Lekki grunt/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekki grunt |
Podtytuł | Obrazek wiejski |
Pochodzenie | „Kurjer Lwowski“, 1897, nr 140-215 |
Redaktor | Henryk Rewakowicz |
Wydawca | Henryk Rewakowicz |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Zygmunt Gollob |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od chwili, kiedy Stefan spełniając życzenie Celinki, puścił się za przyszłym szwagrem swym w pogoń, upłynęło już kilka tygodni. Przez cały ten czas młody człowiek tylko się z wagonu do wagonu przesiadał i gonił zbiega po wielu miejscach kąpielowych, a później po Szwajcarji i Włoszech.
Przez ten czas raz tylko jeden napisał list krótki, lakoniczny, z którego nie wiele można się było dowiedzieć. Donosił tylko, że się ze Stanisławem widział, że go znalazł zmienionym trochę, chorym, ale ani o swoim, ani o Stanisława powrocie nie wspominał wcale.
List był zagadkowy jakiś, pisany pospiesznie. Celinka odczytywała go kilkanaście razy, usiłowała domyślać się — ale napróżno.
— Z drogi pisał, może zmęczony był, może spieszył dalej — tłómaczyła Mania.
— Nic a nic go to nie usprawiedliwia — rzekła pani Karwacka — na napisanie porządnego listu każdy czas mieć powinien. A miał pisać... tak ni w pięć ni w dziewięć, to lepiej żeby był nie pisał wcale!
— Byłybyśmy w takim razie jeszcze więcej niespokojne.
— Co do mnie, byłabym zupełnie spokojną. Nie są to przecież małe dzieci i nie błądzą po lesie pełnym wilków — nic im nie będzie.
Celinka ukradkiem łzę otarła. Dostrzegła ten ruch pani Karwacka i ze zwykłą sobie żywością mówić zaczęła.
— Płacz! płacz! nie wiem czego? doprawdy. Żeby tak na mnie, to jabym nie wzdychała i nie zalewała się łzami.
— A cóżby cioteczka zrobiła? — zapytała Mania.
— Co? jabym zrobiła krótko i węzłowato: wzięłabym arkusik papieru i napisała do niego na wszystkich czterech stronach... ale napisałabym tak, żeby mu się babka przyśniła!
— Jakżeż można?
— A, u was wszystko nie można! wszystko delikatnie i ślamazarnie, a to do niczego nie doprowadzi. Wszyscy dziś tacy, i kobiety i mężczyźni... dla tego też źle, źle się u nas dzieje; energji, życia, ruchu nawet na lekarstwo nie znajdzie. Oto niedaleko szukając, choćby i ten twój pan Stefan!
— A cóż pan Stefan? cóż on zawinił?
— Ciamajda jest i basta! nibyto miał pojechać, tamtego przywieźć, a tymczasem siedzi już kilka tygodni i zdobył się zaledwie na napisanie listu, z którego jesteśmy tak samo mądre, jak i przedtem. Ja powiadam wam, że już głowę tracę z tem wszystkiem, ja już tu nie wytrzymam dłużej!
— Jakto? — spytała Mania — i ciocia chciałaby nas opuścić?
To pytanie zastanowiło panią Karwacką.
— Opuścić? cóż to znowu? czyż ja to powiedziałam? Przesłyszałaś się chyba, jabym was opuściła? To paradne! Cóżbyście wy tu robiły? jaką radę dałybyście sobie? Niechże w Karczówce będzie chociaż jedna istota energiczna — a że powiedziałam, iż tu nie wytrzymam dłużej, to miałam słuszność, bo przyznacie same, że wśród tych różnych przyjemności i niespodzianek, jakie nas spotykają, trudno doprawdy wytrzymać...
— Więc wspierajmy się też nawzajem — rzekła Celinka, całując ręce ciotki.
— Wspierajmy, tak, wspierajmy!.. Ty mnie zawsze rozrzewniasz swem dobrem, łagodnem sercem, rozrzewniasz mnie, a ja tego nie lubię, bo i tak smutno na świecie...
Z temi słowy pani Karwacka szybko opuściła pokój, ocierając łzy nieznacznie.
Ta kobieta nie lubiła rozrzewnień, ani łez, a skoro jej serce wrażliwe, jak każde serce kobiece szybszem uderzyło tętnem, gdy powieki mimowolnie drgać poczęły, a silna wola nie mogła powstrzymać potoku łez, nagle cisnących się do oczu, wtenczas uciekała do swego pokoiku, kryła się przed ludźmi i płakała w cichości — w sekrecie.
Nie chciała bowiem, żeby ją kto o miękkie serce, o wrażliwość posądził. Zdawało jej się, że ją Pan Bóg na mężczyznę stworzył, więc wstydziła się uczuć delikatniejszych, znamiona pewnej słabości charakteru mających.
I teraz zamknęła się w swoim pokoju, zamknęła drzwi na haczyk, żeby czasem kto niedyskretny nie dojrzał jej wzruszenia, i pewna że jej nikt nie widzi, dała folgę łzom, które popłynęły obficie.
Mania z Celinką pozostawszy same, pod wrażeniem rozmowy smutnej wciąż pozostawały.
„Wspierajmy się!“ ten wyraz brzmiał im ciągle w uszach. Wspierajmy się! powtarzały w myśli, i jakby prądem jakimś niewidzialnym popchnięte, padły sobie w objęcia, objęły się nawzajem i płakały wspólnie.
Mania pierwsza łzy otarła.
— Celinko droga — rzekła — ostatecznie do czego nas to rozrzewnienie doprowadzi?
