Nieśmiertelny (Daudet, 1888)/XVI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Nieśmiertelny |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | L'Immortel |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W sali ósmego wydziału sądu kryminalnego panował niebywały tłok i ścisk: dnia tego po niesłychanie długiem śledztwie, któremu różne, bardzo silne wpływy stawały na przeszkodzie, miała być nareszcie sądzoną sprawa Albina Fage. Nigdy jeszcze na ławkach tej sali, której ściany, blado-niebieskie w złote kwiaty, czuć nędzą i występkiem, nigdy jeszcze na tych ławkach nie tłoczył się tak elegancki i światowy tłum, nigdy nie było tyle kwiatami ubranych kapeluszy wiosennych, pochodzących z najpierwszych magazynów, toalet, których jasne kolory odbijały od czarnych sukien i biretów sędziów i adwokatów. Szeroko rozwarte podwoje, wpuszczały coraz nowe tłumy a na szerokich widnych schodach, widać było całe masy falujących głów ludzkich.
Znane to, bardzo znane, oklepane, aż do znudzenia, powtarzające się uroczystości paryzkie, eleganckie pogrzeby lub pierwsze przedstawienia w teatrze. Na każdem zawsze te same i nierozłączne: Małgorzata Oger w pierwszym rzędzie, maleńka hrabina Foder i piękna pani Henry z poselstwa Stanów Zjednoczonych. Następnie panie z bractwa akademickiego: pani Aucelin w sukni dzikiego koloru, prowadzona przez Raverand, dziekana Izby adwokackiej, pani Ewiza, podobna do małego krzaczka róży, koło którego kręci się czarny i brzęczący rój młodych aspirantów do Akademii; w ostatnich ławkach, na uprzywilejowanych miejscach, stał Danjou ze skrzyżowanemi na piersiach rękami; postawą panując nad sędziami i publicznością, ukazywał swój profil starego aktora, będący pierwowzorem światowej banalności, a spotykany wszędzie od lat czterdziestu.
Prócz Astier-Réhu i barona Huchenard, wezwanych na świadków, Danjou był jedynym akademikiem, który ośmielił się stawić czoło rozprawom publicznym a szczególniej drwinkom obrońcy Albina Fage, tego znanego kpiarza Margery, którego obawiano się powszechnie, a który zaledwie odezwał się swym nosowym głosem, pobudził do śmiechu sędziów i publiczność.
Posiedzenie zapowiadało się bardzo wesoło: dawało się to czuć w powietrzu, zapowiadały to złośliwe spojrzenia i uśmiechy zamieniane między publicznością... Tyle rozmaitych opowieści krążyło o miłosnych przygodach tego garbuska, który dopiero co wprowadzony i posadzony na ławie oskarżonych, wyciągnął wypomadowaną głowę i z po za poręczy rzucał na salę jastrzębie spojrzenia, na których kobiety tak dobrze się znają! Opowiadano sobie o różnych kompromitujących listach, o pewnym memoryale, w którym oskarżony wymieniał bez ogródki nazwiska paru pań wielkiego świata, nazwiska zawsze te same, kalane i szarzane w tylu rozmaitych brudnych sprawach.
W ławce przeznaczonej dla dziennikarzy, krążył jeden egzemplarz tego pamiętnika, naiwnej i próżnej autobiografii; widoczną w niej była zarozumiałość poronionego płodu ludzkiego, połączona z próżnością i samochwalstwem robotnika, który sam się wykształcił, ale ostatecznie nie było żadnego z zapowiedzianych oskarżeń.
Fage uwiadamiał poprostu panów sędziów, że urodził się w okolicach Vassy (Haute-Marne), prosty jak świeca (wszyscy garbaci utrzymują to samo) i że dopiero w piętnastym roku życia, skutkiem upadku z konia, skrzywił sobie kolumnę pacierzową. Jak u wszystkich jemu podobnych kalek, dojrzewających zazwyczaj dosyć późno pod względem płciowym, gust do kobiet rozwinął się u niego w późnym stosunkowo wieku, wtedy, gdy pracował u księgarza, ale za to nadzwyczaj gwałtownie. Ponieważ kalectwo utrudniało mu zdobycze miłosne, starał się przeto zarabiać dużo pieniędzy.
