Pamiątki JPana Seweryna Soplicy, cześnika parnawskiego/Pan Borowski

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Rzewuski
Tytuł Pan Borowski
Pochodzenie Pamiątki JPana Seweryna Soplicy, cześnika parnawskiego
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1926
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
PAN BOROWSKI.

Pisałem o bandzie albeńskiej, a przyszło mi na myśl, że może już nikt dziś nie wie, co znaczyła ta banda, do której tak się starano należeć, iż każdy miał sobie za wielki zaszczyt być jej członkiem. Książę Karol Radziwiłł, będąc jeszcze miecznikiem litewskim, utworzył ją w Albie, domu wiejskim z ogrodem, pod Nieświeżem. Pan Piszczało, niegdyś księcia nauczyciel, trafiając w myśl jego, przepisy tej bandy ułożył. Patenta podpisywał książę, jako naczelnik towarzystwa, którego kanclerzem do śmierci był pan Ignacy Wołodkowicz, a sekretarzem pan Michał Rejten. Każdy członek w listach podpisywał się: »radziwiłłowski przyjaciel«, a książę go nazywał »panie kochanku«. Że zaś zawsze ze swoimi albeńczykami obcował, to nazywanie »panie kochanku« zamieniło się u niego w przysłowie, które ustawicznie powtarzał. Mundur albeńczyków był barwy radziwiłłowskiej: kontusz słomianego koloru, żupan błękitny, pas umyślnie na to w Słucku robiony, srebrny, w orły czarne z trąbkami, spinka z emalii błękitnej, na której z brylancików była cyfra z trzech liter: K. X. R. W tym mundurze trzeba było chodzić w Nieświeżu: a gdyby kto, nie mając patentu, ważył się gdziekolwiek ten mundur wdziać na siebie, mógł być pewien, że zostanie zmuszony go zrzucić. I tak pan Skirmunt, co był księcia ekonomem jeneralnym w Birżach, nie będąc do tego upoważnionym, ale zaufany w stopniu, który trzymał między sługami księcia, pokazał się raz w tym mundurze na licznem zgromadzeniu u pana Burby, cześnika rosieńskiego a rządcy jeneralnego ekonomii szawelskiej. Ale na swoje nieszczęście znalazł tam dwóch prawdziwych albeńczyków: pana Kazimierza Sołohuba, koniuszego nowogrodzkiego, i pana Jana Wierzejskiego, rejenta sądów zadwornych. Ci na niego napadli, mundur zdarli i jeszcze samego wyszturchali, lubo to było w uczciwym domu. Pan Skirmunt o to się żalił przed księciem; ale książę, nie tylko że przyznał słuszność panu Sołohubowi i Wierzejskiemu, ale nawet oddalił pana Skirmunta: bo sam ściśle przestrzegał ustaw zgromadzenia, którego był twórcą.
Żeby być przypuszczonym do tego grona, trzeba było być: szlachcicem karmazynowym, osiadłego obywatela synem, tęgim do korda, dzielnym do konia, choćby najdzikszego, w sztuce łowieckiej doświadczonym i niepospolitej odwagi. Książę nie mógł nikogo patentować, jedno za wstawieniem się dwóch części całego towarzystwa. Obowiązki patentowanych były: wstawić się na każde wezwanie księcia konno i w całym rynsztunku, iść z nim gdzie ich poprowadzi, a nie zważając na żadne niebezpieczeństwo, w każdym wypadku łba nadstawić za honor Najświętszej Panny, księcia wojewody, swój własny i każdego z członków towarzystwa. Były rozmaite przepisy dla tej szkoły prawdziwie bohaterskiej: w rzędzie innych ten, że dwaj albeńczycy, mający między sobą zajście, nie mogli się ciągać po jurysdykcyach, ale powinni byli rzecz kończyć u siebie, zdając się na jednego z kolegów, który w pewnych okolicznościach miał władzę dozwolić im nawet rozprawy na szable, jeśliby innego nie było sposobu do zgody. Z tego powodu zdarzył się zabawny wypadek w Nieświeżu, który szczególnie okazał dobroć księcia.
Razu jednego zjechało się kilku radziwiłłowskich przyjaciół w Samuelowie, u JW. Mikołaja Morawskiego, jenerała wojsk litewskich. Między nimi był pan Leon Borowski, od śmierci pana Wołodkowicza najpoufalszy domownik księcia, i pan Bonifacy Sołohub, co to niegdyś pana Skirmunta wyszturchał. Pan Bonifacy strzelał nic potem, bo miał wzrok krótki; ale z oszczepem na niedźwiedzia żwawo chodził, bo był silny i nieustraszony. Miał on strzelbę dwururną angielską, nad jaką lepszej u samego księcia nie było, i zawsze z sobą ją woził. Pan Leon, co nadzwyczajne miał oko, chciał jej koniecznie dostać i różne mu proponował facyendy. Ofiarował za nią cztery konie siwopstrokate, którymi przyjechał do Samuelowa; ale i to było napróżno, bo lubo pan Bonifacy do nich dość się palił, był twardy i ciągle go zbywał, powtarzając:
— Prędzej się z moją skórą niż z dubeltówką rozstanę.
— Na co ci się ona zda, kiedy ty strzelać nie umiesz?