— Ja płaczę — odrzekła Celinka — sama nie wiem czego. Smutno mi, ciężko, boleśnie, mam przykre przeczucia — jakby sny jakieś dziwne i już nietylko o brata, ale i o Stefana się lękam...
— Czy pojechał dziś kto na pocztę? — zapytała Mania.
— Dziwna jesteś, Maniu... od czasu jak żyję na świecie, nie pilnowałam tak poczty jak obecnie. Ani jeden dzień nie jest opuszczony. Poczciwy pan Kajetan, pomimo najpilniejszej roboty w folwarku, dla mnie, na moją prośbę nie odmawia człowieka, który umyślnie tylko na pocztę spieszy. Ty się pytasz Manieczko, czy posłano na pocztę? Czyżbym ja mogła o tem zapomnieć?
— Nie, Celinko, ja tylko dla tego pytałam, że widzę, to jest, że zdaje mi się, że widzę jakiegoś jeźdzca, pędzącego drogą od miasteczka, i że pomyślałam sobie: może to nasz chłopak z poczty powraca?
— Widzisz go, Maniu? to niepodobieństwo, ja wytężam wzrok i nic dostrzedz nie mogę.
— Ach, moja Celinko, wasze wiecznie zakochane i zapłakane oczy nie mogą dostrzedz tego, co jest dla wzroku zwykłych śmiertelników dostępnem — patrzno tylko uważnie.
— Nie — nie widzę nic a nic.
— Czekajże, dopomogę twym oczom. Zdaje mi się, że w pokoju nieboszczyka ojczulka na biurku leżała dawniej długa luneta polowa, przyniosę ją i wszystkie wątpliwości wnet rozjaśnione zostaną.
— Widzisz, że nie myliłam się. Jedzie ktoś na białym koniu. Kto? poznać nawet przez szkło niepodobna. Musimy zaczekać, aż ominie młyn i ukaże się na zakręcie na grobli. Ztamtąd poznam każdego nawet gołem okiem, a cóż dopiero przez szkła przybliżające tak bardzo. Otóż teraz jest na bardzo dogodnym punkcie obserwacyjnym... Poznaję go! to jest nasz Franek, stajenny.
— Właśnie on miał jechać na pocztę.
— Więc czekajmy jeszcze dziesięć minut.
— Tak, Maniu, teraz i ja go widzę; ale cóż to za nieznośny chłopisko, jakże on powoli jedzie, zupełnie tak, jak gdyby na spacer się wybrał.
— Dziwna jesteś, Celinko! cóż chcesz, żeby pędził na złamanie karku? Co jego to obchodzi? Zresztą, czyż on wie, że ten list, który jest tylko „papierem“ dla niego, może zawierać w sobie tyle upragnionych dla nas wieści?
— Masz słuszność Maniu, ale niechby chociaż troszeczkę pospieszył.
— Spieszy, spieszy, może nawet mimo swej woli. Koniowi pilno do stajni, więc idzie szybko, o! patrzaj, już jest na moście, za chwilę na folwarku będzie.
Rzeczywiście chłop spieszył. Niebawem na folwark wjechał, konia do stajni zaprowadził, rozkulbaczył go, a potem z torbą papierami wypchaną, poszedł powoli do dworu.
Celinka oczekiwała go z bijącem sercem.
Gdy wszedł, pochwyciła szybko torbę, wyrzuciła z niej gazety i tygodniki, oraz kilka listów.
Pomiędzy listami był jeden w blado-niebieskiej kopercie, z zagraniczną marką pocztową.
— A co? — zapytała Mania.
— Zdaje się, że ten — odpowiedziała prawie szeptem Celinka.
Wiedziała ona dobrze, że to „ten“. Adres napisany był charakterem równym, wprawnym, czytelnym.
Celinka przez chwilę przypatrywała się kopercie, poczem rozdarła ją gorączkowym ruchem. Mania zbliżyła się do siostry.
— Czy mogę czytać z tobą? — zapytała.
— Dla czegożby nie? wszak nie mam takich sekretów, którebym przed tobą potrzebowała ukrywać... i jeżeli pan Stefan wspomina w liście o swojem dla mnie przywiązaniu, to przecież jest bardzo naturalne. Jestem jego narzeczoną...
Dwie główki pochyliły się nad listem — dwie pary modrych oczu wpatrywały się pilnie w litery.
Twarz Celinki pokryła się szkarłatnym rumieńcem. Stefan donosił bowiem, że tęskni, a jakkolwiek o uczuciach swoich pisał bardzo niewiele i wyrażał się w słowach pełnych prostoty, jednak znać było w tem i szczerość i przywiązanie głębokie, poważne.
— Widzisz, widzisz, siostruniu — mówiła Mania — on zawsze jednakowy, zawsze poczciwy, przywiązany serdecznie. On radby jednym skokiem przebyć dzielącą go przestrzeń, w jednej chwili znaleźć się tu przy nas, w Karczówce, albo też w Dębowej, którą tak lubi.
— O, tak, o tem nie wątpię... ale czemuż nie wraca?
— Czytajmy dalej, może nam list dostarczy jakich wyjaśnień.
Celinka półgłosem czytać zaczęła.
