Morze (Garborg, 1907)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arne Garborg
Tytuł Morze
Pochodzenie Górskie powietrze i inne opowieści
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1907
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Klemensiewiczowa
Tytuł orygin. Sjø
Źródło Skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MORZE.

Zegarek wskazywał pięć minut po dwunastej, o wpół do pierwszej miano go pochować. Mogłem więc jeszcze posiedzieć chwilę.
Na dworze było mokro i brzydko, ot taki przykry, dżdżysty dzień powszedni, jaki przeważnie bywa w Chrystjanji. Było to pierwszego lutego. Mój przyjaciel, redaktor dziennika i ja siedzieliśmy sobie zacisznie w kawiarni wonnej i ciepłej. Sherry było niezgorsze i mieliśmy o czym rozmawiać, mianowicie o «położeniu.»
A ono tak się przedstawiało, że nowy sejm miał być dziś otwarty o godzinie pierwszej przez samego króla Oskara II i że ten sejm właśnie miał rozstrzygać ważne kwestje.
Redaktor utrzymywał, że wie, co będzie zawierała mowa tronowa, a mianowicie nic. Ale w gruncie rzeczy byliśmy ciekawi. Nikt nie mógł przewidzieć, na jaki pomysł wpadnie gabinet Selmera.
Wtym, jak wspomniałem, spojrzałem na zegarek. Zaczęliśmy jeszcze rozmawiać o tym, którego miano chować.
Należał on, podobnie jak ja, do braci piszącej. I nie był bez talentu. Posiadał dużo ognia i miał niezwykłą zdolność wynajdywania prawdy, czego mu najwięcej zazdrościłem. Niezaprzeczenie był też poetą. Ale nie miał uznania. Może mu brakło zaufania w swoje siły, może zbyt dobrze rozumiał świat, może był za dumny, lub cokolwiekbądź innego, ale nie ulegało wątpliwości, że nie miał uznania. I umarł w dwudziestym dziewiątym roku życia. Leży martwy w rządowym szpitalu, cichy i spokojny. O ile mi wiadomo, nie wykończył ani jednej z licznych prac, które, wiedziałem, że rozpoczął i zapewne cenił. Redaktor właściwie niewiele znał tego człowieka, wcale prawie go nie znał, ale zdawał mu się niemiłym.
Nagle jakiś chłód powiał na nas. Wychyliliśmy kieliszki. Redaktor zapłacił za dwie kanapki z szynką, i zamieniliśmy jeszcze kilka słów o położeniu.
Zadzwoniłem i ja, zapłaciłem i wyszedłem. Brakło piętnaście minut.
— Do widzenia! Ty nie idziesz?
— Nie, redaktor, niestety, musiał być obecny na otwarciu sejmu.
Skręciłem w Askersgata w zamiarze dostania się co prędzej na cmentarz Vor Frelser.
Ciekawy zbieg okoliczności: właśnie na pogrzebie, na tym samym cmentarzu, zetknąłem się raz ostatni z moim zmarłym kolegą. Było to przed miesiącem. Chowaliśmy wtedy jakąś panią, jakąś bardzo poważaną damę, żonę wybitnego męża stanu z lewicy. Zauważyliśmy wtedy obaj, że w całym tym dużym orszaku nie było ani jednego konserwatysty. A ci, którzy byli, czuli się tu obcemi. Między innemi znalazł się tam biedny jakiś oficer, którego z tym domem łączyły stosunki, więc nie mógł usunąć się od udziału, choć jako konserwatyście było mu niemiło w gronie postępowców. Obrał więc drogę pośrednią: przyszedł w ubraniu cywilnym, a podczas mowy pogrzebowej w kaplicy ukrył się w kącie tuż przy wejściu. Bawiło nas to niezmiernie.
W drodze rozbieraliśmy też «położenie.» Mówiliśmy o całej tej pracy, która idzie na marne w takich stosunkach państwowych, jak obecne, i o tym, jak małą może być chęć do niej, skoro się żyje w naprężeniu z dnia na dzień, od rana do wieczora. Potym, przypominam sobie, mówiliśmy o mowach pogrzebowych. Utrzymywaliśmy, że gdyby je spisać, możnaby sprzedawać potrzebującym. Niepodobna wymagać od księży, którzy od ośmnastu wieków stają nad grobami, aby wymyślili coś nowego. Nam się zaś zdaje, że słyszymy niby katarynkową melodję, wszystko to, co już umiemy na pamięć.
