[179]NATRĘTY
KOMEDJA W TRZECH AKTACH Z BALETEM.
1661.
|
[181]WSTĘP.
Poza porażką Don Garcji, każda nowa sztuka była dotąd nowym tryumfem Moliera. Jestto, wogóle, najlepsza epoka jego życia: pierwsza rozkosz bujnej twórczości, narzeczeństwo wróżące szczęście, rosnąca opieka i sympatja króla. A w ślad za łaską królewską spływają i inne fawory; Molier staje się poniekąd bohaterem chwili, zapraszają go, fetują. Dzięki temu, może się lepiej, bardziej z bliska, przyjrzeć świetnemu towarzystwu, przestanie go ono olśniewać, dopatrzy się plam i plamek na tem słońcu Francji. Można się zresztą domyślić, że popularność ta przyniosła mu niejedną ciężką chwilę, że niejeden dostojny nudziarz musiał mu, jak to mówią, „wiercić dziurę w brzuchu“, odczytując mu swoje utwory lub poddając „świetny temat“ do komedji. I poddali mu temat, ale mimowoli; te osobiste przeżycia światowe natchnęły może Moliera pomysłem Natrętów.
Zarazem, komedja ta daje początek całej odnodze działalności Moliera, która w ogólnej jego twórczości miała zająć sporo miejsca. Mam na myśli owe oficjalne widowiska, pisane na zamówienie, na uroczystości dworskie. W ten sposób powstał cały szereg sztuk; niektóre sztywne i pisane z widocznym przymusem; niektóre pełne humoru i werwy, jak P. de Pourceaugnac; niektóre mające znamiona arcydzieł, jak Grzegorz Dyndała lub Mieszczanin szlachcicem.
Jałowem byłoby rozważanie w jakim stopniu te [182]obowiązkowe dworskie widowiska, pochłaniające sporą część twórczości Moliera, wyszły literaturze n a pożytek lub szkodę. Być może, iż stanowiły one zbawienny płodozmian, wytchnienie między jednem a drugiem arcydziełem, których wszak największy nawet genjusz nie płodzi regularnie i stale, tak jak kura znosi jajka. Tyle jest pewne, że, zacieśniając osobisty stosunek Moliera do króla, czyniąc go nieodzownym reżyserem zabaw dworskich, dały mu większą swobodę w ujmowaniu i wyrażaniu współczesnego życia i pozwoliły mu w innych znowuż dziełach rozwinąć lot o wiele śmielej, niżby to było inaczej możliwe.
Zresztą, i w tych ubocznych produktach swej twórczości, Molier nie był nigdy bezdusznym fabrykantem; przeciwnie, wniósł w te n rodzaj wiele inwencji, świeżości. Stworzył widowisko, w którem wyzyskał wszystkie współczesne środki; muzykę włoską, niedawno przeszczepioną do Francji; rozwinął, przy pomocy biegłych maszynistów, nieznane dotąd bogactw o inscenizacji; wreszcie, korzystając ze świeżego utworzenia Akademji tańca oraz z szału tanecznego który ogarnął dwór młodego króla, połączył swoje komedje z baletem. W ten sposób powstał typ widowisk, które w początkach uświetniał swą osobą sam król, tańcząc, w części baletowej, wespół z arystokracją dworu i zawodowymi tancerzami.
Niebezpieczeństwem tych utworów był pośpiech nałożony przy ich wykonaniu. Później, Molier nauczy się tworzyć bardziej bezceremonjalnie; tym razem, chciał wystąpić w pełnym rynsztunku, dając sztukę wierszem. (Prozę cierpiano wówczas jedynie dla niższej farsy, i nawet Molier jedynie w pewnej mierze przełamie to uprzedzenie, pisząc duże komedje, jak Don Juan, Skąpiec, prozą). Na napisanie i przygotowanie sztuki miał — jak zaznacza w przedmowie — zaledwie dwa tygodnie. Czy Molier pracował łatwo [183]czy trudno, szybko czy powoli, oto pytanie które nieraz się nastręcza. Sądząc z krótkiego nieraz czasu wykonania, możnaby wnosić że szybko; ale wielu v blisko niego stojących świadków utrzymuje że bardzo powoli: ten złudny pośpiech tłómaczy się tem, że Molier robił „zapasy“: miał masę szkiców, rękopisów, kreślonych wolnemi chwilami w miarę pomysłów, wrażeń. Szkice te przechowywał podobno w dużej walizie, i do tej-to słynnej walizy sięgał w potrzebie, zszywając, kombinując, pożyczając zresztą konceptów, nieraz scen całych, od innych. Być może i Natręty powstały w ten sposób, i niejedna z tych sylwetek była już może dawno gotowa.
Sztuka ta nie była pisana — jak późniejsze dworskie widowiska — na zamówienie króla. Zażądał jej u Moliera słynny nadintendent Fouquet, potentat finansów, kiedy wspaniałemi festynami w Vaux podejmował monarchę. Zabawy te skończyły się smutno: król, podrażniony zuchwalstwem Fouqueta, który ośmielił się zaćmić sam Majestat przepychem (złote nakrycie, podczas gdy król miał tylko srebrne!), chciał uwięzić nadintendenta wręcz podczas samej uroczystości; zreflektowany przez matkę, uczynił to dopiero w dwa tygodnie później. I autor prologu do Natrętów, Pelisson, znalazł się również pod kluczem. Ale komedja Moliera, bynajmniej nie objęta niełaską, dalej bawiła dwór: król nawet dał pomysł do jeszcze jednego natręta, myśliwca, wydając na łup satyry swego wielkiego łowczego, p. de Soyecourt, Molier wykonał ten pomysł z iskrzącą się werwą, czyniąc w ten sposób króla współtwórcą jednej ze swych najlepszych figur. Odcień serdecznej poufałości, z jaką Molier — przed trzema laty jeszcze wędrowny prowincjonalny komedjant — mówi do Ludwika XIV w dedykacji swego utworu, daje miarę tego zacieśniającego się z każdym dniem sympatycznego stosunku. [184] Natręty nie są, w ścisłem znaczeniu, komedją. Pamiętajmy, że mówiona część widowiska stanowiła tylko rodzaj interludjów w jego głównej części muzyczno-baletowej. Toteż, cień intrygi i akcji nie sili się udawać czegoś więcej niż jest, a jest poprostu nitką służącą do powiązania typów, które, jakgdyby w szopce, przewijają się przez scenę. Biorąc tedy rzecz w jej właściwej ramie, faktura jest tu bez zarzutu, pomysłowa i sprytna. Zarazem typy, które Molier wprowadza, są już walną zdobyczą w dziedzinie nowoczesnej komedji: widzimy w nich niejako materjał twórczy, który gromadzi się w głowie pisarza. Tu, pośpiech i nałożone warunki nie pozwalają temu materjałowi ukształtować się w komedję; Molier podaje go jak jest, poprostu, ale już i w tej postaci łatwo odróżnić ile przynosi z sobą nowego. Mamy tu galerję figur, rysów obyczajowych, już nie konwencjonalnych ale czerpanych wprost z otoczenia, żywych, smagających dobrotliwem na razie szyderstwem tę i ową z rzeczy które Molier widzi dokoła siebie. Już sam początek: satyryczny obrazek zachowania się paniczów dworskich w teatrze, świadczy o bezpośredniości źródeł z których odtąd Molier zacznie czerpać. Zycie dworskie, ruchliwe a bezczynne, stłoczone, gdzie ludzie włażą poprostu jedni na drugich, targowisko próżności, manji, pretensji... Tutaj, Erast, który szamoce się w tych nitkach, jest sam też marjonetką służącą do prowadzenia sztuki: później stanie się on żywą i pełną postacią, Alcestem z Mizantropa, który też, przykuty do tego pustego światka swą miłością, szarpie się wśród „natrętów“. Do poprzednio tedy wymienionych elementów z których tworzy się zwolna komedja Molierowska, dodajmy tu bezpośrednią obserwację obyczajową.
Zauważmy, że te pierwsze kroki w dziedzinie satyry już są wcale śmiałe. W Wykwintnisiach Molier jedynie [185]rykoszetem uderza w pewne sfery i pojęcia: tutaj zbiera swoje wzorki wprost ze dworu, z najświetniejszego towarzystwa. Próba się udała, skoro sam król dał się wciągnąć do zabawy; odtąd Molier, czując się bezpieczny poza tą tarczą, coraz śmielej będzie wypuszczał swe groty, biorąc zwłaszcza na cel młodych pięknie upierzonych dudków, owych paniczów dworskich, którzy, za poprzedniej generacji byliby może tęgimi muszkieterami, obecnie zaś, w pustce dworskiego życia, zmienili się w zarozumialców, nierobów i głupców.
Czy Molier w Natrętach był oryginalny, czy też miał jakieś wzory? Najbardziej komedja ta przywodzi na pamięć ową satyrę Horacego: Ibam porte via sacra, sicut meus est mos... jestto niejako satyra ta udramatyzowana. Z końcem XVII w. Włosi grywali farsę o pokrewnym temacie: czy Molier z niej czerpał, czy też, co w tym wypadku uchodzi za prawpopodobniejszeprawdopodobniejsze, farsa ta wyszła z utworu Moliera, nie jest rzeczą do rozstrzygnięcia.
Godną wzmianki jest rama którą dano temu widowisku. Było to w lipcu, o zmroku, niska scena wznosiła się na wolnem powietrzu, a stare drzewa parku tworzyły naturalne kulisy. Rolę Erasta grał Molier, rolę Orfizy młodziutka jego narzeczona Armanda, którą w ten sposób Molier, na swoje późniejsze utrapienie, wprowadził w ową drażniącą atmosferę zabaw młodego dworu, oddychającego miłością i rozkoszą.
[186]DO KRÓLA.
NAJJAŚNIEJSZY PANIE!
Dorzucam jedną scenę do mej komedji; człowiek bowiem który przypisuje książkę, liczy się niewątpliwie do natrętów i to w dość zjadliwym rodzaju. Wasza Królewska Mość wie o tem więcej niż ktokolwiek; nie od dziś widzimy W. K. M. zdaną na pastwę istnego szału przypisów i dedykacyj. Jednakże, jakkolwiek idą oto za przykładem drugich i stawiam się sam w rzędzie tych których obrałem za przedmiot zabawy, ośmielam się wyznać Waszej Królewskiej Mości, iż uczyniłem to nietyle aby przedłożyć W. K. M. mą książkę, ile by zyskać sposobność złożenia Jej dzięków za powodzenie tej komedji.
