Nabob/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nabob |
Wydawca | Księgarnia K. Łukaszewicza |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Drukarnia „Gazety Narodowej” |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Nabab |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Trzy razy tygodniowo, Paweł Géry przybywał do domu Joyeuse na lekcje rachunkowości, jakie pobierał w sali jadalnéj, nieopodal pokoju, w którym pierwszego wieczora widział zebraną całą rodzinę.
Wpatrując się w biały krawat profesora, wtajemniczającego go w sekreta „Ma“ i „Winien“, Paweł słyszał dobrze lekki szelest po za drzwami pokoju, żałując mocno, że pozbawiony jest widoku pracownic, ze schylonemi przy stole głowami.
Pan Joyeuse nigdy prawie nie wspominał o swoich córkach.
Zazdrośny o ich piękność, strzegł je na podobieństwo smoka, wyciągniętego na ziemi przy ukrytych skarbach, nadto mając nadzwyczaj bujną wyobraźnię i obdarzony niezmierną podejrzliwością, odpowiadał dosyć oschle na pytania o nie elewa, tytułując córki „pannami“, tak, że wreszcie Géry zaprzestał nadal cokolwiek o nich mówić.
Najbardziej go dziwiło, że dotąd nie widział „Babuni“, której imię zawsze przychodziło mu na pamięć, gdy rozpoczynał rozmowę z p. Joyeuse.
Tyle skromności, tyle oględności a raczej ostrożności ze strony damy, która powinna być w wieku takim, w jakim nie mogła obawiać się towarzystwa młodego człowieka, uważał za pewną przesadę. Wszakże lekcje szły jak nie można lepiej, wykład był wyśmienity, jasny, zrozumiały. Profesor prowadził je z tak znakomitą metodą, że niepodobna mu było oderwać się, jakkolwiek profesor miał też i swoją wadę, zbytniego gestykulowania i podskakiwania w czasie uczenia.
Po za tem wszystkiem profesor był istotnie pełen inteligencji, cierpliwy i wyrozumiały.
Wykład stawiał młodego chłopca na punkcie orjentowania się zupełnego, w tym chaosie ksiąg handlowych, rachunków i obliczeń.
Pewnego wieczora, o godzinie dziewiątej, w chwili, kiedy młodzieniec powstał, zabierając się do odejścia, p. Joyeuse zapytał go, czyby nie raczył wziąść udziału w familijnem zebraniu, a mianowicie czy nie przyjmie szklanki herbaty w gronie rodziny. Była to jedyna słabość pani Joyeuse, urodzonej w domu Saint-Amand, która niegdyś przyjmowała zawsze grono przyjaciół i znajomych we czwartki.
Od chwili jej śmierci wieczorki te ustały zupełnie, ze zmianą fortuny, rozbiegli się też i dawni przyjaciele i znajomi.
Paweł przyjął zaproszenie wielce uradowany. Pan Joyeuse otwierając tedy drzwi zawołał:
— Babuniu! Dały się słyszeć szybkie kroki w kurytarzu i nagle ukazała się młoda twarzyczka, najwyżej dwudziestoletnia, otoczona kędziorami ciemnych włosów, niby aureolą piękności.
Géry nadzwyczaj zdumiony patrzył na pana Joyeuse.
— Babunia? — zapytał.
— Tak jest; jest to imię nadane jej od wczesnego dzieciństwa. Ubierała się zawsze w kapelusze najbardziej poważne, zawsze przedstawiała się jako starsza, czyli jednem słowem starała się być podobną do swojej babki i imię to pozostało jej na zawsze.
Ze słów poczciwca można było wnioskować, że to, co mówił, uważał za bardzo naturalne.
To samo z resztą rodziny.
Na wezwanie babuni, zbiegły się i inne dziewczęta, niby drobne pisklęta na głos matki. Służąca nakryła do stołu i wkrótce przyniesiono naczynia i przyrządy potrzebne do herbaty; były one resztkami dawnej zamożności. Około młodej dziewczyny, przezwanej „Babunią“, ugrupowały się jej siostry. Młoda dziewczyna pyszniła się tym tytułem, korzystając z praw starszej, otaczała młodsze opieką słodką, prawdziwie macierzyńską.
Z tytułu nazwy ś. p. jej babki, wszyscy wysoce ją szanowali, a co się tyczy Pawła Géry, zauważył on w młodej dziewczynie prawdziwie czarujące powaby, dla niego była ona nadzwyczaj ponętną, otoczoną jakimś tajemniczym urokiem.
Nie był to urok przelotny, powab, jak owe sztuczne loki lub kwiaty, zdobiące panienkę, ale przeciwnie wrażenie, któremu niepodobna się oprzeć, coś, czego się nie zapomina nigdy, co pozostaje na zawsze, co odnawia się za każdem przypomnieniem, co pozwala młodej dziewczynie żyć w piersi mężczyzny, jak obraz nigdy niezatarty, wiecznie świeży.
Na widok tej dziewczyny stojącej przy stoliku, rozdającej na około filiżanki i uśmiech pełen dobroci, czuwającej nad każdym, aby mu nic nie brakło, pilnującej istotnie jak matka swych drogich dziatek, swych młodszych siostrzyczek; Paweł zapragnął pozostać jej przyjacielem, pozyskać jej życzliwość, mieć prawo wyznać jej to, czego nie powiedział jeszcze nikomu.
