W stowarzyszeniu młodzieży
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W stowarzyszeniu młodzieży |
Pochodzenie | Górskie powietrze i inne opowieści |
Wydawca | M. Arct |
Data wyd. | 1907 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józefa Klemensiewiczowa |
Tytuł orygin. | Aarfesten i Ungdomslage |
Źródło | Skan na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Właściwie stosunki u nas, w Norwegji, z dawien dawna ułożyły się bardzo dobrze, i wszystko mogłoby iść jak najlepiej, gdybyśmy tylko byli, jak należy.
Ale takiemi niezawsze jesteśmy, to też bywa, że źle się dzieje. Wtedy szuka się środków zaradczych. Szacowne jakieś pióro odezwie się w «Kurjerze porannym,» inni zacni mężowie roześlą nawoływanie, zbierze się wiec, założy stowarzyszenie. Stowarzyszenie rozwija się, kwitnie, a świat źle idzie, jak źle szedł.
Zacni mężowie zauważyli między innemi, że niezawsze tak jest, jak być powinno z młodzieżą, która niekiedy puszcza się na bezdroża. Założyli więc Towarzystwa opieki. Istnieje tedy Stowarzyszenie Młodzieży i Chrześcijańskie Stowarzyszenie chłopców, odbywają się zebrania i zgromadzenia pod różnemi nazwami. Wszystkie te stowarzyszenia kwitną i są błogosławieństwem Bożym, a młodzież schodzi na manowce, jak schodziła.
Pewnej niedzieli, z początkiem czerwca, miała się odbyć popołudniu doroczna uroczystość w ewangielickim Stowarzyszeniu Młodzieży.
Zarówno «Chmura» jak «Tyrolczyk,» wybierali się. Chmura zaproponował, abym im towarzyszył. Dobrze ci to zrobi — oświadczył. Tyrolczyk milczał wprawdzie, ale zdawał się być tego samego zdania. Nie byłem przeciwny tej przyjacielskiej radzie; Stowarzyszenie młodzieży ewangielickiej rzeczywiście najbardziej mi odpowiadało.
Przybyłem świeżo do wielkiego miasta i uważano mnie za takiego, jakim byłem w rzeczywistości, to jest bardzo słabo utwierdzonym w wierze. Duch święty począł mnie już czasami nawiedzać, Bogu niechaj będą dzięki za to! ale właściwie upodobania moje i myśli ciążyły do świata, a zwłaszcza szatan trzymał mnie jeszcze mocno w swoich szponach przez moje zamiłowanie do teatru.
Bywałem w nim często, na miejscach po ośmnaście szylingów albo, gdy krucho było, po dwanaście; powtarzałem sobie w duchu, że choćby teatr miał mnie zawieść wprost do piekła, będę tu chodził.
Wiedziałem, że to przecież nie potrwa długo... wcześniej czy później nawrócę się i wejdę na dobrą drogę. Wiedziałem, że światowa rozkosz spokoju mojej duszy dać nie może — słyszałem to tyle razy, a przytym trudno było przewidzieć, jak długo człowiek będzie mógł tak żyć, licząc na cierpliwość Pana Boga. Na cienkiej nitce wisi się ponad otchłanią piekielną, każdej chwili może się nić przerwać i zabawa skończona!
Ale nie należałem do tych, którzy mogą być zbawieni w zwykły sposób. Lekkomyślne miałem usposobienie i płochy umysł; trwoga przed życiem przyszłym nie nawiedzała mnie nigdy: cóż z tego, żem się nawet przyznawał do grzechów, skoro nie czułem skruchy i żalu? Mój największy grzech, występne życie z Ingą Grönlid, był mi drogi i nie moja wina, że się skończył.
Jeżelibym miał być zbawiony to, że się tak wyrażę, musiałoby się stać nie po mojej woli — bez mojej wiedzy. Mnie musianoby wciągnąć przez ciasną furtkę. Zwabić, wprost uwieść musieliby mnie do Królestwa niebieskiego. Czy też Stowarzyszenie młodzieży potrafi mnie uwieść? Nie zdawało mi się to tak bardzo nieprawdopodobnym. W paragrafach statutu swego mówiło ono o «ognisku domowym» o «życiu koleżeńskim» o «poważnych zadaniach życia» i «duchu prawdziwie chrześcijańskim» — czegoś takiego potrzebowałem.
Jak na złość tego wieczora dawano «Marję Stuart»[1] na dochód pani Gundersen, i anim się spostrzegł, kiedy menuet Nordraaka[2] począł mi brzmieć w uszach i wabić mię. Ale wszystko to, naturalnie, odsuwałem od siebie, skoro miałem myśleć o poważnych sprawach. Właśnie już zacząłem — boć raz przecież zacząć trzeba. W gruncie rzeczy ofiara moja nie była znów tak wielka. Cóż mogła mi pomóc nieskazitelna gra pani Gundersen, skoro muszę mimo to umrzeć? lub cóż za pociechę znaleźć bym mógł w muzyce Nordraaka, gdy mi przyjdzie stanąć na Sądzie?
