<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Ostatni film Evy Evard
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXI

...Eva, zaczytana w cudownej książce, zapomniała, że dawno minęła godzina wpół do jedenastej, dopiero łomotanie w okno i dudniący głos starego François, stróża nocnego, wyrwał ją z oczarowania. Zrywa się natychmiast i przekręca kontakt, podbiega do okna i otwiera małą szybkę, woła w mroźną noc:
— Przepraszam, panie François, bardzo przepraszam! Zapomniałam... Proszę nie meldować w fabryce! Bardzo proszę nie mówić ojcu...
— Przedwczoraj było to samo, dlaczego ty mała wysiadujesz po nocach? Głupia, może spać a nie śpi... Stary zapłaci karę...
— Już nigdy — przenigdy, dobry, kochany panie François!...
Urwał się czar cudownej książki, zgasły ukochane i nienawistne, dobre i złe postacie, ktoś przeciął ich niesłychane losy, wyrwał ją z nadziemskiego upojenia. Obrzydły dziadyga zepsuł jej wszystko. Teraz jej się wydaje, że nie warto było śmiać się i radować ani płakać i rozpaczać nad tą książką — cóż, to tylko książka, a ludzie w niej zmyśleni...
Ogarnia ją pustka, smutek i znajomy strach przed samotnością, nagle za wyją, zajęczą piły tartaków, strojąc się w akordy, rozłamując się w zgrzyty, prześcigając się nawzajem, piejąc, jęcząc, zawodząc na sto głosów. Zapomniała o świecie, zapomniała o piłach, pochłonięta książką. Jodłowa pusta izba dźwięczy furją pił, zajadle żrących drzewo. Na wspaniale wzorzystych szybach, skutych mrozem, łuna świateł od tartaków iskrzy się brylantami — jest to piękne, ale strasznie złe. Wnet po kątach zaczną wzdychać duchy pokutujące, tajemne strachy już gotują się opuścić swoje nory pod podłogą, będą wyciągać ohydne cielska przez wąskie dziury i pełzać dokoła izby, przewalając po skrzypiących deskach wężowe, ciężkie, miękkie, oślizgłe skręty... Eva skacze do łóżka, nakrywa się z głową, dygoce, modli się, zatyka uszy. Tuli do siebie cudowną książkę i usiłuje snuć dalej przerwaną opowieść, po swojemu prowadzi dalej i spiętrza intrygi, wymyśla przygody, niespodzianki, po swojemu rozstrzyga losy tamtych ludzi, ratuje i nagradza nieszczęśliwych, bez miłosierdzia karze zbrodniarzy. W zapamiętaniu nie wie, kiedy usypia, a powieść z mnóstwem ludzi, z ich sprawami, z radością, z bólem, ze łzami wchodzi za nią w sen. Ale przez sen czuwa i wyczekuje, pamięta, że to dziś czwartek — ach, żeby nie przespać...
...Piękny, rycerski Marek hrabia Duvernois ją kocha, nie zimną, zdradziecką Adę i Eva gotowa polecieć za nim na koniec świata... Może nareszcie przyjedzie dzisiaj, zahuczy z oddali rozpędzony express i tuż przed jej chatą zazgrzytają hamulce, to Marek nakazuje zatrzymać pociąg w Maple Creek, on wszystko może. Zastuka w szybę i Eva wybiegnie na mróz, obejmą ją mocne ramiona... Za chwilę pociąg ruszy, rozpędzi się, porwie oboje, zostanie za nimi i zginie Mapie Creek z ponurą puszczą jodłową, z wiecznem wyciem pił, z surowym ojcem, z pustką, z nudą, z beznadziejnem udręczeniem. Jednego żal, że zostanie tam mogiłka matki, drogiej, utęsknionej, najukochańszej mateczki, której dobroci ani pieszczoty nigdy nie zaznała, gdyż matka umarła przy jej urodzeniu. W Quebec rozpościera się przed nimi olbrzymi czarowny świat, w porcie już czeka wspaniały parowiec, w szczęściu, w zapamiętaniu miłości przebywają Atlantyk, a pewnego poranka wdali brzeg. Europa. Francja — Paryż, miasto czarów...
Hukają belki od mrozu, piszczą, gwiżdżą wściekłe piły, mała Eva śni o szczęściu. Marek hrabia Duvernois obwozi ją po obcych krajach, wszędzie wszyscy ją lubią, kochają, uwielbiają, tonie w bogactwie i zbytku, nikt nie ma równie wspaniałych sukien, ani takich klejnotów. Ale nadewszystko jego miłość... Napróżno stękają po kątach dusze pokutujące, napróżno tajemne larwy pełzają po izbie, czternastoletnia hrabina Eva, gdy jest przy swoim Marku, niczego się nie boi, nawet ojca.
Za oknem przechodzą robotnicy z dziennej zmiany, wracają z szynku, śpiewają —

Zanim się powieszę na zielonym klonie
Rzucę ja w Ottawę gałązkę klonową.
Popłynie gałązka do miasta Ottawy
I w mieście Ottawie przybije do brzegu...