Powodzenie to, które przeszło wielekroć moje oczekiwanie, zawdzięczani, Najjaśniejszy Panie, nie tylko chlubnemu uznaniu, jakiem W. K. M. zaszczyciła od samego początku sztukę i które pociągnęło tak skwapliwie za sobą uznanie całego świata, lecz również i rozkazowi W. K. M. bym dorzucił do mej komedji jeszcze jeden charakter natręta, co do którego W. K. M. raczyła mnie sama natchnąć pomysłem, a którą to sceną wszyscy ocenili jako najcelniejszy ustęp dzieła[1].
Muszę przyznać, Najjaśniejszy Panie, że nigdy jeszcze nie przyszło mi nic tak łatwo, ani tak pospiesznie, jak ta scena, którą W. K. M. zaleciła mi opracować. Spełnienie tego rozkazu dało mi o wiele więcej [187]radości, niż gdybym wypełniał zlecenie samego Apollina i wszystkich jego Muz; z tego oceniam, do czego byłbym zdolny w wykonaniu całkowitej komedji, gdybym mógł czerpać natchnienie z podobnych rozkazów. Ludzie zrodzeni do wysokich godności mogą stawiać sobie za cel służyć W. K. M. wielkiemi czynami; dla mnie natomiast jedyną chwałą o którą mogą się ubiegać, to dostarczenie W. K. M. nieco rozrywki. Ograniczam do tego celu mą ambicję i pragnienia, i mniemam, iż nie jest może całkiem bezpożytecznym dla Francji ten, kto się zdoła w czemkolwiek przyczynić do zabawienia jej króla. Gdyby mi się to nie powiodło, nie będzie to z pewnością nigdy dla braku gorliwości lub starań, lecz jedynie za sprawą złośliwego losu, który prześladuje nieraz najlepsze intencje i który bezwątpienia dotknąłby nader boleśnie,
NAJJAŚNIEJSZY PANIE,
Waszej Królewskiej Mości najniższego, najpowolniejszego i najwierniejszego poddanego i sługę
Moliera. [188]PRZEDMOWA.
Nigdy chyba żadnego teatralnego przedsięwzięcia nie doprowadzono do skutku z większym pospiechem: jestto rzecz zupełnie nowa, aby ktoś obmyślił, napisał, wyuczył i wystawił komedję w ciągu dwóch tygodni. Nie mówię o tem dlatego iżbym sobie rościł pretensje do talentu improwizacji i ubiegał się o chwałę w tej mierze, lecz tylko by uprzedzić czyjś zarzut iż nie wyczerpałem tu wszystkich rodzajów natrętów, Pytających się po świecie. Wiem, że liczba ich jest olbrzymia, na dworze jak w mieście; na upartego, możnaby ułożyć z nich komedję o pięciu szczelnie wypełnionych aktach i jeszczeby zostało przedmiotu. Jednakże, w tym krótkim czasie jakiego mi użyczono, niepodobna mi było zakreślać sobie tak szerokich planów, i zastanawiać się zbytnio tak nad wyborem jak nad rozmieszczeniem postaci. Poprzestałem tedy na niewielkiej jedynie liczbie nudziarzy; wziąłem typy, które w pierwszej chwili nasunęły mi się na pamięć i zdały się najodpowiedniejsze dla rozweselenia dostojnych słuchaczy; by zaś szybko zespolić w jedną całość wszystkie te materje, posłużyłem się pierwszym lepszym węzłem który mi się nawinął. Nie jest moim zamiarem roztrząsać, czy to wszystko mogło być lepiej, i czy ci, którzy się bawili na sztuce, uśmiali się zgodnie z prawidłami. Przyjdzie i na mnie czas, iż zacznę opatrywać w komentarz własne utwory, i nie tracę nadziei, że i ja kiedyś, występując w charakterze znamienitego autora, będę mógł pokazać światu, iż umiem cytować Horacego i Arystotelesa. W oczekiwaniu tego egzaminu, który, być może, nie nadejdzie nigdy, poddaję się, pod tym względem, [189]wyrokowi ogółu, i uważany za rzecz równie trudną zwalczać dzieło życzliwie przyjęte przez publiczność, jak bronić go wówczas, gdy ona je potępiła.
Wiadomo wszystkim, w jakim celu i na jaką zabawę ułożono tę sztukę; uroczystość ta narobiła tyle wrzawy, że zbytecznem byłoby mówić o niej; nie będzie jednak może od rzeczy powiedzieć kilka słów o urozmaiceniach które wpleciono w tę komedję.
Zgodnie z zamiarem autora postanowiono dołączyć do niej i balet. Ponieważ rozporządzano jedynie szczupłą liczbą doskonałych tancerzy, wynikła stąd konieczność rozdzielenia scen tego baletu; trzeba było powplatać je w międzyakty, tak, aby te przerwy pozwoliły tym samym tancerzom wrócić na scenę w innych przebraniach. Aby nie przerywać wstawkami wątku sztuki, spróbowano pozszywać je z treścią o ile tylko możliwe i zrobić w ten sposób z baletu i komedji jedną całość; wobec tego jednak iż czas był bardzo ograniczony i że nie we wszystkiem mogła kierować całem dziełem jedna głowa, nie wszystkie może sceny baletu łączą się ze scenami komedji z równą naturalnością. Bądź co bądź, skojarzenie to stanowi w naszym teatrze nowość, dla której dałoby się znaleźć pewne poparcie w teatrze starożytnym; że zaś spotkało się ono z powszechnym poklaskiem, może posłużyć za wskazówkę dla przyszłych, mniej już spiesznie i z większym namysłem kreślonych utworów.
Skoro zasłona podniosła się do góry, jeden z aktorów, coś jakgdyby ja, ukazał się na scenie w zwyczajnem ubraniu, i, zwracając się do króla z wyrazem pomięszania, począł w bezładnych słowach przepraszać go iż zjawia się sam i że nie stało mu czasu i aktorów, by zgotować Jego Królewskiej Mości spodziewane przez Nią widowisko. [190] Równocześnie, wśród dwudziestu bijących wodotrysków, otworzyła się muszla, którą wszyscy niewątpliwie pamiętają, a urocza najada, ukryta poprzednio we wnętrzu, wysunęła się na przód sceny i podniosłym tonem wygłosiła wiersz, napisany przez p. Peiissona a stanowiący prolog sztuki.
[191]
Scena przedstawia ogród ozdobiony licznemi posągami i wodotryskami.
NAJADA wynurza się z wód w konsze muszli:
By ujrzeć największego z królów w tej ustroni,
Wynurzyłam się oto z wod przejrzystej toni.
By go zabawić, trzebaż by ziemia i wody,
W nowych się dlań igraszkach ścigały w zawody?
Niech mówi, niech rozkaże usty wszechmocnemi:
Czyż on sam nie jest cudem widomym na ziemi?
Jego rządy, obfite w cudów wielość mnogą,
Czyż nowych dziwów blaskiem olśnić nas nie mogą?
Młody, roztropny, dzielny, dostojny, szczęśliwy,
Łagodny mimo hartu, władny, sprawiedliwy:
Dbać i o państwa dobro i o własną sławę,
Z szlachetnym trudem łączyć szlachetną zabawę,
Do słusznych celów umieć zdążać nienagannie,
Wszystko widzieć i słyszeć, działać bezustannie,
Kto to może, na wszystko waży się w swej dumie,
I niebo mu się samo przeciwić nie umie.
Te posągi ożywią się, gdy LUDWIK każe,
Te drzewa nucić będą w powabnym rozgwarze.
Mieszkanki pniów, dryjady, nimfy: oto ninie
LUDWIK wam rozkazuje; wychodźcie, boginie.
(Liczne Dryjady w towarzystwie Faunów i Satyrów wychodzą z drzew i posągów).
Nauczę was, jak swojej roli macie sprostać:
Porzućcie na chwil parę zwykłą waszą postać,
I stwórzmy widowisko wraz przed Nim najrzadsze,
Jak prawdziwi aktorzy w tym nowym teatrze.
[192]
Ty, myśli o poddanych tej duszy ojcowskiej,
Wy, plany bohatera, wy, królewskie troski,
Pozwólcie mu odpocząć i ścierpcie na chwilą,
Że wielki duch w rozrywce wytchnie sobie mile.
Ujrzycie go nazajutrz, jak znów, z siłą nową,
Podźwignie was, jak znowu będzie jego słowo
Dyktować prawa, czynić dobrze bez wytchnienia,
Chęcią swoją poddanych wyprzedzać życzenia,
Świat cały w bezpieczeństwie trzymać swoim znojem,
I pokój ludów własnym kupować spokojem.
Niech dziś wszystko go cieszy, niech wszystko się splata
By rozrywką napełnić serce władcy świata!
Znikajcie stąd, Natręty, lub, gdy was tu zoczy,
To jeno, by ubawić swe królewskie oczy.
[193]OSOBY:
DAMIS, opiekun Orfizy.
|
ORFIZA.
|
ERAST, zalotnik Orfizy.
|
ALCYDOR
|
|
natręty
|
LIZANDER
|
ALKANDER
|
ALCYP
|
ORANTA
|
KLIMENA
|
DORANT
|
KARYTYDES
|
ORMIN
|
FILINT
|
GORKA, służący Erasta.
|
KOLKA, służący Damisa.
|
RZECZKA i dwaj towarzysze.
|
Rzecz dzieje się w Paryżu. [194]AKT PIERWSZY.
SCENA PIERWSZA.
ERAST: Za jakie grzechy Bóg mnie ściga taką karą,
Abym wiecznie natrętów stawał się ofiarą!
Gdzie stąpię, na kark zsyła mi ich los surowy,
I codziennie poznaję jakiś rodzaj nowy!
Lecz, w śród wszystkich tych figur, prym dzisiejsza trzyma
Myślałem że już zginę, że już rady niema,
I stokroć przeklinałem, w tej okrutnej biedzie.
Chęć, co mnie na teatrum zwiodła po obiedzie.
Snać za to, żem w rozrywce czas chciał spędzić marnie,
Niebo zesłało na mnie tak srogie męczarnie.
