Pan dziedzic Ballantrae/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Pan dziedzic Ballantrae
Podtytuł Gawęda zimowa
Wydawca Drukarnia Polska Spółka Akcyjna
Data wyd. 1935
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
KRONIKA WYPADKÓW ZASZŁYCH PODCZAS WĘDRÓWEK PANA DZIEDZICA

Sprawy, których dotknę, tak są osobliwe i niezwykłe, że zdawna już świat szeroki żądny był posłyszeć o nich całkowitą prawdę; i niewątpliwie zatem zadowolić zdołam powszechną ciekawość. Los zrządził, iż osoba moja zespoliła się silnemi węzły z ostatniemi latami owej rodziny oraz jej historją; przeto niepodobna znaleźć człowieka, któryby w równej mierze, jak ja, umiał wyjaśnić wszelkie owych dziejów zawiłości i pragnął równie wierną o nich dać relację. Znałem pana dziedzica osobiście, mam w ręku wiarygodny pamiętnik, dotyczący wielu tajemnych kroków w jego życiu; byłem niemal jedynym towarzyszem ostatniej jego żeglugi; uczestniczyłem też w owej zimowej wyprawie, o której rozeszło się tyle różnych opowieści; nakoniec byłem naocznym świadkiem jego śmierci. Co się tyczy nieboszczyka mego pana, Lorda na Durrisdeeru, tom mu służył i byłem mu serdecznym przyjacielem przez lat bezmała dwadzieścia, a w miarę bliższej i coraz to większej z nim znajomości myśli moje coraz częściej krążyły koło jego osoby. Wszystko razem biorąc pod uwagę, sądzę iż nie godzi się zatajać tylu rzeczy widzianych i słyszanych; prawda jak najszczersza jest to dług, który winienem pamięci mego chlebodawcy i zwierzchnika, a myślę że znośniejszym mi się stanie bieg mej starości i siwa moja głowa cichszego zażywać będzie w nocy odpoczynku, skoro już z długu tego się wypłacę.

Ród Duriów, panów Durrisdeeru i Ballantrae, był jeszcze od króla Dawida Pierwszego sławny i możny w południowo-zachodniej połaci naszego kraju. Piosenka, po dziś dzień krążąca między gminem:

Hardy i zbrojny jest ród Durrisdeeru;
Zwalczyć ich trudno — lepiej szukać miru —

ma wszelkie znamiona starożytności. Toż samo nazwisko pojawia się w drugiej jeszcze śpiewce, którą głos pospólstwa przypisuje samemu Tomaszowi Ercildoune (nie potrafię określić, czy i w jakiej mierze wieść ta jest prawdziwą), a w której mógłby się ktoś dopatrzeć aluzji (mniejsza o to, czy słusznej) do wypadków, które mam opowiedzieć. Takie bowiem jest brzmienie owej śpiewki:

Dwaj Durie'owie z Durrisdeeru —
jeden w obce odszedł strony
Zły to dzień dla oblubieńca,
smutny dzień dla narzeczonej!...