Historya jego miłostek i wyliczenie popełnionych fałszerstw, wraz z wymienieniem używanych przez niego sposobów, i pergaminów, zawartą była w kilkunastu rozdziałach, zaopatrzonych w tytuły, w następującym rodzaju: „Moja pierwsza ofiara: Angelina, introligatorka... Dla pąsowej wstążki Jarmark i pierniki. Zawiązuję stosunki z Astier-Réhu, Tajemniczy atrament. Wyzywam chemików z Instytutu...“
Po przeczytaniu tego, doznawało się uczucia zdziwienia, w jaki sposób dożywotni sekretarz Akademii francuzkiej i przedstawiciele urzędowej literatury i nauki, pozwolili przez dwa czy trzy lata z rzędu, oszukiwać się temu ograniczonemu kalece, którego umysł obładowany był samemi odpadkami naukowemi, połkniętemi a nieprzetrawionemi książkami.
Astier-Réhu, na którego były skierowane wszystkie spojrzenia, uosabiał tutaj samą Akademię: siedział on nieruchomie na pierwszem miejscu między świadkami, zamyślony i ledwo odpowiadał, nie odwracając nawet głowy, na pochlebstwa wicehrabiego de Freydet, który w żałobie po zmarłej świeżo siostrze, z krepą na kapeluszu i w czarnych rękawiczkach, stał za plecami swego mistrza.
Poczciwy kandydat, wezwany na świadka, obawiał się, czy mu to niezaszkodzi w opinii mistrza, uniewinniał się też jak mógł, tłomacząc, że tego nędznika Fage’a spotkał u Védrine’a. Ale szept jego ginął wśród gwaru panującego na sali i monotonnego mruczenia sędziów, załatwiających zwykłe czynności.
— Sprawa odłożona do przyszłego tygodnia... do przyszłego tygodnia... — dawał się słyszeć głos prezesa, nie zwracającego uwagi na protestacye adwokatów lub żałosne skargi zmęczonych i ocierających pot z czoła biedaków, którzy stali przed kratkami: — Ale panie prezesie!...
— Sprawa odłożona!...
Czasami w głębi sali widać było wzniesione do góry ręce i dawało się słyszeć rozpaczliwe wołanie:
— Jestem tutaj, panie prezydencie, ale nie mogę się przedostać przez tyle osób...
— Sprawa odłożona!...
Ach! jeżeli kto raz widział symboliczną wagę, ten nabierze świetnego wyobrażenia o sprawiedliwości. Sprawia to wrażenie mszy żałobnej za duszę biedaka odmawianej pośpiesznie na poczekaniu, przez znajomego księdza.
Ozwał się nareszcie głos prezydenta:
— Sprawa Albina Fage...
W sali, od kratek sądowych aż do sieni, w której stojący wchodzili na ławki, by lepiej widzieć, zrobiło się cicho...
Usłyszano krótko trwające mruczenie u kratek, poczem świadkowie, przeszedłszy między dwoma rzędami czarnych sukien, udali się do przeznaczonej dla nich ponurej i źle oświeconej sali, z posadzką, z której farba dawno już była startą.
Astier-Réhu, który miał być wezwany pierwszym z kolei, nie chcąc wejść do poczekalni, spacerował po ciemnym korytarzu łączącym obie sale.
— Nie... nie! zostaw mię samym — rzekł głuchym głosem do Freydeta który chciał z nim pozostać.
Zbity z tropu kandydat musiał przyłączyć się do innych świadków, rozmawiających małemi gromadkami. Byli tam: baron Huchenard, paleograf Bos, chemik Delpech z Akademii nauk, biegli kaligrafowie, dalej parę ładnych dziewczyn, z liczby tych, których fotografie wisiały na ścianach w pokoju Albina Fage. Te panie uszczęśliwione z reklamy, którą im robił proces, śmiały się głośno; ich jaskrawe i ekscentryczne kapelusze „directoire“, stanowiły silny kontrast z białym czepkiem i włóczkowemi mitenkami odźwiernej z Izby obrachunkowej.
Védrine był również wezwany... Freydet usiadł koło niego w otwartem oknie.
Uniesieni, każdy w inną stronę, przeciwnemi prądami, które w Paryżu często dwie jednostki daleko odrzucają, dwaj przyjaciele nie widzieli się od zeszłego lata, od czasu niedawnego pogrzebu biednej Germainy.
Védrine ściskał ręce przyjaciela, dowiadując się o jego zdrowie i o jego stan umysłowy po tym strasznym ciosie.