Siadam zatem na scenie, pragnąc z szczerej chęci,
Słuchać sztuki, co takie dziś tryumfy święci;
Aktorzy zaczynają, cisza w śród słuchaczy,
Gdy wtem, z impetem owym co na nic nie baczy,
Fircyk jakiś się wciska[3] i, z wrzawą straszliwą,
Krzyczy: „Hej! hola! krzesło dawajcie, a żywo!“
I tyle wśród aktorów sprawił zamieszania,
Że w najpiękniejszem miejscu urwali w pół zdania —
Mój Boże, pomyślałem, czyliż nigdy wreszcie
Francuzi nie nauczą się statku w tem mieście;
Czyliż my już doprawdy spadliśmy tak nisko,
By sami z siebie światu chcieć dawać igrzysko,
I raz jeszcze potwierdzać w dobitnym sposobie,
To, co sąsiedzi nasi o nas bają sobie?
[195]
Podczas gdy ja kiwałem nad tem smutnie głową,
Aktorzy role swoje chcieli wszcząć na nowo,
Gdy ten drab znów sadowić zaczyna się hucznie,
I, jeszcze raz przez scenę przechodząc buńczucznie,
Miast z boku sobie przysiąść z największym spokojem,
Na sam front wieść się każe razem z krzesłem swojem,
Gdzie jego grzbiet szeroki i kudłata grzywa
Trzem czwartym widzów zgoła aktorów przykrywa.
Szmer się wszczyna; innegoby zawstydził może;
Lecz ten, nieporuszony, w najlepszym humorze,
Byłby przetrwał wiek cały, tak zasiadłszy pole,
Gdyby mnie nie był zoczył, na moją niedolę.
„Witaj, markizie, mówi, siadając koło mnie,
Pozwól że cię uściskam; cieszę się ogromnie“.
Słysząc to, czuję jak się rumienię wyraźnie,
Tak mi wstyd paradować było przy tym błaźnie;
Ledwie go znałem zresztą; lecz czyż dzisiaj mało
Tych ludzi, co chcą znać cię więcej niż przystało,
Których całusom człek się napróżno wymyka,
I z których każdy zaraz jak brata cię tyka.
Odrazu głupich pytań sto kładzie mi w uszy,
Krzycząc tak, że aktorów mało nie zagłuszy.
Każdy się zżyma; ja zaś, gnębion tak natrętnie,
Powiadam mu, że sztuki wysłuchałbym chętnie.
„Co! nie znasz jej, markizie? owszem, słuchaj zatem.
O, niezła, wcale niezła; ja-bo znam się na tem;
Znam prawidła, o które w sztuki tworach chodzi,
A Kornel mnie pierwszemu czyta to co spłodzi“.
Zaczem, calutką sztukę na miejscu mi streszcza,
Co dziać się w której scenie ma, z góry obwieszcza,
Ba, wiersze nawet, które spamiętał przypadkiem,
Wprzód od aktora krzyczy mi z zapałem rzadkim.
Próżno się kręcę, spraszam; któż mu się wyprosi!
Wreszcie, wcześnie przed końcem, z krzesła się podnosi,
Tak bowiem rozumieją modne szlifibruki,
Że hańbą jest wysłuchać zakończenia sztuki.
[196]
Ja do niebios zaniosłem w duchu korne dzięki,
Ze, wraz z końcem komedji, koniec mojej męki;
Lecz inaczej pisane snać było u góry:
Na drugi zawód wpadam w szpony tej figury!
Plecie mi o swych czynach, swych rzadkich zaletach,
Opowiada o swoich koniach, psach, kobietach,
O znaczeniu u dworu, dziedzicznem już w rodzie,
Swem poparciem mnie darzy w wszelakiej przygodzie;
Ja głową ciągle kiwam, dziękując serdecznie,
A patrząc, jakby z dłoni wymknąć mu się grzecznie;
Lecz on, ruch mój najlżejszy wciąż mając na oku:
„Chodźmy, powiada na to, wszak niema już tłoku“.
Wychodzimy; on dalej w uszy mi klekoce:
„Pójdź, markizie, pokażę ci swoją karocę,
Nowiutka: wedle mego pomysłu poczęta;
Wszędzie mi za nią sypią same komplementa“.
Wymawiam się jak umiem, wręcz rozpacz mnie bierze;
Powiadam, żem proszony gdzieś jest na wieczerzę,
„Na honor! idę z tobą; to mnie bardzo cieszy:
Miałem być u marszałka, lecz on mnie rozgrzeszy.
— To dom zbyt skromny, rzekę pełen niepokoju,
By prosić doń osobę pańskiego pokroju.
— Właśnie, mówi, w swobodzie mile chwile lecą,
Wszak idę tam by z tobą pogawędzić nieco;
Tych wspaniałych kolacyj, wierzaj, mam po uszy.
— Lecz pana tam czekają, rzekłem, i, choć z duszy...
— Kpisz, markizie, jesteśmy wszakże w swojem kole,
Niech mówi kto co zechce, a ja z tobą wolę“.
Kląłem w duchu i siebie i kłamstwo niewinne,
Dzięki którem u wpadłem jak z deszczu pod rynnę,
I zgoła już nareszcie nie wiedziałem co tu
Czynić, aby się wydrwić z srogiego kłopotu,
Gdy wtem, pyszna kareta tuż przed nami staje:
Sypią się, z przodu, z tyłu, herbowni lokaje,
Wszystko z trzaskiem i szumem prosto na nas wpada;
Z karocy młodzian pysznie odziany wysiada,
[197]
I dalej z mym natrętem pozdrawiać się modnie:
Zdumieni tym widokiem stanęli przechodnie;
A gdy ci dwaj w objęciach swych, niepomni na nic,
Miotali się w konwulsjach grzeczności bez granic,
Ja wymknąłem się cicho zwrotem niespodzianym,
Wściekły, żem czas tak długi strawił z tym bałwanem,
I klnąc nudziarza, co swem natręctwem niemiłem,
Zbawił mnie może schadzki, na którą spieszyłem.
GORKA:
To są troski, co życia przyćmiewają radość.
Nie wszystko, panie, chęciom naszym czyni zadość.
Każdy swego natręta z woli niebios spotka,
Inaczej dola ludzi byłaby zbyt słodka.
ERAST:
Lecz kto nad wszystkie mierzi mnie natręty one,
To ów Damis, opiekun tej dla której płonę;
On, co nadziejom moim wszystkim w poprzek stawa
I widzenia jej nawet chce mi wzbronić prawa.
Lękam się, że już przeszła umówiona pora:
Wszak tu Orfiza bawić przyrzekła mi wczora.
GORKA:
Pora schadzki nie liczy się wszak na minuty,
Zawcześnie więc pan sobie chce czynić wyrzuty.
ERAST:
To prawda; lecz cóż, skoro me tkliwe zapały
Zbrodnię względem niej widzą w lada fraszce małej.
GORKA:
Lecz, jeśli w pańskich oczach Amora igraszki,
Zbrodnię względem twej lubej czynią z lada fraszki,
Ona znowu, wzajemność chcąc okazać godnie,
Za fraszki ci poczyta znów te wszystkie zbrodnie.
ERAST:
Lecz czy sądzisz w istocie, że ona mnie kocha?
GORKA:
Co? jeszcze w głowie pańskiej wątpliwość tak płocha...
[198]
ERAST:
Cóż chcesz? im serce nasze samo płonie szczerzej,
Tem trudniej w własne szczęście tak wielkie uwierzy;
Lęka się iż się łudzi i nieraz przez chwilę
Wątpi zbyt łacno o tem czego pragnie tyle.
Lecz spieszmy bóstwa mego szukać w tym ogrodzie,
GORKA:
Panie, kołnierz się pański przekrzywił na przodzie.
ERAST:
Mniejsza z tem.
GORKA: Ja poprawię, to niewielkie trudy.
ERAST:
Uf! udusisz mnie, durniu! zostaw jak był wprzódy.
GORKA: Przyczeszę pana trochę.
ERAST: A, to boska kara!
Grzebieniem ledwie ucha nie urwał niezdara.
GORKA: Krezki u pludrów nieco...
ERAST: Zostaw, na Bóg miły.
GORKA: Ale strasznie pomięte.
ERAST: Chcę, by takie były,
GORKA:
Niechże pan bodaj łaski użyczy mi tyle,
Bym otrzepał kapelusz; wszak cały jest w pyle.
ERAST:
Otrzep więc, otrzep, niechże ci się zadość stanie.
GORKA:
Czyżby go pan chciał nosić w tak żałosnym stanie?
ERAST:
Prędzej, mój Boże!
GORKA: Z stroju wszak sądzim człowieka.
ERAST odczekawszy:
Dość już.
GORKA: Niechże pan chwilę cierpliwie zaczeka.
ERAST: Dobije mnie!
GORKA: Gdzieś go pan wytarł należycie.
[199]
ERAST:
Czyż mi go już zagarnąć chcesz na cale życie?
GORKA: Gotowe.
ERAST: Dawaj zatem.
GORKA upuszczając kapelusz: Aj!
ERAST: Niech febra ściśnie
Tego bałwana; puszcza, jak gdyby umyślnie.
GORKA: Pozwól pan: raz-dwa zetrę..
ERAST: Idźże już do licha!
Do djabła ze sługusem co wciąż mi się wpycha,
Dręczy swojego pana i tylko go nuży,
Chcąc mu ciągle okazać, jak gorliwie służy.
SCENA DRUGA.
ORFIZA, ALCYDOR, ERAST, GORKA.
Orfiza przechodzi w głębi; Alcydor podaje jej rękę.
ERAST:
Wszak to Orfiza? wzrok mnie w tej mierze me zdradzi;
Lecz gdzież dąży tak spiesznie i kto ją prowadzi?
Kłania się przechodzącej; ona mija go odwracając głowę.
SCENA TRZECIA.
ERAST, GORKA.
ERAST:
Jakto! gdy w umówionem miejscu przed mą staję,
Ona przechodzi mimo, niby nie poznaje!
Jak to pojąć? co sądzić? mów, powiedz swe zdanie?
GORKA:
Boję się być natrętnym, milczę zatem, panie.
ERAST:
Bardziej nim jesteś, stercząc mi nakształt bałwana,
Gdy dusza ma wzburzeniem jest srogiem miotana!
