Nabob/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nabob |
Wydawca | Księgarnia K. Łukaszewicza |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Drukarnia „Gazety Narodowej” |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Nabab |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zaprawdę, fortuna w Paryżu toczy się kołem, dowolnie rzucając ludźmi i zmieniając ich losy.
Widząc Kasę terytorjalną, tak jak ja tę instytucję widziałem, te sale jéj nieopalone, niezamiecione, te pustkowia pełne brudu i kurzu, ze stosami leżących na pułkach biura protestów, te co tydzień wielkie afisze przylepione na drzwiach o mających nastąpić licytacjach, można istotnie stracić gust do życia. Moja też kolacja zawsze miała woń zupy nędzarza. Kiedym czerpał ją łyżką, zawsze myślałem o tych niespodzianych, nieoczekiwanych zmianach losu. Czyliż na raz nie stał się prawdziwy cud?
Towarzystwo nasze zostało dzielnie zreorganizowane. Zamiast pustek, mamy wielkie, wspaniałe sale, odnowione z gruntu; pustki zamieniono w gustowny, prawie zbytkowny apartament, a ja tu mam obowiązek palenia w piecach, jakby w jakiem ministerjum. Sale zapchane interesantami, stosy pieniędzy przerzucanych i układanych, słychać przytém nieustanne nawoływanie o powozy i głos dzwonków elektrycznych na stołach, które wydają dźwięki drażniące nerwy. Otóż mogę powiedzieć, że wszystko to stało się rzeczywiście jakby cudem.
Nieraz zdumiony stawałem w lustrze, bo niedowierzałem sobie, czy to ja jestem, czy to nie ja; musiałem przypatrzeć się sam mojemu strojowi, koloru szarego żelaza, z suto wyszywanymi galonami; musiałem widzieć swój biały krawat i łańcuch, oznakę mojej godności, abym przekonał się, że to nie fikcja, nie sen, nie marzenie, ale rzeczywistość. Tak jest, stało się to wszystko cudem. Potrzeba było koniecznie do spowodowania tej niespodzianki człowieka niesłychanie bogatego. Aby dokonać reorganizacji, sprowadzić na nasze czoła wesołość, tę matkę pomyślności, przywrócić pierwiastkową wartość zdyskredytowanym papierom instytucji, zrehabilitować jej prezesa, który utracił zaufanie i kredyt wcale nie zasłużenie, należało odszukać takiego cudotwórcę, jakim jest pan milionowy, Krezus nowoczesny, nazywany przez ludność Paryża Nabobem!
Pamiętam dobrze, kiedy pierwszy raz pojawił się w naszem biurze. Postawy nadzwyczaj wspaniałej, choć twarz miał nieco zmęczoną, ale zawsze pełen dystynkcji, z manierami światowemi. To człowiek, który umie żyć, który sobie nie zadaje trudności, obcując nawet z książętami, wszystkim mówi „ty“, jakby równym sobie, przytem bogaty, ale jak bogaty, niezmiernie bogaty; to znać po nim. Kiedym go ujrzał, moje serce cisnęło się ukryte pod kamizelką z dwoma rzędami guzików. Co prawda, pięknie to jest, że w naszem społeczeństwie rządzi równość, braterstwo, ale mimo to są ludzie mimo woli przewyższający innych, przed którymi padać trzeba na kolana i adorować jak storożytne bożyszcza, trzeba się płaszczyć aby pozyskać spojrzenie, aby zauważyli przecie biedaka, chudeusza takiego, jak ja.
Z nim wcale tego nie potrzeba.
Kiedym w czasie jego przejścia powstał z krzesła, i ukłonił się wzruszony ale z zachowaniem należytej godności, bo Passajon umie cenić siebie i innych, spojrzał na mnie z uśmiechem i rzekł półgłosem do młodego mężczyzny, który mu towarzyszył:
— Jakaż to głowa....“
Nie dosłyszałem dalszego wyrazu, zdaje mi się jednak, że kończył się dziwnie, jakby nie pochodził z naszego języka. Długo nad tem myślałem, boć co prawda oprócz rodzinnej mowy nie posiadam żadnej innej, ale zdaje mi się, że Nabob wyraził się jakby moja głowa była dobrą do pozłoty. Hm! do pozłoty? W ustach takiego jak on człowieka, wyrażenie to przynosi mi zaszczyt. Inny, gdyby mi to powiedział, wziąłbym za obrazę. Tyle przecież rozumiem, że głowy do pozłoty, to niby głowy pełne sieczki, zamiast rozumu. Nabob zapewne myślał o złocie, nie przebierał więc w porównaniach. Wreszcie miał on tu na myśli pewnie moją wartość rzeczywistą. Jest tak dobra, że możnaby ją pozłocić, jako osobliwość!
Tak, to niezawodnie miał na myśli, a przy tem wszyscy panowie w czasie jego obecności obchodzili się ze mną ze szczególną dobrocią i grzecznością. Nie ulega wątpliwości, że pochlebne zdanie Naboba, jakie wyraził o mnie, było tego głównym powodem.
Wiem aż nadto dobrze, że nad moją osobą radzono też na sesji.