„Zdaje się, pisał Stefan, że nareszcie Stanisław zdecydował się stanowczo powrócić do kraju, osiąść w Karczówce i gospodarować na dobre. W tej chwili usposobiony jest pod tym względem jak najlepiej. Człowiek ten przeszedł wiele, wiele wstrząśnień moralnych, ale o ile mogę sądzić, wyleczył się zupełnie ze swego chwilowego zapomnienia. Rozmawia ze mną chętnie o gospodarstwie, powiada, że we wszystkiem rady mojej zasięgać będzie, ja ze swej strony maluję mu w najpiękniejszych barwach powaby cichego życia wiejskiego, wdzięczną pracę na roli. Z czasem przywiążemy go do wsi bardziej jeszcze, wyszukamy dla niego w okolicy panienkę dobrą, zacną, jednem słowem ożenimy pana Stanisława“.
— Widzisz go, jaki mi swat! — rzekła Mania — ponieważ sam się żeni, chciałby już wszystkich do tego jarzma zaciągnąć.
— Nie przeszkadzajno, Maniu, czytajmy dalej.
„Są to plany odleglejsze nieco, teraz idzie o to, abyśmy Stanisława do zdrowia przyprowadzić mogli“...
— Do zdrowia? więc chory jest? czytaj no, czytaj dalej Celinko.
„Z przykrością wielką muszę ci donieść, droga panno Celino, że od kilku dni Stanisław jest chory, a jakkolwiek według zdania lekarzy, nie ma w tem nic groźnego, jednak w tym stanie puszczać się w drogę nie może. Bądźcie panie spokojne, rozciągnąłem nad nim wszelką opiekę. Sprowadziłem najlepszych lekarzy, a sam nie odstępuję go ani na chwilę. To właśnie jest powodem opóźnienia naszego przyjazdu. Czyż potrzebuję dodawać, że radbym w jednej chwili przywieść wam brata i odetchnąć świeżem powietrzem rodzinnej wioski, gdzie tak pięknie i dobrze, gdzie myśl moja nieustannie przebywa...“
Na tem kończył się list.
— Maniu — rzekła Celinka — ja w tem coś niedobrego przeczuwam. Stefan by nas nie straszył, gdyby cierpienie Stasia nie było groźnem.
Mania spojrzała na siostrę.
— Masz słuszność — szepnęła — dlaczego on wyraża się tak niejasno? Powiada, że stan nie jest groźny, a zarazem donosi, że wezwał najlepszych lekarzy. Po cóżby ich wzywał, gdyby niebezpieczeństwa nie było?
Pani Karwacka weszła do pokoju. Twarz jej miała zwykły wyraz, na bladych ustach błądził złośliwy uśmiech.
Zobaczywszy panienki, pochylone nad listem, zawołała z żywością:
— Co to? widzę, list macie? więc nareszcie szanowny pan Stefan zdobył się na ten akt wielkiego poświęcenia i raczył nadesłać list! Poszukajcież węgla i zapiszcie to wydarzenie w kominie!
— Ależ, ciociu!
— Naturalnie, obiedwie razem staniecie w jego obronie! przewidziałam to odrazu.
— Kiedy tu nie potrzeba obrony.
— Macie słuszność, cnota broni się sama, dobra sprawa może być wygraną bez pomocy adwokata.
— Ciocia nie pozwoli przyjść do słowa...
— Masz tobie! alboż ja co mówię? alboż wam przeszkadzam? wtrąciłam nawiasową uwagę, więcej nic.
— Tu, cioteczko, o ważne rzeczy idzie.
— Wiem, wiem, list od pana Stefana to rzecz ważna, tem ważniejsza, że tak rzadko się trafia.
— Lecz Staś...
— Staś napisał! No, to tak mi gadajcie! teraz to jeszcze bardziej będę zachwycona! dowiaduję się albowiem nadspodziewanych i nieprawdopodobnych historyj. Staś napisał! no, to chyba już koniec świata nastanie!
— Ciociu! on jest bardzo chory! — zawołała Mania na wpół z płaczem.
Pani Karwacka spojrzała na Manię.
— Kto chory? powiedzcież więc — czy ten, czy tamten? czy obydwaj może? któryż pisał?
— Właśnie od pana Stefana list przyszedł — rzekła Celinka.
— Więc pan Stefan chory? cóż mu jest, co mu się stało? Mój Boże! taki dobry chłopak, czy przeziębił się, czy wypadek jaki?
— Nie, ciociu, Stefan donosi, że Staś jest chory, że przez to przyjechać nie mogą.
— Czemużeście odrazu nie powiedziały? doprawdy, że z wami, moje panny, dogadać się nie sposób. Więc powiadacie, że Staś chory.
— Tak, ciociu.
— Bardzo?
— Otóż, że nie wiemy... ale niech cioteczka będzie łaskawa sama przeczytać list Stefana.
Pani Karwacka wydobywszy okulary z kieszeni, list czytać zaczęła. Celinka tymczasem machinalnie przerzucała gazety.
Oczy jej błądziły po długich szpaltach dzienników, ale myśl była daleko.
Nagle drobna jakaś wiadomostka wpadła jej w oczy. Czytając ją, Celinka zbladła jak płótno i z przerażającym okrzykiem upadła bezprzytomna prawie.
— Co to? co to? — zawołała pani Karwacka.
— Mój Boże! Celinka zemdlała! — krzyknęła Mania.
— Biegaj prędzej po wodę!
Mania wybiegła natychmiast. Pani Karwacka usiłowała jak mogła ratować Celinkę.
Biedna dziewczyna oniemiała z przerażenia, blada jak płótno leżała na sofie, na którą ją ciotka przeniosła.
Zdawało się, że życie zupełnie w niej zamarło.
Usta dziewczęcia były blade, oczy przymknięte, nie oddychała prawie. Gdy Mania z wodą przybiegła, pani Karwacka zwilżyła czoło i skronie zemdlonej. Celinka otworzyła oczy...