— Urządziliśmy sobie sjestę — jak się wyraził Tyrolczyk — i dobrze nam było. Piliśmy kawę i palili fajki. Poprzez szyby łagodnie przeświecało słońce; przez otwarte na korytarz drzwi dochodziło świeże powietrze. Z ogrodu, przed nami leżącego i ze wszystkich ogrodów przedmieścia, z łąk i z lasów otaczających płynął na nas silny dech gorącego lata, który nas oszałamiał.
Cisza panowała w naszym pokoju. Tylko osa bzykała, tłukąc się o powałę; zabłąkała się tu z ogrodu i nie mogła znaleźć drogi napowrót.
Drobne, szare promienie pyłków wirowały w słonecznym blasku, to się wznosiły, to opadały i znikały.
W powietrzu panowała senna cisza, skłaniająca do cichych, spokojnych marzeń. Miasto dawało się słyszeć przez drzwi z korytarza, niby odległy jakiś szum — być może nawet, że to było tylko powietrze. Wielka, jasna cisza letnia wytwarzała szczególniejszą ochotę do drzemki.
Leżałem na starym, twardo wysłanym tapczanie i pociągałem z długiej, studenckiej fajki. Statut Stowarzyszenia trzymałem w ręku, ale przestałem czytać. Nie myślałem też o niczym. Tylko od czasu do czasu przemknęła mi przez głowę jakaś myśl senna i płochliwa. Ach, jak dobrze tym, którzy się już nawrócili! — Właściwie niema sensu nawracać się w taki śliczny czas. — Gadanie! Było też z czym wyjeżdżać! Wymawiać się pogodą — też coś!
Na ukos odemnie, po drugiej stronie stołu siedział Chmura w swoim domowym, szarym kitlu. Zdawał się czytać, co leżało przed nim, ale i on właściwie nic nie robił, tylko palił. Wielka, czupurna głowa, jak zwykle, przechylona była na bok, niby jej się marzyła poduszka, a po czerwonej, dobrodusznej, chłopskiej twarzy o małych, zaczerwienionych oczach rozlewał się błogi spokój, bezpośredni skutek rannego nabożeństwa.
Tyrolczyk, wysoki, szczupły, o włosach czarnych z granatowym odcieniem i twarzą śniadą, rozciągnął się jak długi w krześle bujającym, palił i czytał «Norweskie misje.» Po chwili podniósł głowę, odłożył dziennik, spojrzał na zegarek i wstał. — Man muss sich drappieren — powiedział i zaczął ubierać się powoli i starannie.
A ubrać się umiał Tyrolczyk! Sporo czasu temu poświęcał, ale przynajmniej umiał coś z siebie zrobić — ładny był, jeżeli chciał. Przyczyniał się bardzo do tego czarny, świąteczny garnitur, który posiadał. — Dziś wysunie się w nim bezwątpienia — pomyślałem. A już samo to wprawiało mnie w uroczysty nastrój.
Po chwili przeciagnął się i Chmura. Spojrzał na zegarek i podniósł się z krzesła, mówiąc swym cichym głosem, że wkrótce, zdaje się, trzeba będzie pomyśleć o wyruszeniu. Poszedł pod piec, odstawił fajkę i splunął — musiała być gorzka. Napół zwrócony do mnie, a niby przed siebie powiedział:
— Jakże więc będzie, myślisz pójść z nami?
Zastanowiłem się. Dziś była widocznie chwila łaski — raz przecież trzeba to zrobić. Więc z cichym pożegnaniem do Marji Stuart w Szkocji głośno odpowiedziałem: — tak, sądzę... sądzę, że pójdę z wami... także.
Ach to dobrze, to bardzo dobrze — odparł i począł zdejmować z siebie domowy surdut.
Obchód miał się odbyć o godzinie piątej, w domu modlitwy przy ulicy Hausmana; pastor Hermansen miał rozpocząć. Ja, który nie posiadałem nic do przewdziania, miałem jeszcze dość czasu. Siedziałem więc dalej i w duchu przechodziłem raz jeszcze wszystkie argumenty, przemawiające za pójściem do teatru. Prawdę mówiąc, zły byłem — właśnie dziś miałem i monetę! Ale nie był to argument, który wystarczał dla mnie, cóż dopiero mówić o Chmurze. A jakim spojrzeniem swoich wypukłych, ciemnych oczu obrzuciłby mnie Tyrolczyk.
Wreszcie byliśmy gotowi. Strasznie ładnie wyglądali dziś obaj. Chmura jeszcze na ostatek oczyścił się szczotką gruntownie. Gdym to zobaczył, ruszyło się we mnie sumienie. — Jak cię widzą, tak cię piszą — pomyślałem, wstałem i wziąłem w rękę szczotkę. A teraz do kapelusza... gdzie u kaduka go położyłem?... A gdyby się też nie znalazł!
Ale gdzieby też? Otóż Tyrolczyk idzie z nim. Znalazł go na ziemi pod komodą. Że też on zawsze taki chybki w odszukaniu wszystkiego, ten Tyrolczyk!
Wyszliśmy.
Był prześliczny, letni, świąteczny dzień; słońce stało na zachodzie, rozprażone do białości. Na północy, ponad wzgórzem widać było małą, jasno-szarą chmurkę, zapowiadającą deszcz. Tyrolczyk, dla pewności, wrócił po parasol.