Chodziło o to, czy mię zatrzymać nadal, czy też usunąć, jak naszego dawniejszego kasjera, niegodziwego zrzędę, który zawsze mawiał do interesantów: „Bardzo dobrze, jak się da, to się zrobi !“ To też posłano go na grzyby; niech się tam nauczy obchodzenia z ludźmi.
Co do mnie, pan prezes zapomniał zupełnie o nieporozumieniach, o kilku słówkach, jakie mi się niebacznie z ust wymknęły, i wychodząc z posiedzenia wyrzekł do mnie głosem życzliwym, prawie przyjacielskim:
— Passajon! zostaniesz na miejscu!
Można sobie wyobrazić moją radość, można dorozumieć się łatwo, żem się starał panu prezesowi okazać całą moją wdzięczność! Pomyślcie tylko panowie! Już właśnie miałem zamiar — zabrawszy te parę groszy, com je sobie uzbierał, a których zapewne nie uzbieram więcej — pójść, gdzie na wieś, choćby do małej krainy Monthbars, i tam w pocie czoła uprawiać kawałek gruntu, co mi pozostał jeszcze po rodzicach. Uważałem to sobie jednak za pewną hańbę i za poniżenie! Trudno bowiem mnie, com widywał ministrów, com znał cały nasz świat bankierski, wszystkich bogatych panów i paniczów, iść trudzić się grzebaniem w ziemi nad zdobyciem kwoty potrzebnej dla utrzymania życia. Aż mnie dreszcze przechodzą na to wspomnienie. Ale los niechciał poniżyć Passajon’a, bo oto utrzymałem się przy pysznej i znakomitej posadzie. Moja garderoba została odnowiona. a moje oszczędności, które zachowawszy w bocznej kieszeni mego surduta, codziennie, co godzina prawie rachowałem, powierzyłem do depozytu panu prezesowi. Ten mi zaś najsolenniej przyrzekł, że je w krótkim czasie podwoi a może nawet potroi.
Sądzę, że w tym razie mogę mu najzupełniej zaufać.
I skończyło się wszystko, jak należy, nie ma obawy o przyszłość.
Wszelkie możliwe obawy, instytucji dotyczące, znikły wobec imienia, jakie wymawiają wszystkie usta mieszkańców Paryża, wszystkie zarządy różnych przedsiębiorstw, wszystkie kantory i banki, na bulwarach, na ulicach i na przedmieściach: Nabob wszedł do interesu! To znaczy, zasypał złotem, napełnił kasy po brzegi!
Bogacz to rzeczywiście, jakich nie wielu. Przecież to on, co z ręki do ręki chciał pożyczyć, czy nawet pożyczył beyowi Tunisu piętnaście milionów. To też Hamerlingi poczuli zaraz co to znaczy i postanowili poróżnić go z monarchą wschodu, gdzie jest złota jak piasku. Na nic się przecież wszystko to zdało. Znam doskonale przebieg tej sprawy, opowiadał mi o niej stary Turek, pułkownik Brabim, jeden z naszych radców w Kasie terytorjalnej. On to właśnie miał dokonać owego interesu. Naturalnie bey, który w tym czasie wypróżnił zupełnie swoje kieszenie i kasę, był nadzwyczaj wzruszony tym dowodem niekłamanej życzliwości Naboba i wysłał mu przez Brahima list pełen komplementów i podziękowań bardzo serdecznych, a nawet wyraźnie oświadczył że kiedy będzie jechał do Vichy, spędzi dwa dni u niego, w tym pięknym zamku Saint-Romans, który to dawniejszy bey, brat teraźniejszego, już raz był zaszczycił swoją obecnością.
Można sobie wyobrazić, jaki to honor przyjmować w własnym domu panującego księcia. To też Hemerlingowie wściekali się ze złości! Oni, co tak umiejętnie, zręcznie manewrowali, mianowicie syn w Tunisie a ojciec w Paryżu, żeby koniecznie poróżnić beya z naszym dzisiejszym panem i dobrodziejem!
Co prawda, piętnaście milionów, i to piękna sumka, na pożyczenie której nie zdobyłby się może zaraz nawet ktoś z panujących.
Osoba, która mię objaśniła co do przebiegu całej tej sprawy, miała w ręku list posłany przez beya. Był on pomieszczony w kopercie z jedwabnej materji, a zapieczętowany pieczęcią królewską! Jeżeli go nie czytała ta osoba, to tylko dla tego, że list był pisany po arabsku; mimo tego zna ona doskonale całą korespondencję beya prowadzoną z Nabobem.
Tą osobą jest kamerdyner naszego wielkiego pryncypała, niejaki pan Noel, któremu w miniony piątek miałem honor być prezentowanym, a to na wieczorku, jaki wydawał dla swoich bliższych znajomych i rzetelnych przyjaciół. Opowiadanie o piętnastomilionowej pożyczce dobrze zaznaczyłem w mej pamięci, jako odnoszące się do sprawy nadzwyczaj ciekawej, nadzwyczaj doniosłej, o jakiej nie dało mi się słyszeć w ciągu czteroletniego pobytu w Paryżu.
