razie z przerażenia stracił pan pamięć. Sądzę jednak, że odzyskasz ją w Tucsonie.
Oficer, dotychczas milczący, odezwał się do Sama:
— Nie trać pan darmo słów z tym człowiekiem, sir! Niech się wypiera; nanic się to zda. Mamy dowód, fakt, że są finderami, i jutro będą wisieć.
— Czy będzie potrzebne nasze świadectwo? — zapytał Dick.
— Nie. Jeśli chcecie jechać dalej, nie będę was zatrzymywał, ani ciągnął zpowrotem do Tucsonu. Świadczyliście przede mną, a to ma taką samą wartość, jakgdybyście osobiście złożyli ze znania przed sądem. Posiadamy nadmiar dowodów. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że nasz kraj będzie wreszcie uwolniony od tej zbójeckiej plagi. Daję panu słowo, że wszyscy będą dyndać.
Nie wszczynano więcej rozmów. Zaciągnięto straże i ułożono się do snu. Jeden z żołnierzy przysiadł się do jeńców, aby ich mieć na oku.
Spętany scout leżał nieopodal Buttlera. Nie zamienili ze sobą ani słowa, aczkolwiek nietrudno im było rozmówić się ukradkiem, ponieważ leżeli stłoczeni razem. Kiedy wszyscy dookoła usnęli, scout, zmiarkowawszy, że strażnik zważa jedynie na więzy, potrącił łokciem Buttlera i szepnął:
— Czy śpi pan, sir?
— Nie — brzmiała odpowiedź. — Ktoby mógł zasnąć w takich okolicznościach?
— Więc odwróć się do mnie — muszę z panem pomówić!
— Wszak był pan przewodnikiem tych szubrawców? — zapytał Buttler, zwracając się twarzą do scouta. — Skąd te więzy?
— Posądzono mnie, że chcę się z wami sprzymierzyć.
— Ale to nieprawda?
— Z początku nie, ale później powziąłem ten zamiar. Nazywam się Poller, sir, i chciałbym, aby pan miał do mnie zaufanie. Sto szans przeciw jednej, żeście zgubieni, lecz jabym chętnie was uratował.
— Czy mówi pan poważnie?
— Tak, przysięgam panu. Te hultaje obrazili mnie ciężko, a ja nie przepuszczam obelgi płazem. O własnych jednak siłach nic nie dokonam. Jeśli pan zechce mi dopomóc, to na pewno dostaną od nas cięgi.
— Pomóc? Nikt tu nie potrafi pomóc, ani pan mnie, ani ja panu!
— Nie mów tak! Jestem przeświadczony, że mnie jutro rano puszczą. Natomiast was przytroczą do siodeł i odwiozą do Tucsonu. — Pojadę za wami.
— Dziękuję bardzo, sir! Pomoże to, jak umarłemu kadzidło. Nie zdołam uciec.
Pshaw! Mam dobry pomysł. Czy jest pan tak przywiązany do swoich ludzi, że nie uciekniesz bez nich?
— Bzdury! Bliższa ciału koszula. Mogą sobie wisieć, bylebym ja się uratował.
Well, doskonale! Powiedz im pan, żeby w drodze udali, iż dają im się we znaki następstwa uderzeń. Niech się chwieją na koniach, niech udają cierpiących. Dziwiłbym się, gdyby porucznik nie urządził choć raz jeden postoju dla ulżenia jeźdźcom. Wówczas zdejmie wam pęta z nóg. Mimo że ręce będziesz miał skrępowane, dopadnie pan najszybszego rumaka i pomknie, oczywiście wstecz, gdzie ja już będę na pana oczekiwał. W oszołomieniu nie puszczą się odrazu w pościg, dzięki czemu zyska pan przewagę. Każdego kto się następnie do nas zbliży, zakatrupię ze swojej strzelby.
Buttler nie odrazu odpowiedział; zastanowił się i dopiero po dłuższej chwili rzekł:
— Jest to jedyny możliwy pian. Godzę się na propozycję. Jeżeli się naprawdę uwolnię, to biada trójlistkowi i wszystkim wychodźcom! Będziemy działali społem, master Poller!
Zmowa doszła do skutku. Buttler był tak uspokojony, że zasnął niebawem. — —
Przebudzono się w obozie ze świtem. Po lekkiem śniadaniu ,przyrządzonem z zapasów kawalerzystów, porucznik oświadczył, że zamierza natychmiast ruszyć z jeńcami w powrotną drogę. Polecił też finderów przywiązać do koni. Spętano im ramiona na piersiach, aby mogli trzymać cugle. Tymczasem scout krzyknął do Sama:
— A co się ze mną stanie? Czy spętacie mnie jak więźnia?
— Nie — odpowiedział Sam. — Chciałem pana tylko zatrzymać przez ubiegłą noc. Teraz może pan jechać, dokąd cię oczy poniosą.
Well, uwolnijcie mnie zatem!
— Nie tak prędko, mój bardzo szanowny master Poller! Przypuszczam, że zechcesz się pan na nas zemścić, i że w tym celu pojedziesz za nami. Unieszkodliwię pana, odebrawszy mu broń.
— Protestuję! To kradzież, rabunek!
Pshaw! Jakkolwiek to nazwiesz, stanie się, jak orzekłem.
Uwolniono Pollera z więzów. Klnąc siarczyście, dosiadł swego wierzchowca i pojechał na wschód, aby potem niepostrzeżenie skręcić w kierunku Tucsonu. Niedługo później porucznik pożegnał się i wyruszył na czele żołnierzy i jeźdźców. Teraz, kiedy przerzedziło się i życie w karawanie wróciło do dawnego trybu, zauważono nieobecność kantora. Już miano wysłać kogoś na poszukiwania, gdy przywlókł się powoli z zachodniego kierunku, strojąc dziwne miny. Skoro dotarł do obozu, Sam wpadł na niego z gniewem:
— Gdzie się pan znowu podziewa? Czego pan tam szukał?
— Marsza triumfalnego — odpowiedział entuzjasta.
— Marsza triumfalnego? Czy pan oszalał?
— Oszalał? Jak pan może zadać tak obelżywe pytanie, szanowny panie? Zwyciężyliśmy! Schwytaliśmy wrogów i dlatego szukałem samotności, aby wykoncypować motyw do marsza triumfalnego.
— Głupstwo! Nie powinien się pan uganiać bez powodu. Nie ścierpię dłużej takiej nierozwagi!
— Wybaczy pan! Adept Muz nie popełnia nierozwagi. Popełnił ją scout.
— Scout? Jakto?
— Komponowałem właśnie szczęśliwie, gdy nadjechał i odebrał mi broń. Zostawił mi tylko szablę, bo nie może mu się przydać.
— Bodaj w pana kartacze biły! — zawołał Sam Hawkens. — Pomyślałem to sobie odrazu! Wypędzam go bez broni, a pan śpieszy na jego spotkanie, aby mu oddać swoją!
— Oddać? Ani mi się śniło! Sam sobie zabrał, i jako zapłatę dał mi dwa — dwa — — nie powinienem tego wypowiedzieć!
— Powiedz pan! Muszę wiedzieć.
— W ojczystym języku nie zdołam wykrztusić; po łacinie zowie się to colaphus.
Colaphus to policzek. A więc dwukrotnie pana spoliczkował?
— Tak, a jakże! Fortissimo!
— Najszczęśliwszy pomysł, na jaki ten c zło wiek wpadł w swojem życiu!
— Proszę, proszę bardzo, szanowny panie Hawkens! Kompozytor i miłośnik Muz, którego się dwukrotnie policzkuje, który — —
— Zasłużył na to rzetelnie — wtrącił Sam. — Odtąd będę pana miał na oku. Gotuj się pan do wymarszu! Jedziemy dalej!
Po upływie godziny karawana ruszyła w drogę. Na czele jechał Sam Hawkens, który zastępował dotychczasowego przewodnika. — — —