Mój zmarły przyjaciel niewiele przywiązywał wagi do mów pogrzebowych. A właśnie dziś mieli przemawiać nad jego grobem. Dobrze przynajmniej, że nie będzie ich słyszał.
Nagle wstrzymałem tok myśli. Przez mózgownicę moją przedarło się niejasne jakieś wspomnienie: przecież nie na tym cmentarzu mają go pochować. Gdzieśindziej, ale Bóg raczy wiedzieć gdzie? na Sofienlund? nie, Sofienberg, na Dunderen i Valid, gdzieś pod Grünerlökka. Na cmentarzu dla ubogich przecie. Pod pewnym względem to i najsłuszniej. Ale jakim cudem ja się tam teraz dostanę?
Tramwaj! Ależ naturalnie. Puściłem się szybko w drogę, chociaż błoto i kalosze przeszkadzały mi bardzo.
Kiedym znalazł się tak blizko wozu, żem go widział, ale nie tak jeszcze, żebym mógł wskoczyć, ruszył dalej. Tramwaje mają to do siebie. Dawać znaki, nie pomoże, wreszcie już skręca pod aptekę «Pod słoniem.» Trzeba będzie przeczekać pięć minut. Widocznie spóźnię się, nie może być inaczej. Ale teraz muszę już wsiąść koniecznie. A jeżeli nie będę słyszał całej mowy pogrzebowej? — no, Boże mój! trzeba to będzie przeboleć.
Tak rozważając, przeszedłem na chodnik pod kościołem Vor Frelser, oczekując następnego wozu. I znowu opadły mnie wspomnienia.
Gdzieśmy się to rozstali wówczas? Aha, na Youngstorge, przypominam sobie dokładnie. Na rogu Torggata. Tam przystanęliśmy jeszcze nieco i obgadywaliśmy policję chrystjańską. Ostatnie moje słowa były niewątpliwie: Do widzenia, śpieszę na obiad!
Wyglądał mizerniej, niż zwykle. Siłaczem nie był nigdy, ale zdawał się energicznym, czynnym, umiejącym sobie dawać radę w każdym położeniu. Było coś hardego, wyniosłego, w tym drobnym, szczupłym mężczyźnie, a z czoła jego biła duma. Upłaz górski tak stromy, że zgoła niedostępny, a wiedzący o tym, mógłby wywołać podobne wrażenie. Oko jego patrzyło z dobrotliwym szyderstwem, z pod powiek strzelał uśmiech, cienkie usta możnaby nazwać pięknemi, a nos mały, ostrolinijny umiał się w górę podnosić z pewną zuchwałą dumą!
Jak on świetnie wyglądał, wojowniczo w całym tego słowa znaczeniu; jak oko mu błyszczało, a cała drobna, chuda twarz jaśniała radością, gdy znalazł wyraz dostatecznie gryzący lub trafne porównanie, gdy był w dobrym humorze, naprzykład podczas uczty, gdy podniósł się i przemawiał «na cześć radcy stanu Selmera, który był jako ów stary świerk od wiatru pochylony, wyrastający ponad bagniskiem, ciemniejący, tracący gałęzie i opuszczony przez ptaki niebieskie» lub «na cześć» konserwy, która przepowiada swój blizki koniec, nie troszcząc się o to, jak się wreszcie sprawa rozstrzygnie; albo gdy w kółku dobrych znajomych puszczał się na żarty i drwiny z tego, co w jego oczach nie było świętością! Żaden zwrot nie był mu za silny, gdy się rzucał na wszystko «co zgniłe,» co «przeżyte», na wszystko, co «stało na drodze i tamowało rozwój lub co «leżało i rozkładało się szeroko, a zaciemniając, dławiło wszelkie życie.» Widziałem też to oblicze bledniejące od ognia wewnętrznego, kiedy oko — mieniąc się zielonością — rzucało iskry elektryczne, gdy z zapałem mówił o tym, co «pcha sprawę naprzód» i o tych, którzy «idą przed siebie.»