Pokrzepże moje serce w tak ciężkiej udręce;
[200]
Co mam mniemać? Odpowiedz! Przypatrz się mej męce!
Powiedz mi sąd swój o tem.
GORKA: Ej, panie, prawdziwie,
Wolę milczeć, niż służyć panu zbyt gorliwie.
ERAST:
Niechże kat porwie trutnia! Leć, miej ich na oku,
Bacz gdzie pójdą, co robią, nie odstąp ni kroku.
GORKA wracając:
Mam ich zdaleka tropić?
ERAST: Tak.
GORKA wracając: By nie poznali,
Że niby na przeszpiegi tak kroczę w oddali?
ERAST:
Nie, pewnie lepiej zrobisz, mówiąc im wyraźnie,
Że z mojego rozkazu śledzisz ich, ty błaźnie!
GÓRKA wracając:
Czy tu pana zastanę?
ERAST: Niech cię nieb o skarze,
Ty natręcie, nudziarzu nad wszystkie nudziarze!
Górka odchodzi.
SCENA CZWARTA.
ERAST sam.
Och! jakiż me nadzieje cień przysłonił smutny!
Czemum raczej nie chybił tej schadzki okrutnej!
Mniemałem iż w niej szczęście znajdzie moja dusza;
Szczęście pierzchło, została zwątpienia katusza.
SCENA PIĄTA.
ERAST, LIZANDER.
LIZANDER:
Poznałem cię markizie, w tych drzew pięknym cieniu,
I wraz pędzę ku tobie w szczęścia uniesieniu.
[201]
Chcę ci zanucić (szukam cię już od objadu)
Małego kurancika własnego układu,
Co wszystkich znawców budzi zachwyty najszczersze
I pod który z dwudziestu już podkłada wiersze.
Wiesz, żem jest nie ubogi, z niezgorszego rodu,
Na losów dary żalić się nie mam powodu,
Jednak za wszystko co mi niebiosy zesłały,
Nie zgodziłbym się oddać tej aryjki małej.
La, la, hem, hem; preludjuje: posłuchaj, proszę, mój kochany.
Prześpiewuje kuranta:
Czy nie ładny?
ERAST: Och!
LIZANDER: Koniec jest zwłaszcza udany.
Prześpiewuje koniec kilka razy z rzędu.
Jakże ci się wydaje?
ERAST: Owszem, bardzo ładny.
LIZANDER:
Krok, którego użyłem, też nie mniej jest składny,
A najlepiej wypadła zwłaszcza grupa sama.
Śpiewa, tańczy i mówi równocześnie, zmuszając Erasta by tańczył za damę:
Patrz; on tędy przechodzi; tu go mija dama;
Obrót; potem go puszcza i ona tu staje.
Rozumiesz? jakże ci się ta sztuczka wydaje?
Niby zwodzony: ona to w lewo, to w prawo,
On za nią: tyłem, przodem, wykwintnie a żwawo.
Skończywszy:
I cóż powiesz, markizie?
ERAST: Och, cudo najczystsze!
LIZANDER:
Co mi tam wszyscy wasi uczeni tancmistrze!
ERAST: Tak!
LIZANDER: Zatem taniec...
ERAST: Istną rozkosz sprawia oku.
[202]
LIZANDER:
Jeśli chcesz, po przyjaźni nauczę cię kroku.
ERAST:
Najchętniej, lecz w tej chwili nader pilne sprawy...
LIZANDER:
Dobrze, więc kiedyindziej, jeżeliś łaskawy.
Przejrzymy tez i wiersze: ty ocenisz snadnie,
Który do mej melodji najlepiej przypadnie.
ERAST: Innym razem najchętniej.
LIZANDER: Żegnaj więc. Baptysta[4]
Nic nie wie jeszcze: toż dlań radość oczywista!
On również do melodji ma dziwny dar boży:
Poproszę go, niech głosy do tego podłoży.
Odchodzi, ciągle nucąc.
SCENA SZÓSTA.
ERAST sam.
Nieba! czyż zacna ranga do tego ma służyć,
Aby, kto ją posiada, mógł nudzić nas, bzdurzyć,
My zaś, byśmy musieli, na domiar męczeństwa,
Oklaskiem te wielmożne nagradzać błazeństwa?
SCENA SIÓDMA
ERAST, GÓRKA.
GORKA: Panie, Orfiza sama i spieszy w tę stronę.
ERAST: Ha! zdołamże me serce ukoić wzburzone!
Czuję, że kocham jeszcze, kocham duszą całą,
Choć raczej nienawidzićby mi ją przystało.
GORKA:
Coby panu przystało, pan sam dobrze nie wie:
[203]
To pewna, że nie długo snać wytrwasz w tym gniewie;
Choćby doń przyczyn było niewiedzieć tam ile,
Wszystko pierzchnie, gdy dama oczkiem rzuci mile.
ERAST:
Ach, niestety, masz słuszność; sam widok ten luby,
Zawziętość mą wystawia na najcięższe próby.
SCENA ÓSMA.
ORFIZA, ERAST, GÓRKA.
ORFIZA: Na twej twarzy, Eraście, jakiś cień ponury
Czyżby mój widok miał być przyczyną tej chmury?
Cóż ci jest? co się stało? i co jest powodem,
Że pierwszy raz, mnie witasz z tak szczególnym chłodem?
ERAST:
Ach, czyliż możesz nawet pytać się, okrutna,
Czemu w mem sercu żałość zaległa tak smutna?
Udawać, czyniąc sobie zabawkę złośliwą,
Że nie wiesz co je dzisiaj zraniło tak żywo?
Czyż ten, z którym, w rozmowie zatopiona cała,
Przeszłaś...
ORFIZA śmiejąc się:
Co, tyle tylko? No, to Bogu chwała!
ERAST:
Tak, urągaj, niewdzięczna, jeszcze mej niedoli:
Możesz się znęcać nad nią, wyszydzać dowoli;
Depcz to serce, zbyt ufna, że, w każdej potrzebie.
Zwycięży w niem ta słabość, którą mam dla ciebie.
ORFIZA:
Ależ trudno się nie śmiać wszak, gdy rozum zdrowy
Słyszy te urojenia twej szalonej głowy.
Więc ta postać przyczyną twej udręki była!
Toż to natręt, którego ledwiem się pozbyła;
Jeden z tych pustych gapiów, zbyt licznych, niestety.
Co nie ścierpią widoku samotnej kobiety,
I choć ta na natręctwo zżyma się i wzbrania,
Zawsze gotowi zawieść swe czułe gruchania.
[204]
By się go pozbyć rychło, pomknęłam jak z procy;
Zaczem mnie odprowadził do same] karocy,
Ja zaś, żem się nudziarza pozbyła, szczęśliwa,
Pędzę tu drugą bramą, z pośpiechu wpół żywa.
ERAST:
Mogęż wierzyć, Orfizo, żeś ze mną jest szczera,
I że prawdę-li każde twe słowo zawiera?
ORFIZA:
To pytanie jest dla mnie niespodziane wcale:
Za to, że odpowiadam na twe śmieszne żale,
Że, w mej głupiej dobroci, zamiast nie rzec słowa...
ERAST:
Ach, nie gniewaj się dłużej, piękności surowa;
Wierzę już ślepo, skoro nie mogę inaczej,
We wszystko, co twa dobroć obwieścić mi raczy.
Zwódź mnie, jeżeli pragniesz, kraj serce na ćwierci:
Ja korną cześć dla ciebie zachowam do śmierci.
Depcz moją miłość, odbierz mi wzajemność swoją,
Niechaj w mych oczach inni tryumfem się poją;
Tak, wszystko ścierpię w mojej miłości zapale:
Umrę, być może; lecz się pewnie nie użalę.
ORFIZA:
Cenię tę chęć, i nie chcąc byś się zawiódł na niej,
Ja, ze swej strony...
SCENA DZIEWIĄTA.
ALKANDER, ORFIZA, ERAST, GORKA.
ALKANDER: Słówko, mój markizie. Pani,
Chciej mi zuchwalstwo moje wybaczyć łaskawie,
Lecz muszę z nim pomówić w nader ważnej sprawie.
Orfiza wychodzi.
SCENA DZIESIĄTA.
ALKANDER, ERAST, GÓRKA.
ALKANDER:
Z przykrością mi, markizie, ta prośba przychodzi,
[205]
Lecz przed chwilą obraził mnie pewien dobrodziej,
I pragnąłbym natychmiast, nie chcąc odwlec sprawy,
Byś go wyzwać odemnie był tyle łaskawy.
Wiesz, że, gdybyś nawzajem kiedy prosił o to,
Oddam ci tą przysługą z największą ochotą.
ERAST po chwili milczenia:
Nie chcą się czynić w słowach odważnym junakiem[5];
Ale byłem żołnierzem wprzódy niż dworakiem,
Służyłem lat czternaście i, jak sam rozumiem,
Z takich spraw się wywiązać należycie umiem;
Mogą się też nie lękać, by ktoś z tej odmowy
Ujmą dla mej odwagi wysnuć był gotowy.
Lecz to krok nazbyt śliski, jak uczą przykłady[6],
A nasz król nie jest zgoła królem od parady,
W najwyższych posłuch wzbudzić umie on gdy trzeba,
I godnie spełnia urząd, dany mu od nieba.
Kiedy przyjdzie mu służyć, mam serce potemu,
Lecz brak mi go, gdy trzeba się przeciwić jemu;
Rozkaz jego jest dla mnie prawem bez apelu:
By go łamać, gdzieindziej zwrócić się, przyjacielu.
Szczerzą ci mówią, hrabio, jak rzecz cała stoi;
We wszystkiem innem, pewny bądź przyjaźni mojej.
Bądź zdrów.
SCENA JEDENASTA.
ERAST, GORKA.
ERAST: Ha! Tych natrętów przeklęta zakała!
Gdzież znikła moja pani? dokąd się udała?
GORKA:
Nie wiem.
ERAST:Znów z oczum stracił przedmiot mych nadziei;
Pędź, szukaj wszędzie; będę czekał w tej alei.
[206]BALET PIERWSZEGO AKTU.
PIERWSZA GRUPA.
Gracze w krokieta wpadają z głośnemi okrzykami i zmuszają Erasta by im ustąpił pola, poczem następuje
DRUGA GRUPA
w której mnóstwo gapiów, kręcąc się koło niego i usiłując zawrzeć z nim znajomość, wypłasza go ponownie ze sceny.