Jasno-zielone, dziewiczo-świeże drzewa stały, młodym liściem okryte. Trawa i żółte kwiatki w gorącej żądzy życia pchały się mozolnie z twardej ziemi na wierzch. Bzykały i furczały rozmaite drobne jestestwa, bujające wokół, powstawało to, rosło i chciało trwać wraz z potężnym słońcem. Jasno-barwne motyle, białe, jak lilja lub ogniście-żółte, oszołomione latały w pośrod kwiatów, pełnych wdzięku, jak one same.
Na ulicach było duszno, a słońce paliło. Ludzie snuli się postrojeni; co krok nasuwał się nam przed oczy świat i jego pokusy. Małe, wesołe grupki kobiet i mężczyzn wracały pieszo lub na wozach z pól i lasów; a zawsze kobiety z mężczyznami razem; zawsze ze śmiechem i zabawą — same jasne stroje, kwiaty, zieleń, wesele. Ach, gdyby oni wiedzieli, co im da spokój!... ale to zakryte dla ich oczu. Spaleni od słońca, zadowoleni, wracali z pustemi koszami, a nie wyglądali bynajmniej, jak gdyby zaprzepaścili dusze swoje; wielu z nich popiło się nawet. Wesołe grupy młodych dziewcząt: kelnerek, szwaczek, panien sklepowych przebiegały obok nas w radosnym pośpiechu. Gwarząc i śmiejąc się, szły w swoją drogę, mierząc nas bystremi oczyma. A zawsze ostatnie spojrzenie dostawało się Tyrolczykowi... złościło mnie to, alboż to ja brzydki jestem, czy co?
Za dziewczętami szli chłopcy rozmaitego stanu: wielcy, ciężcy czeladnicy w letnich spencerach, czarno ubrani, zakurzeni artyści i studenci z laskami, w okularach, z cygarami w ustach, dumając nad tym, jakie też przygody czekają ich dzisiejszego wieczoru. Byli między niemi i panowie niewiadomych zawodów, ale wszyscy zdawali się zgadzać na pewnym punkcie a mianowicie: ani jednej myśli nie poświęcali swojej nieśmiertelnej duszy, a Pan Bóg patrzał na to wszystko i nie grzmiał!
Ja i moi przyjaciele szliśmy prostą drogą do celu, niemal w całkowitym milczeniu.
Rozmawialiśmy trochę o pastorze Hermansenie, zresztą zamieniliśmy chyba tylko kilka obojętnych słów o pogodzie.
Z każdego rogu ulicy uderzały w oczy afisze teatralne: Marja Stuart w Szkocji, muzyka Ryszarda Nordraaka! Za kilka godzin podniesie się zasłona, rozpocznie się taniec w starożytnym zamku królewskim, szesnaste stulecie powstanie z grobu i zatańczy menueta. A temu uroczystemu pląsaniu wtórować będą tony, przypominające jesienny wicher, szumiący w starym dębie. Słyszałem je znów: poczęły falować i dzwonić w uszach, kusząc mnie.
Wtym przed nami ukazał się dom modlitwy. Był to duży, czerwony, murowany budynek z wysokiemi, wązkiemi oknami, jak w kościele. Wejście było otwarte, jak rozwarta, głodna paszcza. Stary Adam jeszcze raz odezwał się we mnie, ale został pokonany. Menuet Nordraaka przycichał, a wreszcie zamarł zupełnie. Biały kwef Marji Stuart ukazał się i znikł, niby w gęstwie leśnej. Westchnąłem, uzbroiłem się w cierpliwość, porzuciłem nadzieję rozrywki i kroczyłem prosto w otwartą paszczę, mając przy każdym boku dobrego przyjaciela.
Uciekać nie było sposobu. Zresztą i nie myślałem o ucieczce. Świat ze wszystkiemi swemi rozkoszami nie mógłby na długo użyczyć duszy mojej uspokojenia; wcześniej lub później muszę i tak zawrócić z błędnej drogi — a przytym byliśmy już pod progiem.
Weszliśmy do niezmiernie dużej sali, podłużnej, o ścianach bielonych i oknach od północy. Dla nas, wchodzących z jaskrawego, oślepiającego blasku, było miłe to przyćmione światło. Również dobrze działał na nas ten chłód; powietrze jednak zdawało mi się nieco duszne.
Na wewnętrznej ścianie, naprost drzwi wisiała duża, czarna, ścienna tablica, nadająca pokojowi wygląd izby szkolnej. Tablica ta była otoczona wiązanką choiny, na znak, że tu odbywa się dziś jakaś uroczystość. Podłoga była układana w kostkę, a krzesła i ławki zgromadzone razem w rogu przy wejściu. Nieco dalej, w głębi sali, na prawo stał wielki stół nakryty; dojrzałem przygotowane kromki chleba z masłem. Dalej jeszcze ustawili się przybyli goście w zwarty szereg, a raczej w dwa szeregi, zostawiając przejście w środku sali. Najwyżej, pod samą tablicą stała mównica, a właściwie zwykła katedra nauczycielska.
Przystąpiliśmy do jednego z dwuch szeregów, a mianowicie na prawo; a kiedy już stanąłem pewnie i znalazłem miejsce dla moich rąk i pleców, począłem rozglądać się w tym zgromadzeniu młodzieży, która zerwała ze światem i jego uciechami.