Ale ostatnim razem, kiedym go spotkał, nie był takim... przeciwnie, zdawał mi się cichym, smutnym. Nikły, żółty zarost okalał mu wargi i śpiczastą brodę, a twarz miała wyraz zniechęcenia i znużenia. Oczy wpatrzone przed siebie wydawały się większe, niż dawniej, a w białkach ich zauważyłem jakiś błysk szczególniejszy, którego przedtym nie dostrzegłem. Gdy się uśmiechał, nie było już w tym uśmiechu wyższości, słodycz jedynie, a głos miał miękki, jakby złamany. Widocznie był wtedy niezdrów. Ale jeszcze się trzymał jako tako. Mimo to doznawał czasami dziwnych uczuć, opowiadał mi naprzykład, że idąc spokojnie, zdawało mu się czasem, iż ulica podnosi się z nim razem, a on idzie niby górą, po powietrzu. Sam rozumiał, że to osłabienie. Ja dodałem od siebie, że powinien uważać, bo tego rodzaju objawy, chociaż niegroźne, nie są dobre. Przedewszystkim radziłem mu żyć inaczej, innemi słowy trochę lepiej, a przytym wystrzegać się wszystkiego, co mogłoby mu głowę zaprzątać. Niewiele odpowiedział na moje życzliwe słowa, lękam się, że go ubawiły moje rady lepszego urządzenia sobie życia.
Nareszcie tramwaj nadjechał. Znalazłem w nim znajomego, który także dążył na pogrzeb.
Był to człowiek młody, dobrze wyglądający, ubrany przyzwoicie, w kapeluszu filcowym na głowie. Zachowanie się jego było spokojne, pewne siebie. A chociaż był Norwegiem, używał języka duńskiego, jak gdyby ten dodawał mu znaczenia. Może być przyczyną tego było jego stanowisko — był bowiem nauczycielem.
Utyskiwaliśmy obaj, żeśmy zapóźno wyjechali. Jego wstrzymał tłum przed gmachem sejmowym. Wszyscy wylegli oglądać króla; wogóle widoczne było, że w tych dniach jakiś niepokój trawi umysły ludzi.
Wóz turkotał głośno po Storgacie. Musieliśmy krzyczeć, chcąc się słyszeć, ale mój znajomy miał głos donośny.
W przerwie rzuciłem pytanie, dotyczące zmarłego.
— Ha, biedny chłop — westchnął — mógłby żyć jeszcze. Właśnie teraz byłoby go to ożywiło, gdyby się znajdował na uroczystości otwarcia sejmu... wszak tak lubił życie publiczne.
Przyznałem mu słuszność, a potym zapytałem, czy był u niego w czasie ostatniej choroby.
Tak, należał do tych dwuch lub trzech sprawiedliwych, którzy odwiedzali go czasami. Ale nie można go już było ożywić. Siedział prawie bez przytomności.
— Bez przytomności?
— Właściwie, nie to. Ale całkiem zobojętniały. Nie pamiętał nic, niczym się nie interesował. Gdy go się o co pytano, odpowiadał przeważnie bez związku.
— A więc to głowa?
— Wszystko razem. Był całkowicie wyniszczony. Zdaje mi się doktorzy mówili coś o tuberkułach w całym organizmie. Nie było w nim już nic soków żywotnych.
— Bardzo cierpiał?
— Nie. Czasami skarżył się tylko na ból głowy. Zresztą nie przypuszczał, że to coś poważnego.
— Czy rozumiał, że traci przytomność?
— Bynajmniej. Był przekonany, że myśmy pogłupieli, utrzymywał, że nie sposób rozmawiać z nami rozsądnie. A zwłaszcza podejrzywał swojego doktora.
— On nie pożyje długo, ten chłop — mówił do nas — on już dziś jest poprostu nie przy zdrowych zmysłach.
— A czy jesteś pewny, że to nie ty tracisz czasem przytomność? — zapytałem.
— Jak mi Bóg miły, i to być może! — odparł.
Wyraziłem zdumienie, jak to wszystko prędko poszło. Dopiero co był tu, między nami, nie więcej jak przed rokiem, taki zdrów, pełen otuchy, jakim go rzadko widywałem. Zdawał mi się nawet zadowolony z życia, zamierzał się ożenić.