Jakoż, kiedy z wdzięcznym ruchem, bez pretensji, po prostu, szczerze podawała mu z kolei filiżankę z napojem, pragnął by był powiedzieć jak inni: „dziękuję babuniu“ a w wyrążenie to wlać całe uczucie, którem dla niej przepełnione było jego serce.
Nagle uderzenie silne we drzwi zmieniło dotychczasowy stan rzeczy i poruszyło wszystkich.
— A! to pan André — zawołano. — Elizo! podajno filiżankę żywo.
Gdy się to dzieje, panna Henrietta, trzecia z kolei panna Joyeuse, która odziedziczyła po swojej matce, z domu Saint-Amand, coś światowego; widząc takie jakieś uroczyste usposobienie ogólne, pośpieszyła do salonu i zapaliła obie świece stojące w lichtarzach na fortepianie.
— Mój piąty akt został nareszcie ukończony — rzekł nowo przybyły, wchodząc do salonu. — A! przepraszam! — dodał mocno zarumieniony i widocznie zakłopotany niespodziewaną przytomnością obcego.
Pan Joyeuse natychmiast zaprezentował jednego drugiemu. Pan Paweł Géry — pan Andrzej Maranne, wyrzekł nauczyciel, ale głosem chłodnym, obojętnym, jakby istotnie spełniał tylko konieczny obowiązek uważnego gospodarza. Pamiętał on dobrze dawne przyjęcia za życia żony i stosował się do zwyczajów wówczas przez nią przyjętych.
— Więc rzeczywiście skończyłeś pan już swoją komedję? — zapytał.
— Skończyłem — odparł Maranne — i zdaje się będę miał zaszczyt przeczytać ją panu kiedykolwiek na którym z wieczorów.
— Ach dobrze! panie André, bardzo dobrze — zawołały chórem jednomyślnie cztery młode dziewczęta.
Sąsiad znanym był jako piszący dla sceny, więc nikt z obecnych nie wątpił, że sztuka jego będzie miała zupełne powodzenie. Pan Maranne uprawiał także i inne pole, mianowicie zajmował się fotografią, która jednak nie przynosiła mu wielkich zysków. Amatorów fotografowania się było bardzo niewielu, przechodzący nie zwracali zgoła uwagi ani na olbrzymie szyldy, ani na wystawę. Dla wprawy ręki, a głównie dla wypróbowania nowo sprowadzonego przyrządu, jut po raz setny rozpoczynał każdej niedzieli fotografowanie rodziny Joyeuse. Żył z nią też w harmonii prawdziwie braterskiej. Na usprawiedliwienie niezbyt świetnych interesów na fotografowaniu, wynajdywał rozmaite powody i przyczyny, a głównie skarżył się na brak ogólnego poczucia piękna i tej koniecznej, wrodzonej u ludzi chęci uwiecznienia swych rysów.
— Skoro ukończę moją sztukę i gdy nareszcie Revolte (imię sztuki), ujrzy światło kinkietów na scenie, wszystko pójdzie jak należy.
— Rzecz godna podziwu — odezwała się najmłodsza córka p. Joyeuse, dzieweczka około lat dwunastu, — jak ludzie mało zwracają uwagi na tak piękną wystawę na balkonie przed atelier.
— Chociaż — dodała Eliza — ulica jest bardzo uczęszczaną.
— Ach gdyby to było na Bulwarze Włoskim! zauważył pan Joyeuse głęboko zamyślony, a bujna jego wyobraźnia poczęła wnet malować świetne, pełne wspaniałości obrazy. — W oka mgnieniu widział on swego przyjaciela zajmującego pyszne atelier na bulwarze, zarabiającego codziennie ogromne sumy, ale wydającego przytem na utrzymanie tak wiele, że w przeciągu kilku miesięcy bankrutuje i doprowadza do konkursu.
Pomimo, że te marzenia pana profesora, półgłosem wypowiedziane, śmiech ogólny wywołały, wyrażono przecież, że ulica św. Ferdynanda, jakkolwiek nie tak wspaniała, daje więcej rękojmi powodzenia niż Bulwar Włoski. Co najważniejsza, ulica ta dotyka Lasku Bulońskiego, a jeżeli kiedy towarzystwo spacerujące w tej uroczej okolicy zechciałoby całą masą odwiedzać zakład fotograficzny....
To piękne towarzystwo, które jej matka tak poszukiwała jest ideałem panny Henryki.
— Byłoby to wyśmienite, pyszne. Ale cóż zrobić, kiedy na piąte piętro nie każdy chce się trudzić.
Zeszłego tygodnia zajechał jednak do pana powóz ze służbą w liberji. Niedawno zaś miałeś Pan także wizytę osoby bardzo bogatej.
— O! to jest wielka dama w całem znaczeniu tego słowa — przerwała babunia. — Byłyśmy przy oknie oczekując na ojca. Widziałyśmy ją wysiadającą z powozu i oglądającą ramy wystawy. Myślałyśmy na pewno, że to wizyta do pana.
Rzeczywiście do mnie, rzekł p. André, trochę zażenowany.
Przez chwilę miałyśmy obawę, że odejdzie jak tylu innych z powodu pańskiego piątego piętra. Wtenczas wszystkie cztery utkwiłyśmy w nią nasz wzrok i zmagnetyzowały z pewnością czterema parami naszych oczu. Starałyśmy się jakby ciągnąć ją delikatnie za pióra jej kapelusza i za koronki u jej futra. Mówiłyśmy: ale chodź pani, chodź więc; nakoniec weszła... A było w jej oczach coś bardzo lubego i pociągającego.