[207]AKT DRUGI.
SCENA PIERWSZA.
ERAST sam:
Ach, te natręty czyliż raz przepadną wreszcie?
Zda się, jak deszcz z niebiosów spadają w tem mieście.
Umykam im, są znowu; plączą mi się w drogę:
W zamian tej, której szukam, odnaleźć nie mogę.
Nazbyt rychło przeminął deszcz i groźne grzmoty,
By gapiom do przechadzek zabrakło ochoty;
Obyż niebo, co wszystkie prośby nasze waży,
Wygnało z tej ustroni wszelakich nudziarzy!
Słońce już na zachodzie, zniknie lada chwilę:
Gdzież ten sługus, u licha, siedzi czasu tyle?
SCENA DRUGA.
ALCYP, ERAST.
ALCYP: Dzień dobry.
ERAST na stronie:
Znowu! Czyliż nie wyjdę stąd żywy!
ALCYP:
Pocieszże mnie, markizie, po klęsce straszliwej
W pikietę z Saint-Bouvainem. Zrozum moją mękę:
Daję mu zwykle punktów piętnaście i rękę;
Tymczasem wczoraj karta jakgdyby się wściekła;
Los djabelski — a bodajby nie wyjrzał z piekła! —
Zsyła mi grę, co niszczy najlepsze początki.
Brak mi dwóch punktów; jemu całej sześćdziesiątki:[7]
[208]
Daję; on sześć kart zmienia i chce brać na nowo;
Ja nie pozwalam; tożbym chyba podrwił głową!
Mam asa żołędnego (patrz, co za zrządzenie):
Asa, króla, chłopaczka, ośm, dyskę w czerwienie;
Składam (by grać na pewne, będąc końca blisko)
Marjasza dzwonkowego, winną damę z dyską.
Do mych czerwieni jeszcze dama mi dochodzi,
I czyni mi kwintmajor; pojmujesz dobrodziej?
Tymczasem ten przy asie — fatalność prawdziwa! —
W dzwonkach sekwens szesnasty z młódek mi odkrywa.
Jam marjasza odrzucił, jak ci już mówiłem,
Lecz wnet ocknę się po tem zdziwieniu niemiłem,
Pewny swoich dwóch punktów bodaj. Djabli biorą!
Patrz: on, przy siedmiu dzwonkach chował wina czworo,
I zadaje ostatnie: ja już ledwo żyję;
Zrzucić asa: ba! zgadnij Jezu, kto cię bije.
H a! zrzucam czerwiennego, wedle wszelkiej szansy;
Cóż! kiedy ten poskładał cztery trefeljansy,
I najniższą czerwienią kapotę mi wali.
Nie pisnąłem ni słowa, choć czarci mnie brali.
Cóż, za traf! powiedz: straszny, niepojęty zgoła;
Kto nie widział, czyż bodaj weń uwierzyć zdoła?
ERAST:
W grze najłacniej los umie stawać nam na zdradzie.
ALCYP: Do kata! sam osądzisz lepiej na przykładzie,
Czy nie można oszaleć; o, przypatrz się, proszę,
Oto karty: umyślnie je przy sobie noszę.
Patrz, to ja miałem z ręki, o, a tem się chwalę;
To zaś on...
ERAST: Z opowieścim pojął doskonale;
Prawda, nic słuszniejszego nad twoje wzburzenie.
Lecz daruj... ważna spraw a pewna... posiedzenie...
Bądź zdrów. Pociesz się, radzę, po swojej niedoli.
ALCYP: Co, ja? nigdy, przenigdy, zanadto mnie boli.
Rzekłbyś, piorun, co wyrżnąłby mi w łeb z łoskotem.
Całemu światu muszę opowiedzieć o tem.
[209]Odchodzi i zawraca mówiąc:
Młódka w czerwień! dwa punkty!
ERAST sam: A niechże go kaci!
To straszna rzecz! gdzie stąpię, sami waryjaci.
SCENA TRZECIA.
ERAST, GORKA.
ERAST: Ha! ty z mej cierpliwości stroisz chyba żarty!
GORKA:Panie, wciąż mi na zdradzie stawał los uparty;
Już...
ERAST: Czy przynosisz wreszcie nowinę jakową?
GORKA: Zapewne; mam powiedzieć panu to i owo
Od tej, co uczuć pańskich jest słodkim przedmiotem.
ERAST: Cóż tedy? serce w piersi bije mi jak młotem!
Mówże więc.
GORKA: Odpowiedzi zatem pan ciekawy?
ERAST:
Tak, mów prędko.
GORKA: Chwileczkę, panie mój łaskawy;
Tak pędziłem tu z wieścią, że mnie kolka sparła.
ERAST:
Czy pragniesz, abym słowa ci wyciągał z gardła?
GORKA: Skoro pan zatem życzy usłyszeć w te pędy
Rozkaz którym otrzymał, więc, już bez gawędy,
Powiem, że... Daję słowo, nie żeby się chwalić,
Lecz nimem pannę dognał, tegom musiał smalić;
I gdyby...
ERAST: Do pioruna! gadajże najprościej!
GORKA: Panie, hamować trzeba swoje namiętności;
Sam Seneka...
ERAST: Jest głupcem i cicho ma siedzieć,
Albo gadać mi o tem, o czem ja chcę wiedzieć.
Mów co za rozkaz, prędko.
GORKA: Po takiej nauce,
Natychmiast... Owad panu chodzi po peruce.
[210]
ERAST: Zostaw.
GORKA: Orfiza rzekła... dobrze słuchać proszę...
ERAST: Co?
GORKA: Niech pan zgadnie.
ERAST: Ejże! ja żartów nie znoszę.
GORKA: By tutaj pan zaczekał, panna więc kazała,
I rzekła, iż nadejdzie za chwilę bez mała,
Skoro tylko się wyrwie krewniaczkom z zaścianka,
Co ją obiegły dzisiaj od samego ranka.
ERAST:
Zatem w wskazanem miejscu czekam bez szemrania;
Ze zaś z swobody nic mi korzystać nie wzbrania,
Zostaw mnie teraz. Górka odchodzi.
Chciałbym złożyć przez tę chwilę
Parę wierszy pod nutę, którą lubi tyle.
Przechadza się w zamyśleniu.
SCENA CZWARTA.
ORANTA, KLIMENA, ERAST niepostrzeżony w głębi sceny.
<poem>
ORANTA:
Cały świat się z pewnością z mojem zdaniem zgodzi.
KLIMENA:
Mniemasz, iż upór wszelkie sprzeczności łagodzi?
ORANTA:
Mniemam tylko, iż słuszność mam w każdym sposobie.
KLIMENA:
Pragnęłabym, by ktoś mógł wysłuchać nas obie.
ORANTA spostrzegając Erasta:
Oto człowiek, co może mieć niezgorsze zdanie:
Niechże on naszym sędzią w tej mierze zostanie.
Słówko, markizie, tylko: zezwolisz nam może,
Że za rozjemcę weźmiem cię w niezwykłym sporze.
Chodzi o to, czy ja mam słuszność, czy też ona
W tem, jakie są prawdziwych kochanków znamiona.
[211]
ERAST:
Kwestję tak trudną rozciąć pragnąłbym daremnie,
I radzę szukać sędziów bieglejszych odemnie.
ORANTA:
Nie, nie; taką wymówką się nie zaspokoim;
Wiedzą w świecie, co mniemać o dowcipie twoim:
Twą udaną skromnością my się nie zastraszym.
ERAST:
Przez litość...
ORANTA: Krótko mówiąc, będziesz sędzią naszym;
Dwie minuty, nie więcej, zajmie ci rzecz cała.
KLIMENA do Oranty:
Na swojąś zgubę sobie sędziego obrała.
Albo się łudzę w sposób niepojęty wcale,
Albo na moją stronę przeważy pan szalę.
ERAST na stronie:
Czemu mego hultaja niema tu gdzie blisko:
Możeby mnie wybawił czem, sprytne chłopczysko!
ORANTA do Klimeny:
Mam zbyt dobre mniemanie o rozsądku pana,
By wierzyć, iż ma sprawa może być przegrana.
do Erasta:
Słowem, spór się zacięty wiedzie tutaj o tem,
Czy zazdrość jest kochanka wadą, czy przymiotem[8],
KLIMENA:
Lub, aby sprzeczkę naszą wyłożyć najprościej,
Czy ufny, czy zazdrosny bardziej wart miłości.
ORANTA:
Ja za pierwszym oświadczam się tu bez wahania.
KLIMENA:
Raczej drugi w mych czuciach godzien jest uznania.
[212]
ORANTA: Mniemam, iż rozum tego wyżej stawić każe,
Kto nam więcej szacunku, więcej czci okaże.
KLIMENA: Ja znów sądzę, iż serce tego wyżej ceni,
Kto w swych chęciach objawia nam więcej płomieni.
ORANTA:
To prawda, ale zapał, który w sercu gości,
W szacunku może lepiej błyszczeć niż w zazdrości.
KLIMENA:
Ja zaś mniemam, że nie jest to gawęda płocha,
Ze, im kto zazdrośniejszy, tem i więcej kocha.
ORANTA:
Ach, fe! i jakież z takich kochanków korzyści,
Co swą miłość podobną czynią nienawiści,
Co, za wszystkie usługi swe, wszystkie zapały,
Potrafią nam się tylko naprzykrzać dzień cały;
Których dusza, niezdolna snać już czuć łagodniej,
W każdym naszym postępku chce dopatrzyć zbrodni,
Najniewinniejsze czucia na zdrożne przemienia
I porachunku żąda z każdego spojrzenia;
Którzy, widząc cień smutku w sercu naszem młodem,
Żalą się, iż obecność ich tego powodem,
A kiedy znów wesołość w oczach się zapala,
Krzyczą, że jej przyczyną jest widok rywala;
Którzy wreszcie, w miłości dowody rozrzutni,
Nie odezwą się do nas bez jakowejś kłótni,
Co do serc naszych przystęp każdemu zagrodzą
I tej, co jest im panią, tyrańsko przewodzą.
Ja chcę kochanka, co się korzy przed swą lubą,
I którem u pokora, cześć, największą chlubą.