— Czy umiem, czy nie umiem, to nie twoja rzecz: a strzelby nie dam.
— A jużci kto ma strzelbę, powinien okazać, że ona mu się zda na coś.
— To szczęście, że ty nie jesteś łowczym wielkim litewskim, bo twój zarzut mógłby mnie obchodzić; ale wiem, że może strzelam tak dobrze jak ty.
— Możesz tego dać dowód: niedaleko dworu jest knieja niewielka, ale dobra; obrzućmy ją siecią, mam sforę gończych z sobą, od których lepszych i w Nieświeżu nie znajdziesz, a cała psiarnia JW. jenerała jest na twoje usługi; on obławy nam nie odmówi, ani dojeżdżaczów. Pójdźmy więc ze świtem do kniei, prócz ciebie nikt strzelać nie będzie. Jeżeli wyniesiesz zwierzynę, ja ci oddam moje cztery konie; a jeżeli skwasisz polowanie, pożegnaj się z swoją strzelbą.
— Zgoda! Ale zróbmy układ na piśmie i wręczmy go JW. jenerałowi; bo jak ubiję zwierza, to ty żarcikami gotów mnie zbyć: wszak my się nie od dnia wczorajszego znamy.
— Pisz, co ci się podoba, ja wszystko podpiszę, bo wiem, że ubijesz zwierza, jak ci na nosie chyba siędzie.
Wziął tedy pióro i papier pan Bonifacy i napisał: »Między w. Leonem Borowskim, komornikiem słonimskim, i w. Kazimierzem Sołohubem, koniuszym nowogrodzkim, zawiera się następna umowa: Dnia N. N. do kniei samuelowskiej sieciami obrzuconej, o piątej godzinie przed południem, z trzema sforami gończych psów, z których jeden jest w. Leona Borowskiego, a dwa drugich JW. Mikołaja Morawskiego, jenerałmajora W. księstwa litewskiego, gospodarza domu, i z jednym dojeżdżaczem na koniu, pójdą w. Kazimierz Sołohub, w. Leon Borowski i sam JW. gospodarz, oraz inni wymienieni goście, którzy udadzą się do kniei, aby w czasie mogli dać świadectwo. Nikt strzelby z sobą mieć nie będzie, oprócz w. Sołohuba, a ten w przeciągu najdalej trzech godzin winien będzie przynajmniej zwierza ubitego okazać. Jeżeli go okaże, cztery konie siwopstrokate wraz z uprzężą, którymi przyjechał do Samuelowa w. Borowski, będą temuż wyżej wzmiankowanemu w. Sołohubowi wydane, i żadnej pretensyi ani praw własności do nich rościć nie będzie w. Borowski; jeżeli zaś po upłynieniu trzech godzin, to jest o samej ósmej z rana, żadnego zwierza ubitego w. Sołohub nie okaże, natenczas strzelba angielska dwururkowa z napisem: »Segalas London«, a która jest złożona u JW. jenerała Morawskiego, zostanie wydaną w. Borowskiemu. W. Sołohub, że do niej równie żadnego prawa sobie rościć nie będzie, zapewnia. A za zezwoleniem stron niżej podpisanych, JW. Mikołaj Morawski, jenerałmajor W. Ks. litewskiego, bierze na siebie obowiązek, przyprowadzić ten dobrowolny opis do egzekucyi.«
Podpisali się strony i świadkowie. A pan jenerał natychmiast wszelkie przygotowania rozporządził do jutrzejszego polowania.
Cały dzień pan Leon napastował pana Bonifacego różnymi żarcikami, ale pan Bonifacy fantazyi nie tracił i powtarzał:
— Obaczymy, kto wygra zakład!
Nazajutrz przed piątą jeszcze wszyscy już byli w kniei samuelowskiej, zwanej Kostki. Po niejakim czasie, wprzód nim psy głos dały, usłyszano strzał. Wszystkich to mocno zadziwiło, aż tu pan Bonifacy wydobywa się z gęstwiny, ciągnąc za ogon jednego z psów pana Borowskiego, którego dopiero przestrzelił, i odzywa się:
— Proszę o konie, ubiłem zwierza!
— Jakto! — powiedział pan Leon — ty za psa mnie zapłacisz, a pokaż zająca, jeśli chcesz, aby konie były twoje.
— Przeczytaj opis, panie bracie, tam o zającu niemasz wzmianki, tylko o zwierzu; a spodziewam się, że pies zwierzę.
— Do kogo innego waćpan idź ze swojemi krotofilami, a ja pana jenerała proszę o strzelbę.
Pan jenerał na to:
— Odczytamy w domu opis; a gdy strony mnie poruczyły onego dopełnienie, do niego stosować się będę.
Wrócili wszyscy do domu; pan Leon nie posiadając się ze złości, a pan Bonifacy za boki trzymając się od śmiechu. Przybywszy do domu pan jenerał włożył okulary, przeczytał tranzakcyą i powiedział:
— Niemasz wyrażonego rodzaju zwierza, co miał być ubity; zatem wedle opisu w istocie pan Bonifacy wygrał zakład.
— Ja na to nigdy nie przestanę — odezwał się pan Leon — odwołuję się do sumienia wszystkich myśliwych, czy pies może uchodzić za zwierzę?