Znajoma piosenka wciska się w sen i przejmuje ją smutkiem, i słowa, i melodja są pełne goryczy. Dlaczego nie wszyscy ludzie są szczęśliwi jak ona? Dlaczego świat jest tak źle urządzony?

Bo tam na tym brzegu siedzi moja luba,
Czeka na wiadomość o terminie ślubu...


I hrabina Duvernois, sama tak szczęśliwa, płacze nad cudzą niedolą. Co za okrutna piosenka, dlaczego ludzie tutejsi tak często ją śpiewają? Kto ułożył melodję, od której kraje się serce? Czemu ktoś musi zadać sobie taką okropną śmierć? Co uczyni biedna narzeczona, gdy gałązka klonowa opowie jej o strasznem nieszczęściu? Dziwna historja, i tej piosenki możnaby ułożyć całą książkę, ale byłaby ona bezbrzeżnie smutna. Eva widzi bujną, zieloną gałązkę jak płynie rzeką Ottawą, długo odbywa swoją złowrogą podróż, aż prąd wody doniesie ją do miasta, a gdy dojdzie do rąk narzeczonej, tamten już będzie dawno zasypany w mogile...
Zdaleka nadchodzi głuchy, żelazny łomot pociągu, czwartek, godzina pierwsza w nocy minut piętnaście, Canadian Pacific Express, który przebywa niezmierny kraj od oceanu do oceanu, przez śnieżne góry, przez dzikie puszcze, przez pokrętne doliny wielkich rzek, przez prerje, bagna, pustynie piaszczyste, przez tysiąc wsi i miast — o tej godzinie przelatuje przez Mapie Creek, dziś nadjeżdża nareszcie jej ukochany Marek, Marek hrabia Duvernois. Eva wyplątuje się z pajęczyny snów, zrywa się...
— Kto to?
Nad jej łóżkiem stoi wysmukła postać. Na tle zamarzniętej szyby, mieniącej się brylantami, w różowej łunie świateł, bijących od tartaków, wyraźnie rysuje się jej głowa, nieznajoma. a droga, obca, a jakby najbliższa i rodzona... Evę ogarnia strach, ale już płyną łzy serdecznego wzruszenia.
— Matko...
Canadian Pacific nadbiega, huczy, zagłuszając jęki pił, izba drga, dźwięczą szyby, Eva całą duszą wydziera się z opętania, by porwać się i wybiec na spotkanie czarownej zjawy, i całem sercem lgnie do matki, która nareszcie, nareszcie nawiedziła ją zza świata...
— Córko moja, biedna, biedna Evo...
Canadian Pacific przelatuje czarną masą, rozświeconą szeregiem okien, które w pędzie zlewają się w jeden pas. Ogromny, nieznany, tajemny, kuszący świat roztworzył się na sekundę i zatrzasnął się z powrotem, uciekł, zgasł.
— Evo, Evo...
Nieśmiałe, wierząc i nie wierząc jeszcze, przygarnia się do mateczki, tuli się do niej, czuje na głowie jej rękę, usypia cicho ze łzami szczęścia. Matka ją błaga, matka zakazuje marzyć o innym świecie, ostrzega. Opowiada baśń o biednej dziewczynie, córce drwala, która wydarła się z nędznej jodłowej chaty i dala się porwać żelaznemu potworowi w dalekie obce kraje. Lepiej niż książka snuje opowieść o przygodach i kolejach dziewczyny w ogromnym Londynie, w ogromnym Paryżu. Dola i niedola małej Evy, nędza, bezlitośni ludzie, podli, podstępni opiekunowie, ciężka praca, rojne, bogate ulice miast, gdzie można zemrzeć z głodu niczem w dzikich bezludnych puszczach Saskatchewanu, czy w górach Calgary, czy w śniegach i lodach Yukonu lub Mackenzie...
— Umarli wszystko wiedzą — nie ufaj, córko, szczęściu, bo z wielkiej fortuny pochodzą również nieopisane nieszczęścia... Ludzie są źli, zawistni, co los dał zawsze gotowi zepsuć, splugawić, odebrać. W bogactwie, we sławie nie ma się prawdziwego przyjaciela ani szczerej miłości. Łatwo upaść z wyżyny...
Eva słucha, oczarowana, o losach swoich, a zarazem widzi wyraźnie każdą rzecz, każdy rok, każdy miesiąc, każdy swój dzień, choć przemykają szybko, szybko, niczem Canadian Pacific za oknem.
A teraz...
...Umarli wszystko wiedzą — nadchodzi dzień i nieszczęście spada jak grom z jasnego nieba... Potworna krzywda wota o pomstę do Boga, ale milczą, odwracają się od niej przyjaciele, wielbiciele, wszyscy — zostaje sam na sam ze swojem nieszczęściem i czeka, czeka w niemej zgrozie, we łzach i rozpaczy na pewną godzinę, godzinę straszliwą...
Eva dygoce z przerażenia, płacze, tuli się do matki, przysięga najświętszemi słowy.