Z początku byłem tego przekonania, że pan Francis, kamerdyner pana Monpavon, który przyszedł do mnie z zaproszeniem na ten wieczorek, przesadza nieco, wymieniając osoby, jakie miały być na nim i opowiadając mi o przyjęciu zakrawającem na bal prawdziwy. U nas bowiem w Paryżu zdarza się, że zapraszają cię na jakiś reunion. Stroisz się, fryzujesz, płacisz fiakra, pewny, że przyjemność towarzystwa wynagrodzi ci stratę pieniędzy i trudy w wyszukaniu najlepiej leżącego fraka, najpiękniej wyglądającej kamizelki. Tymczasem nadchodzi bal, ach i śmiać mi się chce, bo oto odbywa się w przedpokoju, przy dwóch niedopałkach świec stearynowych, pod groźbą, żeby raptem nie wszedł pan lub pani domu i całe grono nie zostało rozpędzone do licha.
Tu było co innego, pan Francis doręczył mi litografowane zaproszenie tej treści:
Pan Noel prosi pana... aby dnia 20 b. m. raczył pofatygować się na wieczorek na którym będziemy mieli gorącą kolacją.
Pomimo fatalnej ortografii, domyśliłem się, że tu mowa o rzeczy na serjo, że wieczorek będzie nie lada balem, dla tego też ubrałem się w nowiuteńki żakiet, w najlepszą bieliznę i udałem się fiakrem na plac Vendôme, do oznaczonego mi domu.
P. Noel skorzystał z pierwszego przedstawienia w teatrze opery, zapraszając całe zebrane towarzystwo na wystawną kolacyjkę. Tym sposobem mieliśmy do rozporządzenia do północy bardzo wygodny apartament i nie obawialiśmy się wcale, aby nam ktokolwiekbądż przeszkodził. Po niejakiej przecież chwili, podejmujący nas uważał za odpowiedniejsze zaprosić gości do swego mieszkania na piętrze. Byliśmy z tego najzupełniej zadowoleni a jeden nawet z uczeńszych gości zaimprowizował:
Nie ma zabawy,
Gdy kto ma obawy!
Nie było w tem sensu, a jednak z tego dwuwiersza uśmialiśmy się serdecznie.
No a teraz powiem o zabawie na placu Vendôme. Mieszkanko arcywygodne. Na podłodze pyszny kobierzec, łóżko ukryte w maluchnej alkowie osłoniętej wspaniałą firanką z materji algierskiej w czerwone pasy, zegar z budzikiem z marmuru naśladującego topaz naturalny, a wszystko oświetlone blaskiem lampy nakrytej umbrelką.
Nasz ksiądz dziekan w Dijon, p. Chalmette, lepiej nie mieszka jak p. Noel.
Przybyłem na zgromadzenie ze starym Francis, kamerdynerem p. Monpavon, i powiem bez chluby że moje pojawienie się wywołało ogólną senzacją, już to dla mej przeszłości z czasów akademickich, już to z powodu mej uczoności i wielkiej mojej grzeczności. Reszty dokonała moja postawa, bo po prawdzie powiedziawszy, umiałem zachować się nawet w najbardziej wybrednem towarzystwie.
Pan Noel, w czarnym tużurku, mocno oliwkowej twarzy z faworytkami w kształcie kotletów, wyszedł naprzeciwko sam i rzekł z ukłonem.
— Bądź nam pozdrowiony, panie Passajon i wziąwszy mi z ręki kaszkiet okryty galonami i wyszyciami ze srebra, jaki zachowałem przy sobie przy wejściu, wedle przyjętego ogólnie zwyczaju, oddał go wielkiemu, olbrzymiemu negrowi w liberji o kolorach jaskrawych na tle złotem!
— Masz, rzekł — Lakdarze; powieś na gwoździu, przyczem uderzył go żartobliwie dosyć silnie po grzbiecie.
Śmiano się z wesołego pana Noela a nareszcie zawiązała się przyjacielska pogadanka.
Wyśmienity człowiek ten p. Noel, z tym swoim akcentem południowym, z rezolutnością prawdziwego paryżanina, z mocno okrągłym już brzuszkiem i prostotą ruchów i obejścia się z osobami dystyngowanemi.
Patrząc na niego przypomniałem sobie Naboba, choć mu Noel nie dorównywał w elegancji manier i giestów.
Zauważyłem na tym właśnie wieczorku szczególne podobieństwo, jakie zachodzi między kamerdynerami a ich panami, którzy przestając nieustannie z nimi, mimowoli nabierają tych samych ruchów, tych samych wad i przymiotów, jakie widzą w swoich zwierzchnikach, — postawa bogaczów lub ruchy swobodne utracyuszów łatwo dadzą się naśladować. Nic więc dziwnego, że wynaleziono przysłowie: jaki pan taki kram bo tak jest w rzeczywistości.
Otóż p. Francis w nieustannym prostowaniu się, w nieustannem prezentowaniu swego gorsu od koszuli ozdobionej złoconemi zapinkami, w wyciąganiu do góry ręki, aby tym sposobem okazać mankiety i tkwiące w nich guzy z prawdziwego brytaniku, był dla mnie rzeczywistym manekinem, urobionym na wzór pana Montpavon, który również to samo czynił. Prostował się co chwila i wyciągał ręce, dla sprezentowania swoich mankietów.
Jeden tylko z gości nie był nic zgoła podobny do owego pana, a był nim stangret od doktora Jenkinsa.