— A jużci nie ptak — rzekł pan Bonifacy. — Pożegnaj się z końmi, panie Leonie, a nadal w opisach twoich lepiej się pilnuj.
— Ty moich koni nie dotkniesz, a strzelba moją będzie, chyba Pana Boga niema na świecie. Jeżeli pan jenerał z mojej własności mnie wyzuje, mamy jurysdykcye, do nich się udam po sprawiedliwość. Prędzej cały majątek stracę, niż pozwolę, aby mię gubić błazeństwem.
— Nie strasz mię ziemstwem ni grodem, bo my obydwaj albeńczyki, a tobie wiadome nasze prawa, że musimy wszelkie zatargi między sobą sami ukończyć. Ja na żadne twoje pozwy nie stanę, błaźnić się nie chcę; który z naszych niech nas sądzi, ja na każdego przystaję; najwłaściwiejby gospodarz sądził.
— Z przeproszeniem JW. jenerała, jak się na niego zapiszę, to zasłużę, by mi szarą gęś przypięto. Pan jenerał przed wprowadzeniem sprawy już waćpanu słuszność przyznał; piękniebym wskórał w jego sądzie.
Na to pan jenerał: — Ja się nie ubiegam o to, bym wasze spory rozstrzygał; zapiszcie się na kogo chcecie, a ja zatrzymuję konie i strzelbę u siebie, i temu oddam, koniu je dekret kompromisarski przysądzi.
Przystaję na to — odpowiedział pan Bonifacy — piszę się na kogo zechce pan Leon, byle na albeńczyka. Uważajcie panowie moją powolność; wygrawszy sprawę, poddaję ją pod sąd: bo wedle opisu rzecz skończona i mam niezaprzeczone prawo do koni jak i do strzelby.
— To w. pan tak sobie tłómaczysz interes; ale obaczymy co inni powiedzą. Jeżeli ci, co psy biją, mają się nazywać myśliwymi, to moje konie przepadną.
— Ja o waćpana przycinki nie stoję. Całe życie przywykłeś z drugich żartować, to waćpanu teraz nieznośnie, że z samego zażartowano. Ale tu idzie o rozstrzygnienie rzeczy, kto ma nas sądzić? —
— Ja na samego księcia wojewodę się zdaję.
— Zgoda, niech naczelnik nas sądzi. JW. jenerał miał dziś do Nieświeża jechać; jedźmy z nim i tam kończmy; JW. jenerał nie zapomni zawieźć z sobą naszego opisu. A patrz, panie Leonie, jak sprawa ze mną łatwa: że już ty bez koni, ofiaruję ci miejsce na mojej bryczce.
— Nie doczekasz nigdy, abym z twojej łaski miał korzystać; wolę iść piechotą, niż siedzieć na waćpana powozie. Ja choć lubię żartować, ale bez cudzej krzywdy, a w. pan po moją własność sięgasz. Wstydziłbyś się z taką sprawą przed księciem występować; śmiechu tylko z siebie narobisz. Trzymaj już nareszcie strzelbę, ale dla Boga, odszczep się moich koni.
— O! prawda, jaki pan mądry! Tylko że nie wmówisz we mnie, bym odstąpił od mojego; sam się wstydzić będziesz w Nieświeżu za swój upór, i że będąc komornikiem, dałeś się złapać w opisie przez takiego, co nigdy nie był w palestrze. A kiedy nie pojmujesz mojej grzeczności, to mniejsza; idź sobie piechotą kiedy chcesz.
Pan Leon nic nie odpowiedział, a widząc że wszyscy w tym interesie sprzyjali panu Bonifacemu, tak się rozzłościł, że od nikogo miejsca przyjąć nie chciał w powozie, choć mu je każdy uprzejmie ofiarował; ale u arendarza pod wodę najął i sam jeden puścił się do Nieświeża, a co gorsza dla niego, że wszyscy się śmiali do rozpuku. Zjechawszy się w Nieświeżu, opowiedziały strony interes księciu, prosząc go, by chciał zostać superarbitrem. Na to książę:
— Dobrze, podejmuję się tego; jedźcież więc do Nowogródka i wracajcie z przyznaną inskrypcyą, a ja ją rozsądzę.