Kandydat wzruszył ramionami:
— Tak! to ciężko... bez wątpienia, bardzo ciężko! Ale cóż chcesz? Przywykłem już...
Na widok takiego samolubstwa Védrine, wytrzeszczył oczy:
— Cóż się dziwisz, mój kochany? pomyśl tylko... przekreskowali mię dwa razy w ciągu jednego roku...
Jedynym strasznym ciosem dla niego był chybiony fotel po Ribault-Babin. Fotel ten minął go tak jak wtedy po śmierci Loisillona. Zrozumiał nareszcie i westchnął głęboko:
— Ach! tak, Germaina... Namęczyła się dosyć przez całą zimę biedaczka z powodu tej nieszczęśliwej kandydatury... Po dwa obiady proszone tygodniowo a przytem do północy, czasami do pierwszej godziny, uwijała się na swym mechanicznym fotelu po wszystkich kątach salonu... Tej kandydaturze poświęciła resztki swoich sił: zajęła się nią z większym zapałem, z większą jeszcze namiętnością niż jej brat. Ostatecznie, konając już prawie, kiedy już mówić nie miała siły, jeszcze biednemi, sztywnemi palcami rachowała kreski.
— Tak jest, mój drogi, umarła, obrachowując moje kreski i szanse, jakie mam do tego przeklętego fotela... O! muszę należeć do tej Akademii, pomimo ich woli nawet, chociażby tylko dla niej, dla jej drogiego mi wspomnienia...
Zatrzymał się przez chwilę, poczem ciągnął dalej zmienionym głosem:
— Co prawda, nie wiem nawet po co mówię ci to wszystko... Właściwie odkąd w głowie mej powstała ta szalona zachcianka, nie mogę myśleć o niczem innem.. Umarła mi siostra... zaledwie płakałem po jej stracie... Należało oddawać wizyty, starać się o Akademię, jak oni to nazywają. Czuję, że usycham... że umrę niezadługo!... waryuję doprawdy!...
Te brutalne, gorączkowo wypowiedziane słowa nie przypominały rzeźbiarzowi dawnego Freydeta, spokojnego, gładkiego, tak zadowolonego z życia. Roztargnione spojrzenia, zmarszczki na czole, rozpalone dłonie, wszystko to świadczyło o namiętności i pragnieniach wice-hrabiego: spotkanie z Védrinem zdawało się jednak uspakajać go, rozpytywał też troskliwie:
— Co porabiasz? co się z tobą dzieje? jak żona? dzieci?
Rzeźbiarz opowiadał ze zwykłym sobie spokojnym uśmiechem. Chwała Bogu wszystko szło dobrze, odłączano teraz malutką, chłopak po dawnemu ładny, dowiadywał się niespokojnie o zdrowie stuletniego Réhu! On zaś sam pracował. W tym roku dawał na wystawę dwa obrazy, które wcale dobrze sprzedał... Za to jeden z wierzycieli równie nieostrożny jak chciwy, zabrał im rycerza, który wędrował po różnych miejscach, zajmował z początku wspaniały apartament na pierwszorzędnej ulicy, następnie przeniósł się do stajni na Batignolles a teraz nędzny żywot pędził pod jakąś szopą w Levallois, gdzie cała rodzina odwiedzała go od czasu do czasu.
— Otóż to się sławą nazywa! — dodał ze śmiechem Védrine; w tej chwili głos woźnego wzywał świadka Astier-Réhu.
Po chwili, we drzwiach, prowadzących do sali, ukazała się postać dożywotniego sekretarza; szedł prosto i śmiało, ale jego plecy, na które nie zwracał uwagi i drżenie szerokich ramion, zdradzały silne wzruszenie...
— Biedny Krokodylus! — szepnął rzeźbiarz — ciężkie próby teraz przechodzi... Ta historya z autografami, teraz znowu małżeństwo syna...
— Paweł Astier się ożenił?
— Trzy dni temu, z księżną Padovani... Rodzaj morganatycznego małżeństwa... nie było nikogo prócz matki pana młodego i czterech świadków... Byłem i ja w ich liczbie, jak się tego możesz domyślać. Jakaś szczególna fatalność łączy mię zawsze z rodziną Astier...