— Pamiętaj, Evo, pamiętaj, córko jedyna, sieroto... Pamiętaj, dotrzymaj przysięgi, umarli wiedzą, co będzie...
Warczą, szczękają, brzęczą, jęczą, zawodzą i wściekają się piły tartaków. Potrzaskują, pohukują na mrozie tramy jodłowe, pękające po składowiskach. Dusze pokutujące cicho płaczą po kątach i straszą, larwy czołgają się w ciemnościach i straszą. Czai się jakaś okropna godzina — gdzież jesteś, matko, matko...
Ktoś stuka mocno, gniewnie — czy ojciec wraca nadspodziewanie z roboty na Cypress Hills? A światło pali się znowu!... To stary François bije pięścią w okno i klnie...
Jeszcze przed sekundą jego futrzana czapa rysowała się wyraźnie przez oblodowaciałe szyby... Piły umilkły, tartaki stanęły — cisza... — Zaraz, zaraz zgaszę, dobry panie François...
Już poszedł. Poszedł i zabrał ze sobą okno, zabrał wszystko... Niema okna... Nic niema... Wysoko pod stropem przygasa, czerwienieje i rozświetla się znowu żarówka. Za drzwiami krzątają się, szepcą, zmawiają się jacyś ludzie...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Samochód wytoczył się za bramę St. Lazare, przed więzieniem było pusto, ulica St. Denis jeszcze spała, skręcili w lewo, minęli kordon żandarmów. Na pustym bulwarze wzięli odrazu pełny pęd, w perspektywie ulicy na prawo przemknęła fasada Dworca Północnego.
— Nie do Vincennes...
Nie obchodziło jej nic, było jej wszystko jedno, gdzie to się dopełni, ale wolała nie tam, gdzie od początku wojny tracą wszystkich szpiegów. Jaskrawe, upalne słońce zalewało miasto, w zamkniętej limuzynie uczyniło się duszno, za pierwszym zakrętem dognali i prześcigali długo ogromną kolumnę wozów Czerwonego Krzyża, sunących wolno — ranni...
— Czyby nie można otworzyć okna, brak mi powietrza. — Jeden z żandarmów na przcdniem siedzeniu spuszcza szybę.
— Nie zechce pani wypić wody z winem? — pyta doktór.
— Nie, dziękuję, doktorze.
Boulevard Rochechouart... Montmartre, dzielnica szalonych nocy, w ostrcm słońcu poranka wyglądała brudno i nikczemnie. Gaité Rochechouart... Trianon... Cigale... Folles Pigalle... Lune Rousse... Quat’z’Arts... Chat Noir... Moulin Rouge... Tandetne, dziwacznie przystrojone fasady bez cienia smaku, krzyczące afisze, sterczące na pokaz instalacje do efektów świetlnych demonstrowały płaską brzydotę tych miejsc, niewiadomo czemu słynnych na cały świat. Pokryli się przed światłem dnia aktorzy i bywalcy „świętego wzgórza“, dzielnicy rozpusty i pijaństwa, dziewczyny uliczne, garsoni, sutenerzy, rajfurki, śpiewacy kabaretowi, rycerze nocy — brud, plugastwo i nędza Paryża. Rozjechali się goście, stoją opuszczone miejsca nieczyste, obnażone w całej brzydocie, czekają nocy, gdy znowu zapłoną światła, zamigocą iskrami barw, odurzą i okryją szych i szalbierstwo. I dziś znowu jak co nocy zaroi się tu od ludzi, gdy ona o tej porze...
O tej porze co z nią będzie?...
Zwarły się kurczowo szczęki, spazm chwyci za gardło. Zaszumi w głowie — ciemność — jasność, ciemność — jasność... Samochód mknie, zaraz będzie koniec — to dobrze, dobrze, dobrze...
Otrząsnęła się na wspomnienie ostatnich chwil w więzieniu — oficjalne figury, pożegnania, formalności, mnóstwo jakichś obcych ludzi, natrętny doktór ze swojemi flaszeczkami, klęczące zakonnice szepcą modlitwy, maître Lourthier, ubrany czarno jak na pogrzeb, nawet z cylindrem... Nuda i przymus, wszyscy patrzą na nią ze strachem, z bezczelną ciekawością, jak też ona się zachowa, z ukrywaną a tak jawna radością, że to ona zginie, a nie oni — oni zostaną... W ostatnich chwilach zmuszono ją, by pamiętała o każdym swoim ruchu, o każdem słowie, o każdem spojrzeniu, wytrzeszczają oczy, patrzą, patrzą, jak Eva Evard idzie na śmierć... Idzie na rzecz straszliwą, przechodzącą wszelkie pojęcie, a gromada gapiów dręczy ją, szpieguje... Już nic gorszego jej nie czeka — teraz koniec. Samochód mknie — prędzej, prędzej!
Park Monceau. Chciwie patrzy na przelatujące drzewa, główna brama... W głównej bramie stary pan rozwija gazetę, nawet nie spojrzy na samochód, to ją u bodło jak zniewaga, jak krzywda. Jakże ona nienawidzi ich wszystkich — tych ludzi... Jak piękne są stare drzewa — już znikły.