Zaczęto ją pisać: pan Leon chciał koniecznie, by w niej domieszczono, że książę wojewoda wileński będzie sądził rzecz wypływającą z komplanacyi w Samuelowie zawartej, tłumacząc wyrazy wedle ich znaczenia powszechnie przyjętego. Ale pan Bonifacy temu się oparł, sprawiedliwie wnosząc, że takie informacye w inskrypcyi byłyby pewną nauką ubocznie księciu daną, przeciwną delikatności winnej tak wielkiemu mężowi; i kiedy książę podejmuje się sądzić sprawę, to nie może być jak tylko sędzią bezwarunkowym i strony wszelką ufność powinny w nim położyć. Dał się przekonać pan Leon, bo w tem jednomyślnie wszyscy przytomni przyznali słuszność panu Bonifacemu. Pojechali więc z inskrypcyą do Nowogródka, ale każdy osobno; bo pan Leon tak był rozjątrzony na pana Bonifacego, że mówić z nim nie chciał, a cóż dopiero obok niego w pojeździe siedzieć. Pojechali więc, przyznali inskrypcyę przed grodem i nazajutrz wrócili do Nieświeża z wszelką gotowością. Książę zapisał akt sądu kompromisarskiego i kazał sprawę wprowadzić. A że był biegłym w sądownictwie, pomiarkował, iż strony będąc na siebie bardzo zawzięte, nie mogłyby tłómaczyć swojej rzeczy bez wzajemnych uraz, po których jako ludzie odważni i zuchwali skończyliby na gorszem. Książę, że ich obydwóch lubił, a chciał między swoimi albeńczykami ile możności jedność zachować, nie pozwolił żadnemu z nich ani słowa wyrzec przed ogłoszeniem dekretu i naznaczył kary po trzysta złotych na rzecz bonifratrów nowogrodzkich za każde odezwanie się tak jednej jako i drugiej strony. Z tego powodu obligował mnie pan Leon, abym od niego stawał. Pana Bonifacego obrońcą był Jerzy Płaskowiecki, krajczy starodubski, jeden z albeńczyków szczególnie szacowanych od księcia. On to w czasie bezkrólewia zastępując miejsce rejenta aktowego w Nowogródku, przyjął przeszło sześćdziesiąt manifestów od obywateli żalących się na konfederacyę jeneralną, lubo ta konfederacya pod karą abjudicationis ab omni activitate zabroniła kancelaryom przyjmować wszelkich manifestów przeciw jej czynnościom. Za to został uwięziony i przez moskiewską komendę prowadzony Bóg wie dokąd; ale szczęściem, nie dochodząc do Swierznia, pan Aleksander Odyniec napadł na komendę, rozsypał ją i uwolnił pana Płaskowieckiego, który kilka lat po Prusiech musiał się tułać. Dopiero konfederacya radomska zdjęła dekret abjudicationis i banicyi, na niego przez kaptur nowogrodzki ferowany; a dla większego dowodu, iż mu się activitas wróciła, król Stanisław dał mu przywilej na krajczostwo starodubskie.
Każda strona na żądanie księcia dodała po jednym arbitrze, cum voce consultativa. Od pana Leona zasiadł pan Michał Rejten, pisarz ziemski nowogrodzki: a pan Bonifacy uprosił p. Józefa Radziszewskiego, chorążego starodubskiego. Wprowadzenie sprawy, indukta, repliki, wysłuchanie świadków, trwały dni dwa, po których upłynieniu książę ogłosił dekret, przesądzający cztery konie wraz z uprzężą panu Bonifacemu Sołohubowi; a stosując się do konstytucyi 1764 r., za sprzeciwienie się pana Leona Borowskiego dobrowolnemu opisowi, uwolnił go od wieży, ale kazał mu zapłacić grzywien około dwóchset złotych na rzecz pana Bonifaccgo, z których potrącił ośmdziesiąt złotych na bonifikacyę szkody jego, poniesionej w psie gończym, zastrzelonym przez pana Sołohuba.
Pan Leon, gdy czytano dekret, pobladł, wargi mu się trzęsły, i nie podziękowawszy, księciu, w niepohamowanym gniewie natychmiast wyjechał z Nieświeża. Przybywszy do Niehoreły, dzierżawy, którą z łaski księcia za bezcen trzymał, napisał list do księcia pełen wymówek, wyrzuczając mu niesprawiedliwość i odsyłając mundur albeński z oświadczeniem, że już do tego towarzystwa należeć przestaje, nie chcąc mieć dłużej nad sobą naczelnika tak parcyalnego w sądzeniu. Dodał przytem, że nieprawemu wyrokowi nigdy nie ulegnie; że jako wolny szlachcic będzie szukał sprawiedliwości po sądach szlacheckich, nie znajdując jej w kaprysach pańskich, i inne dotkliwe rzeczy. Książę gdy odebrał list, głośno kazał go odczytać. Myśmy potruchleli na taką zapamiętałość pana Leona względem swego dobroczyńcy; ale książę zamiast coby się miał obruszyć, zaczął się śmiać do rozpuku, mówiąc:
— Panie kochanku, coś pan Leon bardzo się rozchimerował, jednak jakoś da się przeprosić.
Tu nie koniec. Pan Leon, wyraźnie jakby do niego coś przystąpiło, zaczął ciągać księcia po sądach, usiłując wszędzie zwalić kompromisarski dekret, a wszędzie przegrawszy, podał na księcia prośbę do rady nieustającej. Dopiero książę się obraził; bo tej jurysdykcyi nienawidził i opierał się, co miał siły, jej ustanowieniu: był albowiem przekonany, że ona jest niezgodną z wolnością obywatelską, z niezawisłością władz sądowniczych i z powagą sejmów. Istotnie, jakaż może być udzielność sejmowa w tworzeniu praw, skoro jest magistratura tłómacząca też same prawa? Pan Leon nic zgoła nie wskórał, bo rada nieustająca odmówiła mu uchylenia dekretu, tem więcej, że wówczas jej marszałkiem był JW. Jelski, podkomorzy smoleński, mąż światły i znający, że w narodzie żadna władza nie jest w prawie naruszyć świętości kompromisu; a książę do najwyższego stopnia obrażony, zaawizował pana Leona o wykupno Niehoreły i złożywszy sumę przed aktami, odebrał na siebie majątek, więcej rocznego dochodu przynoszący, niżeli wynosiła cała kwota zastawą na nim oparta. Nadto jeszcze się odgrażał, że na tem nie poprzestanie, i kilkakrotnie prawie co dzień przed nami powtarzał:
— Panie kochanku, nie mam ani przyjaciół, ani sług wiernych. Pan Leon mnie ukrzywdził, a nikt się za mną nie ujmie. Kto mnie szczerze kochał, już nie żyje. Gdyby żył Zawisza, lub Wazgird, lub Bohuszewicz, dawnoby pan Borowski poznał, co to jest Radziwiłła krzywdzić; a cóż dopiero, gdyby Ignacy Wołodkowicz zmartwychpowśtał! Wszyscy albeńczyki moje folwarki za bezcen trzymają; słudzy się panoszą, i to całe ich przywiązanie.