I Védrine opowiadał swoje zdziwienie, na widok zjawiającej się w sali merostwa, księżnej Padovani, bladej jak trup, zawsze jeszcze dumnej, ale z miną rozczarowaną i przygnębioną, z siwemi włosami, temi pięknemi włosami, których nie zadawała już sobie pracy farbować. Obok niej Paweł Astier, pan hrabia, zimny i uśmiechnięty, zawsze ładny... Wszyscy spoglądają na siebie, nikt nie wie co powiedzieć, prócz samego mera, który przyjrzawszy się obu starym paniom, uważa za potrzebne powiedzieć z uprzejmym ukłonem:
— Brak tylko panny młodej...
— Ja nią jestem — rzecze księżna, zbliżając się z dumnie podniesioną głową...
Z merostwa, gdzie dyżurny urzędnik miał tyle taktu i oszczędził im przykrości słuchania jego mowy, z merostwa, udano się do kościoła, na ulicę Vaugirard.
Kościół arystokratyczny, wyzłocony, ubrany kwiatami i pusty. Tylko orszak ślubny, pomieściwszy się w jednym rzędzie krzeseł, słuchał nuncyusza papiezkiego, Monsignora Adriani, który z pięknie oprawionej książki czytał, bełkocząc, jakąś nieskończenie długą modlitwę.
Pięknie wyglądał wspaniały, światowy prałat, z wielkim nosem, wązkiemi ustami i wystającemi łopatkami, przykrytemi fioletową pelerynką; zabawnem było, gdy mówiąc o „tradycyjnej czci małżeńskiej, młodocianych wdziękach oblubienicy“, rzucał z ukosa wesołe spojrzenia na młodą parę, klęczącą na aksamitnych klęcznikach.
Potem wyjście z kościoła, chłodne ukłony zamienione pod arkadami klasztoru.
Księżna westchnęła, jakby uwolniona od jakiego ciężaru:
— Chwała Bogu! skończyło się nareszcie — rzekła zrozpaczonym tonem kobiety, która zna głębokość przepaści, ale rzuca się w nią śmiało dla dotrzymania danej obietnicy.
— Dużo posępnych i strasznych rzeczy widziałem życiu — rzekł Védrine — ale nic bardziej wzruszającego nadto małżeństwo Pawła Astier.
— Swoją drogą, to łotr pierwszego rzędu, ten nasz młody przyjaciel — rzekł przez zęby Freydet.
— Tak, to jeden z tych naszych struggle-for-lifeurs!
Rzeźbiarz z naciskiem powtórzył to słowo: Struggle-for-lifeurs, oznaczając niemi nowy gatunek drapieżnych stworzeń, którym dowcipny wynalazek Darwina, teorya walki o byt, służy jako naukowe uzasadnienie i pokrywkę dla rozmaitych podłości.
— Bądź co bądź — dodał Freydet — został bogatym... tego tylko pragnął...
Pomimo krzywego nosa, trafił do celu, tym razem!
— Poczekajmy, to się jeszcze okaże!... Księżna nie jest bardzo cierpliwą, a on podczas ślubu miał coś bardzo niedobrego w spojrzeniu!... Bardzo być może, że tego syna i wnuka nieśmiertelnych spotkamy kiedyś na ławie oskarżonych w sądzie kryminalnym, jeżeli go żona znudzi zanadto!...
— Świadek Védrine! — zawołał na cały głos woźny i w tej chwili przez otwarte drzwi usłyszano w sali głośny wybuch wesołego śmiechu.
— Do kroćset! dobrze się tam bawią! — rzekł stojący w korytarzu policyant.
Sala świadków opróżniła się powoli, podczas rozmowy obu kolegów; pozostał tylko Freydet i odźwierna z Izby obrachunkowej, która przerażona tem, że miała stawić się przed sądem, kręciła machinalnie w rękach wstęgi swego czepka.
Przeciwnie, kandydat miał teraz jedyną sposobność podchlebienia publicznie całej Akademii i jej dożywotniemu sekretarzowi. Przygotował nawet w tym celu małą mówkę, która miała być jakby wstępem do jego powitalnej mowy w Instytucie, a którą dzienniki z pewnością powtórzą. Pozostawszy sam jeden w sali, bo i odźwierna została z kolei wezwaną, chodził teraz wzdłuż i wszerz, zatrzymywał się w oknie, wygładzając zdania i gestykulując rękami w czarnych rękawiczkach.