Ja go nazywałem zawsze Joe ale na tym wieczorze tytułowano go Jenkinsem, a to z tej przyczyny, że stangreci zwykli pomiędzy sobą mianować swoich kolegów nazwiskami panów, u których służą. Nazywają się więc wprost: Bois-l’Héry, Monpavon, Jenkins i t. d. Miałożby to być z pogardy czy z szyderstwa, czy wreszcie mianowania te miałyby na celu pewne wywyższanie tych służących, którzy także są ludźmi a nieraz bardzo źle bywają traktowani.
Co kraj to obyczaj, nie należy więc dziwić się temu.
Co się jednak tyczy Joe Jenkinsa, zdumiewało mię, jakim to szczególnym trafem doktór, który jest chodzącym porządkiem i punktualnością w wypełnianiu obowiązków swego powołania, może trzymać taką dziurawą beczkę, która upija się nieustannie porterem. W pierwszych chwilach zachowuje się on spokojnie, ale kiedy nareszcie zaleje pałkę, zaczyna wrzeszczeć jak szalony, zrywa się do ludzi, rozpoczyna spory, kłótnie, a nawet zawodzi bójki, jak to nawet miało miejsce zaraz przy wejściu naszem na zaproszony wieczorek.
Mały groom markiza, Tom Bois-l’Héry, jak go tutaj nazywano, pozwolił sobie na robienie pewnych szykan z gbura Irlandzkiego. Ten za przykładem uliczników paryskich, nie namyślając się długo, wymierzył mu cios wprost w piersi.
Niewinną ofiarę gburowatości woźnicy zaniesiono do pokoju, gdzie też zebrane damy zajęły się jego trzeźwieniem.
Sprawa cała wkrótce jednak została załatwioną polubownie, dzięki wdaniu się pana Barreau, człowieka nadzwyczaj poważnego i powszechnie szanowanego przez całe zebrane grono.
Był on kucharzem od Naboba, a niegdyś szef kawiarni angielskiej, przyjaciel serdeczny dyrektora „Teatru Nowości“. Pan Barreau, człowiek o postawie wspaniałej, jest w moim guście.
Gdybyście go państwo zobaczyli w czarnym fraku, w wspaniałym białym krawacie, w kamizelce nieposzlakowanej białości, moglibyście go wziąść za jakiego dygnitarza z czasów cesarstwa. Bo też kucharz w takim domu, jak dom Naboba, gdzie codziennie podają obiad na trzydzieści osób, a osobno dla pani z równą liczbą stołowników, nie może być zwykłym kucharzem. Pobiera on płacę wyrównywającą płacy co najmniej pułkownika, a przytem otrzymuje wikt, mieszkanie i obfite prezenta!
Każdy też mówił z nim z należnym szacunkiem, jako z człowiekiem mającym znaczenie.
— Panie Barreau — mówili do niego jedni; — mój drogi panie Barreau — odzywali się jednocześnie inni; literalnie rozrywano go.
Nikt zapewne nie wątpi, że stosunki między wszystkimi służącymi w domach pańskich są jednakowe i równe. Bynajmniej! Właśnie tylko między nami przechowała się do dziś dnia ścisła gradacja stopni. To samo widziałem też i na wieczorku u pana Noel, gdzie stangreci nie rozmawiali wcale z parobkami, ani też kamerdynerzy ze zwykłymi lokajami i strzelcami: niemniej też kredensarz i odźwierny należeli do przeciwnych obozów. Skoro pan Barreau wyrzekł jaki dowcip, towarzystwo śmiało się do rozpuku, bo pan ten umiał mówić, nie dając poznać, że sobie żartuje z kogo lub szydzi. Przeważnie śmiał się szary koniec, który, jak zwykle, nie był dopuszczony do konfidencji.
Nie mam nic przeciwko temu zwyczajowi; owszem, zgadza się to zupełnie z mojem przekonaniem. Społeczeństwo bowiem, w którem nie ma stale oznaczonych przedziałów i granic, i wszystko mięsza się pospołu, jest domem bez schodów, jak się wyraził pewien dowcipny uczony, którego nazwiska nie pamiętam.
Zabawa wówczas dopiero przybrała szersze rozmiary, dopiero wówczas ożywiła się, gdy damy i panienki, stanowiące ozdobę konieczną wszystkich wogóle zgromadzeń towarzyskich, wróciły z pokoju, w którym udzielały pomocy pobitemu Tomowi. A jakaż to tam była mieszanina między niemi, szczególniej w strojach.
Znalazły się między niemi pokojówki z pomadowanymi błyszczącymi włosami, gospodynie w czepeczkach z gromadą wstążek różnobarwnych, murzynki, bony, służące zwykłe. Zgromadzenie było bardzo liczne i poważne, nazywano mnie powszechnie „wujaszkiem“, co mi niewypowiedzianie pochlebiało, szczególniej, gdy najmłodsze przedstawicielki płci żeńskiej nadawały mi ten tytuł.
Myślałem z początku, że będę miał przed swemi oczami gromadę pań ubranych w koronki, materje i atłasy; tymczasem zamiast jedwabiów i atłasów, było trochę aksamitu już dobrze wytartego, wstążek spłowiałych, choć niegdyś wysokiej ceny, rękawiczek zapinających się na ośm guzików ale już pranych po kilkanaście razy, jednem słowem, nasze damy stroiły się w to, co miały najlepszego, niezapominając i o perfumach wziętych z toalet swych pań. Mimo to wszystko panowała wesołość, każda twarz była uśmiechnięta. Nie omieszkałem utworzyć w około siebie małego kółka, ale ma się rozumieć z osób odpowiednich, w którem bawiłem się wesoło i rozmawiałem z zupełnem zaufaniem i swobodą.