Te słowa wnętrzności nam przeszywały jakby nożem, bośmy i pana Leona szczerze kochali, pomimo jego dziwactw. On będąc w największych względach u księcia, nie tylko że żadnemu z nas nie był na przeszkodzie, ale owszem każdemu pomagał, za każdym mówił i prosił, tylko za sobą nigdy. Z drugiej strony nasze obowiązki dla księcia były święte: my chleb jego jedli i smaczny; i gdyby pan Leon nie przeprosił księcia, radzi nieradzi musielibyśmy się z nim rozprawić, bo sławy swego pana od napaści bronić trzeba. Przyjaciele tedy i słudzy księcia, zrobiliśmy między sobą jakby jaki sejm, aby jakoś tak rzeczy pogodzić, żeby nie mieć sobie nic do wyrzucenia, ani względem przywiązania i wdzięczności dla naszego księcia, ani względem przyjaźni, którąśmy dochowywali panu Leonowi. A że pan Jerzy Płaskowiecki był między nami mężem wielkiej powagi, jedynym do rady, wielki kunktator i który miał przewagę nad nami wszystkimi i nad samym panem Leonem, dawszy tyle dowodów i wielkiego światła i wielkiego charakteru, uprosiliśmy go, by się do niego udał i wmówił mu: aby się upokorzył przed księciem, jak sama słuszność tego wymagała po nim, a nie czekał, aż my, pomimo że go kochamy, zmuszeni zostaniemy, chociaż z boleścią serca, zadość uczynić naszej powinności, jak tego bywały przykłady; bo książę lubo z uniesieniem wyrzucał nam, żeśmy na jego sławę byli obojętni, w duchu dobrze wiedział, że nie tak rzeczy się miały; i niedawno był odebrał dowód, ile jego przyjaciele i słudzy byli do niego przywiązani. Kiedy książę Michał Radziwiłł, wówczas kasztelan wileński, mając sprawę z księciem wojewodą, sprowadził był na niego aż z Poznania sławnego mecenasa, pana Raczyńskiego, co go dobrze w Wilnie pamiętają, bo chodził po niemiecku z ogromną upudruwaną fryzurą i z kolczykiem przy lewem uchu; to gdy on mecenas przeciw naszemu księciu w indukcie wystąpił z lezyami w przytomności kilku albeńczyków, ci to na pozór obojętnie przyjęli. Ale dwóch dni nie upłynęło, kiedy książę kasztelan z panem Raczyńskim wyjechali na kawę do Pohulanki, gdzie już trybunalska jurysdykcya nie dochodziła; pan Paweł Uzłowski i pan Bazyli Czeczot, oba albeńczyki i nowogrodzanie, z kilku sługami księcia wojewody tam wpadli i w obliczu księcia kasztelana jego umocowanemu sto batogów odliczyli po niemieckich pludrach. Książę kasztelan tak się przeląkł, by i jemu samemu się nie dostało, że w Wilnie kilka niedziel obłożnie chorował; a pan Raczyński wyleżawszy się parę dni, po cichu, że go świat nie widział, wrócił do Wielkopolski ze swojem nadspodziewanem honoraryum. Książę wojewoda umiał ocenić dowód poświęcenia, ale był nieco markotny, iż z jego powodu chybiło się gościnności na Litwie względem brata Wielkopolanina, i to wymawiał; a pan Ciwun Rupejko jeszcze nas wszystkich i samego księcia rozśmieszył, tłómacząc się, że wedle praw — naszych in loco delicti każdy powinien być karany. Kiedy więc nie oglądano się na JO. księcia kasztelana, wysokiego senatora i imiennika naszego księcia, czegożby się nadał mógł spodziewać pan Leon? Jednak widać było po księciu, że w duchu taki tęsknił za panem Leonem; bo choć się na niego odgraża, bywało póki trzeźwy, jak się podochoci, przez zapomnienie często go wspomina w dobry sposób; a wyspawszy się, znowu się odgraża.
Pan Jerzy znalazł pana Leona w Słonimie, gdzie on był komornikiem, i zastał go ledwo nie w czarnej melancholii.