Lubą jest zaiste nietylko swą piękną postawą, swem spojrzeniem niepewnem, ukradkowem lub śmiejącem się jak niebo Paryża, ale oraz swym głosem i przystrojeniem sukni aż do długich loków otaczających szyję jej pięknej, doskonałej figury, które okręcane zgrabnie na giętkim paluszku mile pociągają.
Obnoszą herbatę. — Panowie popijają chiński napój rozmawiając z ożywieniem. Pan Joyeuse jest zawsze nieco powolny, opóźnia się ze swoją filiżanką, gdyż wszystko co czyni, radby czynić akuratnie i systematycznie. Już ukończyli wszyscy swoje filiżanki, a pan Joyeuse dopiero dopija.
Dziewczęta zasiadły naokoło z robotą.
Widać rozmaite koszyczki z robótkami kobiecemi, różne rodzaje włóczek, rozmaite części pozaczynanych dywanów, obrusów, serwetek, o barwach jaskrawych, jasnych. Każda z pracownic nachyla się nad robotą.
Paweł był tym widokiem zachwycony. Pierwszy wieczór tego rodzaju przepędził w Paryżu; przypomniał mu on inny, dawniejszy. Myśl młodzieńca ukołysała się wspomnieniem daleko słodszem, wspomnieniem o znanym dobrze gwarze głosów, któremu towarzyszył szelest szycia i dźwięk kładzionych na stoliku nożyczek; widział on jak na jawie drogie twarze osób na zawsze już znikłe, osób zgromadzonych w gronie familijnem około stolika przy blasku lampy.
Wszystko to, niestety! minęło jak mgła poranku, jak senne widzenie.
Wszedłszy raz w towarzystwo tej rodziny tak serdecznej, nie miał zamiaru rozstać się z nią kiedyś; brał lekcje w obecności młodych dziewcząt i ośmielał się nawet prowadzić z nimi rozmowę, gdy profesor, człowiek ze wszech miar poczciwy, zamykał swą wielką księgę. Tutaj wszystko oddychało spokojem, ciszą, jakiej niedawało życie gwarne, jakie prowadził Nabob.
Tutaj też, w tej atmosferze pełnej uczciwości i prostoty zaczerpywał siłę i spokój i starał się zabliźnić rany, jakie mu niegdyś zadała ręka więcej obojętna lub okrutna.
„Jedne kobiety mię nienawidzą, drugie kochają. Ta jednak, która mi wyrządziła najwięcej złego, nigdy nic nie miała dla mnie, ani nienawiści, ani miłości“.
Oto była właśnie taka kobieta, o jakiej mówi Heine a jaką Paweł spotkał w swem życiu.
Felicja była dlań uprzedzająca i nadzwyczaj serdeczna.
Nigdy dla nikogo nie okazywała tak rozpłomienionego oblicza.
Zachowywała ona dla niego szczególny, wyjątkowy uśmiech w którym czuć było łagodność artysty i ten wyraz osobliwy, jaki zwykle ma twarz rzeźbiarza gdy trafi na model zadawalniający jego gust artystyczny.
Lubiła go dla tej rozrywki, jaką dawał, jej umysłowi; bawiła ją rozmowa młodzieńca prosta, pełna zdrowego rozsądku, wolna od sądów obrachowanych na efekt sceniczny, a przytem prowadzona była akcentem prowincjonalnym, ostrym, zdradzającym pewien dobry humor.
Paweł mówił prosto, skromnie jak każdy przyzwoity młodzieniec i był zawsze przytem ożywiony jak prawdziwy syn południa.
Nazywała go Minerwą, z tytułu jego pozornego spokoju i powagi, oraz regularności rysów profilu twarzy.
Skoro tylko ujrzała wchodzącego wołała:
— A otóż Minerwa! Witam cię Minerwo! Złóż twój kask i rozmawiajmy.
Ten ton familiarny, to obejście się prawie braterskie, przekonywało młodzieńca, że jego miłość jest płonną.
Czuł bardzo dobrze, że, oprócz tej koleżeńskiej prawie zażyłości, nie postąpi ani kroku dalej, że we wszystkiem brak duszy, czułości i tkliwości niewieściej, że mówiąc jej o miłości traciłby tylko z każdym dniem powab niespodziewany w oczach tej istoty znudzonej od urodzenia, która zdawała się być przeżytą wszystkiem czego doświadczyła, że byłoby to dla niej ckliwem rozpoczynać na nowo jakieś sercowe sprawy.
Rzeczywiście Felicja umierała z nudów.
Jedynie tylko jej ulubiona sztuka to jest rzeźba, cokolwiek ją była zdolna rozerwać, przenieść w kraj marzeń i niepochwyconych nigdy uroków i czarów; zapadała ona też często w ten stan półsnu rozkosznego i budziła się jeszcze bardziej znużona życiem. Porównywała się sama do tych rybitew oceanu, których blask przezroczysty tak żywy w czystem świeżem powietrzu i pośród ruchu fał morskich, niknie i zamiera na brzegach w małych kałużach galaretowatych.