KLIMENA:
Fe! nie mów nawet o tem, nie chcę słyszeć zgoła
O tych ludziach, co nic ich poruszyć nie zdoła;
O tych mdłych wielbicielach, których serce chłodne
Dufa w miłości naszej trwanie niezawodne;
Co nie boją się stracić nas, i najspokojniej
Zasypiają codziennie, wiarą swoją zbrojni;
[213]
Co z rywalem swym żyją w najczulszej przyjaźni,
I których serc, zbyt gnuśnych, nic w świecie nie drażni.
Gniewa mnie miłość taka z jej spokojną pychą;
Nie być zazdrosnym, znaczy kochać bardzo licho;
Chcą, ażeby kochanek, w swych uczuć rozterce,
W niepewności ustawnej dręczył własne serce,
I by dowiódł w potrzebie wybuchem namiętnym,
Że na względy swej miłej nie jest obojętnym.
Małymż tryumfem dla nas są takie ofiary?
A jeśli naw et czasem i przebierze miary,
Rozkosz, której doznajem, gdy pod stopy lubej
Znów się ściele, by zmazać błąd swój nazbyt gruby,
Jego płacze, zaklęcia, wybuchy rozpaczy,
Sprawią, iż winę każda chętnie mu przebaczy.
ORANTA:
Gdy porywczością serce twoje się zdobywa,
Już wiem, z kimby cię rozkosz czekała prawdziwa;
I niejeden w Paryżu (do kogo to piję,
Każdy zgadnie) tak kocha, że z miłości bije.
KLIMENA: Jeżeli brak zazdrości dla ciebie zaletą,
Znam ludzi, co umieją zgodnie żyć z kobietą;
Ludzi miłych, cierpliwych, co, bez trosk i żalów,
Znieśliby cię w objęciach trzydziestu rywalów.
ORANTA:
Chciej nas zatem rozsądzić i rzec, z łaski swojej,
Jaka miłość, z tych obu, wyżej dla cię stoi.
Orfiza ukazuje się w głębi sceny i spostrzega Erasta między Orantą a Klimeną.
ERAST: Dobrze więc, woli waszej niech się zadość stanie;
Wyrok mój zadowolić zdoła obie panie,
I sądu mego żadna stronność nie zaślepi:
Zazdrosny kocha więcej, ufny kocha lepiej.
KLIMENA:
Dowcipny wyrok, ale...
ERAST: Nie, tu niema ale;
Rzekłem, teraz wybaczcie mi że się oddalę.
[214]SCENA PIĄTA.
ORFIZA, ERAST.
ERAST spostrzegając Orfizę i spiesząc ku niej:
Jakże późno przybywasz i ileż obawy...
ORFIZA:
Nie, nie, nie chciej porzucać tak miłej zabawy;
Daremnie mi wyrzucasz tak późne zjawienie;
Wskazując za odchodzącą Orantą i Klimeną:
Dzięki paniom, mój widok spadł zapewne w cenie.
ERAST:
Chcesz mnie swym gniewem jeszcze karać bez przyczyny
I winić za to, co tu cierpię od godziny?
Wstrzymaj się, pani, pozwól...
ORFIZA: Zostaw mnie pan, proszę;
Spiesz za temi paniami po żywsze rozkosze.
SCENA SZÓSTA.
ERAST sam:
O nieba! wiecznież będzie mi zadawał klęski
Tłum Natrętów w postaci niewieściej czy męskiej!
Ale pospieszmy za nią: może w sposób inny
Zdołam jej wreszcie dowieść, że byłem niewinny.
SCENA SIÓDMA.
DORANT, ERAST.
DORANT:
Ach, markizie! to trzeba cierpliwości świętej,
Jak dziś wszędzie wciskają się jakieś natręty!
Wściekam się, jak mnie widzisz! polowanie całe,
Jeden błazen... Ot, słuchaj! doprawdy wspaniałe!
ERAST:
Szukam kogoś i muszę już odejść, albowiem...
[215]
DORANT przytrzymując go:
Nic nie szkodzi; po drodze całą rzecz opowiem.
W kilku zatem (kompanja mała, lecz dobrana)
Mieliśmy za jeleniem dziś gonić od rana;
Już więc wczoraj, by zacząć całą rzecz zawczasu,
Wybraliśmy się na noc, aż gdzieś het w głąb lasu
Wiesz, że za polowaniem poprostu szaleję;
Toż, wstawszy przed innymi, przestrząsnąłem knieje,
I razem ułożyliśmy się mieć na oku
Jelenia, co miał pono być w dziesiątym roku;
Choć ja, po pierwszym śladzie, rzecz dla mnie nie rzdka,
Przeciwnie oceniłem go jako dwulatka.
Rozdzieliliśmy sfory pięknie, jak należy,
I śniadamy naprędce (ot, chleb, nabiał świeży),
Gdy wtem, jakiś szlachciura, z rusznicą na grzbiecie
I dumnie się niosący na swojej chabecie,
Której, ha! „tęgiej klaczy“ szumne dawał miano,
Przybliża się z przemową z głupia wyszukaną,
Przedstawiając nam jeszcze, nieproszony wcale,
Swego synka, nielepszą od ojca mądralę.
Obaj wielcy myśliwi niby jacyś; ano
Proszą, aby pogonić mogli z nami rano.
Straszne są te figury do myślistwa skore,
Zawsze w róg dąć gotowe, a zawsze w złą porę,
Te wygi, co parszywych psów dziesiątek mając,
O „swojej sforze“ prawią wciąż, nieprzymierzając!
Cóż tu ro bić? grzeczności pierwszy obowiązek.
Ruszamy, znacząc drogę śladami gałązek[9],
Wtem, na trzy smycze, wyczha! Bożeż ty mój miły.
Jeleń: puszczamy pieski, ja dmę co mam siły,
Jeleń wypada z gąszczu i gna przez polanę:
Moje pieseczki za nim, lecz tak dobrze zgrane
Idą kupą, że przykryłbyś je rzutem płaszcza.
[216]
Spuszczam i starszą sforę: on znów w las się wtaszcza:
Ja przesiadam się, dając bez przerwy baczenie,
Na gniadosza. Znasz wszakże?
ERAST: Zdaje mi się, że nie.
DORANT:
Jakto? ba, to mi konik! szkapa nad szkapami;
Kupiłem go u Gaveau, właśnie temi dniami.
Pomyśl tedy (z innymi to mu się tam zdarza),
Czy śmiałby mnie oszukać, on, co mnie poważa?
Lepszego też nie pragnę i klnę się bez sromu,
Ze pełniejszej krwi konia nie sprzedał nikomu.
Główka jak u Araba, ot, rzekłbyś, panienka,
Szyja jak u łabędzia, wysmukła i cienka,
Pęciny zwinne, mocne, lśniąca sierć na brzuchu,
Żywość, mówię ci, widna w każdziuteńkim ruchu,
Nogi, u kata! nogi! krzyż tęgi (rzecz dziwna,
Mnie jednemu ta szkapa nie była przeciwna;
Nawet Jasiek od Gaveau[10], chociaż zucha kawał,
Gdy miał jej dosiąść, dziwnie nieswój się wydawał),
Zad, co do szerokości, istny dziw nad dziwy,
A uda, Bóg wie jeden! słowem, cud prawdziwy;
Storn pistolów odrzucił zań — byłbym szalony!
Wraz z koniem, co dla króla był tu przywiedziony.
Dosiadam więc gniadosza, niby piorun wali;
Spostrzegam pieski, równią pędzące w oddali;
Popędzam i, przeciąwszy dobry kawał jarem,
Tuż za psiarnią sam jeden zostaję z Drekarem[11].
Jeleń w gąszcz: już z godzinę tropią pieski nasze;
Zagrzewam je, w róg dmucham, co mogę hałaszę,
Rad i wesół, okazja bo w istocie rzadka.
Wykurzam go z gęstwiny — rzecz idzie jak z płatka,
Wtem, przy starszym, wyrywa się spiczak dość spory:
Część moich psów oddziela się od reszty sfory,
[217]
I w mych oczach, markizie, cóż ty na to? haha!
Mięszają cię już, płoszą, sam Chytroś się waha!
W tem znalazł się: chwileczkę się pokręcił jeszcze,
I pędzi dobrym śladem; ja trąbię i wrzeszczę:
„Za Chytrosiem! hej! pieski!“ sam widzę też ślady
Na kretowisku, dmę więc w róg nie od parady,
Psy zwracają, gdy nagie, zrozum mą torturę,
Młody spiczak wypada na mego szlachciurę:
Dalejże cymbał trąbić — psy już za nim walą; —
I krzyczeć na głos cały: „Hallo! hallo! hallo!“
Psy, jak powiadam, za nim; ja, z wzruszenia blady
Też pędzę, wciąż po drodze widząc jeszcze ślady;
Ale ledwie uważniej raz rzuciłem okiem,
Widzę omyłkę: w smutku stanąłem głębokim.
Napróżno mu tłómaczę, wbijam w mózgownicę,
Między jego a memi śladami różnicę,
On ciągle się upiera, ot, widzicie trutnia,
Ze to właśnie nasz jeleń. Ciągnie się ta kłótnia,
A przez ten czas psy gonią. Mnie w oczach aż ciemno,
I klnąc tego cymbała i zwłokę daremną,
Spinam mego gniadosza; ten mknie bez wytchnienia,
Gnie gałęzie grubości dobrego ramienia —
Sprowadzam psy nareszcie na właściwą drogę,
Pełen radości pędzę, gram, robię co mogę,
Nasz jeleń znów spłoszony pomyka przez knieje,
Psy tuż za nim: hyc, hyc, hyc; lecz cóż się nie dzieje?
Słuchaj tylko, to można wyskoczyć ze skóry:
Jeleń poszczuty myga tuż koło szlachciury,
A ten, myśląc iż spełnia tem czyn znamienity,
Chwyta pistolet, co miał u łęku nabity,
I celnym strzałem kulę w sam łeb mu wymierza,
Krzycząc mi jeszcze zdala: „Ha! ubiłem zwierza!“
Słyszał o pistoletach kto kiedy, przez Boga!
Na jelenia! Więc złość mnie chwyciła tak sroga,
Postępek ten tak wydał mi się niesłychany,
Że tylko konia spiąłem wściekłością miotany,
[218]
I prościutko do domu jednym tchem pognałem,
Nie chcąc ni słowa więcej mówić z tym cymbałem.