Spojrzała dokoła wzrokiem błędnym prawie i spazmatycznym wybuchnęła płaczem.
— Co to jest? przez Boga żywego, co to? — wołała pani Karwacka.
Mania pocałunkami pokrywała czoło siostry.
— Celinko droga, co ci się stało? zkąd to nagłe przerażenie?
Celinka nie mogła odpowiedzieć. Łkania tłumiły jej głos, wyrazy więzły w gardle.
— Nie pytaj jej, Maniu — rzekła pani Karwacka — nie pytaj, niech się wypłacze, to jej trochę lżej będzie, nie przeszkadzaj jej, niech płacze. Dziwna rzecz i niewytłómaczona dla mnie; taka spokojna dziewczyna! nigdy przecież nie zdarzało się nic podobnego, naraz zemdlenie, spazmy, płacz nerwowy — a! to zagadka. Skoczno Maniu do swego pokoju, poduszkę jej przynieś, oprzemy jej głowę, będzie mogła przynajmniej wygodniej nieco poleżeć.
Mania wybiegła szybko, a gderliwa ciotka z prawdziwie macierzyńską troskliwością uniosła głowę Celinki. W jednej chwili prawie Mania powróciła z poduszką.
— Co to jest? moja cioteczko — rzekła, podsuwając delikatnie poduszkę pod głowę siostry — co jej się mogło stać tak nagle? Przecież przed chwilą rozmawiałyśmy najspokojniej. Wprawdzie miałyśmy przed oczami list Stefana, który nie przynosił nowin pomyślnych, lecz widziała ciocia sama, że Celinka przyjmowała tę wiadomość ze spokojem, który jest szczególnym rysem i cechą jej charakteru.
— Nie wiem, nie wiem doprawdy, głowę tracę, nie pojmuję nic.
— Zdaje mi się, że na chwilę przed zemdleniem gazetę czytała.
Celinka, usłyszawszy wyraz „gazeta“, wybuchnęła nerwowym, spazmatycznym płaczem.
Pani Karwacka i Mania pospieszyły do niej. Jednak ani łagodne perswazje ciotki, ani pieszczoty Mani, nie mogły uspokoić biednej dziewczyny.
— To on, to zapewne on! — powtarzała ciągle.
— Kto on? jaki on? — zapytywała pani Karwacka — o kim mówisz, moja droga?
— On! to on niezawodnie, przeczucie mi powiada, że on... Biedny! Nieszczęśliwy! może już nie żyje w tej chwili... a pan Stefan kłamał w liście, nieprawdę pisał, żeby nas nie niepokoić... ach! czemuż raczej nie wypowiedział wszystkiego? czemu nie doniósł całej prawdy? Przez całe życie do niego żal mieć będę.
— Lecz Celinko kochana, powiedzże nam raz, w czem pan Stefan skłamał, co właściwie ukrywał przed nami?
— Powiedz, Celinko droga! jeżeli jest jakie zmartwienie, jeżeli Pan Bóg krzyż jaki na nas zsyła, to razem łatwiej go dźwigać będzie. Wszakże, siostrzyczko moja, radości i cierpienia nasze wspólnemi być powinny. Jedna przed drugą nie mamy żadnych sekretów, żadnych myśli ukrytych.
— Tak, masz słuszność, Maniu, cierpmy razem. Zmartwienie, które nas dotyka, jest wspólne... o Stasia, o brata naszego tu idzie, a jakkolwiek nie mam bezwzględnej pewności, że gazeta o nim wspomina, ale przeczuwam, domyślam się nieszczęścia.
— Gazeta o Stasiu?! — zawołała Mania z niedowierzaniem i z obawą.
— Gazeta? — powtórzyła ciotka.
— Tak, gazeta. Czekaj, Manieczko, proszę o chwilę cierpliwości cioci, opowiem wam zaraz, pokażę. Dajcie mi tylko trochę wody.
— Napij się, napij Celinko, to cię uspokoi.
— O, ja już jestem zupełnie spokojna. Było to osłabienie dziwne jakieś, chwilowe, obecnie jednak już przeszło, już jestem spokojna, tak spokojna, że... że...
Wybuch ten przeszkodził dokończyć frazesu.
— No, widzisz, jakaś spokojna! — mówiła ciotka, obejmując obudwoma rękami główkę Celinki i składając serdeczny pocałunek na jej czole — taki spokój nie wiele wart, ale płacz, płacz, nie tamuj łez, niech płyną... to ulgę przynosi niezawodną, ulgę, jak cię kocham, Celinko... znałam wiele osób, które cierpiały bardzo ciężko, li tylko dla tego, że płakać nie mogły i że żal i gorycz trapiły je wewnętrznie, nurtowały, toczyły jak robak.
Celinka oparła głowę na ramieniu ciotki.
— Przebacz mi ciociu — rzekła — żem tyle przykrości i strachu narobiła, lecz nie miałam siły oprzeć się ciężkiemu wrażeniu. Wiadomość ta była dla mnie niby ogłuszający cios zbójeckiej maczugi... oszołomiła mnie zupełnie, odebrała przytomność. Bo też to zaprawdę rzecz straszna... osądźcie same. Gdzież jest ta nieszczęsna gazeta?
— Z temi słowy Celinka podniosła się i zaczęła szukać gazety w stosie różnych pism leżących na stole.
— O, patrzcie — mówiła — to jest jedna drobna wiadomostka... Czytaj, Maniu.