Byli to stateczni, poważni ludzie, przeważnie subjekci lub czeladnicy, trochę studentów. Zachowywali się zupełnie cicho. Stali, mniej lub więcej wygodnie, jeden tuż obok drugiego; wyglądali, jak gdyby skupili się do wspólnej obrony. Niektórzy rozmawiali, ale półgłosem — zauważyłem też czasem u któregoś z nich uśmiech, zwłaszcza wśród tych, którzy stali wpodłuż sali.
Zdawało mi się, że to pachnie zepsuciem, by się ludzie w tym miejscu odważyli śmiać, a więcej jeszcze o zepsuciu światowym mówił długi stół nakryty. Podejrzliwym okiem objąłem zastawę — chyba tu piwa nie będzie! — Nie, rzeczywiście nie było piwa. Tylko mleko. No, temu nic nie można było zarzucić. Zrobiło mi się trochę ckliwo.
Wtym oko moje padło na drużynę śpiewaczą: małe o niebieskim grzbiecie śpiewniki szeleściły w ich rękach. Mały Hopen stał w pobliżu mównicy z urzędową miną. — Chwała Bogu, będzie śpiew! — odetchnąłem.
Drzwi były wciąż otwarte; ze światła dziennego na dworze wyłaniał się od czasu do czasu ktoś pojedyńczo lub grupa jakaś zdążała tu na obchód. Wchodzili w pierwszy lub drugi szereg i znikali w nim; nie znać było przyrostu. Wpatrywałem się w drzwi, aż mnie oczy bolały, spodziewając się każdej chwili nadejścia tłumu. Ale nie ukazał się żaden tłum. Tam, z pola dochodził gwar miasta w niedzielnym blasku — młodzież biegnie, poszukując radości tego świata, jak gdyby nie czekała jej śmierć, Sąd ostateczny. W gruncie rzeczy to szkaradne! Poczęło się nieco ściemniać, może deszcz na nich spadnie? Dobrze im tak! Ach, dopieroż będzie wyglądał cały ten jasny przepych letni.
Jakiś blady człowiek przesuwał się między mównicą, a jedną ze ścian bocznych — był to pastor Hermansen. Znałem go dobrze. Był on dawniej księdzem przy marynarce angielskiej; od owego czasu nosił czarne ubranie, zapięte szczelnie z białą oszywką koło szyi, jak się noszą księża reformowani i nigdy inaczej się nie ubierał. Obecnie nie zajmował żadnego urzędu w Chrystjanji, gdzie prowadził dzieło nawracania w szczególniejszy sposób, przeważnie na wzór angielski. Sporządził nawet kilka wielkich, płóciennych namiotów, w których miewał kazania; te namioty przenosił w najodleglejsze zakątki miasta, niekiedy wprost w miejsca niemożliwe. — W mieście jest bowiem wielu, którzy nie szukają słowa Bożego, musi więc słowo Boże ich szukać — utrzymywał. A taki był gorliwy w swej pracy około kościoła Bożego, że, choć bogobojny, jak sam katechizm, mimo to bywał niekiedy nieznośny. Przypominam sobie żartobliwe o nim wyrażenie kochanego profesora Caspari’ego:
— Tego człowieka powinno się osadzić.
Miał on na myśli osadzenie na jakimś urzędzie.
Ja też na swój sposób uważałem księdza Hermansena za nieznośnego. Miał on możność poznać się ze mną i wiedział, że jestem niezbyt mocny w wierze, to też ilekroć mnie zobaczył, podchodził, chociażby to było w samym środku miasta i rozpoczynał rozmowę o mojej nieśmiertelnej duszy. Niezawsze miałem ochotę mówić z nim o tym, to też obchodziłem go zdaleka, ale ksiądz Hermansen był powołany przez Pana, i obejść go nie było tak łatwo.
Dziś już wygłosił dwa kazania. Teraz miał tu przemawiać. A wieczorem po odbytej uroczystości będzie odprawiał modlitwy w Stowarzyszeniu młodych rekrutów.
— Nie można twierdzić, aby bardzo głęboko w rzecz wnikał — mówił o nim Tyrolczyk, ale ma zapał, to mu trzeba przyznać.
Spojrzałem na bladego, otyłego księdza o twarzy świątobliwej, przezacnej. Tacy mogą życie brać poważnie.
A jednak ten sam człowiek krąży obecnie między uczestnikami i żartuje z niemi. Rozumiał on bowiem, że młodzi nie mogą odrazu wpaść w uroczysty nastrój. Trzymali się skupieni w zwartą gromadkę, jak gdyby przygotowani do obrony, a zdawało się, że onieśmiela ich sama ta sala ponura. Podchodził więc do nich od czasu do czasu, rozbawiał i ośmielał. Domyśliłem się tego, widząc uśmiechających się tych, z któremi rozmawiał.
Stowarzyszenie nie miało na celu nudzić członków, przeciwnie, w statucie wyraźnie było napisane, że młodzież ma się tu zbierać dla rozrywki i przyjemności, byle wszystko odbywało się w duchu chrześcijańskim. Pracowano zapewne nad tym, aby ów paragraf o przyjemności i rozrywce nie był czczym wyrazem: odbywały się więc odczyty o rozmaitych przedmiotach, a ostatniego Bożego Narodzenia urządzono nawet choinkę dla członków. Ale dziś jakoś nie zdawało się, żeby zabawa miała się rozpocząć, choć ksiądz Hermansen czynił wyraźne usiłowania w tym kierunku.