Mijają dwa zatłoczone tramwaje... Stacja métro, spod ziemi wybiega gromada ludzi, życie idzie swoją koleją. Gdy jej nie będzie, nic się nie zmieni, to samo będzie jutro o tej porze i pojutrze, i za rok i zawsze, wiecznie, ludzie umierają, a świat zostaje, życie trwa. To dobrze, że razem z nią nie ginie wszystko... Dobrze, bo już zostały poza nią udręczenia śmierci, żal za życiem. W głowie jasno, lekko, pusto — ani jednej myśli. Ale prędzej, prędzej...
Fortyfikacje... Szeroka, nieznajoma ulica, przerwy w szarych kamienicach, małe domki, parkany, ogrody, pałacyki, fabryki, składy... W oknie pierwszego piętra młoda kobieta, roześmiana, promieniejąca szczęściem, zapamiętale obcałowuje półnagie niemowlę z podkulonemi różowemi nóżkami... Znowu skurcz chwyta za szczęki, zaszumi w głowie. Eva ratuje się, pyta głosem pewnym.
— Panie majorze, gdzie to będzie? Chyba teraz już można...
— Owszem, można, zaraz będziemy na miejscu. Jedziemy na fort Mont Valérien.
— Mont Valérien... To gdzieś wysoko, na wzgórzu?
— Sto sześćdziesiąt dwa metry.
— Nad Paryżem?
— Nad Paryżem niecałe sto.
Wiedziała, że jedyny jej ratunek w tem, żeby mówić, mówić bez przerwy, rozmawiać z byle kim, z majorem, z doktorem, z żandarmami, siedzącymi na przedzie, gadać o byle czem, o niczem, pytać, pytać o wszystko, inaczej... Załamie się w niej resztka uporu i wstydu, by dociągnąć do końca i w ostatniej chwili nie ulec... Nie czuła strachu, była spokojna i rozumiała, co się z nią dzieje i co ją czeka, ale siły ją opuszczały, jeżeli osłabnie, jeżeli popadnie w omdlenie, będą ją wynosić z samochodu, będą ją cucić i potem powloką nawpół żywą. Eva Evard nie wystawi się na urągowisko swoim sędziom i katom oraz tej hołocie, co przybiegła na widowisko i już tam na nią czeka...
Tam będą żołnierze, żołnierze wielkiej wojny, zbratani ze śmiercią, którzy wyszli z boju i do boju wrócą i może wszyscy co do jednego zginą... Eva Evard musi im śmiało patrzeć w oczy i będzie, będzie patrzeć śmiało, gdy ją wezmą na cel... Jest gotowa zginąć godnie, nawet z brawurą, nawet z uśmiechem...
Szczególnie okropną była słabość w nogach, zupełne odrętwienie, czy zdoła wstać, pójść o własnych siłach?! Ręce jej drżały, zdjęła ją niemoc i obezwładniające uczucie jakby głodu... Bodaj jeden łyk wody, bodaj jeden kęs chleba... Doktór więzienny trzyma w pogotowiu termos, doktór na nią patrzy, czemuż teraz nie zapyta? Czemuż bez pytania nie odkręci blaszanego kubka, nie naleje i nie poda jej się napić? Nie chciała go prosić — uważanoby to za upadek ducha, zwłaszcza ten major, od którego aż zieje nienawiść i pogarda...
Mówić, gadać, pytać — coś ją skuło w krtani, zdławiło, w gardle sucho, w ustach sucho, usiłuje coś powiedzieć, nie wie co... Chce powiedzieć — co za piękny czas... Chce powiedzieć coś nadzwyczajnego, to właśnie, co wypada w takiej chwili, żeby zapamiętali i powtarzali później... Nic nie przychodzi do głowy... Rozglądać się, uważać na wszystko po drodze — poco? Bo to już po raz ostatni w życiu. I cóż, że ostatni raz?
Patrzeć, patrzeć, zaprzątnąć się czemkolwiek, żeby owładnąć sobą, żeby nie myśleć o osłabieniu, oderwać się od siebie, zapomnieć się bodaj na jedną chwilę, niemoc zaraz przeminie, to nie żadna słabość, tylko strach przed nią, pusta wyobraźnia...
Ostatni zakręt, niezmiernie szeroka aleja, na rogu kościół, tu jeszcze nigdy nie była, co to za przedmieście? Przymknęła oczy i usiłowała ujrzeć plan Paryża, zgadywała — Puteaux? Clichy? Levallois-Perret? Chciała przypomnieć sobie, którą bramą przejechali pas fortyfikacyj. Plan miasta zamajaczył splątaną siecią ulic i znikł, pod powiekami w czerwonej nicości płynęły skośno ku górze jeden za drugim, jeden za drugim piękne zielone kręgi, postanowiła nie otwierać oczu aż do chwili, gdy staną na miejscu, tak będzie lżej, nie chce już na nic patrzeć i nic widzieć po drodze, świat przestał dla niej istnieć, cokolwiekby ujrzała, domy, ulice, tramwaje, ludzi, drzewa — są to rzeczy niepotrzebne, a to wszystko jej przeszkadza, musi, musi, bodaj w ostatniej sekundzie dopóki jeszcze będzie żywa, musi, musi i inaczej być nie może — odgadnąć w sobie coś najważniejszego, wyobrazić sobie najgłębszą i jedyną istotę wszechrzeczy, skupić się w nadludzkim wysiłku i sięgnąć poza świat, poza swój byt i zanim zginie śmiercią, pojąć samą śmierć, inaczej — inaczej nie potrafi umrzeć...