Mania wzięła gazetę do ręki i drżącym głosem czytać zaczęła.
„W tych dniach, na granicy Włoch i Szwajcarji, odbył się pojedynek, pomiędzy p. Z. Polakiem, a wicehrabią X. znanym z awanturniczego życia Francuzem, który już niejednokrotnie krzyżował szpady, lub wymieniał strzały pistoletowe dla zupełnie błahych przyczyn. Z owej „honorowej rozprawy“ Francuz wyszedł cało, lecz młody Z. otrzymał niebezpieczny bardzo postrzał w piersi, życie jego wisi na włosku, a najbieglejsi lekarze słabą robią nadzieję utrzymania go przy życiu. Powodem krwawego starcia stała się baronowa R., wdowa, dobrze znana we wszystkich miejscowościach, gdzie zbierają się ludzie w celu trwonienia pieniędzy.“
— To Staś! — zawołała Mania.
— Głupiec! — rzekła pani Karwacka.
— Nieszczęśliwy! — szepnęła Celinka.
Mania po chwili milczenia odezwała się:
— Ostatecznie, moja Celinko, ja tu jeszcze racji do obaw i przeczuć trwożliwych nie widzę.
— Nie widzisz! — zawołała ciotka.
— Nie, cioteczko, dowodu stanowczego nie mamy. Jedyne podobieństwo początkowej litery nazwiska nie dowodzi nic. Czyż jeden Polak ma nazwisko zaczynające się od litery Z? Niech ciocia sama powie?
— No — rzekła pani Karwacka — zapewne, ale zawsze...
— Ale zawsze — pochwyciła Mania — ja sądzę, że nie mamy powodu do trapienia się faktem, o którego autentyczności nie jesteśmy przekonane dokładnie.
— Cóż więc robić? — zapytała Celinka — w jaki sposób przekonać się czy rzeczywiście brata naszego takie nieszczęście spotkało?
— Ja wam dam taki sposób — rzekła pani Karwacka.
— Ciocia?
— Naturalnie że ja! Wyście potraciły już głowy zupełnie.
— Cóż ciocia chce zrobić?
— Poproszę pana Kajetana, żeby zaraz pojechał do miasteczka i zatelegrafował do pana Stefana.
— A prawda! taki prosty środek!
— Naturalnie, czem prostszy tem lepszy. Ty Celinko bądź łaskawa, nie pożałuj fatygi i ułóż depeszę po francusku, a ja poproszę pana Kajetana i mam nadzieję, że pojedzie sam, aby ją jak najprędzej wyekspedjować; mogę was zapewnić, że w tak ważnym wypadku, pan Kajetan, pomimo swoich lat sędziwych, nie zda się na Wojtka, ani na Maćka, lecz sam pospieszy.
Rzeczywiście, przypuszczenie pani Karwackiej spełniło się najzupełniej. Pan Kajetan dowiedziawszy się o co idzie, ani myślał się kimkolwiek wyręczać; pomimo niewywczasu i zmęczenia, kazał do bryczki zaprządz i na całą noc do miasta pospieszył, aby osobiście depeszę wyprawić.
Prawdę powiedziawszy, stary rządca, zawzięty gospodarz, zamiłowany w swym zawodzie — do pana Stanisława, który o gospodarstwo nic nie dbał, wielkiej sympatji nie żywił; dowiedziawszy się jednak o co idzie, z bólem serca do stacji telegraficznej pospieszał, pragnąc aby jaknajprędzej jakąś prawdziwą a uspokajającą wiadomość zdobyć.
Otulony w grubą burkę, zasiadł starowina na bryczce. Księżyc oświetlał jego siwe włosy, wymykające się z pod czapki i wielkie zawiesiste wąsy, które jak dwa motki nici srebrnych na ogorzałą jego twarz spadały.
Pan Kajetan spieszył z postanowieniem silnem, że bez odpowiedzi nie wróci, oraz z nadzieją, że ta odpowiedź pomyślną i pocieszającą będzie.
Pan poczmajster ciekawym będąc z natury, nie ograniczył swej ciekawości na tem, że wiedział codziennie co doktor, burmistrz i aptekarz jedzą na obiad; po czemu jest perkalik na sukni sekretarzowej, lub ile kasjerowa zapłaciła żydowi za ryby — umysł jego, wiecznie głodny wrażeń, rad był obejmować horyzonty szersze i zbierać plotki w obszerniejszym promieniu.
Z tego powodu wszystkie pisma i dzienniki ulegały troskliwej i sumiennej kontroli ze strony tego męża, który połykał wszelkie wiadomości z apetytem niewyczerpanym nigdy.
Każda gazeta, tygodnik lub miesięcznik, zanim dostały się do rąk swego właściciela, musiały być dokładnie, od deski do deski, przez pana pocztmistrza odczytane.
Zwykle poświęcał on na tę lekturę godziny nocne, kiedy oczekiwał przybycia poczty ze stacji sąsiedniej. Czasu na to miał dosyć, gdyż z powodu dróg fatalnych poczty opóźniały się prawie zawsze i po kilka godzin nieraz oczekiwać na nie musiał.
Gdy wiadomość o owym pojedynku fatalnym wyczytał, zerwał się z krzesła jak oparzony, chciał biedz zaraz do wszystkich znajomych w miasteczku, aby im tę sensacyjną nowość zakomunikować. Lecz gdy już był na ganku przypomniał sobie, że to noc, że dobrzy obywatele miasteczka oddawna w śnie głębokim pogrążeni, są niedostępni nawet dla najbardziej sensacyjnych plotek.