Nikt więcej nie przyszedł, próżne było wpatrywanie się w drzwi; powoli wszystkie oczy zwróciły się ku blademu mężczyźnie. Mógłby już zacząć. Spojrzał na zegarek, lecz wstrzymał się jeszcze chwilę. Chodził po pokoju coraz żywiej, zacierał tłuste ręce i spoglądał w pułap, jak gdyby stamtąd oczekiwał jakiej pomocy. Ale nie nadeszła. Więc jeszcze raz zasięgnął rady zegarka — co też i ja uczyniłem. Mój spóźniał się o 10—12 minut był już więc kwadrans na szóstą. Nie mogłem dociec na co czeka.
Nareszcie!
Ksiądz Hermansen dał znak. Zamknięto drzwi. Szeroki strumień światła dziennego, który wpadał przez nie, zgasł i pociemniało w sali. Mały Hopen, stojący tuż pod mównicą, z miną urzędową, podszedł do śpiewackiej drużyny. A więc on, ten mały szewczyna, który łatał moje buty ostatnim razem, on z tą małą, okrągłą, nalaną, bladą, wypełzłą twarzą, był, jak się okazało, kierownikiem chóru! Dał znak pałeczką, szepnął coś... i zabrzmiał psalm.
W napół pustej sali rozlegał się głos bardzo silnie.
Śpiewali ostatnie wiersze, gdy ksiądz Hermansen wszedł na mównicę i złożył ręce.
Chwilę utopił oczy w suficie. Pociemniało jeszcze bardziej, kilka kropel deszczu spadło cicho, jak gdyby niechętnie na wązkie szybki.
Ksiądz rozpoczął modlitwą, w której prosił, aby nam dane było poznać siebie samych i nasze wielkie grzechy, abyśmy wzywali Pana naszego we wszystkim, cokolwiek przedsiębierzemy, abyśmy każdej chwili, w pracy, a niemniej też i w czasie odpoczynku mogli być pewni i bezpieczni od świata tego i jego pokus — abyśmy nakoniec pod opieką Pana odbyli tę dzisiejszą uroczystość.
Po tych słowach przeszedł do porządku dziennego. Dał przegląd tego, co zdziałano w Towarzystwie, zwłaszcza w ostatnim roku; tu miał sposobność rozwieść się szeroko o pięknych celach Towarzystwa. Mówił akcentem bergeńskim — był to właściwie raczej śpiew, niż mowa.
— Miasto poczyna się rozrastać — rzekł a zło wciska się wszędzie. Grzech czyha na nas z każdego rogu ulicy. Zwłaszcza niebezpieczeństwo grozi młodym, którzy przybywają z małych miast lub ze wsi, a którzy muszą sami o sobie myśleć w tym dużym mieście, pozbawieni nawet takiej pomocy, jaką i najuboższy dom stanowić może. Dlatego to Pan Bóg mężom, przejętym chrześcijańskim duchem i dbałym o zbawienie ludu, nasunął myśl założenia stowarzyszenia, w którym mogliby się młodzi schodzić w wolnych chwilach, gdzieby ich przygarnięto, udzielono rad i wskazówek, gdzie mogliby znaleźć towarzystwo, a niekiedy usłyszeć słowo Boże — słowem stowarzyszenia, które byłyby dla nich rodzajem domu rodzinnego, zabezpieczającego ich, o ile możności, przed wielkim miastem ze wszystkiemi jego pokusami i niebezpieczeństwami.
— Prawdą jest — ciągnął dalej — że Towarzystwo nie może dużo zdziałać, bardzo wielu bowiem woli chodzić własnemi drogami i podobnie, jak ów syn marnotrawny, marnować zdolności w życiu nieporządnym. Ale gdy rozejrzymy się w tym, co w roku minionym zrobiono na ogół i poszczególnie, możemy powiedzieć, że towarzystwo za przyczynieniem się Pańskim działało — chociaż cicho i powoli — ale skutecznie.
Zakończył krótką modlitwą, abyśmy nauczyli się znać siebie samych i swoje własne słabości, abyśmy nauczyli się dziękować Bogu każdym naszym czynem, aby On szczególniejszą opieką otaczał młodych chłopców, chroniąc ich przed pokusami i niebezpieczeństwami wielkiego miasta.
Blady i piękny, prosty, jak świeca, stał na podniesieniu ten, po samą szyję zapięty mężczyzna i modlił się.
Na dworze deszcz padał. Lekko i miękko dzwoniły drobne krople o szyby: była to niby odpowiedź z góry — przepowiednia błogosławieństwa i urodzaju.
Mówca powiedział amen — i zszedł.
Poczym odezwał się znów chór:
użycz mu do walki męstwa i t. d.
Nie bardzo to było odpowiednie.
Ale widocznie nietylko sprawy religijne uprawiano w tym stowarzyszeniu — nic ludzkiego nie powinno było być obcym członkom, jedynie politykę wyłączono ze względu na spokój.