Każdy potrafi, gdy mu wsadzą w żywe ciało dwanaście kul, tak, ale człowiek godzien jest, aby przed samym końcem, tuż nad mogiłą, dano mu czas i możność opamiętania się i pokonania w sobie ślepej woli do życia, aby zdobył się na moc i mądrość i wyrzekł się wszystkiego, aby sam zapragnął śmierci i z dobrej woli w ostatniem jasnowidzeniu umarł w sobie zanim go zamordują... Każdy skazany, nawet największy zbrodniarz, wart jest paru ostatnich chwil spokoju, to jego święte prawo, albowiem taki koniec przerasta potwornością wszelkie postacie śmierci, przed skazańcem wykonawcy sprawiedliwości są obarczeni najcięższym grzechem, przed nimi winni są wszyscy ludzie...
Jako odkupienie za swój własny grzech, dają mu księdza, pociechę religijną, słowa biblji, ostatnie sakramenty, ksiądz po swojemu jedna go z Bogiem, ale nikt nie pojedna go ze śmiercią, jeżeli on sam temu nie podoła, bodaj na jedną sekundę przed końcem... Chamstwo nakazane z urzędu, sponiewieranie człowieka w jego ostatnich chwilach bezduszną oficjalnością odbiera mu wszelką możność wniknienia w siebie i najsłabszy cień nadziei, by przed targnięciem stryczka, przed spustem gilotyny, przed trzaskiem salwy, bodaj na jedno mgnienie oka jego dusza zdręczona strachem zaznała przedśmiertnego ukojenia.
Nie, nie, nie!! Nie wolno zamordować skazańca w poniżeniu i męce z drgającemi oniemiałemi wargami, z duszą pełną bydlęcego wycia. Jak to uczynić? Nikt nie wie, na to niema sposobu w ludzkiej mocy, więc wyrok śmierci jest tylko zbrodnią, a kara śmierci... Nie, na to czem ona jest — niema słowa w ludzkim języku.
Strzępy, bezkształtne okruchy myśli przemykały przez głowę w popłochu, w pośpiechu, jak przeganiane wichrem. Nie, już niczego nie zdoła w sobie uchwycić, za późno... Zginie nie swoją śmiercią, zejdzie z tego świata jak inni, jak bodaj wszyscy...
Miała czas, miała przed sobą odmęt czasu. Myślała, rozważała, biedziła się ze sobą, dręczyła się, truchlała, wyrzekała się życia, otwierał się przed nią największy sens wszystkiego, wpadała w ekstazę, wznosiła się do jasnowidzenia, chwytała rytm niepojętej harmonji świata i wszechświata i wówczas spływał na nią boski, pozaludzki spokój — godziła się ze śmiercią.
Teraz znowu nic nie wie... Nic nie wie... Nic... Więc dać spokój wszystkiemu, już nie czas, za późno, za późno... I myśl utknęła, urwała się, jak gdy człowiek usypia. Usypiały ją zielone kręgi, niewyczerpane, ciągłe, sunęły pod powiekami pochyło wgórę, rodziły się, przepływały i ginęły...
Gwałtowny zakręt rzucił nią na majora, doktór, siedzący z lewej strony, chwycił ją pod ramię.
— Przepraszam...
Wypowiedziała to odruchowo i mimowoli otworzyła oczy — jechali wybrzeżem Sekwany, po prawej stronie ciągnęło się pasmo wody, zadrzewiona wyspa, po lewej domki, ogródki, domki, ogródki... Jakto, jeszcze? Zdawało jej się, że spała bardzo długo, ogarnęło ją zdumienie, jakieś ciężkie podejrzenie — gdzie ją wiozą? Nagle w oknie na błękicie nieba za rzeką wysoko ponad domami, straszliwie wyraźnie, straszliwie blisko wyrosła potężna masa zieleni, jasne smugi trawy, spalonej od słońca, po zboczu pochyło wspina się droga, zarośla, wielkie drzewa, na szczycie załamania murów, szary kamień, czerwone cegły... Zmrużyła oczy, zacisnęła powieki z całych sił, zasłoniła twarz rękami. Splecione ręce latały jakby niemi ktoś potrząsał, chcąc ją zbudzić.
— Nie, nie — ja się przecież nie boję...