Zgrzytnął zębami, przeklął i noc i sen i późną godzinę i dreptał po stancji, z niecierpliwością wyglądając poranku, który pozwoli mu nareszcie pobiedz w uliczki miasteczka i rozgłosić wieść, o której jeszcze nikt nie wie.
Ale jak przy kotle klapa bezpieczeństwa, przez którą nadmiar pary wypuścić można, tak przy panu pocztmistrzu była małżonka, a tej, bez względu na czas mniej właściwy, można było zwierzenie uczynić.
Szczęśliwy, że ma osobę, której plotkę zakomunikować może, pocztmistrz wybiegł przez sień do swego mieszkania i zapaliwszy światło, małżonkę swoją budzić zaczął.
Zmęczona pracą i całodziennem dreptaniem kobiecina, z trudnością podniosła powieki i przerażonemi oczami spojrzała na męża.
— Co to? pali się! — zawołała z przestrachem.
Pocztmistrz przyłożył palec do ust i zrobił minę tajemniczą.
— Co się ma palić — rzekł — tu się nic nie pali.
— Więc cóż?
— Pod sekretem ci powiem... na granicy, moja duszko, wyobraź sobie...
— Cóż mnie to obchodzi?
— Paradna jesteś ze swoją obojętnością angielską! ją nic nie obchodzi... ludzie się mordują i zabijają — a ją nic nie obchodzi! Jestem pewny, żeby mnie przypadkiem głowa z karku spadła, toby cię także nic nie obchodziło!
— Bo widzisz, przestraszyłeś mnie, spałam tak mocno.
— O, to ci się zdarza... zdarza. Wiem o tem... ale, wyobraź sobie pyszna wiadomość! Zakrzewski młody doigrał się nareszcie. Ja to odrazu mówiłem, jak tylko zaczął te bileciki... fiołeczki... i tego... zaraz mówiłem; że to się źle skończy... Spełniło się też wszystko co do joty.
Zaciekawiona pani pocztmistrzowa usiadła na łóżku.
— A co, widzisz — rzekł — jakto nigdy na dobre nie wyjdzie... Dalibóg, ja tam nigdy nie wdawałem się w takie rzeczy, chociaż także byłem młody i nawet, przyznam ci się w sekrecie, ze jedna hrabianka szalała za mną...
— E, żartujesz!
— Szalała, jak szczęścia pragnę, szalała i to tak dalece, że o mały włos nie wstąpiła do klasztoru — i byłaby to zrobiła niezawodnie, gdyby nie pewna, drobna zresztą, okoliczność...
— Co?
— No — bagatelka — za mąż poszła.
— Ale przecież miałeś mi coś o Zakrzewskim powiedzieć?
— Tak — zbudziłem cię po to. Oto widzisz jest świeżuteńka gazeta... jeszcze farbę czuć...
— I w niej?
— A właśnie że w niej.
Tu poczmistrz zniżywszy głos opowiadać zaczął treść gazeciarskiej wiadomości, a tak ją przytem ubarwił, tyle nowych szczegółów dodał, że pani zupełnie już wybiła się ze snu i słuchała ze skupioną i natężoną uwagą.
Gdy małżonek opowiadanie swe skończył, z powątpiewaniem wstrząsnęła głową.
— A jeżeli to wszystko nieprawda? — zapytała.
— Jakto nieprawda? Prawda święta, przecież stoi jak wół, czarno na białem! — argumentował pocztmistrz.
— Widzisz kochanie i gazety częstokroć nieprawdę piszą...
— A przepraszam cię duszko — to być nie może.
— A jednak zechciej sobie przypomnieć ten artykulik o pocztach na prowincji — czy przypominasz go sobie?
— To był fałsz! wierutny fałsz! bezczelne kłamstwo!
— A widzisz.
— No, nie. Trzeba być sprawiedliwym, a ja właśnie takim jestem zawsze... Co się tyczy poczty, to każda gazeta kłamie — lecz pod innemi względami zawsze pisze prawdę, zupełną prawdę. Spraktykowałem to już Bóg wie odkąd...
— Bądź co bądź, jeżeli to prawda, to szkoda go, dobry człowiek był.
— Ma się rozumieć że dobry — trzy fury siana mi przysłał — od pierwszego słowa. Teraz rozumie się, że już siano djabli wzięli...
Pod oknem dała się słyszeć trąbka. Pan poczmistrz pobiegł do kancelarji, a jego małżonka pozostając wciąż pod wrażeniem świeżej wiadomości, odmówiła pacierz za duszę Zakrzewskiego i długo usnąć nie mogła.
Dopiero gdy już słońce zaglądać zaczęło przez okna, sen skleił jej powieki.
W tym samym właśnie czasie nadjechał do miasteczka pan Kajetan i zatrzymał się, aby nieco zmęczonym koniom dać wytchnąć. Depeszę postanowił wysłać z gubernialnego miasta, dokąd jeszcze kilka mil drogi miał jechać.
Ulokowawszy konie w żydowskim zajeździe, oczekiwał z niecierpliwością godziny siódmej, gdyż chciał się zobaczyć z regentem i jego rady zasięgnąć. Całe życie w obowiązku prywatnym spędziwszy, wypełniając zawsze wiernie i akuratnie zlecenia swego pracodawcy, pan Kajetan nie mógł wyrobić w sobie samodzielności i stanowczości zdania i zawsze zaradzić się kogoś potrzebował.
I teraz więc postanowił regenta nie mijać.