Po tej pieśni o królu nastąpiła cisza. Poczym znowu prześpiewano coś krótkiego.
Po chwili mężczyzna jakiś, mocno siwy i chudy, lecz przystojny i szanowny, widocznie jeden z tych, którzy tu mieli głos, ukazał się na mównicy i po skończonej zwrotce oświadczył, że obecnie, w tym dniu uroczystym, użyjemy nietylko duchowych darów Bożych, choć te naturalnie są pierwsze i najważniejsze, lecz i doczesnych, tych, których udzielił nam Pan dla pożywienia i utrzymania ciała. I łagodny ten staruszek złożył ręce, odmawiając modlitwę. Prosił więc Boga, najpierw aby napełnił dusze nasze chlebem żywota a potym, aby pobłogosławił te oto dary ziemskie, abyśmy z nich mogli mieć prawdziwą korzyść i używali ich w imię Boże.
— A teraz proszę was, drodzy, młodzi przyjaciele!
Zbite dwa szeregi poczęły się rozluźniać i rozstawiać naokoło dużego stołu. Każdy brał kromkę chleba z mieszaniną, nalewał sobie mleka do szklanki i usuwał się, robiąc miejsce innym. Powstał ruch, — w tej chwili najwięcej było tu życia.
Członkiem nie byłem, ale pozwoliłem sobie na chleb i mleko, bo wygłodniałem. I smakowało mi. Mięso było czyściutkie, bez żył, a mleko wprost znakomite.
Uroczysta cisza zaległa powoli i znów otoczyliśmy stół, biorąc po raz drugi. Dumałem nad tym, co to właściwie znaczy: jeść w imię Boże. Ksiądz Hermansen od czasu do czasu zachęcał do chrześcijańskiej zabawy.
Skończywszy jeść, spojrzałem na zegarek. Wielki Boże! jeszcze nie było szóstej. Zrodziła się we mnie szalona myśl: a gdyby też skończyli wszystko za godzinę? najgłówniejsze przynajmniej. Do teatru zaszedłbym w dziesięć, no, gdybym wytężył wszystkie siły, to nawet i w pięć minut. Boże mój, żeby to się chcieli pośpieszyć!
— W każdym razie mam jeszcze czas namyślić się, co robić.
Znowu zsunęliśmy się w dwa szeregi i odmówiono modlitwę po jedzeniu. Menuet Nordraaka znowu począł mi brzmieć w uszach, falując, wibrując. Widziałem w duchu Marję Stuart białą i piękną; słoneczny blask siały jej podniesione oczy, ciemność zalegała, gdy je znów spuściła. A to spotkanie z Dawidem Rizzio! — ach, jakaż ona silna w swej bezbronności! Chyba gorsi od szatanów ci wstrętni, czarni purytanie i protestanci, którzy nie znają innej muzyki nad psalmy i innych miejsc nad groby!
Cieszmy się w Panu!...
śpiewał chór wesoło. Nie mogłem pojąć, jak ktoś może powtarzać tyle razy jedno i to samo; lepiejby się to podobało, gdyby było krótsze. W każdym razie skończyli wreszcie; potym dali jakiś znak.
— Zakończenie!? — pragnąłem, nie śmiąc wierzyć.
Wtedy ksiądz Hermansen zjawił się na mównicy i oświadczył, że wolno głos zabrać.
Straciłem nadzieję... rozumie się, że uroczystość będzie trwała dalej.
Młodzi jednak nie zdawali się wiedzieć, co robić z tym wolnym słowem. Nie ulegało wątpliwości, że ani ten, ani ów nie zechce mówić, a już najmniej tamten.
Zapanowała przytłaczająca cisza. Znowu zapewniał ksiądz Hermansen, że można głos zabrać. Ale nikt go nie zabierał.
Zaczęli więc śpiewać.
Prześpiewali trzy zwrotki psalmu i nowa cisza.
Uporczywa, beznadziejna cisza. Chłopaki zawzięli się w swej bezmyślności i wystrzegając się wszelkich pozorów, zaciskali tak szczelnie usta, jak tylko zdołali, aby ich nie podejrzewano o chęć przemawiania. Byłem jak na torturach. Byle tylko wytrzymali! Nic już nie będzie i skończy się.
A oto widzę mojego żółtego szewca, podchodzącego do księdza i szeptającego z nim. Czego on może chcieć?
Ksiądz słuchał z brwiami podniesionemi, nakoniec zdawało się, że uległ, chociaż niechętnie i skinął głową. Widocznie chodziło o coś, ale o co?
Niebawem zaspokoiłem swoją ciekawość. Mój szewc wszedł na mównicę. Więc mój szewc będzie przemawiał! Przysiągłem sobie wtedy, że nigdy już nie dostanie moich butów do łatania.
Stał chwilę z oczyma spuszczonemi. Myślę, że modlił się o łaskę znalezienia słów odpowiednich. Ach, jak też niemądrze wyglądał. — Et, będę mu dawał buty łatać, byle się sprawił krótko — pomyślałem. — A dlaczegóż nie miałby się krótko sprawić? Taka szewcka dusza nie będzie chyba miała dużo do powiedzenia.