— Patrz, panie krajczy — powiedział mu, przywitawszy go — gdzie mnie czart zapędził! Dwudziestoletnie zasługi dyabli wzięli, piękny majątek utraciłem i jeszcze wcześniej czy później po skórze dostanę: nic nie brakuje tylko tego. Czemże pana przyjmę? Mam pół garca wódki starej i tem cię traktować będę, bo niema z czego. Patrz! — dodał mu, wytrząsnąwszy sakiewkę, z której wypadła złotówka i kilka srebrnych groszy — oto cały mój majątek, a wszystkie moje pasy lite zastawione po żydach się walają. Dało mi się we znaki polowanie samuelowskie! Ale sam znam, żem się nie popisał. Wstyd mi. W Warszawie chodząc jak chłystek koło rady nieustającej za moim głupim interesem, którego nie mogłem nie przegrać, chociażbym i królewskim był bratem, takem się był odsłużył, że z miasta by mnie nie wypuszczono, gdyby poczciwy Sołohub nie był przysłał przez Tatara trzech tysięcy złotych z listem, w którym wyraża, że nigdy nie przestanie ubolewać, iż jest przyczyną moich dolegliwości. Co on winien? Ja jak ostatni błazen postąpiłem. Jakem wpadł w niełaskę u księcia, to odemnie stronią jak od zapowietrzonego. Bóg ci odpłaci, żeś o mnie nie zapomniał.
I nalawszy kielich wódki, wypił do pana Jerzego. Wypił i pan Jerzy.
— Co myślisz z sobą robić, panie komorniku?
— Albo ja wiem, co będzie dalej! Teraz przyjacielskie oblicze mnie zabłysło, tego dawno nie było, więc zmartwieniom zrobi się przerwa, jest przynajmniej z kim wypić: na frasunek dobry trunek; waćpana, panie krajczy!
— A cóż to, panie Leonie, czyż z desperacyi gorzałką już się rozpiłeś?
— Kto, ja? Jakem sodalis, wodę jak kaczka piję. Albo mam za co i z kim pić? Wiesz skąd u mnie ta wódka? Oto wczoraj tydzień się skończył, jak ona nienaruszona stoi w tej flaszy. Przybył do mnie szlachcic z zaścianku Raców: wszak musisz znać okolicę Raców pod Nowogródkiem?
— A dla Boga!
— Nieborakowi parę koni ukradziono; opytem trafiał za nimi do Słonima, gdzie je znalazł u Fejbisza, pierwszego kupca tutejszego. Nie mając tu prócz mnie znajomego, bom nieraz na słomki w jego okolicy chodził, do mnie się udał i garniec starej wódki mi przyniósł, prosząc o pomoc. To z nim razem część jego wódki wypiłem a potem biedakowi wykierowałem interes. Fajbisza nastraszyłem grodem, ale tak, że żydzisko nie tylko że konie oddał, choć je w dobrej wierze kupił, ale jeszcze dwadzieścia złotych nawiązki mu odliczył za ekspens podróży. Cóż to, panie Jerzy, nie pozwalasz bym do ciebie wypił?
— Ale kochany panie Leonie, jabym truciznę gotów z tobą pić; ale wolałbym wina kieliszek.
— To już wyraźnie natrząsasz się ze mnie. Gadać o winie takiemu, co dwa złote niespełna ma przy duszy! Minęły te czasy, kiedy pan Leon z nieborelskiej piwnicy łaskawych przyjaciół częstował: teraz czem bogat, tem rad.
— Ja ci pożyczę pieniędzy.
— Dziękuję, łaskawy przyjacielu; a gdzie pignus responsionis! Wszak wiesz, że sumka, którą miałem na Niehorele, jest nieboszczki mojej żony: leży ona teraz w aktach nowogrodzkich bez pożytku dla mnie; a czterdzieści tysięcy moich własnych, co mi się zostały z krwawej pracy mojej, siadły makiem u pana Łopota: od trzech lat ani kapitału ani procentu nie widzę. Ja je mam za przepadłe.
— Co za nowa desperacya!
— Albo to ja pozywać się będę kiedykolwiek? Dał mi się już proceder we znaki. Żeby mnie kto teraz nawet imparitatem zadał, tobym się nie bronił. Dziękuję ci, panie Jerzy, ale twojej ofiary nie przyjmę.
— Panie Leonie, porzuciłbyś bluźnić; wszak wiesz, że nie uchodzę za takiego, co swoją pracę w błoto rzuca. Kiedy ci chcę pieniądze powierzyć, to widno że muszę upatrywać jaką pewność dla siebie. Oto masz w tym ładunku sto czerwonych złotych: wykup coś pozastawiał, potraktuj mnie dobrem winem, jeśliś mi rad, a pieniądze wrócisz mi w Nieświeżu.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! Ja w Nieświeżu! Wątpię, panie krajczy, żebyś za dobrą ewikcyę swoich sto czerwonych złotych przyjął monetę, która dla mnie przygotowana w Nieświeżu, a która — dodał z głębokiem westchnieniem — i tu nakoniec mnie znajdzie.
— Co mamy na sucho rozprawiać: bierz pieniądze, poślij po wino, napisz mi dokumencik, a przy kielichu i uradzim i uradujem się.
— Toć to i Bóg i ludzie wiedzę, że masz więcej rozumu niż ja: zrobię co każesz.
Odliczył pieniądze pan Leon i swego chłopca posłał do winiarni, dając mu czerwony złoty i mówiąc:
— Ruszaj do Małgosi, połóż jej w ręce co ci daję, żeby mi przysłała przez ciebie garniec tego wina, co po oficyale świętochowskim dostała.