Odjęła ręce i śmiało spojrzała w okno, ale wizja fortu znikła, zakryły ją domy. Owładła nią zdumiewająca, niewiarogodna pospolitość powszedniego dnia, ludzie krzątali się po ogródkach, nad brzegiem stały zwykłe postacie z wędkami, na wyspie między drzewami, pomimo wczesnej pory, piastunki już toczyły swoje wózki... Niecodzienne były chyba tylko te okna z potrzaskanemi szybami w jednym domku, w drugim, w trzecim... I cała jezdnia — zasłana jak kobiercem jesionowemi i klonowemi liśćmi i gałązkami... I ludzie, którzy śpieszyli kędyś w tę samą stronę, samochód wciąż trąbił, mijali ich całemi kupami...
Przed kawiarenką z wybitemi szybami człowiek w fartuchu dobywał z wozu bloki lodu — na ten widok targnęło nią straszliwe, żrące pragnienie... — Niech się dzieje, co chce, daruję swoją całą krzywdę, śmierć za szklankę wody z lodem... Niech jej dadzą minutę czasu, żeby mogła wypić spokojnie, a potem śmierć... Niepodobieństwo... Niepodobieństwo...
Niepodobieństwo, ale samochód nagle hamuje się, zgrzyta i staje — na tarasie kawiarni garson kręci się między stolikami, strzepuje pył... Na miłosierdzie boskie... Wody...
Policjant.
— Co jest?
— Niema przejazdu...
— Jakto niema?
Dwaj żołnierze bez kurtek, z zakasanemi rękawami, w skórzanych fartuchach wybiegają z kawiarni — saperzy.
— Dziś w nocy była Gotha, panie majorze — prosto w willę i w ulicę, dom rozniosło, pięciu trupa, reszta ranni, dziura na cztery metry...
— Torpila stokilowa, uprząta się, panie majorze.
Major krzyczy na szofera, klnie, nie krępując się, patrzy na zegarek. Wybucha.
— Idjotyczne porządki... Zas.... tajemnice, nikt nie ma wiedzieć, gdzie upadło... Po jakiego djabła, pytam się?!...
— Właściwie, panie majorze, jest pewien sens, Niemcy wedle wiadomości z gazet mogliby rektyfikować cel.
— Doktorze! Doktorze! Pan mnie będzie uczył — toż to nie z działa, ale przyszło z powietrza! A choćby z działa? Czy to nie brak w Paryżu szpiegów. którzy bez gazet natychmiast im doniosą? Zawracaj! Żywo! I pełny bieg! Pierwszy most na lewo — marsz!!...
Olbrzymi samochód gubernatorstwa wojennego obozu warownego miasta Paryża z trudem wykręcał i nawracał na wąskiej ulicy nadbrzeża, człowiek z bryłą lodu na ramieniu znalazł się na chwilę tuż pod oknem, Eva panowała nad sobą, żeby nie wyciągnąć ręki i nie dotknąć lodu... Nie wytrzyma, poprosi doktora o łyk wody, to takie proste... Nie.
Na tarasie kawiarni gruby, czerwony jegomość w słomianym kapeluszu „canotier“, zsuniętym ze spoconego czoła, z błogością z zamkniętemi oczami wychylał jednym tchem szklanicę żółtego płynu, o Boże, to cytronada... Zrobiło jej się mdło, słabo... — Panie doktorze...
Nie!
Wóz cofał się i dopiero na rogu najbliższej uliczki zdołał wykręcić i wjechał między wille i domki. W oknie, obrośniętem wspaniałym pnączem rozkwitłych glicynij, stała kobieta w czerni, zapatrzona w coś osłupiałem! oczami, nie widziała przejeżdżającego samochodu, który zabrał całą szerokość uliczki, nie widziała nic, patrzyła w swoje nieszczęście. Major zarechotał grubym śmiechem. Eva spojrzała nań zdumiona, major odwrócił się, ale ona uchwyciła wlot jego myśl, nieomylnie, w jego własnych słowach, tak jakby ją był wypowiedział głośno.
— Ha — ha... Niemcy przedłużyli życie swojej agentce o całe piętnaście minut, zawsze to coś...
Porwał ją gniew, ale nagle jakby jakąś rzecz nową i niesłychaną odkryła, że major jak i ci inni, to znaczy — wszyscy, poprostu wierzą w jej zbrodnię, dlatego są dla niej tacy — nienawiść opadła.
W ogródku od strony ulicy stały szeregiem, przerastając wysokie druciane ogrodzenie, rozkwitłe malwy o zadziwiających, tajemniczych barwach, ich niezgłębione piękno żegnało ją westchnieniem żalu, na świeżo spryskanych kwiatach i liściach jeszcze świeciły krople wody jak łzy. Za malwami na wąziutkiej dróżce kucharka rżnęła kurczę, już dwoje kurcząt rzucało się po piasku, rozwłócząc krwawe plamy. Dwie smukłe ozdobne młode topole były złamane wpół — od wczorajszego wybuchu... Pies wilk brzęczał łańcuchem i ujadał na nią, wspiąwszy się na płot... Młody żołnierz, zmizerowany jak cień, wyjrzał z okna i zapatrzył się na nią w trwodze, snać ją poznał, jego oczy załatały między majorem a żandarmami, było oczywiste, że — zrozumiał... Chciała mu przesłać swój ostatni uśmiech, ale nie zdążyła i nie zdołałaby nawet, na ustach, na policzkach uczuła sztywność, jakby cała jej twarz już zastygła. Przysięgłaby, że ten młody żołnierz wierzy w jej niewinność, on to wie niezbicie, dlatego, że nosi na sobie piętno śmierci — znać, że i on umiera...