Nie, on rzeczywiście nie miał nic wielkiego do powiedzenia. Hm.. Ale skoro nikt z tych, którzy mają większe dane do przemawiania, niż on... skoro nikt z tych nie zabrał głosu, pozwoli sobie w prostocie swojej przedstawić... tak, właściwie chciałby tylko coś opowiedzieć. Jest to niby tajemnica... może powiedzieć, ale nie wstydzi się, bo chociaż to się może wydawać mędrcom małe i głupie, zdarzyć się może, iż któryś z dobrych przyjaciół, tu zebranych znajdzie się w podobnej potrzebie, a w takim razie to, co on opowie, będzie mu pociechą albo... tak, śmiało powiedzieć może, pociechą. Hm... Tak, bo to nic innego nie było tylko pokusa szatańska. Nic innego. Hm... Cały przeszły tydzień, a najbardziej w czwartek i piątek, może być, że najgorzej było w piątek... tak, djabeł prześladował go kuszeniem, że całe to, z tym stowarzyszeniem młodzieży i chórem, tak, chórem, to w gruncie rzeczy światowość, która odwodzi od Pana Boga, zamiast pociągać ku Niemu. Gdyż zajmujemy się tu nietylko tym, co jest konieczne, lecz troszczymy się także o wiele innych rzeczy: trzymamy dzienniki, drukujące wiadomości rozmaitego rodzaju, mamy książki w bibljotece, które może wymieniają imię boskie, a może i nie; były też i odczyty o tym lub owym, opisy podróży i t. p., śpiewamy pieśni świeckie, mogące zachęcić do umiłowania świata i tych rzeczy, które istnieją na świecie, tak, że łaska Pańska nie ma do nas przystępu. Hm... Tak. Poprostu dręczyły go te myśli. Tak go kusiło, że już, już miał się wypisać z Towarzystwa i chóru. Ale kiedy było najgorzej, zdaje się w piątek właśnie, zrobił to, co zwykł był robić w podobnych wypadkach. Poszedł do swojej sypialni i począł się modlić, serdecznie się modlił, aby Pan Bóg oddalił od niego tę pokusę, aby wiedział, co ma robić, a czego nie robić w tej sprawie. I wspomógł go Pan; szewca odeszła pokusa i w sobotę, tak, wczoraj było mu dużo lepiej, a dziś jest już zupełnie dobrze. Dziś zabrał się do swojej czynności w Stowarzyszeniu ze spokojem w sercu i wdzięcznością dla Pana, tak, z serdeczną wdzięcznością dla Pana, który łaską swoją otworzył mu oczy w tej sprawie...
i to właśnie chciał przedstawić... hm... myślał, że to mogłoby... tak, że będzie uznane przez tych... tu, gdzie jest tylu ludzi słowa, tak, ludzi słowa... chciał powiedzieć...
Szewc uwikłał się w zwroty i argumenty, ale w końcu znalazł ucieczkę w modlitwie, która rzeczywiście była krótka. Gdy znalazły się tylko dwie rzeczy, o które prosił, a i te były już wymienione, a mianowicie: abyśmy doszli do poznania, jak bardzo jesteśmy grzeszni, i aby Pan bronił młodych przed wielkim miastem z jego pokusami i niebezpieczeństwami. Poczym opuścił mównicę i dał znak chórowi, aby zaśpiewał: Jezu, jak słodko przebywać z tobą...
Jakoś to niedobrze brzmiało teraz — przynajmniej mnie się nie podobało. Widocznie śpiewacy byli pomęczeni.
Deszcz ustał. Słońce poczęło przedzierać się przez szyby wązkiemi, długiemi promieniami, które rozproszyły żółtawy półcień. Teraz musi być cudnie na dworze — przemknęło mi przez głowę. Która też godzina? Nie więcej, jak wpół do siódmej. Może przecież skończą?
Ksiądz znów się ukazał i zapytał, czy kto ma jeszcze co do powiedzenia; stałem jak na rozpalonych węglach. Proszę! — zachęcał uprzejmie i słodko. — Proszę się ośmielić! Czyżby nikt ze zgromadzonych nie miał nam nic do powiedzenia?... spostrzeżenie jakieś, naukę... lub cośkolwiek innego? coś o darach bożych i czynach doczesnych świata tego.
Życzyłem mu z całego serca, aby go licho wzięło... ale chwała Bogu! nikt z całego zgromadzenia nie miał nic do powiedzenia.
Wtedy on sam zabrał głos.
Sądził, że opowiadanie o czymś bardziej światowym będzie teraz odpowiednie, więc zaczął mówić o stosunkach w Londynie. Jest to duże miasto, w którym pokusy i niebezpieczeństwa są też o wiele większe, niż w Chrystjanji. Ale tam przy pomocy boskiej praca nad zbawieniem i poprawą przerasta znacznie naszą w tym kierunku. Wszędzie gdzie szatan ma swoje świątynie, ma też i Pan Bóg swoje kaplice, a nawet słowo boże głosi się tam na niewiarogodnych miejscach i w niewiarogodny sposób...
Stałem z zegarkiem w ręku, liczyłem minuty. Żeby tylko coprędzej doszedł do końcowej modlitwy, zostałby tylko jeszcze psalm — miałem zaledwie dziesięć minut.