W domu przeciwległym, w starej, ponurej ruderze, której sam wygląd pozwalał się domyślać jakie brudy i występki gnieździły się w tych ścianach, w domu tym, gestykulacyę Freydeta zrozumiano inaczej... Ukazało się w oknie obnażone ramię i tłusta ręka, odchylając firankę, uczyniła gest zapraszający... Och! ten Paryż!... Czoło kandydata pokryło się rumieńcem wstydu. Oddalił się pośpiesznie od okna i schronił się w korytarzu.
— Prokurator teraz mówi — szepnął policjant.
Rzeczywiście w dusznej i przesyconej wyziewami atmosferze sali sądowej, rozlegał się głos grzmiący tonem fałszywego oburzenia:
— Nadużyłeś pan niewinnego starca...
— No a ja? — pomyślał głośno Freydet.
— Chyba musieli o panu zapomnieć?...
— Czyż zawsze tak będzie? — myślał ze smutkiem nieborak.
Tymczasem w sali przywitano rozpakowanie fałszywego zbioru Mesli-Case, gwałtownym wybuchem śmiechu: listy królów, papieży i cesarzowych, Tureniusza, Montaigne’a, La Boëtie, Klemencyusza Isaure i innych. Za każdem nowem nazwiskiem tego fantastycznego katalogu podwajała się uciecha tłumu, żartującego z naiwnej łatwowierności urzędowego historyka i z Akademii, wyprowadzonej w pole przez małego chochlika.
Freydet nie mógł dłużej znieść tych śmiechów szydzących z jego mistrza i protektora, Astier-Réhu; czuł zresztą, że i jego cios ten dotyka i jego kandydatura jest mocno zachwianą.
Wymknąwszy się z sali, błądził długo po korytarzach i dziedzińcach, przechadzał się po chodniku przed kratami, nareszcie porwany w wir wychodzącego tłumu, znikł między biegającymi tu i owdzie lokajami, zmieniającemi się szybko powozami i w ścisku różowych, białych, płowych lub zielonych parasolek, które roztwierając się, zdawały się zabarwiać jasne czerwcowe słońce.
Wychodzono, śmiejąc się i żartując, jak gdyby z przedstawienia bardzo wesołej sztuki...
Złapał się, mały garbus! pięć lat więzienia i koszta procesu, ale też adwokat jego był zabawnym!...
Małgorzata Oger zanosiła się od śmiechu, jak w drugim akcie „Musidory“:
— Ach! moi drodzy!...
A Danjou, odprowadzając do powozu panią Ancelin, mówił z cynizmem:
— Jest to policzek wymierzony Akademii... dotkliwie, ale za to jak dokładnie!...
Leonard Astier, który oddalał się nie odwracając głowy, słyszał te i inne jeszcze gawędy, pomimo, że mówiący ostrzegali się wzajemnie:
— Uważaj! on jest tutaj!...
Dla niego był to już początek ogólnego lekceważenia, ośmieszenia, o którem cały Paryż wiedział.
Dogonił go Freydet, ulegając popędowi dobrego serca.
— Podam ci rękę, drogi mistrzu — rzekł.
— Ach! kochany przyjacielu, jakąż przysługę mi wyświadczasz — rzekł starzec głuchym i drżącym od łez głosem.
Szli tak czas jakiś w milczeniu. Zieloność bulwarów ocieniała, zdobiące je kamienie.. w powietrzu rozlegały się wesoło odgłosy dochodzące z ulicy i szmer wody. Był to jeden z tych pięknych dni, w których nawet nędza ludzka zdaje się ustawać.
— Gdzie idziemy? — zapytał Freydet.
— Gdzie zechcesz, byle nie do mnie... — odrzekł stary, drżąc na samą, myśl sceny, jaką mu małżonka wyprawi za powrotem do domu.
Zjedli obiad w restauracyi Point-du-Jour, potem spacerowali długo nad brzegiem rzeki; łagodne słowa ucznia wraz z cichym letnim wieczorem uspokoiły starego profesora, który późnym wieczorem powrócił do siebie, odpocząwszy po tych pięciu godzinach, które jakby pod pręgierzem spędził w sali sądowej, znosząc ubliżające mu szyderstwa i śmiechy publiczności oraz przedrwiwania adwokata, które go parzyły jak witriolej. — Śmiejcie się, śmiejcie, bydlęta! Potomność nas rozsądzi! — W ten sposób się pocieszał, przechodząc przez wielki dziedziniec Instytutu; wszyscy już spali, w oknach było ciemno a wejścia na schody po prawej i lewej stronie wydawały się jak czarne, prostokątne dziury na jasnem tle ściany.