Wydostali się z wąskiego zaułka, zakręt, szeroka aleja, ściana wspaniałych drzew, wjechali w cień.
— Teraz jazda! Jazda na złamany łeb!
— Panie majorze, — obrócił się wachmistrz, siedzący przy szoferze — możnaby skrótem przez Puteaux...
— Walić dookoła magistralą, w tych uliczkach można najechać czort wie na co, minąć się trudno...
Od zadrzewionego obszaru wionęła świeżość sierpniowego poranka. Wszak to tyły Lasku Bulońskiego... Nie, to już na samym skraju Lasku — Jardin d’Acclimatation... Za oknem przelatywały i znikały kępa akacji, żywopłot, łączka, staw. Zaraz za tym stawem aleja, ta sama, gdzie szydziła z kapitana Percin, gdy ją błagał, żeby uciekała... Nie mylił się, gdy wierzył w jej niewinność, dobrze on wiedział, co znaczą sądy wojenne... Mniejsza o to, co mu się stało potem... Mniejsza o niego, i o nią, i o resztę, i o wszystko... Koniec — koniec — koniec... Ach, niechże już prędzej... Prędzej! Prędzej!!...
Samochód zawył, rozpędził się i gnał, drzewa znikły, szeroka aleja, most, woda, wyspa, woda, rozległe, lśniące od słońca puste skrzyżowania wielkich dróg, tory kolejowe, na lewo wyrasta na niebie zielona masa fortu i zapada się, znika... Zimny dreszcz, zimny pot... Eva broni się, nie chce krzyczeć, kładzie rękę na ustach, zaciska usta... Więc to naprawdę, naprawdę... Wiedziała niezbicie, że nic się nie stanie, nic nie pomoże... Ale gdy nadchodzi ostatni moment oderwania od życia, własna śmierć nikomu nie mieści się w głowie, i ona nie będzie wyjątkiem, umrze nic nie wiedząc, jak każdy, jak wszyscy — poco się dręczyć?
Przeleciała nad nią sekunda nicości, sekunda absolutnej ciszy i jednem błyskawicznem cięciem odjęła jej ból, żal, strach. Odpadła krzywda, nienawiść. I samotność, w której się zawarła duma i sprawiedliwy gniew.
Poco miałaby jeszcze żyć, może w późne lata?... Przeżyć młodość, urodę, sławę... Być starą?... Otrząsnęła się, było to bardziej niepojęte, niż chwila śmierci, która po długiej pogoni teraz ją właśnie dościga. Eva Evard, walcząca ze starością, ze śmiesznym kobiecym uporem i broniąca się sztuką maskowania zmarszczek i siwizny?
Absurd!
Jej śmierć jest również absurdem, ale ginąc za chwilę, umiera u szczytu sławy w pełni urody. Umrze piękną, uroda ją przeżyje, jeszcze ją ujrzą na chwilę wszyscy, którzy tam czekają na jej śmierć... I w tafli okna ujrzała drgające, niejasne widmo swej postaci, oczy widma i jej oczy związały się w tajemnem, ostatniem porozumieniu.
...To już za miastem — pole, wąska polna droga nieznacznie wznosi się pod górę... Zakręt — i na pół świata, do pół nieba rozpostarł się tuż-tuż ogrom wzgórza i fortu, znajome płaty spalonej trawy, krzaki, kępy drzew, czerwone i szare mury. Skręcili i pod okapem samochodu, za plecami żandarmów utaiła się wizja Już nie zbudziła dreszczu, nie przerażała i nagle, jak prąd niepowstrzymanego wichru, porwała ją ku sobie.
Mont Valérien...
Codziennie patrzała na wzgórze i twierdzę z wyżyny Montmartre’u, z mansardy na piątem piętrze na rue Lepic w czasach głodu, w latach nędznego dorobku i w ów dzień niezapomniany, gdy po raz ostatni żegnała ubogą izdebkę, odchodząc za uśmiechem fortuny, w swoje szczytne losy. Spoglądała z wyżyny na obraz miasta, gdzie za swoją pracę znosiła ciężką biedę, gdzie nagabywały ją bunty i pokusy, gdzie z poza każdego rogu każdej ulicy czaił się na nią brud, gdzie natrząsało się z niej bogactwo... Pomimo wszystko, wbrew wszystkiej swojej niedoli zapamiętale kochała Paryż, jego bezmiar, jego głębię, czar tajemny jego tchnienia. I oto doczekała swego dnia, Paryż, miasto cudów i tajemnic, miasto bez miłosierdzia nad ubogim i uciśnionym, nagradza ją za wytrwanie w bezrozumnem bez nadziei ukochaniu...