Aż do końca wieczorku nie słyszałem ani jednej plotki, ani jednej obmowy, jak to się praktykuje między osobami wysokiego stanu i pochodzenia, a nawet zauważyłem, że groom od pana Bois-l’Héry daleko był grzeczniejszym i lepiej wychowanym, niż jego pan.
P. Noel ożywiał głównie zebranie, udzielając na wszystkie strony odpowiedzi. On jeden tylko nie obawiał się wcale nazywania rzeczy po nazwisku. Przechodząc, wyrzekł bardzo donośnym głosem do pana Francis:
— Co powiesz Francis, ta twoja niemłoda pomywaczka znowu nam zabrała trochę marchwi.
A kiedy tenże oburzał się widocznie tem podejrzeniem, dodał:
— Nic nie szkodzi, nie obawiam się już wcale jej wizyt, bo schowek jest mocno zamknięty.
W tym też czasie opowiedział nam o sławnej sprawie pożyczki 15 milionów przez Naboba, o czem wyżej mówiłem.
Nie widząc żadnego przygotowania do kolacji, jaką zapowiadała karta z zaproszeniem, wyraziłem obawę, mówiąc do jednej z moich młodych siostrzenic.
— Dlaczego dotąd nie podają kolacji?
— Czekają na pana Louis.
— Kto to taki?
— Jak to, wujaszek nie zna pana Louis, który jest kamerdynerem u księcia Mora?
Powiadomiono mię przytem, że to osoba niezmiernie wpływowa, której protekcji prefekci, senatorowie, nawet ministrowie poszukują jeden przez drugiego, co kosztuje ich dość sporo. To też ów pan, pobierając rocznie 1,200 franków wynagrodzenia od księcia, zebrał sobie tak piękny fundusik że mu przynosi na rok 25 tysięcy franków procentu. Córka więc jego chodziła na pensją do Sacré-Coeur, syn zaś uczęszczał do jednego z najpierwszych zakładów naukowych, nakoniec posiadał małą wioseczkę czy też folwarczek w Szwajcarji, gdzie w lecie przez wakacje bywała cała jego rodzina.
Nareszcie osoba oczekiwana nadeszła.
Twarz przybyłego nie zdradzała wcale tego wpływu, tej powagi, z jakiej słynęła. Ani śladu majestatyczności w jego postawie: ubrany zwyczajnie, w kamizelce zapiętej aż po szyję, a co najgorsza, miał wielką, nieznośną wadę, że mówiąc nie poruszał zgoła ustami.
Ukłonił się zebranemu towarzystwu lekkiem pochyleniem głowy, a panu Noel podał do uściśnienia jeden palec.
Wszyscy spojrzeli na siebie, zdumieni tym dziwnym chłodem i tą lekceważącą obojętnością nowoprzybyłego kiedy nagle otworzyły się drzwi i ukazał się stół zastawiony wysokimi tortami i ciastami, założony butelkami, pomiędzy kilku kandelabrami pomieszczonymi w rozmaitych punktach stołu.
— Chodźmy zatem, proszę; panowie raczcie poprowadzić damy — rzekł gospodarz domu.
W okamgnieniu znaleźliśmy się w sali jadalnej. Wszystko usiadło na wskazanych miejscach, dobierając się co żywo do półmisków i talerzy, nakładając potrawy i nalewając kieliszki i szklanki. Dostawszy na sąsiada p. Francis, zmuszony byłem wysłuchać jego użaleń się na pana Louis, któremu zazdrościł tak wybornego miejsca, w porównaniu z pozycją, na jakiej się sam znajdował.
— Jest to zwykły dorobkiewicz — mówił. — Cały swój obecny majątek zawdzięcza żonie, pani Paul...
Pani Paul umie przyrządzać pewną pomadę, a ponieważ jest już od lat dwudziestu u księcia, który właśnie tej pomady używa, więc egzystencja tam p. Louis jest zabezpieczona.
Skoro pan Louis dowiedział się, że pani Paul może mieć sporą sumkę, oświadczył się o jej rękę, jakkolwiek znacznie od niego była starszą. Pani Paul nie mogła się oprzeć powabom młodziana, a książę obawiając się utracić swą znakomitą fabrykantkę pomady, przyjął jej męża na kamerdynera.
Ja to znalazłem bardzo naturalnem i moralnem, a na moralności stoi świat cały. Użalania się więc pana Francis nie miały żadnej rozsądnej podstawy, tem więcej, że kierowała nim wrodzona zazdrość i zawiść. Kolacja, jaką nam podano, a złożona z potraw, o których nazwisku nawet nigdy nie słyszałem, z winem wcale dobrem, zapewne czerpanem z piwnicy pańskiej, oddziałała na mnie bardzo przyjemnie. Zapanowała też ogólna wesołość, gdy nagle wyróżniły się dwa głosy.
Mówiącym był p. Barreau.