Wszedł po omacku na schody i po cichu, bez światła, jak złodziej, dostał się do swego gabinetu.
Od czasu małżeństwa Pawła i swego zerwania z synem, sypiał tu w swoim pokoju na świeżo ustawionem łóżku; uczynił tak umyślnie, aby uniknąć wiekuistych nocnych sporów, z których kobieta, nawet wtedy gdy już przestanie być kobietą, wyjdzie zawsze zwycięzko, dzięki niespożytej sile swych nerwów, podczas gdy mężczyzna dla świętego spokoju, dlatego, by módz zasnąć nareszcie na wszystko się zgodzi i wszystko gotów obiecać.
Spać! tak jest! nigdy jeszcze nie czuł takiej potrzeby snu, jak dzisiaj, przy końcu tego, dnia pełnego wrażeń i trudów. Wszedł do swego pokoju, jako do miejsca, w którem będzie mógł spocząć, gdy naraz, w rogu, u okna, dostrzegł bielejącą postać ludzką.
— A! nareszcie! teraz chyba jesteś już zadowolonym... — To jego żona! żona, która oczekiwała, czatując nań i teraz, usłyszawszy jej syczący głos, zatrzymał się nieruchomy na środku pokoju. — Doczekałeś się już swego procesu... i śmieszności, masz ją teraz... jesteś nią okryty od stóp do głów!.. ludziom nie będziesz się mógł pokazać na oczy... Warto było robić tyle hałasu, krzycząc na syna, że hańbi! nazwisko Astier, kiedy teraz, dzięki tobie, nazwisko to jest symbolem głupoty i idyotyzmu... nikt go nie wymówi bez śmiechu!.. I po co to wszystko, pytam? po to, żeby ocalić sławę twych dzieł historycznych? Naiwny! Kto zna twoje dzieła historyczne? Kogo obchodzą źródła, z których czerpiesz i to, czy są wiarogodne lub nie? Wiesz dobrze, że nikt cię czytać nie będzie...
I w ten sposób ciągnęła dalej, nastrajając swój piskliwy głos na coraz wyższą nutę... dla Astier-Réhu rozpoczęło się znowu stanie pod pręgierzem, jak w sądzie przed paru godzinami, urzędowe znieważanie go, które znosił nie przerywając, ani broniąc się, z uczuciem pewnej niedosięgnionej i niedostępnej oszczerstwu powagi. Ale jakże okrutnemi były te niedojrzane w ciemnościach usta które go gryzły i raniły, szarpiąc zębami jego honor męzki i sławę autorską...
Piękne były jego książki!... Czy nie wyobrażał sobie przypadkiem, że to one otworzyły mu podwoje Akademii? Ależ to jej, jej wyłącznie zawdzięczał zielony mundur, którym się pysznił... Całe życie swe spędziła na wymyślaniu rozmaitych intryg i sposobów, kołacząc do różnych drzwi... młodość swą i urodę poświęciła miłosnym zachciankom starców, których oświadczenia, robione drżącym od starości głosem, sprawiały jej wstręt i obrzydzenie....
— Trudno, mój kochany, nie można było inaczej postąpić... Żeby wejść do Akademii, trzeba mieć talent: ty go nie miałeś... trzeba nosić znane nazwisko lub mieć świetne stanowisko w społeczeństwie... tego wszystkiego ci brakowało... musiałam wdać się w tę sprawę...
I obawiając się, by nie powątpiewał o prawdziwości jej słów, by nie wziął ich za objaw gniewu kobiety urażonej, której próżność małżonki i ślepe przywiązanie macierzyńskie zostało upokorzonem, opowiadała szczegóły jego wyborów i przypomniała mu sławne jego zapytanie o jej woalki, które czuć dymem tytoniowym, chociaż on wcale nie palił...
— To powiedzenie, mój kochany, zjednało ci większą sławę, niż wszystkie twoje dzieła!...
Z piersi starego wydarł się głuchy i żałosny jęk człowieka, któremu wnętrzności wypruwają... Piskliwy głos rozlegał się wciąż po pokoju:
— Spakuj już raz, swoje manatki, niech nie słyszę więcej o tobie!... Szczęściem nasz Paweł jest teraz bogatym... będzie ci przysyłał na życie, bo nie przypuszczasz chyba, abyś mógł teraz znaleźć nakładcę na swoje banialuki i jeżeli nie umrzesz z głodu, to tylko dzięki temu, co ty nazywasz haniebnym postępkiem twego syna...