Zresztą nietylko wieść gminna, ale i rzetelne dziejów kroniki pełne są niepospolitych czynów tego rodu, acz nie wszystkie z nich wydałyby się oczom dzisiejszych ludzi nader chwalebne. Wszak zmienne były rodu koleje; po czasach świetności przechodziły i chwile upadku, zupełnie jak działo się we wszystkich możnych domach szkockich. Wszystko to jednak pomijam, przechodząc wprost do pamiętnego roku 1745, w którym tkwi zawiązek opisywanej przezemnie tragedji.
W owym to czasie grono rodzinne, złożone z czterech osób, mieszkało w dworze Durrisdeerskim niedaleko klasztoru św. Brygidy na wybrzeżu solwayskiem; była to od czasów reformacji główna siedziba rodu. Mój pan starszy, ósmy już z noszących owo nazwisko, nie był jeszcze w leciech podeszły; niemniej atoli doznawał przedwcześnie dolegliwości wieku. Miał miejsce ulubione koło kominka; tu siadywał w pasiastym szlafroku, zajęty czytaniem; w słowach był skąpy, ale nikomu nie rzekł nigdy złego słowa. Wyglądał na starego, wysłużonego burgrabię; wszelakoż słynął wielkiem wykształceniem, a w okolicy mówiono, iż jest o wiele sprytniejszy, niżby można było sądzić z pozorów. Syn jego pierworodny, dziedzic z Ballantrae, na chrzcie nazwany Jamesem, wziął po swoim ojcu skłonność do poważnej lektury, a może i nieco z jego sposobu obejścia się z ludźmi; jednakże co w ojcu było polityką i grzecznością, to u syna stało się czarną obłudą. W rzeczy samej zachowanie się jego było dzikie i prostackie. Do pióra w noc siadywał przy kielichu, a przy kartach niekiedy prawie do rana. Słynął w okolicy jako człek niebezpieczny dla płci pięknej. Wdawał się ustawicznie w różne awantury, lecz choć stawał do nich pierwszy, stwierdzono, iż zawsze najlepiej potrafił się z nich wywinąć, a koszta całej przygody musieli niemal w zupełności płacić jego wspólnicy. To szczęście czy zręczność wznieciły przeciwko niemu zawiść wielu ludzi, przeważnie jednak wzmagały one tylko jego mir i wziętość w okolicy. To też spodziewano się po nim wielkich czynów w przyszłości, byle nabrał większego ustatkowania i powagi. Do jego imienia przylgnęła pewna czarna plama; atoli sprawa, która nań ściągnęła ową zakałę, przycichła zczasem, a przytem tak została zniekształcona baśniami na wiele lat przed mojem przybyciem w owe strony, iż wzbraniam się szerzej o niej mówić. Jeśli prawdą było, co powiadano, tedy postępek ów był u człowieka tak młodego wręcz potwornością; jeśli natomiast mijało się z prawdą, była to potwarz równie potworna. Mnie wydaje cię to godnem uwagi, że on się zawsze szczycił swą nieubłaganą mściwością i dotrzymał tego, co komu przyrzekł i przeto wśród sąsiadów zyskał sobie przydomek „człowieka, któremu niebezpiecznie jest wchodzić w drogę“. Był zgoła młodym człowiekiem (w pamiętnym roku 1795 nie ukończył jeszcze dwudziestego czwartego roku życia), gdy wyrósł na znaną w całej okolicy osobistość. Rzecz tem mniej dziwna, skoro mało słyszano o drugim z synów, o panu Henryku (późniejszym mym chlebodawcy, ś. p. lordzie na Durrisdeerze), który nie był człekiem ani nazbyt złym ani zbyt zdolnym, ale zacnym, spokojnym i uczciwym młodzianem, jakich wielu spotkałbyś między sąsiedztwem. Mało o nim słyszano, jakom powiedział; bo też, prawdę wyznawszy, mało o nim mówiono. Znany był wśród poławiaczy łososi w morskich odnogach, gdyż oddawał się pilnie rybołówstwu; był też niepospolicie biegłym konowałem, a już niemal od dzieciństwa brał główny udział w gospodarowaniu rodzinnym majątkiem. Jak ciężkie to było gospodarowanie wobec ówczesnego położenia rodziny, tego nikt nie jest lepiej świadom odemnie... a również i tego, jak niesłusznie człek może u ludzi zyskać miano skąpca i okrutnika!...
Czwartą osobą w domu była imć panna Alison Graeme, sierota i daleka krewniaczka tej rodziny, przytem dziedziczka pokaźnej fortuny, zdobytej przez ojca w kupieckim zawodzie. Pieniądze te aż się same prosiły by mogły być przez mojego pana użyte w jego majątkowych opresjach, bo włości jego były porządnie obdłużone; zgodnie też z tem przeznaczono pannę Alison na żonę starszego z synów, co zresztą przyjmowane było z jej strony wcale chętnie; ile przytem było dobrej woli z jego strony, to już inna sprawa. Dziewczątko było miłe, w owym zaś czasie wielce żywe i samowolne; że to bowiem pan starszy nie miał rodzonej córki, a pani starsza dawno już nie żyła, więc sobie to niebożątko żyło i rosło jak Bóg dał.