— Tak, wtedy było mu dobrze, to był już ostatek. Na ogół źle mu się powodziło w ostatnich czasach. Zdaje mi się, że nikt nie umiałby powiedzieć na pewno z czego się utrzymywał. Pisywał dość, miewał tu i owdzie odczyty, ale cóż mu to przynosiło? W szkole mógłby był otrzymać miejsce, ale nie chciał. Nie miał nerwów odpowiednich, a może i sił.
— A rodzina jego?
— Z familji miał tylko dwuch starych krewniaków, z tych jeden był bogaty. Ale cóż z tego, z bogatym krewnym pogniewał się...
— To było nierozsądnie.
— Tak, zapewne. Zresztą właściwie nie on zerwał. Był dumą swej rodziny. Pamiętam dobrze jego przyjazd do domu: właśnie został studentem, wrócił, jak prawdziwy tryumfator, zdał dobrze egzamin, miał talent, zapał; był poetą, mówcą, wszystkim — uważano go za coś wielkiego. Potym wrócił do miasta. Wtedy powoli dał się wciągnąć ludowcom, stał się Grundtvigianinem i liberałem — w końcu porzucił wszystko i został nauczycielem w wyższej szkole ludowej. Tym zamknął sobie przyszłość. Wszystko się skończyło.
Odtąd szło coraz gorzej — mówił dalej mój nieznajomy. — Jakkolwiek gwałtowny, w innych okolicznościach byłby może wytrzymał w szkole ludowej, ale później stało się to niemożliwe. Porwały go nowe idee. Czytywał Ernesta Sarsa, czytywał Jerzego Brandesa; zamiast zagłębiać się w Grundtvigu, studjował Buckla. Był to ciężki, przejściowy okres dla nas... te ostatnie lata, i nie pod jednym względem. Wtedy to porzucił posadę w szkole... przeniósł się do Chrystjanji i zamierzał poświęcić się nauce i filozofji, a przytym pisać książki.
— I wtedy weszła mu w drogę ta nieszczęsna polityka.
— Pan wie, jak to było... zwłaszcza my, nauczyciele, którzy na ogół musimy trzymać się zdala od wszelkich spraw krajowych i tym podobnych... w takich czasach trudno oddawać się z zamiłowaniem swojej pracy. Żyje się w bezustannym niepokoju, czeka się na coś, co ma zmienić wszystko z gruntu i zamiast zabrać się do pracy, biega się po kawiarniach, cukierniach, aby przejrzeć najświeższe dzienniki i przekonać się, że nic nie «słychać.» Jestem pewien, że i obecnie wielu jest takich, którzy nic innego nie robią, tylko kręcą się po kawiarniach i politykują.
— Nie mnie to opowiadać — odezwałem się — znam to aż nazbyt dobrze.
— Przyjaciel nasz — ciągnął tamten dalej — rozumie się, został wkrótce wciągnięty w ten wir, i tak naukę, jak i filozofję odłożył na bok.
— Ale żył tak długo życiem wyższej szkoły ludowej, że trudno mu było nauczyć się języka nowych czasów. Z katedry przemawiał za rozbudzeniem i oświecaniem wzrastającego pokolenia; to, co miał teraz mówić lub pisać, powinno było brzmieć mniej więcej tak samo: wielkie ogólne myśli wypowiedziane w wielkich, powszechnie zrozumiałych słowach. On musiał być zawsze zachwycony albo zły. Cóż więc miał robić? Pisma redagować nie mógł, gdyż nie był przywódcą żadnego stronnictwa politycznego. Do drugorzędnej zaś pracy w dzienniku nie mógł go nikt przeznaczyć, nie była godną jego. Jednym tylko mógł zostać. Jak panu wiadomo powstał obecnie nowy stan — mówcy ludowego — odpowiedni dla niego. Ale żyć z tego nie można. A przytym jestem przekonany, że niebawem polityka znudziłaby mu się. On umiał mówić tylko o wielkich rzeczach... to robił dobrze, nadzwyczajnie. Ale wielkich rzeczy nie starczy na długo.
— Pozostało więc pisanie do dzienników od wiersza. Co tu u nas dostać można za jedną szpaltę? Dwie, pięć... dziesięć koron. Noo... daleko tym nie zajedzie! A przekłady popłacają jeszcze mniej.