∗             ∗

Buttler zdecydował się stosować do rady scouta. Nie było innego wyjścia z groźnej sytuacji.
A więc symulować niemoc! Zmówił się zaraz po przebudzeniu ze swymi ludźmi, ostrzegł ich jednak, by nie zaczynali za wcześnie, gdyż mogłoby to wzbudzić nieufność. Gdy ujechali jednak połowę drogi, podniósł związane ręce ku głowie i zaczął jęczeć. Porucznik zapytał o powód. Buttler przypomniał o wczorajszem uderzeniu w głowę, które zapewne spowodowało wstrząśnienie mózgu. Herszt słabł coraz bardziej. Słaniał się w siodle, wskutek czego przydzielono doń z obu stron dwóch kawalerzystów.
Skoro coraz to inni zaczynali okazywać oznaki słabości, oficer zarządził odpoczynek. Oczywiście z początku zeskoczyli z koni żołnierze, aby uwolnić nogi finderów. Zaczęli od Buttlera. Ledwo go zdjęli z konia, gdy upadł na ziemię. Widząc go w takim stanie, żołnierze przestali nań zwracać uwagę. To właśnie miał na celu. Zmiarkował, że najbardziej rączy jest koń oficera, stojący zboku. Zerwał się raptem i, mimo spętanych rąk, błyskawicznie dopadł upatrzonego wierzchowca, pochwycił cugle i puścił się w cwał — na zachód, gdzie spodziewał się zastać scouta.
Stało się to tak szybko, że oszołomienie sparaliżowało żołnierzy. Dzięki temu ubiegł ich o szmat drogi, zanim rozległ się pierwszy krzyk gniewu.
— Strzelać, strzelać! Wystrzelcie go z siodła, ale uważajcie, aby nie trafić w konia! — krzyczał porucznik.
Żołnierze pobiegli do koni, ponieważ broń zostawili przy siodłach. Upłynęło tyle czasu, że już trudno było celować, tem bardziej, skoro należało oszczędzać konia. Wreszcie padło kilka wystrzałów. Kule przemknęły ponad głową zbiega. Po chwili wysunął się już poza promień strzału.
Jeńcy wykorzystali popłoch. Niektórzy rozbiegli się na wszystkie strony, inni pomknęli na koniach, z których nie zdążono ich jeszcze zdjąć. Spowodowało to wściekłą wrzawę i straszliwe zamieszanie. Żołnierze musieli ścigać zbiegłych, wskutek tego tylko czterech czy pięciu mogło się puścić za Buttlerem, — i to, niestety, za późno. Daleko ich ubiegł i nadomiar dosiadał bardziej rączego rumaka. Ścigający stracili go wnet z oczu i, klnąc, wrócili z pustemi rękoma. Zbieg natomiast cwałował przed siebie, dopóki nie zobaczył zdala jeźdźca. To był scout, nowy sojusznik, który radośnie go przywitał. Wyszukali na noc bezpieczne ukrycie, a nazajutrz z pragnieniem zemsty w sercach pojechali wślad za karawaną, która wyprzedziła ich o dzień drogi. — — —






  1. How do you do? — Jak się masz?
    (Powitanie angielskie.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.