— O! tego już nadto — jęknął biedak, uchodząc przed tym napadem furyi i znów po omacku idąc przez schody, korytarze i puste dziedzińce, powtarzał, nieledwie z płaczem:
— Tego za wiele... tego za wiele!...
Dokąd szedł?
Szedł prosto przed siebie, jak gdyby we śnie: minął plac i zatrzymał się na połowie mostu. Świeże powietrze orzeźwiło go, usiadł na ławce, zdjąwszy kapelusz i porozpinawszy surdut dla ochłodzenia się.
Powoli słuchając jednostajnego szmeru wody uspokoił się i oprzytomniał, ale po to tylko, aby przypomnieć sobie wszystkie uczucia bólu. Co za kobieta! Co za potwór! Jak mógł żyć z nią trzydzieści pięć lat i nie poznać się na niej!... Wspomniawszy okropności, które dopiero co słyszał, zatrząsł się z oburzenia... Nie oszczędziła mu niczego! nawet tej dumy, która go dotąd podtrzymywała... zabiła w nim nawet wiarę w wartość jego dzieł, w Akademię... Myśląc o Akademii, machinalnie się odwrócił. Na końcu mostu, który jak szeroka ulica, dochodził aż do samego gmachu, stał pałac Mazarini, ze swym portykiem i kopułą, zupełnie jak na okładkach książek firmy Didot, którym przyglądał się z takiem zajęciem w swojej młodości...
O ten gmach! ta kopuła! zawodny cel, przyczyna jego nieszczęścia!
Ztamtąd wziął swoją żonę, bez radości i uczucia, za samą obietnicę dostania się do Instytutu... Dostał się też do tego pożądanego miejsca! teraz już wie w jak ładny sposób!...
Na moście słychać śmiechy i zbliżające się kroki: to studenci ze swemi kochankami, wracają do swojej dzielnicy. Mistrz obawia się, by go nie poznano, wstaje i opiera się o poręcz; gdy cała gromada przechodzi obok, nie zauważywszy go nawet, on myśli z goryczą, że nigdy się tak nie bawił, nigdy w tak piękny wieczór nie śpiewał wesoło pod gwiaździstem niebem... szedł zawsze w kierunku kopuły tej świątyni, która dała mu w zamian... co? Nic. Nicość!... Już raz, kiedyś, bardzo dawno temu, w dzień przyjęcia go do Akademii, po ukończonych mowach i zamienionych docinkach, wracając dorożką do domu dla zrzucenia zielonego fraka, doznał uczucia próżni i zawiedzionej nadziei. Zapytywał się wtedy:
— Jakto? więc już tam jestem? to tylko tyle i nic więcej?...
Od tego czasu, dzięki kłamaniu przed samym sobą, powtarzaniu wraz z kolegami że to jest rzecz dobra, doskonała, rozkosz nad rozkoszami, skończył na tem, iż uwierzył w to nareszcie... Ale teraz z oczów jego spadła zasłona, widzi dobrze i chciałby stoma głosami krzyknąć do młodzieży francuzkiej: — „To nieprawda! Oszukali was! Akademia, to złudzenie, fata-morgana! Niech każdy postępuje swoją drogą i pracuje nad swojem dziełem, omijając ją! Przedewszystkiem nie poświęcajcie dla niej nic, bo ona nie da wam nic, więcej nad to, co ze sobą przyniesiecie: ani talentu, ani sławy, ani zadowolenia z samego siebie... Akademia to ani przytułek, ani środek pomocniczy!... Bałwan pusty... religia, która pocieszyć nie zdoła... Nędza ludzkiego żywota i tam trapić was będzie... Zabijano się pod tą kopułą, waryowano tam... a ci, którzy ku niej zwracali się w rozpaczy, wyciągali ręce nie umiejące już ani błogosławić, ani przeklinać, ci wszyscy poznali, że pochwycili cień tylko i pustkę... pustkę!...“
Stary profesor, jak niegdyś z katedry, podczas wykładu, mówił głośno, z odkrytą głową, trzymając się oburącz poręczy...