— Pisywał naturalnie do najgorszych dzienników. A artykuły jego, to, jak panu wiadomo, o pomstę do nieba wołające zamachy na veto absolutne, które po małych miastach uważane jest za kamień węgielny świata, za równoznaczne z monarchją, chrześcijaństwem i unją pomiędzy Norwegją i Szwecją. Łatwo przewidzieć, że nikt nie chciał mieć nic wspólnego z kimś kto się tak źle pokierował.
Przytakiwałem mu.
— Szło więc gorzej, coraz gorzej. Nic nie wspominał nikomu, a najmniej tym, od których mógł się spodziewać pomocy... a bywało z nim bardzo źle. Zdarzały się czasy, w których nie wiedzieliśmy wcale, gdzie się podziewa. Zapraszał go ten i ów, prosiliśmy, aby przyszedł, kiedy będzie miał ochotę... że sprawiłby nam prawdziwą przyjemność, gdyby tu i owdzie zajrzał do nas na obiad i t. d. Ale się ani pokazał. Biedak, miał swoje skrupuły.
— I patrzyliśmy na to wszystko, nie domyślając się niczego. Nie zauważyliśmy nawet!
— Ach, poznać to było łatwo po wylewach jego goryczy. Jak słyszałem, umiał być nieznośny, gdy go napadł zły humor. A zdarzało się to zapewne często. Niezbyt szczęśliwie układa się, naturalnie, życie dla tego, kto znajduje się w podobnym położeniu. Nie można przypuszczać, aby taki tryb życia nie podkopał sił jego.
— Ależ to nie mogło być jedynym powodem! — wtrąciłem.
Wzruszył ramionami. — Być może, ale naturalnie wiele się przyczyniło.
Dotarliśmy do miejsca, gdzie należało wysiąść. Kilka minut drogi jeszcze nas oddzielało od samego cmentarza.
— Więc rzeczywiście możnaby o nim śmiało powiedzieć, że tu spoczywa człowiek, który się zmarnował, który... no, powiedzmy po prostu: który umarł, ponieważ się źle pokierował — odezwałem się, gdyśmy wysiedli z tramwaju.
— Nie, tego nie mogę powiedzieć. Mógł był wybić się tak dobrze, jak każdy z nas, gdyby był posiadał choć odrobinę zastanowienia.
— Ale jeżeli go właśnie weźmiemy tylko takim, jakim był.
Znajomy mój znów wzruszył ramionami.
Czegoś podobnego nigdy nie można z całą stanowczością twierdzić — powiedział. — Jeżeli człowiek jakiś się zmarnuje, nie można nic innego powiedzieć, jak to, że Opatrzność tak chciała.
— Ach, tej łatwo jest wszystko przypisać – mruknąłem.
U wejścia na cmentarz stała mała budka drewniana z krzyżem na szczycie. Weszliśmy. Budka ta bowiem jest tutejszą kaplicą cmentarną.
Uboga, czarna trumna stała na dwóch kozłach, na środku kaplicy, naprost wejścia. Przybrana była w wieńce z wstęgami barwy norweskiej. Niedaleko, na kilku innych kozłach stała trumienka dziecięcia jeszcze uboższa, jeszcze czarniejsza, bez wieńców i szarf. Niebawem weszło kilku ludzi, niosących jeszcze jedną trumienkę, którą postawili również na kozłach. Tak więc przyjaciel nasz miał się dostać do ziemi w gronie dzieci.
Nie spóźniliśmy się bynajmniej. Trzeba było nawet jeszcze czekać, ksiądz chował jakieś inne zwłoki... ruch panował na cmentarzu, jak zawsze w takie dni wiosenne; a był tylko ten jeden ksiądz na miejscu, proboszcz tutejszy znajdował się na uroczystości otwarcia sejmu. Musieliśmy to przyjąć ze spokojem i uzbroić się w cierpliwość.
Śmierć ma w sobie coś, co sprawia, że człowiek, znalazłszy się wobec niej niebardzo się niecierpliwi. Czekaliśmy w milczeniu. Orszak pogrzebowy składał się przeważnie z jego przyjaciół robotników. Z inteligiencji dojrzałem zaledwie dwuch lub trzech najwyżej, wliczając w to i siebie. Wszyscy byli w Storthingu. Konserwatysty, rozumie się, ani jednego.