— Powiedz mu niech się zgoła nie odzywa w tej sprawie. Czy ja się mieszam do niego? Przecież sam Bompain ma polecenie kontrolowania a nie on! Zresztą cóż mogą mi zarzucić? Rzeźnik przysyła pięć koszów mięsa każdego poranku. Potrzebuję tylko dwa a sprzedaję resztę. Gdzież to nie robią coś podobnego? Tymczasem ten niegodziwiec, zamiast pilnowania swych zajęć na górze, schodzi na dół i mięsza się do rzeczy, które do niego nie należą. Albo n. p. ta klika bywająca u mego pana wypaliła w ciągu trzech miesięcy za 28 tysięcy franków samych cygar. Pomyśl tylko jaka to straszna suma! 28 tysięcy franków! Zapytaj Noëla czy kłamię? U pani w pokojach leżą stosy nieprzeliczone bielizny wszelkiego rodzaju, suknie i odzież; rzucone są też, na chybił trafił, gromady drogich kamieni i pereł, które się depcą nogami. Ale poczekaj, słyszę coś. Już ja dopiekę jak należy temu paniczowi.
Domyśliłem się z rozmowy, że chodziło o młodego sekretarza Naboba, Pawła Géry, który przychodził bardzo często do kasy terytorjalnej i lubił przewracać w księgach. Młodzieniec bardzo grzeczny, ale jednak dumny i surowy dla tych, którzy nie umieli go należycie ocenić. Przy stole całe towarzystwo oświadczyło się przeciwko niemu. Nawet p. Louis rozpoczął pogadankę tonem surowym i z wielkim naciskiem na każdym wyrazie:
— U nas, mój kochany panie Barreau, kucharz miał także podobne zajście z naczelnikiem gabinetu jego Ekscellencji, który poczynił pewne notatki na rachunkach, posądzając go o zbyteczne wydatki. Kucharz mocno tem oburzony, tak jak stał, zawinąwszy tylko fartuch przez uszanowanie dla księcia, poszedł wprost na skargę i rzekł:
Niech wasza Ekscellencja teraz wybiera, albo ja zostanę albo pan buchalter.
Książe na chwilę nawet nie zawahał się. Naczelników gabinetu można znaleść tylu ilu się zapragnie, gdy dobry kucharz jest rzadkim skarbem. My wszyscy dobrze o tem wiemy. W całym Paryżu jest ich tylko czterech!. Do tych zaliczam i pana, panie Barreau. Wypowiedziano miejsce panu naczelnikowi gabinetu, wyrobiono mu posadę prefekta pierwszej klasy, aby jako tako pocieszyć po utraconej posadzie, a zatrzymano naszego kucharza podwyższywszy mu płacę z powodu doznanej niesłusznie nieprzyjemności.
— Otóż tak to rozumiem! odezwał się pan Barreau, nie posiadający się z radości obrotu sprawy również podobnego i jego obchodzącej. Oto, co znaczy służyć u wielkiego pana. Ale dorobkiewicze zawsze pozostaną dorobkiewiczami to rzecz oddawna dowiedziona, znana, stwierdzona wielolicznymi przykładami.
— Jansoulet jest nim także — wtrącił p. Francis, wyciągając swoje mankiety. — Człowiek, który był niegdyś tragarzem w Marsylii.
Pan Noël uczuł się nieco dotkniętym.
— Hej! Hej! ojcze Francis, i tam u was coś podobnego dzieje się, i wasz pryncypał także nie był zaszczycony ani herbem ani dyplomem. Niechby tylko byli tacy, jak wy dorobkiewicze co to pożyczają miliony królom, a nawet taki wielki pan, jak Mora, nie wstydzi się przyjmować zaproszeń i siedzieć przy naszym stole.
— Ba! na wsi! — odpowiedział złośliwy Francis, pokazując rząd starych zębów.
Noël zerwał się poczerwieniony jak burak, chciał się gniewać, ale p. Louis dał mu znak ręką, że ma jeszcze coś do powiedzenia i pan Noël usiadł natychmiast, a my z opuszczonemi na dół uszami musieliśmy słuchać sakramentalnych wyrazów mówcy.
— To prawda — mówił on, popijając wino małymi łykami — to prawda, żeśmy przyjmowali Naboba w Grandbois zeszłego tygodnia i że zaszło tam kilka scen bardzo wesołych... Mamy obfitość grzybów w dalszym parku, a Jego Ekscellencja używa niekiedy zbierania takowych osobiście. Otóż na obiad podano wielki półmisek bedłek.... Było na obiedzie sporo osób: Marigny, minister spraw wewnętrznych, Monpavon i wasz pan, mój kochany Noëlu. Półmisek obniesiono naokoło stołu, potrawa miała wyśmienity zapach i pozór; panowie ci napełnili nią swoje talerze, wyjąwszy samego księcia pana, który nie mogąc dobrze trawić, uważał sobie za obowiązek grzecznie wymówić się odjedzenia grzybów, dodając:
— Bądźcie panowie najzupełniej spokojni, jestem przekonany o ich prawdziwości. Jestem tego najpewniejszy... Bo to ja je sam zbierałem.
— Do licha! — zawołał Monpavon ze śmiechem — a więc mój drogi Auguście, pozwolisz, że tych grzybów nie dotknę wcale.
Marigny, nie tak znowu poufały, patrzył jednak z pod oka na swój talerz.