Ale ksiądz Hermansen zakończył bez modlitwy. To znaczyło, że modlitwa będzie oddzielnie.
Już, już miałem wyrazić w duchu życzenie, aby była krótką, gdy okazało się, że emisarjusz Bölle będzie jeszcze przemawiał.
Emisarjusz Bölle, było to sobie barczyste, silne stworzenie z ciemną brodą, które posiadało podobno talent krasomówczy — niestety!
— Ponieważ pora już i tak spóźniona — zaczął słodkim głosem — odmówimy sobie na końcu wspólną, krótką modlitwę.
Łatwo to powiedzieć — myślałem rozzłoszczony — a ja mam tylko dziesięć minut... może dwanaście... najwyżej trzynaście...
Nigdy w świecie nie skończy w trzynaście minut. Co zrobić? Możeby sobie wyjść poprostu? Wysunąć się chyłkiem?
Spojrzałem na długą salę i porzuciłem tę myśl. Rozpaczliwa pustka na środku... każde oko mnie zobaczy.
Nie było co myśleć o tym, abym wyszedł sam jeden.
Badawczo rozejrzałem się po sąsiadach: może któryś z nich nie należy do dzieci bożych? Tyrolczyk! A chociaż był dziecięciem bożym, miał przecież zdrowy sąd, musiał mieć dość tego wszystkiego! Ale obaj moi towarzysze stali z głowami pochylonemi, zatopieni w głębokiej zadumie.
— A jednak muszę spróbować z Tyrolczykiem — od czasu do czasu rzucał on spojrzenia, które pozwalały się domyślać, że nie był bardzo zbudowany.
Chwila ostateczna się zbliżała, trąciłem go łokciem: — Idziemy?
Spojrzał na mnie zgorszony i nic nie odpowiedział. Około ust dojrzałem fałd, który sobie wytłómaczyłem w ten sposób, że nie miałby nic przeciw towarzyszeniu mi — ale zrozumiałem także iż postanowił zachować się bez zarzutu do końca.
Mnie zaś na tym tak bardzo nie zależało, abym był bez zarzutu. Utopiłem oczy we drzwiach — a może udałoby się?... Gdy rozważę wszystko, to przecież mnie tu nikt prawie nie zna!
Ale ten straszliwie pusty środek sali, a ci przy mównicy mają taki dobry punkt obserwacyjny. Że też te ławki nie stoją tak, aby mogły stanowić pewną osłonę!
Nie było rady. Straciłem nadzieję po raz najostatniejszy. Było jeszcze siedm, do ośmiu minut. Może Bölle ten raz jeden powie krótko? Może duch nie spłynie na niego? — przecież to się zdarza.
...aby otoczył nas Twój duch święty tak, iżbyśmy doznali łaski przejrzenia, abyśmy prawdziwie i głęboko uznali, jak słabi jesteśmy i jak sami z siebie nic nie możemy zdziałać; abyś dodał nam sił i kierował nami, a zwłaszcza temi najmłodszemi z pośród nas, aby nie stali się rozbitkami w tym wielkim mieście...
— Nie, żadnej nadziei! Natchnienie się zbudziło — namaszczenie i łaska święta wylewały się potokiem słów. Nie skończy przed półgodziną — niema co marzyć.
Za kilka minut podniesie się kurtyna w teatrze... a mnie właśnie chodziło o początek, o ten menuet, ach menuet, śliczny menuet.
Szatan mnie opętał. Wysunąłem się po za szereg, zrobiłem się giętki w kolanach, i na palcach, cichutko, ostrożnie posuwałem się pod ścianą. Chwała Bogu, stare buty nie skrzypią!...
Wszystkie oczy zwróciły się na mnie, czułem je na karku i plecach, ale wsunąłem, o ile można, głowę w ramiona. Ach, nieszczęśliwiec ze mnie — pomyślałem — z pewnością jeszcze lata całe nie będzie dla mnie mowy o prawdziwym nawróceniu się. Szumiało mi w uszach, emisarjusz Bölle wzywał niebiosa na świadka przeciw mnie, ale zdawało mi się, że to brzmi jakiś głos odległy.
...Pomalutku, ostrożnie... ależ paskudne echo... kolana mi się trzęsą... No, chwała Bogu, otóż i drzwi! Klamka trochę zaskrzypiała, ale puściła — wyślizgnąłem się przez drzwi uchylone, jak lis, gdy się wymyka ze swej nory; ostrożnie, cichutko, ach! — Zamknęły się za mną, znalazłem się na dworze.
Po deszczu powietrze się ochłodziło i teraz, pod wieczór, rozchodził się błogi powiew wiosny. Niebo było prześliczne, a tarcza słoneczna, leżąca na grzbiecie górskim, błyszczała żółtą czerwienią i ulice były śliczne, i bruk, i chodniki — można niemi było zajść, gdzie kto chciał. I ludzie byli rozradowani, mój Boże, zabawią się nieco!
A i mnie Pan Bóg przebaczy, poprawię się napewno — tak, kiedyś — nie ulega wątpliwości, że się poprawię — tylko trochę cierpliwości!
I puściłem się w drogę. Przyśpieszałem kroku, biegłem niemal — paliło mnie pragnienie wielkiego miasta z jego pokusami i niebezpieczeństwami.