Sama nadzieja, że będzie traktował gości, i jeszcze tem dobrem winem, rozweseliła pana Leona. On, co był najgościnniejszym z ludzi, odzyskał teraz ten humor, jaki zwykle miał, będąc jeszcze wyrocznią nieświezką.
Przynieśli wino: zasiedli obaj przyjaciele; pan Leon dokument napisał, odczytał go z uwagą pan kraj czy i porządnie złożywszy, schował w zanadrze. Kielichem zaczęli się bawić. Opowiadał różne dykteryjki pan Leon, tak dowcipnie, że nie tylko garniec, ale i dziesięć możeby się niepostrzeżenie wypróżniło, tak miło czas schodził. Ale gdy przyszło do interesu, to jest jaką furtką trafić do księcia, to nad tem zaczęły się suszyć umysły. Rozmaite środki podawał pan Jerzy, a pan Leon zawsze odpowiadał:
— Ja na to się nie odważę. Znam księcia pierwszy impet: każe mię na śmierć obatożyć, jak mu się pokażę, i nie jeleń, ale pan Leon personaliter weźmie w skórę: i między nami, wart tego. Nieraz sam sobie chcę dać po skórze, a on by mnie miał żałować? Nadto mu się naraziłem! On poczciwe ma serce, ale mój postępek był tak nieroztropny, tak niewdzięczny, tak zapamiętały, że i świętej pamięci księciu Sierotce byłbym się naprzykrzył; a dopiero jemu niemasz rady, on wszelkie do mnie przywiązanie utracił.
— Otóż wiesz co, panie Leonie? On ciebie kocha. Kiedy trzeźwy, to na twoim łbie szyby żelazne łamie; ale jak tylko się podchmieli, ciebie szuka, i przymrużywszy oczy, mruczy, nalewając kielich: »Do ciebie, panie Leonie!«
— Co powiadasz?
— Bóg świadkiem, że kilka razy to było przy mnie. Cały dwór za tobą tęskni: raz, że ktoby cię nie kochał, wilcze miałby serce; powtórę, że niema komu za tym lub owym do księcia w interesie się wstawić. Ksiądz Kantembryng, co tylko sumienia książęcego się nie tyczy, do tego się nie miesza i za rodzonym ojcem słówka nie powie. Pan Mikołaj Morawski, rad że mu się udaje nieraz księcia z błotem zmieszać, jak ten go zniecierpliwi, na tem poprzestaje, i ni za sobą, ni za nikim, jak wiesz, nigdy się nie odezwał, i radby księcia do oszczędności, niż do wspaniałomyślności nakłonić. Ile razy książę czem grubem kogo obdarzył, to on mówi: »Za-za-zapłać twoje dłu-dłu-długi, a do-do-dopiero bądź wspaniałym.« Pan Michał Rejten, który u niego coby chciał wyprosił, a pięciu dyabłów się nie zlęknie, przed nim ust nie śmie otworzyć; a prócz tych trzech, nikomu by i nie bardzo uszło być z księciem zbyt śmiałym. Po tobie tęsknimy wszyscy, i jeżeli ci prawdę mam powiedzieć, bo ty wiesz, że in vino veritas, cała alba mnie do ciebie, panie Leonie, wysłała w delegacyi, abym ciebie jakoś przywabił do przeproszenia księcia; bo wszyscy radzi mieć po dawnemu twoje plecy za sobą w Nieświeżu, a nie być zmuszonymi gdzieś tobie drogę poniewolnie zastąpić.
— Tam do dyabła! kiedy tak się rzeczy mają, będę w Nieświeżu.
— Kiedy?
— Najdalej za tydzień. JW. Plater, kasztelanie trocki, w przyszłym tygodniu żeni się z panną Rzewuską, chorążanką litewską, siostrzenicą księcia, więc pójdę do Nieświeża na wesele.
— Takoż ci przystąpiło coś nowego do głowy, taki dzień wybierać! Nieproszonemu na wesele się pokazać?
— Albo ja sam nie potrafię się zaprosić?
— Czyś ty oszalał! Wszystko u ciebie bez miary: toś dopiero do zbytku był tchórzliwego serca, a teraz wpadasz w zarozumiałość. Posłuchaj mojej rady: po weselu, jak się porozjeżdżają, a książę zacznie tęsknić za siostrzanką, przyjdziesz do niego z księdzem Kantembryngiem i powiesz.
— Tra ra ra ra! A co to ja na szubienicę dekretowany, żebym w asystencyi księdza chodził? Ja wolny szlachcic przecie: nie dam sobie w kaszę napluć. Audaces fortuna juvat timidosque repellit. Dość o tem, panie krajczy dobrodzieju: co Pan Bóg natchnie, to się zrobi; a teraz cały frasunek że u garnca dno się pokazuje. Pozwolisz po drugi posłać?
— Nie, nie, jakem sodalis, ani kropli. Będzie ze mnie. Moje konie popasły, słońce nizko, a przed zachodem muszę być u JW. Sliźnia, podkomorzego słonimskiego, w interesie mojego szwagra, i tam przenocowawszy, ze świtem wracać, dla opowiedzenia się z mojego poselstwa do ciebie przed sejmikiem relacyjnym dworu nieświezkiego. Bywajże mi zdrów, kochany panie Leonie, niech Pan Bóg tobie instynktuje i nie dopuszcza na ciebie nowych szaleństw. Tylko ceremonii ze mną nie rób, trafię do moich koni.