Ale wówczas, w godzinie radości i szczęścia cały przestwór miasta zasnuł się mgłami, czekała długo napróżno, a gdy zamierzała już odejść, nagle z kłębowiska oparów wynurzyło się w czerwonej łunie zachodzącego słońca jak wyspa na morzu samotne wzgórze — Mont Valérien. Czemuż zadrżała wówczas? Czego się ulękła? Zapłakała, zasłoniła oczy ze strachu. Ze strachu? Przed czemże? Przed swojem szczęściem...
Dopiero teraz poznała straszliwy znak wróżebny, widmo jej niecofnionego przeznaczenia. Tak być musiało, ku temu szła, nie wiedząc, poprzez bujne swoje życie, a teraz wypełnia się nakaz losu, tu na tem wzgórzu czeka ją wyznaczony kres i koniec.
Zapadła w mrok i w ciszę, osunęła się w głębię wieczystego spokoju, jakby ją zasypano ziemią i przywalono głazami. Nie zazna już strachu, nie rzuci ludziom ani jednego spojrzenia, nie zawoła pod lufami karabinów, że jest niewinną, aby to usłyszał cały świat — nie było już świata...
Mijali czarne baraki, składy, minęli plac musztry, gdzie po zdeptanej trawie pełzali rekruci w linjach tyraljerskich, gdzie w powietrzu latały ćwiczebne granaty. W cieniu wiązów szła walka na bagnety, nad samą drogą stała spoczywając kompanja w maskach i dwieście par ogromnych, okrągłych szklistych oczu, dwieście wydłużonych ryjów jak na komendę obróciło się za przelatującym samochodem.
Motor wysilał się, warczał, pracując na stromem zboczu, w prawe okno zaglądały pędy berberysu, gałęzie jesionów, obciążone pęczkami nasion, przesuwały się deski z napisami, sterczące na tykach... Po lewej stronie świat obniżał się gwałtownie i malał, malał w oczach, aż znikł.
Stoją...
Major krzyczy w okno, popędza furgony, które wyjeżdżają z bramy fortu, olbrzymie perszerony, napierając zadami, ostrożnie spuszczają z pochyłości dwukolne wozy, załadowane zwojami rdzawego kolczastego drutu... Gruchocą pod ciężarem ogromne koła, obracając się opornie, leniwie, aby dać czas, aby darować bodaj chwilę... Jeszcze jeden wóz... Jeszcze jeden... Pośpieszże się, ocknij się... Nuże, Evo Evard!. Rzuć ostatnie spojrzenie na ten świat boży..
Evę zmęczyło czekanie, bezwiednie odwróciła głowę i jej skamieniałe oczy, które niczego już nie chciały widzieć, spojrzały w okno...
Z okna jak osadzony w ramie drżał i mienił się potężny daleki obraz Paryża, uderzył i wdarł się przemocą w zamierającą duszę, jego ogrom, jego przestwór-bezmiar zaskoczył ją, objawił się niespodzianie, gdy już zapomniała o wszystkiem, co zostawało na ziemi, targnął za serce, odurzył, pogrążył ją w zamęcie.
Zalany słońcem, drgający od blasków, powleczony smugami cieniów od obłoków, sunących po błękicie nieba, Paryż falował, unosił się i opadał jak w rytmie żywego oddechu. Przez morze miasta snuły się ruchome plamy cieniów, gasząc po drodze światła i barwy i oddając je z powrotem słońcu.
Zdręczone oczy Evy przez łzy ostatniego wzruszenia zagubiły się w przestworzu i błąkały się jak w obcym świecie. Dostrzegły jarzącą się w blaskach białą zjawę Sacré Coeur, złotą kopułę Inwalidów, szarą masę Panteonu, ale był to już Paryż przeobrażony, nieznany i niczaznany przez nią nigdy. W jego nieogarnionem mrowisku roją się około swoich spraw ludzie-widma, istoty z poza wymiaru czasu i dnia, ci, których już niema, bo wymarli przed stu laty, ci, których pokolenie jeszcze nie przyszło na ten świat, gdyż urodzą się dopiero za sto lat... Odsłoniło się przed nią tajemne oblicze tego, co w rzeczach ludzkich jest wieczne w swojem nieśmiertelnem trwaniu...
Białe, krągłe obłoki stoją na niebie, ich cienie idą przez miasto, tłumią, niweczą światła, blaski i zarysy kształtów, a gdy przeminą, rodzą świetliste zjawy, wskazują.
Oto wychodzą z cienia, już stanęły w okręgu słońca oba szczyty katedry Notre Dame. Patrzą na miasto kamiennemi oczami szatany, wiedźmy, poczwary, prastare rzeźbione dziwadła. Wszystko już widziały i wszystko wiedzą, od wieków szydzą z przemijających pokoleń, z ich walk, z ich tryumfów i klęsk, z ich cierpień i radości. Eva czuje na sobie ich zimne wejrzenie...
Motor zawył, samochód targnął się i ruszył, Evę ogarnął mrok i chłód sklepionej warownej bramy. Gdzieś daleko jak u wylotu podziemnego tunelu witało ją półkole dziennego światła. Tam czeka śmierć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Gałecki.