Kilka godzin oczekiwania wydawały mu się bardzo długiemi, chodził miarowemi krokami przed bramą zajazdu, coraz to na zegarek, to na słońce spoglądał — i z niecierpliwością targał swe siwe, zawiesiste wąsiska.
Nareszcie z wieżyczki kościelnej odezwał się dzwonek. Była to godzina 6, w miasteczku już wstawać zaczęto.
Z bocznych uliczek wysuwali się mieszczanie, w granatowych długich kapotach, wysokich czapkach rogatych, oraz mieszczki, w kraciastych chustkach na głowach. Dobrzy ci ludzie spieszyli do kościoła, aby dzień od chwały Bożej rozpocząć.
Pan Kajetan podążył za nimi.
Kościołek stał na uboczu, otoczony dokoła drzewami staremi. Wnętrze jego było skromne, ubogie, lecz utrzymany czyściutko. Wprawdzie złocenia na ołtarzach straciły już dawną świetność, organ staroświecki nie zawsze był posłuszny twardym palcom kościelnego wirtuoza — ale ludzie modlili się w tym kościółku szczerze i gorąco, przechodzili tam wypłakać się w niedoli, szukać pociechy w żalu i zwątpieniu...
Gdy pan Kajetan do kościółka wchodził, u drzwi zakrystji dał się słyszeć dzwonek i ksiądz mszę odprawiać rozpoczął.
Osób znajdowało się niewiele, kościół więc obszerniejszym, wielkim niemal się wydawał.
Przez okna wpadały gęste snopy promieni słonecznych i oświetlały obraz aureolą jakąś, ślizgały się po kolorowych szybach, po gzemsach i rzeźbionych ramach obrazów i padały na poważną, siwą głowę kanonika.
Msza skończyła się już, a pan Kajetan zatopiony w modlitwie siedział jeszcze w ławce. Ludzie zaczynali się rozchodzić; kulawy dziad kościelny zbliżył się do pana Kajetana i trącając go delikatnie w ramię, rzekł:
— Proszę wielmożnego pana, ksiądz kanonik prosi, żeby pan do niego na plebanję przyszedł.
Pan Kajetan pospieszył na wezwanie.
Ksiądz oczekiwał na niego na ganku.
— Witajcie, panie Kajetanie — rzekł — witajcie... aż musiałem posyłać po was, bo co prawda niespokojny jestem. Pan o tej porze w miasteczku? to rzecz szczególna, cóż to wypędziło was z domu?
— Bieda wypędziła, księże kanoniku, kłopot...
— Masz tobie! chodźżeż-no do stancji, opowiedz — no i kawy się napij, boś pewnie w nocy z domu wyjechał?
— Naturalnie, że w nocy, a tu oto od wschodu słońca stoję, konie popasam.
— No chodźże, chodź do stancji — rzekł otwierając drzwi szeroko.
Gdy weszli, przyniesiono wnet kawę, a pan Kajetan zaczął o kłopotach swoich i celu podróży opowiadać.
Ksiądz wysłuchawszy długiej relacji pana Kajetana, ręce załamał.
— Być że to może?! — zawołał — czy was podobieństwo litery nie myli?
— Mnie coś szepcze, że nie — rzekł pan Kajetan.
— Ha! może... może... półgłówków dużo na świecie... Oto nieszczęście!... Jedźże bój się Boga, nie zwłócząc, telegrafuj zaraz... nie żałuj koni — spiesz...
W tej chwili wszedł regent.
Ksiądz zdziwiony tą wczesną wizytą, spojrzał pytającym wzrokiem na niego — regent przywitawszy się, rzekł:
— Wiem już wszystko.
— O Stasiu?
— Tak jest, ledwie otworzyłem oczy, wpadł do mnie z tą nowiną nasz szanowny pocztmistrz. Od niego dowiedziałem się o wiadomości fatalnej w gazecie, on mi też powiedział że pan, panie Kajetanie, jesteś tu w miasteczku od rana, że byłeś w kościele, że cię kanonik na plebanję poprosił...
— A to wszystkowiedz!
— Co chcecie, małe miasteczko...
— I cóż myślisz o tem panie regencie? — zapytał ksiądz.
— Co ja myślę? — rzekł po chwili zastanowienia — wieść może nieprawdziwa, ale bardzo prawdopodobna, obawiam się nawet, że w plotce pocztmistrza tym razem wyjątkowo jest dużo prawdy.
— Niestety! i ja sądzę tak samo.
— Otóż przyszedłem właśnie z radą. Ponieważ Stefan jest przy nim, do niego telegrafować z zapytaniem potrzeba.
— Po to też jadę — rzekł pan Kajetan.
— Więc skoro tak, to jedź pan, nie tracąc ani chwili czasu. Wyobrażam sobie co te biedne dziewczyny cierpią, będąc pod wrażeniem tak smutnej wiadomości — bądź co bądź lepsza gorzka prawda, aniżeli niepewność. Nie trać więc ani chwili czasu panie Kajetanie, tylko jedź.
Właśnie też w tej chwili ekwipaż pana Kajetana przed plebanję zajechał. Konie wypoczęły, najadły się i do dalszej drogi gotowe, niecierpliwie grzebały ziemię kopytami.
Pożegnanie niedługo trwało. Pan Kajetan, uścisnąwszy ręce zacnych przyjaciół, zasiadł na bryczkę, która niebawem zniknęła w gęstym obłoku kurzawy.
Regent z kanonikiem zostali sami.
— Ciężko pomyśleć, żeby to wszystko prawdą być miało — rzekł ksiądz.