Podczas chwil wolnych od artystycznych zajęć, czyli w tych godzinach koniecznego spoczynku, w których myśl zmusza rękę do wypuszczenia z palców zbyt ciężkiego niby rylca. Felicja, pozbawiona moralnej strony swego umysłu, stawała się nieznośną, zgryźliwą, nieprzystępną, rozdrażnioną, milczącą; konieczne to następstwo zbytniego skąpstwa w objawianiu swych myśli, lub też marnotrawstwa niepotrzebnego sił umysłu.
Gdy jej zachowanie się wywoływało łzy w oczach wszystkich tych, którzy ją kochali, Felicja szukała wspomnień smutnych, bolesnych, lub niepokojów denerwujących, aby tym sposobem doznać pewnej brutalnej sensacji, pewnego podrażnienia, które ją jeszcze bardziej nużyło. Tym sposobem wszystko co ją otaczało, przepełnione było naraz dziwnym stanem jej umysłu. Ziewała straszliwie wówczas, nazywając to: „krzykiem szakala w pustyni“, i niejednokrotnie zmuszała dobrą Cremnitz do przerwania swej otrętwiałości. Biedna kobieta w takich razach bladła zwykle jak chusta.
Biedna Felicja!
Rzeczywiście życie to i świat stały się dlań prawdziwą pustynią; gdyby sztuka nie nadawała jej jakich choćby najmniejszych środków rozrywki umysłowej, środków do wytworzenia zjawisk złudnych, w których kochała się jak młoda 20-letnia dziewczyna, to znowu kaprysiła jak księżniczka, lub wreszcie czuła się pogrzebioną pod gorącym piaskiem puszczy, istniejącej jedynie w jej chorobliwiej fantazji.
Paweł odczuwał to nicestwo moralne, chciał się obronić przeciwko niemu, uwolnić od niego, ale coś go powstrzymywało, coś ciągnęło, jak ciężki łańcuch do dołu; pomimo niepochlebnych wieści, jakie dobiegały do jego uszu, pomimo dziwnych zachcianek i dziwactw tej osobliwej istoty, pozostawał przy niej, nie obawiając się wcale wybuchów miłosnych, gdyż w tym stanie umysłu był raczej podobnym do człowieka niezbyt silnej wiary, a raczej do wierzącego, który z rozpaczy ograniczył się na uwielbianiu i adorowaniu świętych obrazów.
Ucieczką, miejscem schronienia dla niego była dzielnica oddalona, w której wicher swobodnie bujał nie poruszając jednak płomieni gazowych latarń, tym przybytkiem spokoju i otrzeźwienia się była dlań rodzina, której przewodniczyła „Babunia“.
O ta nie nudziła się wcale, nigdy nie wydawała krzyku: „szakala na puszczy“.Jej życie było wypełnione bardzo dobrze. Krzepienie odwagi ojca, podtrzymywanie jego projektów i zamiarów, kształcenie dziatwy, wszystkie jednem słowem ciężary matki, zajętej losem swych dzieci, począwszy od wczesnego ranka aż do późnej nocy i oddanej rodzinie z zupełnem poświęceniem, nieznużonej i niezrażającej się niczem.
Smutna, pozycja a tak wygodna i korzystna dla egoizmu ludzkości, która tym sposobem uwolniona jest zgóry od okazywania jakiejkolwiek wdzięczności i nie czuje prawie działania istoty poświęcającej dla niej cały swój żywot.
Nie była to jednak odważna, dzielna dziewczyna, zabijająca się pracą dla utrzymania swoich rodziców i zapominająca przy zajęciu codziennem kłopotów, jakie oczekują ją w domu.
Nie, ona inaczej pojęła swoje zadanie; staranna,, skrzętna pszczółka gromadzi zapasy do ula nie brzęcząc, nie zwracając wcale uwagi między kwiatami, niepostrzeżona zupełnie dla obcego oka.
Tysiące czekało ją zajęć. Była nie tylko krawcową, modystką. naprawiaczką, ale jednem słowem wszystkiem dla rodziny, nawet nauczycielką muzyki i guwernantką młodszych swoich sióstr.
Zanim przybyła do domu, zanim zasiadła w gronie rodziny, która już poczynała przychodzić do dobrobytu, Alina wychowywała się i pobierała nauki w najznakomitszych pensjonatach Paryża.
Eliza była w nich z nią przez dwa lata, dwie inne przybyły nieco za późno, musiały więc uzupełniać swoje studja w zwykłych szkołach dzielnicy i nie można też było żądać od nich zbyt wiele, gdyż jak drobne ptaszyny śmiały się wesoło, używały życia i uciekały w pola, do kwiatów od pulpitu i od książki. Co się tyczy Henriety. z dziwnem usposobieniem do odgrywania roli „bogatej panny“, ta wcale nie zadawała sobie trudu z nauką.
Młoda ta osoba, piętnastoletnia, obdarzona, tak jak ojciec, może nazbyt rozpłomienioną wyobraźnią, już naprzód obmyśliła sobie życie, oświadczając stanowczo, że poślubi jakiego potomka szlacheckiej rodziny, a następnie nie będzie miała więcej nad troje dzieci, to jest jednego syna, dla utrzymania rodu i dwie córki... dla ubierania ich odpowiednio do wysokiego stanu...
— Tak jest, odpowiadała na to Babunia, wszystkie ubierane będą jak przystoi na córki znakomitego rodu. Czekając jednak na te wielkie zmiany w życiu, potrzeba nam zabrać się do powtórzenia rozdziału o imiesłowach...