— A jużci na progu żegnać ciebie nie będę. Niech cię Bóg prowadzi i odpłaci dobroć twojego serca. Wszystkim kłaniaj się odemnie, a najwięcej: pani krajczynie, mojej dobrodziejce. Kiedy mi wszyscy dobrze życzą, tem samem widać że Bóg ze mną. Oj bieda, że u mnie nocować nie chcesz.
— Jakem sodalis, gdyby nie mojego szwagra interes, kijem byś mnie od ciebie nie odpędził. Upadam do nóg twoich, panie Leonie.
— Z boleścią serca rozstaję się z tobą, panie Jerzy. Nie zapomnij za mną westchnąć czasem do Pana Boga i Najświętszej Panny, aby mi się udało: wszak my obydwaj sodalisy.
Tak pożegnawszy się czule, pan krajczy siadł na swoją bryczkę, a pan Leon w dobrej nadziei i w wesołym humorze z dziedzińca wrócił do swojej izby. Opowiadał nam pan Jerzy za powrotem do Nieświeża to wszystko, com opisał. My się nigdy nie spodziewali, żeby pan Leon odważył się bez przygotowania wpaść do Nieświeża, jeszcze w czasie, kiedy książę siostrzenicę wydawał i kiedy listy zapraszające po całej Litwie biegały. Jakże tu było nieproszonemu przyjechać do zairytowanego na siebie gospodarza! Ale kto mógł pana Leona przeniknąć?
W dniu, w którym się miało odbyć wesele, pamiętam jak dziś, o dziewiątej z rana, po mszy św., książę siedział w sieni, dokąd mu przynieśli w kobiałce szczenięta świeżo narodzone Nepty, wyżlicy faworytnej. Książę był w złym humorze, bo nic nie mówił, tylko mocno sapał, głaszcząc sukę i jej potomstwo, i nakoniec odezwał się:
— Panie kochanku, kazałem aby mi z Łachwy kilka łosi i dzików przywieźli na wesele chorążanki, a dotąd ich nie widać. Przyjdzie się wstydzić przed kasztelanicem trockim, że u Radziwiłła kapcański obiad. Nikt mnie nie słucha, drwią ze mnie; odkąd mnie pan Borowski ukrzywdził bezkarnie, za boże stworzenie mnie nie mają. Trzeba uciekać z Litwy: bo doczekam się tego, że we własnym moim domu w. komornik słonimski da mnie w skórę, a moi przyjaciele jeszcze mu do tego pomogą. Jak tylko oddam chorążankę, zaraz wyjadę do Ołyki. Między koroniarzami szukać będę przyjaciół, a Litwy znać nie chcę.
I coraz mocniej zaczął sapać, a my, cośmy go otaczali, nie wiedzieli co z sobą robić, tak nas temi wymówkami piłował. Wtem u sieni drzwi się odmykają i wchodzi — kto? pan Leon Borowski! z miną gęstą, w kontuszu nowogrodzkim pąsowym, z pasem tak litym, że aż oczy się ćmiły, i niziuteńko skłonił się przed księciem. Książę tak się zmieszał, że aż języka zapomniał w gębie. Wstał, znowu usiadł w krzesło i odezwał się w roztargnieniu:
— Co tam słychać, panie Leonie?
— Teraz słychać, że dwóch wielkich głupców na Litwie.
— Kto taki?
— Jeden książę Radziwiłł, wojewoda wileński, a drugi Leon Borowski, komornik słonimski.
— Jakto! — przerwał książę, mocno zasapawszy.
— A tak, książę panie! Radziwiłł, że się porwał na carowe; a Borowski, że się porwał na Radziwiłła.
Cóż powiecie? Książę zamiast coby się miał gniewać, zaczął się śmiać do rozpuku, a potem rzekł:
— Panie Leonie, w. pana całe życie błazeństwa trzymać się będą! A kto waści zaprosił do Nieświeża na wesele?
— Sam się zaprosiłem, książę panie; zatęskniłem się w Słonimie. Wykroczyłem, o tem Bóg i ludzie wiedzą więcej jeszcze niż sam książę. Bij mnie, bom wart tego; ale ostrzegam, że W. Ks. Mość i hakami od Nieświeża mnie nie odpędzisz — i kląkł przed księciem. Książę się rozczulił, ucałował go, mówiąc:
— Panie Leonie! bądź dobrej myśli, a o tem, co minęło, nie gadajmy.
Pan Leon padł mu do nóg i rozpłakał się, i my wszyscy się rozpłakali; książę go podniósł i zaprowadził do stancyi, dokąd my wszyscy za nim poszli. Książę ciągle odtąd był wesoły: bo pan Leon miał dar szczególny jego rozweselać, jako i nas wszystkich. Wrócono mu Niehorołę i mundur albeński, przy dawnych względach i odtąd już nigdy pan Leon księciu się nie naraził. Takiego pana, któremu równego nie było i nie będzie, śmią francuscy pisarze nazywać barbarzyńcą!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Rzewuski.