— Dowiemy się niedługo prawdy, chociaż co do mnie, jestem prawie pewny, że nie będzie to wiadomość pomyślna. Złe wieści sprawdzają się zwykle.
— Biedne te dziewczynki, biedna pani Karwacka — ich ciężko dotknie ten cios! Wartoby tam pojechać, pocieszyć...
— Dlaczegóż nie — jabym jednak radził nie spieszyć, dopóki pan Kajetan nie wróci, a w każdym razie tędy przejeżdżać będzie, więc się od niego całej prawdy dowiemy.
Z pół godziny jeszcze gawędził regent z kanonikiem, poczem pożegnał go i do zatrudnienia swego pospieszył.
Tymczasem pogłoska przez pocztmistrza puszczona i ubarwiona przez niego, obiegała miasteczko lotem błyskawicy, rosła, olbrzymiała i doszedłszy do końca miasteczka przybrała już wcale nieprawdopodobne rozmiary.
Tego dnia o niczem innem nie mówiono w biurach, tego dnia wszystkie damy składały sobie wizyty, a nawet pan pocztmistrz dla bliższych swoich znajomych zaimprowizował herbatę z preferansem, ażeby mieć sposobność popisania się z najświeższą wiadomością wobec obszerniejszego audytorjum.
Nawet żydzi gromadnie zbierali się na rynku i przed sklepami, mówiąc o tym wypadku dnia, nawet pijany mieszczanin w szynku, ledwie mogąc obracać językiem, usiłował wytłumaczyć drugiemu, również pijanemu sąsiadowi, co to znaczy pojedynek i w jaki się sposób odbywa.
Pan Kajetan tymczasem pospieszał.
Dzielne konie biegły szybko po wyboistej szosie, mijały wioski i wioseczki, aż koło południa nasz podróżny dostrzegł już na horyzoncie rysujące się wieżyce gubernialnego miasta.
Kazał stangretowi jeszcze szybciej jechać i akurat, gdy zegar miejski godzinę pierwszą wydzwonił, znalazł się u celu podróży.
Odesłał człowieka z końmi do hotelu, a sam natychmiast do stacji telegraficznej pospieszył.
Po chwili elektryczność, na skrzydłach szybkich jak myśl, poniosła w dalekie strony pytanie, odpowiedzi na które kilka serc, trwożnie bijących, oczekiwało z upragnieniem i z obawą zarazem.
Siła, lotna i szybka jak myśl, poniosła zapytanie w dalekie strony — nie mogąc jednak, mimo lotności i szybkości swej, wyrazić nawet jednej cząstki tej trwogi, tego niepokoju, jakiego doznawali ci, od których pochodziło pytanie.
Celinka z Manią ciągle, bez ustanku wyglądały upragnionej odpowiedzi, nie miały one ani wypoczynku, ani snu, ani jednej godziny wolnej od troski, która je tak ciężko trapiła.
Pan Kajetan już kilka dni w mieście bawił — i nie wracał, co powiększyło tylko niepokój i trwogę.
— Jednacy oni wszyscy — mówiła pani Karwacka — co ich to obchodzi, że my z niecierpliwości schniemy? że trwoga nami miota; im to wszystko jedno, zupełnie obojętna rzecz dla nich!
Celinka milczała, Mania smutnie patrzała w ziemię.
— Trzy dni, trzy dni — mówiła pani Karwacka — trzy dni długie jak trzy lata, a pan Kajetan siedzi i ani mu się śni nawet zawiadomić, choćby przez okazję, przez kogoś z przejeżdżających, jak jest i co się dzieje...
Na czwarty dzień dopiero, dobrze już po północy pan Kajetan powrócił. We dworze nikt nie słyszał jak przyjechał, ale ledwie się dzień zrobił, już się pani Karwacka o tem dowiedziała.
Pobiegła coprędzej do mieszkania rządcy — i po chwilowej rozmowie, spokojniejsza znacznie powróciła do dworu.
Panny powstawały już także i dowiedziawszy się, że pan Kajetan powrócił, naprzeciwko ciotki wybiegły.
— Co? jak? — wołały obiedwie, zasypując ciotkę pytaniami.
— Dajcież mi przyjść do słowa — mówiła — niech trochę tchu złapię, biegłam z oficyny tak prędko.
— Była odpowiedź?
— Naturalnie.
— Więc prawda co w gazecie?
— Najszczersza.
Z piersi Celinki wydobył się okrzyk.
Ciotka uspakajać zaczęła.
— Nie trwórz się Celinko — mówiła — nie taki djabeł straszny jak go malują.
— Ale, cioteczko, czy Staś żyje?
— Żyje, moje dziecko.
— Rana niegroźna?
— Żyć będzie, powróci, nacieszysz się jeszcze tym gagatkiem, nacieszysz — ja tam zawsze powiadam, że co ma wisieć to nie utonie...
— Co ciocia mówi?
— Cóż tam mówić, w depeszy było trzydzieści wyrazów, a wy chcecie żebym wam całe godziny opowiadała. Zresztą na co? Wiadomość dobra, Stasiowi lepiej — oto i wszystko.
— A Stefan? — zapytała nieśmiało Celinka.
— Zobaczysz go za kilka dni może.
Celinka wstała od stołu, żeby ukryć wzruszenie i poszła do otwartego okna. Wychyliła się przez nie, patrzyła na kwiaty, na rosę drgającą jeszcze na trawkach, ale nie widziała ani kwiatów, ani jasnych promieni słonecznych, w których kąpała się ziemia, niedawno przebudzona ze snu.
Jej dusza znajdowała się w tej chwili daleko, bardzo daleko od Karczówki.