Lecz najbardziej zatrudnioną była Eliza. Zajmowała się ona nieustannie egzaminem, który po trzykroć jej się nie powiódł a zawsze z jednego tylko przedmiotu, to jest: z historji. Ponawiała go ona więc raz poraz, wreszcie utraciła zupełnie wiarę w powodzenie. To ją też zmuszało do ciągłego noszenia się z książką; otwierała ją bez przerwy i uczyła się nie tylko na spacerze, ale wszędzie, siedząc, stojąc, a nawet udając się na spoczynek. Nieszczęśliwa historja Francji widzialną była w jej rękach nawet w omnibusie, na ulicy, przy stole, w czasie śniadania i obiadu. Była ona dorosłą już i bardzo piękną, ale nie posiadała tej mechanicznej, młodzieńczej pamięci, która czytane w dzieciństwie wszystkie daty i wypadki pozostawia raz na zawsze w umyśle.
Obok innych zajęć lekcja szybko mija przy pozornej pilności młodej dziewczyny, która słucha z przymrużonemi na pół oczyma, której bujne kędziory spadają na karty rozwartej książki, której różane a drżące usta wymawiają nieustannie po kilkanaście razy następne słowa:
Ludwik nazwany Hutin 1314-1316. Filip V., przezwany Długim, 1316... 1322... 1322... Ach Babuniu, znowu zapomniałam... Nigdy się już nie nauczę. Mawiała nieszczęśliwa Eliza, nie mogąc zatrzymać w pamięci ani dat ani nazwiska, zapominająca o nich za chwilę po przeczytaniu. Wtedy Babunia mieszała się do tej tak ważnej sprawy, pomagała do umocnienia umysłu, do zatrzymania w pamięci kilku dat barbarzyńskich czasów, tak spiczastych jak były kaski żołnierzy owej epoki.
Pomimo tych prac nieustannie mnożących się, Alina miała jednak jeszcze dość czasu zajęcia się robótkami. Wydobywała podczas lekcji to jedwab, to włóczkę, lub jakie niby dzieło cierpliwości kobiecej. Szyła, haftowała, robiła siatkę, naprawiała bieliznę, przykrawała płótno na koszule, jednem słowem roboty te nie opuszczały ją jak Elizę historja Francji. Nawet rozmawiając, palcy nie pozostawiała bezczynnymi.
— Pani nigdy zgoła nie odpoczywasz, mówił do niej Géry. Gdy Alina wykładając historję Elizie, w pamięci liczyła półgłosem węzełki robionej siatki: cztery, trzy dwa, pięć.
— Wszak taka praca jest zawsze spoczynkiem odpowiada. Wy mężczyźni nie umiecie zrozumieć, nie potraficie pojąć, jak praca igłą jest potrzebną i użyteczną dla umysłu kobiety. Ona to porządkuje jej myśli, liczbą ruchów oznacza minuty już przeszłe i to wszystko co one uniosły ze sobą... Łagodzi zmartwienia i zgryzoty. Przy pracy zapominamy o niepokojach, dzięki tej uwadze czysto fizycznej, temu ruchowi jednostajnemu, nieustannie powtarzającemu się; w niej odnajdujemy siłę i równowagę w całej naszej istocie. Praca taka nie przeszkadza mi być samej z sobą i słuchania pana lepiej niż wówczas, kiedy się zgoła niczem nie zajmuję... trzy... cztery... pięć...mówi znowu z uśmiechem dobroci.
Tak jest. Ona go rzeczywiście słuchała. Znać to było z jej nieco ożywionej twarzy, z poruszeń igły szybko migającej w jej ręku.
Pracowała bez przerwy, od chwili do chwili rzucając słowa odpowiedzi głębokiej, stanowczej, zupełnie zgodnej z tem co Paweł myślał.
Pewne zbliżanie się co do natury ich charakterów, odpowiedzialność jednaka co do przyjętych na siebie obowiązków, oraz zajęcia prawie jednakie obojga tych młodych ludzi, dopomogły im do znajomości; byli ze sobą na stopie zażyłej i poufałej, zwierzając się wzajemnie co do przyszłych planów i zamiarów.
Znała imiona dwóch jego braci: Piotra i Ludwika, i projekta co do nich, gdy nareszcie ukończą nauki w kolegium.
Piotr chce być żeglarzem...
— O broń Boże, odpowiada Babunia, lepiej będzie gdy pojedzie do Paryża razem z panem.
A kiedy oświadczył, że Paryż go przeraża, zaczęła szydzić z tej obawy, nazywając go prowincjonalistą, nie znającym nic prócz miejscowości, w której się urodził; on również czynił spostrzeżenia, że przenosi stolicę nad inne miasta, dlatego ponieważ tam ujrzała światło dzienne, tam wzrosła. Paryż nadał jej właśnie tę ruchliwość, tę bystrość umysłu i żywość wrodzoną paryżance, tę chęć do wesołości, jakby rzeczywiście Paryż, ze swymi deszczami, mgłą, z niebem, jakiego nie ma w żadnym kraju, był rzeczywiście ojczyzną kobiet, jakby zaoszczędzał ich nerwy i rozwijał przymioty inteligencji i wyrabiał cierpliwość.
Z każdym dniem Paweł de Géry bardziej oceniał wysokie przymioty panny Aliny. On jeden w całym domu nadawał jej to imię i rzecz dziwna, Felicja właśnie doprowadziła do zawiązania między nimi ściślejszych stosunków.