Na ogół byliśmy odświętnie, dobrze ubrani... ale filcowych kapeluszy zauważyłem niewiele. Można było natomiast zobaczyć surduty, które niejednego w świecie doświadczyły. Żaden z nich chyba nie znalazłby się wysoko na liście szacunkowej. Wogóle sprawialiśmy wrażenie, jak gdybyśmy wszyscy pochodzili z ludu — taka w nas była powaga.
Po chwili nadszedł ksiądz i rozpoczęła się ceremonja. Robotniczy chór śpiewacki prześpiewał pieśń, ułożoną na ten obrzęd, w której podnoszono przedewszystkim wiarę zmarłego w przyszłość. Potym ksiądz wygłosił mowę, była krótka.
— Ponieważ stoimy u tej trumny — powiedział — muszę przypomnieć słowa starego Symeona: — Panie, teraz pozwól słudze Twojemu odejść w pokoju; albowiem oko moje widziało zbawienie Twoje.
W słowach tych, jego zdaniem, leży główna myśl chrześcijaństwa, a zwłaszcza szczególnie pocieszającym jest dla nas, przypomnienie ich sobie u tej trumny, — gdyż tu leży człowiek młody, utalentowany — ksiądz zresztą nie znał go zbyt blizko — a przyjaciołom jego, zebranym tu, aby go odprowadzić na miejsce wiecznego spoczynku, wydaje się słusznym z żalem powiedzieć głośno, że zabrano go za wcześnie, odwołano, zanim cel jego życia tu, na ziemi został osiągnięty. Myśl ta, naturalnie, musi uczynić rozstanie tym cięższym i boleśniejszym dla jego przyjaciół. Ale nie powinniśmy tak myśleć. Bo jak prawdą jest, że człowiek ten, podobnie do Symeona, ujrzał już Zbawienie Pańskie, jak prawdą jest, że, jak Symeon zobaczył już i poznał Zbawiciela z Betleemu, jak prawdą jest ten wypadek, tak również zgodnie z prawdą możemy powiedzieć, że osiągnął cel swojego życia, że nie odszedł za wcześnie, lecz istotnie był gotów.
Potym nastąpiła nauka dla nas.
Ksiądz był człowiekiem młodym, mówił spokojnie i przyjemnie, przeważnie głosem naturalnym. Lepiej, że nie wiedział, co człowiek, nad którego grobem przemawiał, myślał i sądził o Zbawicielu Betleemskim, nie można też było nic zarzucić jego zresztą prawdziwym słowom. Nie było się też czemu dziwić, jeżeli skorzystał ze sposobności, aby powiedzieć kilka ogólników liberałom, którzy się tu zebrali, gdyż pomiędzy niemi znajdują się też i grzesznicy. Ale ja stałem cały czas wpatrzony w trumnę i myślałem nad tym, cośmy z tym, który obecnie w niej leżał, mówili przed miesiącem o mowach pogrzebowych, i zdało mi się, że ta czarna masa stała się przezroczystą: ujrzałem twarz jego i usta, te małe, blade, ostro zarysowane usta, i zdało mi się, że te usta drżą lekko, a kąciki ich, te delikatne, sarkastyczne kąciki podniosły się w górę, tworząc grymas.
— Amen — zakończył ksiądz.
Wtedy zbliżył się zakrystjan z małą skrzynką, pełną ziemi i malutką zgrabną łopatką. Z tą ostatnią w ręku ksiądz odstąpił od trumny, nad którą przemawiał i podszedł do dwuch małych trumienek, nad któremi nie przemówił, lecz rzucił na nie trochę ziemi tak, jak stały:
— Z prochuś powstał, w proch się zamienisz i z prochu znów zmartwychwstaniesz — i znów to samo.
To mi się podobało, to mi się wydawało zupełnie naturalnym. Byłem przekonany, że tych dwoje biednych dzieci stanie na sądzie ostatecznym tak samo wesoło, jak każdy z nas, chociażbyśmy, zaznawszy dość biedy, umierali w takim dobrobycie, żeby nas złożono do ziemi bez skróceń obrządku, jak te biedactwa.