ERAST:
Nie mógł pan lepiej zrobić, niechaj mi pan wierzy;
W ten sposób z natrętami poczynać należy.
Do widzenia.
DORANT: Gdy zechcesz, urządzimy łowy
Gdzieś, gdzie nas nie wytropi myśliwiec takowy.
ERAST:
I owszem. Sam: Już myślałem, że się nie odczepi.
Teraz myślmy, jakby ją przebłagać najlepiej.
[219]BALET DRUGIEGO AKTU.
PIERWSZA GRUPA.
Gracze w piłkę zatrzymują Erasta prosząc o rozstrzygnięcie wątpliwego rzutu. Uwalnia się od nich z trudnością, poczem tamci wykonują taniec naśladujący pozycje i ruchy grze tej właściwe.
DRUGA GRUPA.
Oblegają go mali ulicznicy, których wreszcie udaje mu się rozpędzić.
TRZECIA GRUPA.
Mali łatacze i łataczki obuwia zawodzą pląsy naokoło Erasta; również i ich wypędza z kolei.
CZWARTA GRUPA.
Ogrodnik tańczy solo, poczem usuwa się, aby zrobić miejsce aktorom trzeciego aktu.
[220]AKT TRZECI.
SCENA PIERWSZA.
ERAST, GORKA.
ERAST:
To prawda, poszczęściło mi się w jednym względzie,
Gniew mej pięknej bogini osłabł w swym zapędzie;
Lecz skądinąd niełaska spotyka mnie świeża,
I przeciw mej miłości znów los się sprzymierza.
Tak, Damis, jej opiekun, ma najcięższa plaga,
Bym wyrzekł się Orfizy, gwałtem się domaga;
Widzieć ją wzbrania: aby zdusić rzecz w zawiązku,
Jutro pragnie ją zmusić do innego związku.
Orfiza jednak, mimo że wuj chce inaczej,
Dziś wieczór jeszcze schadzki mi udzielić raczy,
I ufność bezgraniczną pokładając we mnie,
Pozwala się odwiedzić w domu potajemnie.
Miłość lubi nad wszystko tajemnicy mroki,
W zwalczaniu przeszkód widzi najsłodsze uroki;
I najbłahszej rozmowy chwile z ukochaną
Gdy wzbronione, wraz szczęściem najżywszem się staną.
Spieszę zatem na schadzkę: nie pora się bawić!
Wolę zaczekać trochę, niż późno się stawić.
GORKA:
Mam iść z panem?
ERAST: Nie, zostań; gdyż o to się boję,
Że mogłoby mnie zdradzić towarzystwo twoje.
GORKA:
Ale...
ERAST: Nie, nie chcę.
GORKA: Rozkaz pański dla mnie święty,
Lecz przynajmniej zdaleka...
[221]
ERAST: Nudziarzu przeklęty!
Nigdy się nie rozstaniesz więc ze swym zwyczajem,
By wiecznie być nieznośnym, natrętnym lokajem?
SCENA DRUGA.
KARYTYDES, ERAST.
KARYTYDES:
Pan wybaczy, że z taką śmiałością naganną
Śmiem go trudzić w tej chwili, miasto porą ranną,
Lecz nazbyt pana trudno jest przydybać w domu:
To sypiasz, to wymknąłeś się gdzieś pokryjomu,
Tak przynajmniej twa służba ręczy, zacny panie;
Proszę więc, racz choć tutaj dać mi posłuchanie.
Żem cię pochwycił, wdzięczność losom jestem dłużny,
Chwileczka opóźnienia a trud byłby próżny.
ERAST:
Chciej pan rzec zatem zwięźle, do czego pan kroi.
KARYTYDES:
Pozwól mi wprzód dopełnić powinności mojej,
I przyjmij... Moją śmiałość niech mi pan wybaczy
ERAST:Krótko mówiąc, cóż pan życzyć sobie raczy?
KARYTYDES:
Twe stanowisko, cnoty, rozum niezgłębiony,
Które wszyscy tak wielbią...
ERAST: Tak, bardzom wielbiony.
Jedźmy dalej.
KARYTYDES: Ach, panie, w jak przykrej potrzebie
Jest człowiek, który musi zalecać sam siebie,
I przed oczyma możnych tego świata stawa
Bez poparcia, co wzbudza do ufności prawa,
I co może, przez słów swych wagę niezawodną,
Wesprzeć skutecznie naszą zasługę niegodną.
Wolałbym tedy, gdyby ktoś z braci uczonej,
Kim jestem, mógł powiedzieć panu ze swej strony.
[222]
ERAST:
Kim pan być możesz, widzę od pierwszego słowa,
Dokładnie mi objaśnia to pańska przemowa.
KARYTYDES:
Uczonym jest twój sługa w tej skromnej opończy,
Lecz nie z tych, których imię dźwiękiem us się kończy
Nic dziś pospolitszego, jak łacińskie miano:
Toż mnie greckie wyróżnia zaszczytną odmianą;
I, chcąc tych łacinników pogrążyć z kretesem,
Na es się kończę: zowię się Karytydesem.
ERAST:
Pan Karytydes, zgoda. Cóż więc powiesz, panie...
KARYTYDES:
Chciałbym panu odczytać maleńkie podanie,
I błagać o poparcie, aby jak najprościej
Mogło się dostać do rąk Króla Jegomości.
ERAST:
Wszak sam możesz je oddać, bez żadnej obawy.
KARYTYDES:
To prawda, że monarcha nasz wielce łaskawy;
Lecz właśnie przez tę dobroć króla nieskończoną,
Tyle próśb niedorzecznych doń napływa pono,
Że słusznie giną w tłumie; toż prosiłbym pana,
By ta prośba osobno mogła być oddana.
ERAST: Wszakże i to ci wolno, o stosownej porze.
KARYTYDES:
Ach, panie, tych odźwiernych któż ubłagać może!
Cóż są dla nich uczeni? ot, durnie, nudziarze:
Ledwiem dotarł do sali gdzie czuwają straże;
I to, com ścierpiał z ujmą dla swego honoru,
Nazawsze odstraszyłoby mnie już od dworu,
Gdybym nie miał nadziei, że, w losów odmianie,
Ty mecenasem moim zechcesz zostać, panie.
Twoje poparcie wszystko, jak słyszę, stanowi...
ERAST:
Dobrze więc! daj pan prośbę: oddam ją królowi.
[223]
KARYTYDES:
Oto jest, lecz wysłuchać pierwej niech pan raczy.
ERAST: Nie...
KARYTYDES:
Koniecznie; nie śmiałbym prosić go inaczej.
PROŚBA DO KRÓLA JEGOMOŚCI.
„Najjaśniejszy Panie! Twój najniższy, najpowolniejszy, najwierniejszy i najuczeńszy poddany i sługa, Karytydes, Francuz z urodzenia, Grek z zawodu, rozważywszy dobrze wielkie i rażące nadużycia, popełniane w nadpisach szyldów, domów, sklepów, szynkowni, sal do gry w piłką i innych miejsc twego wiernego miasta Paryża, przez to, iż nieokrzesani i ciemni kompozytorowie tychże nadpisów obalają, zapomocą barbarzyńskiej, zgubnej i niechlujnej ortografji, wszelakie względy rozumu i rozsądku, bez najmniejszego baczenia na etymologję, analogję i jakąkolwiek allegorję, ku wielkiemu zgorszeniu i pokrzywdzeniu rzeczypospolitej nauk i narodu francuskiego, który zniesławia się i okrywa hańbą wskutek pomienionych nadużyć i grubych błędów w oczach cudzoziemców, a zwłaszcza Niemców, ciekawych czytelników i inspektatorów tychże nadpisów...“
ERAST:
Prośba nieco przydługa i, gdybym był szczery...
KARYTYDES:
Panie, nie można ująć z niej jednej litery.
czyta dalej:
„...uprasza pokornie Twój Najjaśniejszy Majestat, aby stworzył, dla dobra kraju i chwały swego panowania, urząd kontrolora, intendenta, korrektora, rewizora i restauratora generalnego tychże nadpisów i takowym zaszczycił osobą petenta, tak w rozważeniu jego rzadkich i znamienitych wiadomości, jak też dla jego wielkich i oczywistych zasług, które oddał Państwu [224]i twemu Majestatowi składając kunsztowne anagramma pomienionego Majestatu w języku francuskim, łacińskim, greckim, hebrajskim, syryjskim, chaldejskim, arabskim...
ERAST przerywając:
Wybornie. Oddaj prośbę do mych rąk, i kwita:
Możesz pan iść. Bądź pewien, że król ją przeczyta.
KARYTYDES:
Panie, niczego więcej nie żądam od pana:
Jeśli król ją przeczyta, już sprawa wygrana;
Bo, iż sprawiedliwością on we wszystkiem stoi,
Nie zdołałby odmówić słusznej prośbie mojej.
A teraz, byś mą wdzięczność poznał oczywistą,
Chciej mi pełne swe miano wypisać na czysto;
Poemacik zeń złożę w formie okrostychu,
Po obu końcach wiersza i w pół hemistychu.
ERAST:
Dobrze, jutro je panu przyszlę bez ochyby.
Sam. Boże, cóż to za osły, te uczone grzyby.
W innym czasiebym uśmiał się z tego niezdary.
SCENA TRZECIA
ORMIN, ERAST.
ORMIN:
Choć nader ważne wiodą mnie tutaj zamiary,
Wolałem aby odszedł, nim z panem pogadam.
ERAST:
Dobrze; lecz proszę spiesznie; mym czasem nie władam..
ORMIN:
Zgaduję, że ten cymbał, od słowa do słowa,
Wynudzić musiał pana, że niech Bóg zachowa.
To stary warjat, znam go, brak mu piątej klepki,
I jak ognia unikam z nim wszelkiej zaczepki.
W Tuillerjach, w Luksemburgu, w publicznym ogrodzie,
Każdemu on swojemi bredniami dobodzie;
[225]
Dla pana też zbliżenie pewnie nie łakome,
Tych uczeńców, co we łbie mają pustą słomą.
Mojej rozmowy pana mnie utrudzi wątek,
Bo oto chcę ci w ręce dać los i majątek.