Jaki stosunek mógł zachodzić między tą dziewicą artystką, przebywającą w wyższych sferach społecznych, a tą córką mieszczanina, gdzieś na przedmieściu pędzącą dni swojego żywota?
Stosunek bardzo dawny, a mianowicie przyjaźń zawarta w czasie dzieciństwa, w wielkim instytucie Belin, gdzie obie przez lat trzy razem uczęszczały.
Paryż jest miejscem spotkań nadspodziewanych, schadzek przypadkowych.
Przypadkiem wymienione imię w czasie rozmowy, poruszyło tę tak ważną kwestją.
— Więc pani ją znasz? spytał Paweł.
— Czy znam Felicję? Przecież siedziałyśmy obok siebie w pierwszej klasie. Miałyśmy jeden ogród. To wyborna dziewczyna, piękna, wykształcona.
I widząc, że mu to sprawia wielką przyjemność, Alina poczęła przypominać owe słodkie chwile, które zdawały się jeszcze być tak bliskie a niestety! już minęły oddawna niepowrotnie; wspomnienie to miało urok jakiś smutny ale jednak ożywiało, napełniało rozkoszą nieznaną.
Felicja w całem swojem życiu zawsze była sama mówi znowu Alina. Od chwili zapisania jej nazwiska w kancelarji instytutu podczas przyjęcia, nikt się do niej zgoła nie zgłaszał, a było to pamiętam dobrze, we czwartek. Czasami, ale to w przerwach bardzo długich, przybywała do instytutu jakaś śmieszna wielce osoba, podobno dawniejsza baletnica; tytułowała ją zawsze Felicja Wróżką.
Wszystkim też kogo znała, kogo więcej ceniła, Felicja zawsze nadawała odpowiednie przydomki, a to stosownie do obrazu, jaki ta lub owa figura wywoływała w jej bujnej wyobraźni.
Podczas wakacji widywałyśmy się ze sobą.
Pani Joyeuse nie chciała wtedy posyłać Aliny do pracowni pana de Ruys, lecz przeciwnie zapraszała do siebie na cały dzień Felicję. Były to dnie bardzo krótkie, mijające szybko, pośród najprzyjemniejszych rozrywek, na nauce, na marzeniach w dwie osoby i na swobodnych pogadankach.
— O z jakim zapałem, z jakiem ożywieniem mówiła ona o swej sztuce, o powołaniu, jakiemu chciała się poświęcić, słuchałam ją z prawdziwem zachwyceniem. Wiele też wówczas przedmiotów stało się dla mnie zrozumiałych, o których bez niej nie miałabym żadnego pojęcia.
Jeszcze dziś, kiedy idziemy z ojcem do Louvre’u, albo na wystawę w dniu 1 maja, każda lepiej wykonana rzeźba przypomina mi moją przyjaciółkę Felicję. W mojej młodości była ona dla mnie uosobieniem sztuki; harmonizuje to z jej pięknością, z jej usposobieniem nieco ekscentrycznem, dziwacznem. Spostrzegałam w niej zawsze zarodki wyższości, chociaż ta wyższość kształciła mój umysł; nie obawiałam się wcale mojej artystki, nie byłam nieśmiałą jak inne wyższego niż ja ukształcenia.
Nagle nasze spotkania urwały się niespodzianie, przestałam ją widywać... Napisałam do niej, nie otrzymałam odpowiedzi. Więc dla niej nadeszły czasy chwały i sławy, dla mnie dni smutne, pospolite pracy i obowiązków koniecznych. I oto z przyjażni, z uczucia tak głębokiego, gdyż inaczej tego nazwać nie mogę... nie pozostało nic więcej prócz wspomnienia, i troszkę popiołu, którego nawet nie warto poruszać.
Alina nachylona nad robotą opowiadając szczegóły młodości, rachowała równocześnie i węzełki siatki, być może dla zamaskowania tym sposobem nieprzyjemnego wspomnienia. Paweł Géry słuchał mocno wzruszony wyznań z tych ust czystych, niepokalanych kłamstwem i tem więcej umacniał się w przekonaniu, że miłość owej kobiety, byłaby dla niego jedynem szczęściem życia.
Wrażenia, jakich doznawał w jej obecności, były tak słodkie, tak dobroczynnie oddziaływały na jego myśl i serce, że postanowił coraz częściej napawać się rozmową Aliny, nie tylko w dniach lekcji ale często i po za ich obrębem, tak że w końcu zapomniał prawie o odwiedzaniu Felicji, z tej jedynie przyczyny, aby mógł słuchać o niej opowiadania Aliny.
Jednego wieczora, wychodząc od państwa Joyeuse Paweł, spotkał w kurytarzu sąsiada p. André, który na niego czekał a pochwyciwszy za ramię, z jakimś febrycznym drżeniem, rzekł:
— Panie Géry, a oczy jego pałały jakimś ukrytym ogniem pod szkłami okularów, żądam od pana objaśnienia. Czy nie chciałbyś na chwilę wstąpić do mnie?
Pomiędzy młodzieńcem a tym panem zachodziły jedynie stosunki bardzo powierzchowne, skutkiem spotykania się w domu pana Joyeuse, a nawet można powiedzieć, że była pomiędzy nimi pewna antypatja, wynikająca z natury ich charakterów, nadzwyczajnie różniących się od siebie. Myśląc o jakie to mianowicie objaśnienie chodzić może, Paweł towarzyszył p. André mocno zaciekawiony.