Poczym ksiądz znowu przystąpił do naszej trumny. Prześpiewano zwrotkę pieśni, i czterech ludzi wystąpiło naprzód, ustawiając się w koło trumny: dwuch w głowach, a dwuch w nogach. Dwuch przewodników stanęło za trumną ze swojemi czarnemi buławami. Buławy nie były tak wspaniale, jak te, które są w użyciu na cmentarzu Vor Frelser, ale w każdym razie dodawały pompy. Na dany znak, pochód ruszył. Z przyczyn naturalnych orszak nie ułożył się według stopni hierarchji społecznej — zdaje mi się, że najpierw szli ci, którzy mieli siwe brody.
Z wież kościelnych odezwały się dzwony miękkie, łagodne. Droga była niedaleka: kilka stopni na północ od kaplicy wyznaczono na miejsce spoczynku dla mojego przyjaciela. Ciasna to była przestrzeń, ale on nie potrzebował jej dużo. Zawsze był drobny i szczupły.
Grób jego znajdował się tuż obok innych, jeszcze nieprzyrzuconych. Nasuwało się przypuszczenie, że trumny umieszczano jednę na drugiej, jak gdyby drugą warstwą — ale cóż to szkodziło umarłym?
Na dość wysokie wzniesienie, które wytworzyło się z tego nagromadzenia grobów, wspinali się zręcznie najpierw przodownicy, potym znalazła się tam trumna, kołysząc się i chwiejąc, niby łódź na burzliwym morzu, gdyż tym, którzy trumnę nieśli, trudno się było dostać na górę. Za ciałem podążał kościelny, który pomagał wchodzić księdzu; dalej chór kościelny, a wreszcie ci z pośród nas, którzy mieli białe brody. Wszyscy sapali i z mozołem wstępowali na górę, a dostawszy się wreszcie, starali się na niej utrzymać. Znalazł się więc nasz przyjaciel na końcu swej ziemskiej wędrówki na morzu i to na burzliwym morzu.
Ale była też to i ostatnia przeszkoda, którą spotykał na swej drodze. Wciągnięto wreszcie trumnę ponad grób — tu stanęła na pewnym gruncie. Tu się też kończyła jego wędrówka.
Chór kościelny, składający się z trzech mężów, wykonał na trzy głosy pierwszą zwrotkę psalmu: «Kto wie, jak blizki jest koniec jego.» Używali oni innych brzmień, niż zwyczajni ludzie, boć przecież śpiewali napół łacińskiemi słowy. Potym ksiądz rzucił na trumnę trzy grudki ziemi, przemawiając do zmarłego słowami rytuału.
My, reszta obecnych, braliśmy udział w obrzędzie w ten sposób, że kilkakrotnie zdejmowaliśmy kapelusze i przysłaniali sobie niemi oczy, ale nie jestem pewny, czy który z nas wiedział, dlaczegośmy to czynili.
Opodal stały dwie młode kobiety: jedna z nich, wspierając się na towarzyszce, płakała bardzo.
— Otóż legł. Nie danym mu było ujrzeć przyszłości, o której marzył, ale był gotów. Jego osobiste życie zmarnowało się. Ale co tu mówić? Niema co mówić.
To też nikt nic nie powiedział. W innych okolicznościach byłby się zapewne znalazł ten i ów, któryby miał ochotę odchodzącemu powiedzieć kilka słów pożegnania, podzięki, życzeń na drogę wieczności od tych, którzy go znali, od przyjaciół i kolegów, a może i od kraju, który tak chłodno przyjmował jego miłość. Ale dziś mieliśmy wielkie, polityczne «położenie.» A ku ogólnemu zdumieniu okazało się, że było dopiero kilka minut po pierwszej. Dołożywszy starań, mogliśmy jeszcze być świadkami bodaj koniuszczka parady.
Puściliśmy się pędem.
W ulicy Torwalda Meyera zobaczyliśmy tramwaj, sunący ku nam spokojnie po domowemu... niewiększy od pudełka zapałek. Daliśmy znak — stanął. Nikogo nie było w wozie. Wpadliśmy do środka i wypełnili go.
— A teraz kawalerska jazda! — zwróciliśmy się do konduktora. Uśmiechnął się uprzejmie. Jechaliśmy więc posuwać naprzód «położenie.»


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arne Garborg i tłumacza: Józefa Klemensiewiczowa.