ERAST pocichu, na stronie:
Pewnie alchemik jakiś, co, sam bez trzech groszy,
Obietnicami siebie i drugich panoszy.
Głośno: Czyżby ci się ów kamień odnaleść udało,
Za który można kupić bodaj ziemię całą?
ORMIN:
Ech, cóż znowu! pan liczysz mnie do tego bractwa?
Niechże Bóg od takiego chroni mnie warjactwa!
Nie jest w moim zwyczaju snuć takie pomysły;
To, co przynoszę, to jest pewien, bardzo ścisły,
Projekt, który królowi chcę poddać przez pana.
Cała rzecz jest o, tutaj, zapieczętowana:
Nie z tych głupich projektów, konceptów od święta,
Któremi suszą biedne uszy intendenta;
Nie z tych nędznych pomysłów, co to, całych plonów.
Mogą dać głupie dziesięć, dwadzieścia miljonów,
Ale coś, co rokrocznie, sprawa gładka, czysta,
Królowi miljoników przysporzy z czterysta;
Z łatwością, bez ryzyka, bez ludów ucisku,
Jako rzekłem, miljonów czterykroć da w zysku.
Słowem, koncept wspaniały, co się zowie walny,
I co ważniejsza, zaraz, z miejsca wykonalny.
Tak, o ile pan tylko swą pomoc mi raczy...
ERAST:
Owszem; pomówim o tem. Teraz, pan wybaczy...
ORMIN:
Jeśli mi pan zaręczysz milczenie najświętsze,
Gotów mu jestem zdradzić tajemnicy wnętrze.
ERAST:
Nie, nie, cudzych sekretów nie słucham z zasady.
ORMIN:
Panie, zbyt panu ufam, by lękać się zdrady.
[226]
W dwóch słowach mu najszczerzej całą rzecz opowiem.
Trzeba wprzód spojrzeć, czy kto ni słucha, albowiem...
Rozejrzawszy się naokoło czy nikt nie słucha, nachyla się do ucha Erasta:
Ten projekt wiekopomny, co tak niesłychanie
Mógłby się...
ERAST: Nieco z dalsza mów pan, dobry panie.
ORMIN:
Wszyscy ogromne zyski wszak widzim naocznie,
Jakie król z morskich portów swych ciągnie rokrocznie.
Otóż tedy, mój projekt — myśl, jak sądzę, świeża —
Jest, aby całe Francji naokół wybrzeża
Zabudować portami, tak, wdłuż całej wody:
Pomyśl pan, jakie z tego byłyby dochody.
Ja...
ERAST: Myśl dobra i króla ucieszy z pewnością —
Do zobaczenia.
ORMIN: Racz choć z królem jegomością
Pomówić nieco o tem, by otworzyć pole...
ERAST: Tak, tak.
ORMIN: Gdybyś użyczyć chciał mi dwa pistole,
Które ściągniesz z mojego wynalazcy prawa...
ERAST dając mu dwie sztuki złota:
Owszem, chętnie.
sam: Przynajmniej niedroga zabawa.
Gdybym wszystkich natrętów po tak miernej cenie
Mógł się pozbyć! Czy djabeł mi ich na kark żenie?
Myślę, że może w końcu stąd się wydobędę;
Czy też znów mnie kto wplącze w przeklętą gawędę?
SCENA CZWARTA.
FILINT, ERAST.
FILINT: Już słyszałem, markizie, tę nowinę sławną.
[227]
ERAST:
Cóż takiego?
FILINT: Żeś się z kimś posprzeczał niedawno.
ERAST: Ja?
FILINT: I po cóż przedemną kryć się, mój kochany?
Wiem z najlepszego źródła, że jesteś wyzwany,
I, jak o twój przyjaciel w jakiejbądź potrzebie,
Oświadczam ci, żem gotów stanąć obok ciebie.
ERAST:
Bardzom wdzięczen, lecz wierzaj, że z twojej pomocy...
FILINT:
Zaprzesz się; lecz bez służby przemykasz się w nocy.
Zostań w mieście, lub skryj się by w najdalszą puszczę,
Możesz być pewny, że cię na krok nie opuszczę.
ERAST na stronie;
Oszaleję!
FILINT: I pocóż przeczyć tak uparcie?
ERAST:
Przysięgam ci, markizie, że chyba ktoś w żarcie...
FILINT: Napróżno się zapierasz.
ERAST: Mówię ci najszczerzej,
Że z nikim nic...
FILINT: I myślisz, że ci ktoś uwierzy?
ERAST:
Ech, mój Boże, powtarzam, niech mnie piorun spali,
Jeśli...
FILINT: Znamy się na tem; nikt, nic, i tam dalej.
ERAST:
Chcesz być grzecznym?
FILINT: Nie.
ERAST: Idź stąd mój najdroższy panie.
FILINT: Nie, markizie, nic z tego.
ERAST: Maleńkie spotkanie
W sprawie tkliwej natury...
FILINT: W tej, czy innej sprawie,
Uadaj co chcesz, a ja cię na krok nie zostawię.
[228]
ERAST:
Do kata, skoro gwałtem sprzeczkę wmawiasz we mnie,
Będę ją miał, twe trudy nie spełzną daremnie,
Będę ją miał, lecz z tobą, co mi włazisz w drogę,
I którego dobrocią pozbyć się nie mogę.
FILINT: Nie tak usługi druha przyjmować się godzi;
Lecz, skoro mnie tak nierad widzi pan dobrodziej,
Żegnam; jak na tem wyjdziesz, sam wkrótce obaczysz,
ERAST:
Będziesz mym druhem, jeśli zostawić mnie raczysz.
sam.
Jeden za drugim, ciągle! Ha, to istna zmora!
Przez nich gotowa minąć umówiona pora.
SCENA PIĄTA.
DAMIS, KOLKA, ERAST, RZECZKA
i jego towarzysze.
DAMIS na stronie.
Jakto! chce ją ten zdrajca dostać wbrew mej chęci?
Szczęście, że jam nie ślepy i wiem co się święci.
ERAST na stronie:
Znowu w progu Orfizy jakiś człowiek stoi!
Wszystkoż przeciw miłości spiknęło się mojej?
DAMIS do Kolki:
Tak, wiem, że, wbrew zakazom, w moim własnym domu,
Erasta ma dziś w nocy widzieć pokryjomu.
RZECZKA do swych towarzyszy:
Co oni zamierzają zrobić z naszym panem?
Podsuńmy się pocichu, by nie być poznanym.
DAMIS do Kolki:
Lecz, nim ta czarna zdrada zostanie spełnioną,
Raczej niech tysiąc ciosów rozedrze mu łono.
Zgromadź ludzi, niech przyjdą z uzbrojeniem całem
Ustawić się w zasadzce tak jak im kazałem,
I, na imię Erasta, niech będą gotowi
[229]
Pomścić cios, który zadać chce memu domowi;
Udaremnić spotkanie tej występnej pary,
I w krwi jego utopić zbrodnicze zamiary.
RZECZKA uderzając na Damisa wraz z towarzyszami:
Nim ci się uda spełnić te podstępne plany,
Zdrajco, wpród z naszej ręki będziesz ukarany.
ERAST dobywając szpady przeciw Rzeczce i jego towarzyszom, których rozpędza:
Chociaż pragnął mnie zgubić, muszę stanąć w szranki,
By ocalić od śmierci wuja mej bogdanki.
Służę panu.
DAMIS po ucieczce tamtych:
O nieba! Z czyjejż dłoni śmiałej,
Sprawiedliwą wziął pomstę ten napad zuchwały?
Któż odwrócił odemnie to zabójcze ostrze?
ERAST wracając:
Broniąc cię, obowiązki spełniłem najprostsze.
DAMIS:
Nieba! czyż mogę wierzyć? czy słuch mój nie kłamie?
Czy to ręka Erasta?...
ERAST: Tak jest, moje ramię.
Szczęśliwym, żem na twoją obronę go użył,
Nieszczęsny, żem na twoją nienawiść zasłużył.
DAMIS: Jakto, ten, na którego dziś czyhałem zgubę,
W mem ocaleniu kładzie swą najwyższą chlubę?
Ach! to już nadto: w sercu cały gniew już mięknie,
Choć dziś ze mną postąpić chciałeś niezbyt pięknie,
Czyn twój, tak szlachetności pełen, już na zawsze
Zapewnia ci uczucia moje najłaskawsze;
Rumienią się me lica wspomnieniem niemiłem,
Iż tak długo niechęcią swoją cię krzywdziłem;
I, chcąc wszelki ślad sporów tych zmazać z pamięci,
Dziś wieczór cię połączę z przedmiotem twych chęci.
[230]SCENA SZÓSTA.
ORFIZA, DAMIS, ERAST.
ORFIZA wychodząc z domu ze świecznikiem:
Cóż za hałas, mój wuju? moje przerażenie...
DAMIS: Miłem tylko dla ciebie będzie to zdarzenie,
Skoro ono mój upór zacięty zwycięża,
I twojego Erasta daje ci za męża.
Ramię, co mnie od śmierci zbawia niezawodnej,
W twojej dłoni niech znajdzie upominek godny.
ORFIZA:
Jeśli tą ręką spłacić wdzięczność twoją mogę,
Z radością chcę mu podać ją na życia drogę.
ERAST:
Wierzyć nie śmiem w me szczęście, i dotąd w obawie
Jestem, czy się to we śnie dzieje, czy na jawie.
DAMIS:
Weselmy się więc losem, co spad a jak z bajki,
I dla większej uciechy skrzyknijcie tu grajki.
Słychać pukanie do drzwi Damisa.
ERAST:
Hej tam, kto puka?
KOLKA: Barwnych masek tłum stugębny:
Niosą z sobą grzechotki i baskijskie bębny.
Maski wchodzą, zajmując całą scenę.
ERAST:
Co! znów natręty! jeszcze! Hej! hola! szwajcarzy!
Wygnać mi stąd co żywo przeklętych nudziarzy.
[231]BALET TRZECIEGO AKTU.
PIERWSZA GRUPA.
Szwajcarzy z halabardami wypędzają natrętne maski i cofają się na stronę, aby opróżnić miejsce dla tańczących.
OSTATNIA GRUPA.
Czterech pasterzy i jedna pasterka, która, wedle uznania naocznych świadków, zamyka widowisko w sposób niepozbawiony wdzięku.
|
|