— Ależ tak Monpavon, zapewniam pana najsolenniej, że grzybki są zdrowe, bardzo zdrowe, a żałuję mocno, że mi się już jeść nie chce.
Książę zrobił minę serjo.
— Panie Jansoulet — rzekł znowu po chwili — spodziewam się, że mi nie wyrządzisz takiej krzywdy i raczysz chociażby pokosztować. Grzyby te ja sam zbierałem.
— O Wasza Ekscellencjo! Wierzę temu z zamkniętemi oczami.
Doprawdy ten Nabob, pierwszy raz będąc u nas okazał całą moc ducha. Duperron który właśnie go obsługiwał, opowiedział nam o tem wszystkiem ze szczegółami. Nie było może nic komiczniejszego, jak widok Naboba zapychającego się grzybami, z wytrzeszczonemi szeroko oczyma, gdy tymczasem inni tylko spoglądali na swoje talerze. Spocił się jak mysz, biedaczysko! A to jeszcze śmieszniejsze, że za każdym prawie kąskiem wychylał szklankę wina. Cóż wam powiem teraz? Oto, że cała historja dała najgorsze wyobrażenie o tym panu. Jakim sposobem taki żarłok i pijanica mógł być zaufaną osobą koronowanej głowy. Chociaż przyznać należy, że umie się wkradać w serca panów zręcznemi pochlebstwami. Odtąd książę powziął dla niego szczególną sympatję.
Opowiadanie wywołało śmiech serdeczny gości i zarazem zatarło nieprzyjemne wrażenie poprzedniego sporu. Jakoż w końcu, gdy nieco rozwiązało języki, rozpoczęły się rozmowy bardzo ożywione, i każdy oparłszy się łokciem na stole, rozprawiał o swoim panu lub pani, o miejscu, jakie zajmował i rozmaitych scenach domowych, jakich był mimowolnym świadkiem. Nasłuchałem się dziwnych awantur i wypadków do syta. Naturalnie i ja też zrobiłem pewien efekt opowiedziawszy moją historją o kasie, której używałem za szafarnię, to jest za tych czasów, kiedy była zupełnie próżną, a ja tam chowałem niedojedzone potrawy. Wywołał równie ogólny śmiech wypadek z naszym kasjerem, który po dwakroć kazał przerabiać zamki, jakby w kasie pomieszczono skarby banku francuskiego. P. Louis niezmiernie był zachwycony mojem opowiadaniem. Jeszcze ubawiliśmy się lepiej, skoro mały Bois-l’Héry zaczął opowiadać sceny domowe między obu państwem...
Margrabia i margrabina Bois-l’Héry mieszkali na drugiem piętrze, na bulwarze Haussmanna. Urządzenie mieszkania jakby w pałacu Tuilleries, ściany pokryte makatami jedwabnymi koloru błękitnego, chińszczyzna, obrazy, różne ciekawości, prawdziwe muzeum, dywany na posadzkach i na schodach.
Usługa bardzo wielka, służba ogromna, sześciu lokai, którzy w zimie ubierani bywają w liberją koloru orzechowego, w lecie chodzą w nankinie. Widać ich wszędzie, na mieście, na wyścigach, na pierwszych przedstawieniach teatralnych, na balu w ambasadzie; imiona zaś ich zawsze zamieszczają w gazetach i wiecznie opisują, jak był ubrany pan margrabia lub pani margrabina. Wszystko to tylko dla blichtru, dla pozorów, bo gdyby panu margrabiemu zabrakło pięć franków, niktby mu zapewne nie pożyczył.
Mówię serjo, wszystko jest tylko mydleniem oczów, meble wynajęte są od Fitily, ciekawości, obrazy należą do starego Schwalbacha, który zajmuje się tymi przedmiotami, wypożycza je i każe sobie grubo za to płacić. Modystka i szwaczka robi margrabinie wszystkie suknie na poczekaniu, a choć tam nie są one bardzo modne, nikt na nie nie zważa, bo sama pani jest arcy piękną osobą.
Nakoniec co do służących.
Tych zmienia się co tydzień i kantor miejscowy dostarcza ich na każde żądanie, ktoby bliżej życzył sobie zapoznać się z domami pańskimi, napotkałby bardzo często ten sam blichtr i mydlenie oczów.
Tacy lokaje sprowadzani z kantorów pozostają w służbie tydzień lub dwa najwyżej, gdyż jak głoszą wieści, pan margrabia nie zwykł nigdy płacić służbie a nawet żywi ich bardzo nędznie. W domu tym kuchnia jest zawsze ciemna i zimna. Ani iskierka ognia nie błyszczy na kominie, państwo bowiem zwykle obiadują w mieście, a gdy jadą na bal, tam jedzą kolację. Często się też zdarza, że osoby wysokiego stanu, wracając do domu choćby o północy, wstępują do pierwszej lepszej restauracji dla zaspokojenia głodu. A zatem Bois-l’Héry miał słuszność opowiadając nam o tem wszystkiem. W hotelu ambasady austrjackiej dają najlepiej, w hotelu hiszpańskiej już gorsze jedzenie i wino, a tylko w ministerjum spraw zagranicznych można się spotkać z pieczonym drobiem.