W dole, w ciemnościach, rzeka toczyła swe fale między dwoma rzędami latarni, których migoczące światełka zdawały się żyć w milczeniu, niespokojne i niepokojące, jak wszystko co się rusza, patrzy a myśli swej nie może objawiać.
Na brzegu słychać było pijacką piosenkę:
„Gdy Kupido wstawszy rano...“
Jakiś podchmielony owernijczyk powracał zapewne ze schadzki miłosnej, do swego statku naładowanego węglem... Profesorowi przypomniało to frotera Teyssédre’a, jak wypiwszy kieliszek wina, ocierał usta rękawem, mówiąc:
— Niema w życiu nic lepszego!
I tej nawet skromnej przyjemności nie zaznał nigdy i musiał jej zazdrościć. I czując się sam, bez pomocy, nie mając przyjaciela, na którego piersi mógłby się wypłakać, czuł, że ta nędznica, tam w domu, miała racyę i że nareszcie trzeba zapakować manatki.......
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nad ranem, policyanci, na jednej z ławek stojących na moście, znaleźli duży kapelusz o szerokich skrzydłach, jeden z tych kapeluszy, które zachowują coś z rysów i właściwości swego właściciela.
W kapeluszu znajdował się gruby, złoty zegarek i bilet wizytowy Leonarda Astier-Réhu, dożywotniego sekretarza Akademii. Na bilecie ołówkiem było napisane: „Umieram z własnej woli!“
O! tak z własnej, nieprzymuszonej woli! Daleko lepiej niż ten frazes, skreślony wyraźnem i czytelnem pismem, świadczył o tem wyraz twarzy zmarłego; zaciśnięta naprzód szczęka mówiła wyraźnie, że miał silne postanowienie zakończenia życia.
Po całodziennem szukaniu, przewoźnicy znaleźli ciało zaplątane w drucianej sieci, otaczającej łazienki dla kobiet. Zaniesiono go naprzód do posterunku policyjnego, gdzie przybyły sekretarz Instytutu stwierdził tożsamość jego osoby.
Nie pierwszy to już był z dożywotnich, którego w ten sposób wyciągnięto z Sekwany: podobny wypadek i w podobnych okolicznościach, miał już raz miejsce za czasów Picherala ojca. To też Picheral syn, nie był bardzo wzruszonym wtedy, gdy ciekawie przyglądał się topielcowi, który z czaszką gołą i świecącą się jak kula bilardowa, leżał na brzegu w swym fraku mundurowym.
Pierwsza godzina biła na zegarze w pałacu Mazarini, gdy tragarze ciężkim krokiem weszli w sklepioną bramę, niosąc tragi, z których kapiąca woda znaczyła miejsca, któremi przechodzili. U schodów litery B. zatrzymali się dla spoczynku.
Nad podwórkiem oświeconem oślepiającemi promieniami słońca, widać było duży kwadratowy kawał ziemi.
Gdy uchylono na chwilę płóciennej zasłony, oczom zgromadzonych członków komisyi układającej dykcyonarz, którzy na znak żałobny zawiesili posiedzenie, ukazały się rysy zmarłego kolegi, Leonarda Astier-Réhu. Ci panowie stali naokoło, z odkrytemi głowami, nie tyle zasmuceni, co zgorszeni. Zatrzymało się również paru ciekawych przechodniów robotników — przez Instytut bowiem jest przejście z ulicy Mazarini na bulwar.
Pomiędzy nimi stał kandydat Freydet: ocierał oczy, opłakując swego mistrza, w głębi duszy, nie bez pewnego wstydu jednak, myślał, że znowu będzie wakujący fotel.
W tej chwili właśnie, stary Jan Réhu wychodził na zwykłą poobiednią przechadzkę. Nie wiedział o niczem i wydawał się być zdziwionym na widok tego tłumu, nad którym górował, stojąc na ostatnich stopniach schodów. Pomimo, że chciano go oddalić, zbliżył się, ażeby lepiej widzieć. Czy poznał, czy zrozumiał co się stało?...
Wyraz jego twarzy nie zmienił się wcale, oczy jego patrzyły równie nieruchomo, jak oczy Minerwy, z pod bronzowego kasku. Gdy na twarz zmarłego zarzucono znowu pokrywające ją płótno, on, przyjrzawszy się dobrze, oddalił się wyprostowany i dumny, prawdziwy Nieśmiertelny, i kiwnąwszy głową zdawał się mówić:
— Widziałem już i to w swojem życiu!