Widok pracowni samotnej, ubogiej, widok tego kącika, w którym przez szklanne ściany i próżny otwarty komin wpadał wiatr świszcząc, widok tej świecy o wahającym się płomieniu, tych porozrzucanych szpargałów papieru, zapisanych przez właściciela mieszkania i wszystkiego, co świadczyło o cierpieniach i niedostatku, a nadto jego osoba nieco ekscentryczna, z długimi kędziorami włosów, sprawiały takie wrażenie na p. Gréy, że uczuł dla tego samotnika i dziwaka pewien rodzaj współczucia i życzliwości.
Pan André jednak nie zauważył wrażenia malującego się na twarzy młodzieńca, i zamknąwszy drzwi za sobą, tonem bohatera sceny teatralnej, zawołał:
— Panie Géry, przecież nie jestem jeszcze Kassandrą...
A następnie widząc osłupienie swego gościa dodał:
— Tak, tak, trzeba nam się koniecznie porozumieć. Pojmuję bardzo dobrze, co pana przyciąga do domu pana Joyeuse a nawet i przyjęcie jakiego pan tam doznajesz nie uszło mojej bacznej uwagi... Pan jesteś bogatym i pochodzisz ze znakomitego rodu, nie będą się więc wahali w wyborze pomiędzy panem a ubogim poetą, który walczy o warunki bytu, niewiedząc czy doczeka się kiedy pomyślnego rezultatu swoich usiłowań.
Oświadczam panu jednak, że nie pozwolę mu wydrzeć sobie mojego jedynego szczęścia. Będziemy się bili, panie, będziemy się bili, powtórzył rozburzony jeszcze bardziej i doprowadzony do gniewu spokojnym milczeniem swego rywala.
Kocham od dawna pannę Joyeuse... Miłość ta jest celem mojego życia, ona jest moją otuchą i siłą do walki ze smutnym i bolesnym pod wielu względami losem, tę jednę mam tylko na świecie pociechę i raczej wolę umrzeć niż ją utracić.
Dziwne bywają wybryki ludzkiej natury.
Paweł nie kochał powabnej Aliny.
Serce jego należało do innej.
O Alinie myślał jedynie jako o przyjaciółce najbardziej cenionej ze wszystkich, uważając ją godną uwielbienia.
Nadspodziewane wyznanie pana André, obudziło w nim dziwne, tajemnicze, niewytłumaczone uczucie zazdrości doznał on, słysząc wyrazy rywala, bardzo nieprzyjemnego wrażenia i jakkolwiek nie był pewnym, czy panna Joyeuse podziela miłość pana Andre, postanowił, bądź co bądź, bronić swych praw...
— Otóż panie Maranne — rzekł — panna Eliza wie doskonale, że ją kocham, i to wcześniej nawet niż się rozpoczęły pańskie częste wizyty.
— Eliza? Więc pan masz namyśli pannę Elizę?
— A o kimże mam myśleć? Dwie inne są jeszcze zbyt młodziutkie panienki...
Pan Maranne zaczął rozwodzić się nad przymiotami całej rodziny. Dla niego Babunia, jako dwudziestoletnia dziewica używająca ogólnego szacunku i poważania, była czemś niezwykłem, godnem bezwarunkowego uwielbienia i czci.
Po krótkiem tedy wyjaśnieniu, uspokoiwszy się zupełnie pan Maranne, przeprosił p. Géry. Ten zasiadł na fotelu, który służył do póz przy fotografowaniu, a następnie mówili z sobą bardzo długo, z zupełnem zaufaniem jak przyjaciele.
Paweł oświadczył, że jest równie zakochanym, że bywa jedynie dla tego tak często u p. Joyeuse, aby rozmawiać z Babunią o tej, która prawdziwie posiada jego serce, a którą panna Alina zna bardzo dobrze jeszcze z pensji.
— Zupełnie tak jak ja, odparł Andre. Zwierzam się ze wszystkiem Babuni, ona posiada moje najgłębsze tajemnice, jednakże nie mogę się jeszcze odważyć na oświadczenie się ojcu o rękę jego córki, ponieważ moje stanowisko jest bardzo mierne. Ach! gdyby nareszcie raz moja sztuka „Revolte“ dostała się na scenę!
Rozpoczęto pogadankę o owej sławnej sztuce. Pan André pracował nad nią przez sześć miesięcy, dniami i nocami; w czasie tym nie czuł chłodu, chociaż zima była bardzo ostra, bo autorskie natchnienie go ogrzewało. W tym to cichym kątku stworzone zostały wszystkie postacie bohaterów jego sztuki, w nocach bezsennych, jak Koboldy, zrodziły się one w wyobraźni poety; tej kreacji przyświecał blady, melancholijny księżyc, przygrywał wiatr dmuchający po pustej stancyjce, towarzyszyły temu dziełu hukania sów i puszczyków, cała natura składała mu część swego majestatu, swej piękności niezrównanej; dla sztuki p.Maranne szemrały strumyki, śpiewały ptaszyny ukryte w gąszczach lasów, płynęła woń rozkoszna drzew i kwiatów, poranek niósł i składał tam swoją świeżość, wieczór głosy jakieś tajemnicze, noc ciszę i rosę ochładzającą skroń rozgorączkowaną poety!
Komedja ta nie tylko miała mu dostarczyć pieniędzy i sławy, ale jeszcze coś innego, daleko drogocenniejszego.