Oto obraz życia naszych wielkich dygnitarzy. Gdzie nieraz sknerstwo i skąpstwo do ostatniego posunięte stopnia.
Mały groom umie tak doskonale naśladować swego pana, że zdawałoby się jakby był jego rodzonym bratem. Potrzeba przyznać, że Paryż jest istotnie wielkiem miastem, że można w niem żyć piętnaście lub dwadzieścia lat sztucznie, z komfortem, rzucając w oczy, jak mówią, piaskiem, bez obawy, że ludzie to poznają i z głośno obwołają w jakim salonie: Oto pan i pani margrabstwo Bois-l’Héry, są oszuści.
Czegóż możemy nauczyć się z tego tak ciekawego opowiadania? oto, że społeczeństwo zamyka oczy spokojnie na różne zbrodnie, że można robić co się podoba, byle tylko ostrożnie i umiejętnie.
Słyszałem może po sto razy o tej sławnej sprawie, jak pan magrabia wycisnął przymusową pożyczkę dwustu tysięcy franków, kiedy był jeszcze jeneralnym poborcą; lecz świadectwo jego lokaja mówiło o czemś daleko brzydszem...
Ach! gdyby panowie wiedzieli, co o nich mówią lokaje i kamerdynerzy, w jaki sposób plamią ich sławne, szlacheckie starożytne imiona, niezawodnie nie mówiliby do nich nic więcej jak: „Zamykaj drzwi,“ „zaprzęgaj!“ lub podobne tylko wyrazy.
Oto naprzykład pan doktor Jenkins, najznakomitszy lekarz, mający klientelę najliczniejszą w Paryżu, ma dziesięć lat romans z piękną kobietą, wszędzie pożądaną. Otóż ten człowiek miał odwagę głosić po gazetach o swojem z nią małżeństwie przypuszczając, że jego słudzy, wszyscy prawie Anglicy, nie rozumieją po francusku więcej nad parę wyrazów. Otóż ten niedołęga, ten foryś, tak niby nieumiejętny, posiadający zaledwie trzy wyrazy pochwycone z języka francuskiego, uderzając pięściami w stół, z dodatkiem tak przyjemnych epitetów, że ich tutaj nie powtórzę; ten pijak i obżartuch Joe, tak nam o tem wszystkiem opowiadał:
— Dzwoni zębami, z zazdrości ta jego Irlandka... Jestem jednak ciekawy, czy nie poślubi jakiej innej kobiety... Czterdzieści pięć lat liczy pani Maranne, ale ani grosza... Trzeba wiedzieć jak ona się lęka, żeby jej nie porzucił... Zaślubi ją, zaślubi! A to śmiechu warte!... mówił Joe i zaśmiał się do rozpuku.
Im więcej pił, tem więcej gadał, traktując swoją panią jak najgorszą kobietę.
Co do mnie mogę się przyznać, że mię nadzwyczaj zaciekawiła ta bogdanka p. Jenkins, która płacząc po kątach, błaga swego kochanka jak kata na rusztowaniu, i siedzi przy nim, obawiając się co chwila zdrady. Wszyscy myślą, że jest jego żoną, że ją otacza bogactwo i zbytek... Tymczasem śmieją się kobiety! Miła rzecz widzieć te wielkie damy w takiem djabelskiem położeniu, jakby były zwykłemi pomywaczkami lub kucharkami!
Nasz stół teraz przedstawiał grono osób najbardziej zaciekawionych opowiadaniem Irlandczyka, który też dobierał coraz dosadniejszych wyrażeń dla ubawienia gości.
Każdy z kolei szukał w własnej pamięci również drastycznych scen i opowiadał je w sposób przesadzony, nieprawdopodobny. Wydobywano najbrudniejsze skandale, najwstrętniejsze sceny i obdzielano się nimi jakby wetami.
Szampan jeszcze bardziej rozgrzał głowy, dochodziło już do ekscesów. Joe zapragnął tańczyć swój taniec narodowy, na obrusie stolika.
Damy, za wyrzeczeniem najmniejszego choćby słówka, byle śmiesznego, śmiały się do rozpuku, inne szalały prawie, gdy je rozochocili dobrze podchmieleni goście. Padały, śmiejąc się, na stół i swymi wspaniałymi kostjumami wycierały wielkie kałuże wina rozlanego na obrusie.
Pan Louis wyniósł się najpierwszy, nie zwróciwszy na siebie niczyjej uwagi.
Nalewano wino w szklanki, choć jeszcze były pełne, kobiety maczały w niem chustki dla wytarcia czoła, aby jakkolwiek otrzeźwić się, gdyż im się głowy zawracały i kręciły.
Był już wielki czas na zakończenie tej hulanki; jakoż odezwał się dzwonek elektryczny i wszyscy przekonali się, że państwo przybyli i że lokaj nadejdzie wkrótce dla przywołania właściwego kamerdynera. Wówczas to Monpavon, nalał jeszcze ostatnią szklankę, celem wypicia pożegnalnego toastu.
Pan Noël zapowiedział, że znowu będziemy zaproszeni, ponieważ Bey ma zamiar wydać wielki bal, jeszcze w tym tygodniu.
Nagle otworzyły się drzwi, i jak się spodziewano, wbiegł lokaj.
— Chodźcież więc krzyknął, kiedyż się to wszystko tu skończy?