Ze starannością zatem przerzucał on arkusze tego rękopisu złożonego z pięciu kajetów, tak jak podczas południowego spoczynku, dama lewantu przekładała karty rozmaitych innych dzieł i znaczyła notatki na brzegach ołówkiem.
Paweł z kolei zbliżył się do stołu. Po rozpatrzeniu się w całej stancyjce, zauważył jakieś arcydzieło; uderzył go mianowicie niezwyczajny portret kobiety w bogatszych ramach, który w mieszkaniu artysty był zapewne najkosztowniejszym sprzętem. Zapewne jest to portret Elizy.
Bynajmniej, André nie miał jeszcze prawa posiadać wizerunku swojej młodej przyjaciółki. Portret przedstawiał kobietę, mającą jeż około 40 lat, z wyrazem twarzy nadzwyczaj łagodnym, blondynę, ubraną ze starannością, z elegancją. Patrząc nań Géry, nie mógł powstrzymać się od wykrzyku.
— Czy pan ją znasz? zapytał Maranne.
— Ależ tak.. to pani Jenkins, małżonka doktora Irlandczyka.
Byłem tam na wieczerzy tej zimy.
— To moja matka, i młody człowiek dodał następnie zniżonym głosem:
— Pani Maranne owdowiawszy wyszła powtórnie za mąż, za doktora Jenkins’a. Pan jesteś zdumiony, nieprawdaż, widząc mię w tej biedzie, gdy moi rodzice żyją w zbytku? Ale nie wiesz zapewne, że rodzina nieraz grupuje około jednego stolika osoby różnych charakterów. Mój ojczym i ja nie możemy żadną miarą porozumieć się ze sobą... On chciał zrobić ze mnie medyka, gdy ja, mam tylko jedyne upodobanie w literaturze. Otóż tedy, dla uniknienia niepotrzebnych sprzeczek i rozpraw w tym względzie, co moją matkę niesłychanie zawsze zasmucało, uważałem za konieczne opuścić dom i samemu puścić się na drogę życia, zrzekając się wszelkiej pomocy i opieki. Smutna historja. Brakło funduszów! Cała fortuna moja, to jej portret. Należało koniecznie wynaleść środki utrzymania się a pan nie wiesz jak to trudno, dla osób podobnie wychowanych jak my. Powiem panu, że ze wszystkich środków, pozostał mi tylko jeden, to zabawka piórem i fotografia, która ma mi dostarczać potrzebnej sumy na utrzymanie. Posiadając nieco oszczędzonych pieniędzy, zakupiłem potrzebne w tym względzie przyrządy i wyprowadziłem się na brzeg miasta. Między nami mówiąc nie spodziewam się nigdy, aby zajęcie się fotografią dało mi świetny dochód, a początki są zbyt trudne! Nie przyszedł zgoła nikt, chyba czasami jaki zbłąkany przechodzień, z grymasu lub ciekawości, kazał uwiecznić swe rysy.
Jednego dnia, z samego jeszcze początku, pojawiła się para nowozaślubionych; panna młoda cała w bieli, pan młody w kamizelce takiej, jak oto tu pan widzisz. Cały orszak weselny w białych rękawiczkach i krawatkach, w czarnych frakach. Myślałem że oszaleję. Próbowałem po razy kilkanaście, i zdawało mi się, że nie podobna będzie przenieść na papier całego grona w czarnych i białych kolorach. Nareszcie dokończyłem. Orszak wyszedł ztąd dopiero późnym wieczorem.
Podczas, kiedy André opowiadał mu o smutnej doli swego życia, z uśmiechem na ustach, Paweł przypomniał sobie jak raz na wychodnem Felicja opowiadała Jenkinsowi o cyganach, a mianowicie o ich szczególnem zamiłowaniu do życia pełnego trudów i przykrości wszelkiego rodzaju; przypomniał też sobie równie i rozmowę z Aliną, unoszącą się nad ukochanym dla niej Paryżem, którego on nie znał wcale zawsze jednak żywił przekonanie, że stolica Francji jest miastem rozpusty i bezprawia; tymczasem pokazało się, że w wielkich grodach, jak w wielkich ruinach znajdują się zawsze tajemnicze zakątki, dające schronienie nieznanemu heroizmowi i iluzjom życia.
Wrażenia te odczuwał już w domu państwa Joyeuse, przy lampie oświetlającej stół i rodzinę przynim siedzącą. W skromnym pokoiku, wieleż było obrazów poświęceń i ofiar. A wreszcie ta Babunia, ta Alina, jakże wyrosła po nad wszystkie swoje rówieśniczki.
Tu również, w czterech ścianach mieszkania poety i fotografa rozgrywał się straszny, bohaterski dramat, walki o byt. Opowiadanie Maranne chwyciło go za serce. Czyliż nie było to bohaterstwo wyczekiwać na kaprysy losu, rachować na traf... Jeżeli grać będą moją sztukę Revolte wszystko będzie ukończone jak należy. Revolte da mi szczęśliwe życie, pozwoli mi poślubić ukochaną kobietę! powtarzał nieustannie André.
Wyrazom tym poety towarzyszył uśmiech szczęścia, pełen nadziei, lub jakby żartował ze siebie, ażeby tym sposobem uprzedzić innych i pozbawić prawa szydzenia z nie urzeczywistnionych nigdy pragnień.