Naraz do uszu tych czworga ludzi doszła wieść o wylądowaniu księcia Karola — i poruszyło ich wielce. Starszy pan jak zawsze lubiał wysiadywać przy kominku, tak i teraz był za zwłoką. Panna Alison innego była zdania, bo jej się ta wyprawa wydawała „romantyczną“, a pierworodny brat, choć pono nieczęsto z nią się zgadzał, podzielał tym razem jej zdanie. Ciągnęła go, jako sądzę, chęć przygód, kusiła sposobność wydźwignięcia podupadłej majętności, nie mniej też nadzieja spłacenia własnych długów, które były wielkie ponad wszelkie mniemanie. Co się tyczy Pana Henryka, ten zrazu skąpemi odzywał się słowy, dopiero później przyszła kolej i na niego. Dzień cały zbiegł im na naradach i rozprawach, aż w końcu wybrali drogą pośrednią: jeden z synów miał pójść walczyć ze sprawę króla Jakóba, a pan starszy i drugi syn miał zostać w domu, by nie utracić łaski króla Jerzego. Było to niewątpliwie postanowienie starszego pana; zresztą, jak wiadomo, podobną, rolę odegrało wiele znamienitszych rodzin naszego kraju. Ledwo jednak ukończono jedną dyspotę, aliści już rozpoczęła się druga. Jegomość pan starszy, panna Alison i pan Henryk byli we trójkę jednego zdania: iż rzeczą, młodszego było wyruszyć na pole walki. Natomiast brat starszy, uwiedzion duchem niespokojnym i próżnością, nie chciał pod żadnym warunkiem zgodzić się na pozostanie w domu. Jegomość przekonywał go jak mógł, panna Alison płakała, pan Henryk przemawiał jasno i rozsądnie; wszystko to jednak na nic się nie zdało.
— Jeżeli komu, to prawowitemu dziedzicowi Durrisdeeru godzi się jeździć obok swego króla! — odpowiadał pan James.
— Gdybyśmy po męsku rozstrzygali tę sprawę — rzekł mu na to pan Henryk, — tedy możnaby za rozsądne uważać takie słowa. A my cóż czynimy? Gramy w fałszywe karty!
— Ratujemy dom Durrisdeerów, Henryku! — upomniał go ojciec.
— Zresztą widzisz, Jamesie, — ciągnął dalej pan Henryk, — jeżeli ja wyruszę na wojnę, a książę odniesie zwycięstwo, tedy tobie nietrudno będzie dojść do zgody z królem Jakóbem. Ale jeżeli ty wyruszasz, a wyprawa się nie powiedzie, będziemy musieli podzielić się prawami i tytułem. Czemże ja wtedy będę?
— Będziesz lordem na Durrisderze — odpowiedział brat starszy. — Stawiam na kartę wszystko co posiadam.
— Nie chcę takiej gry! — zawołał pan Henryk. — W ten sposób znajdę się w przykrem położeniu, jakiego nie zdoła ścierpieć żaden człek rozsądny i uczciwy. Będę wtedy zaprawdę ni z pierza ni z mięsa!
Krzyknąwszy te słowa, już w chwilę potem przybrał inny wyraz twarzy, może jaśniejszy niż było w jego zamiarze.
— Twoją powinnością jest pozostać przy ojcu — przemówił. — Wszak dobrze wiesz, że jesteś jego oblubieńcem.
— Aha! — z przekąsem odparł syn pierworodny. — Wreszcie odezwała się zazdrość! Chcesz mi podstawić nogę... Jakóbie?
Imię to, brata Ezawowego w biblji pamiętne, wycedził zwolna, ze szczególną złośliwością.
Pan Henryk nic nie odrzekł, tylko chodził tam i zpowrotem po przeciwnym końcu świetlicy, człek ten miał zaiste przedziwny dar trzymania języka za zębami. Nagle odwrócił się i podszedł ku bratu, mówiąc:
— Ja jestem młodszy, ja więc powinienem iść! Zresztą panem jest tu nasz ojciec, a on powiada, że ja pójdę! A cóż ty na to powiesz, mój bracie?
— Powiem ci, Henryku, — odrzekł pierworodny, — że gdy spotkają się dwaj ludzie uparci i nieskłonni do ustępstw, dwa są tylko sposoby rozstrzygnięcia ich zwiady: albo walka na szable (a zdaje się, że nikt z nas dwu nie pragnie, by do niej doszło), albo też ciągnienie losów... a mam właśnie w ręce złotą, gwineję. Czy chcesz byśmy od rzutu tej monety uzależnili całą sprawę?
— Uzależniam od niej moje dobre i złe losy — odparł pan Henryk. — Jeżeli wypadnie główka, to pójdę; jeżeli godło, zostanę.
Rzucono pieniądz. Upadł na ziemię, godłem królewskiem wgórę.
— Jakób dostał nauczką od Ezawa! — odezwał się pierworodny.
— Dożyjemy czasu, gdy będziesz tego żałował — odparł pan Henryk i wypadł pospiesznie z sieni.
Panna Alison podniosła z ziemi złoty pieniądz, który jej umiłowanemu kazał wyruszać na wojnę, i wyrzuciła go na dwór przez barwne okno, na którem był wyobrażony herb rodzinny.
— Gdybyś mnie tak miłował, jak ja ciebie miłuję, tedybyś ostał w domu! — załkała żałośnie.
— „Nie mógłbym ciebie równie miłować, najdroższa, jeślibym czci mej bardziej nie miłował“, — dawną śpiewką odpowiedział jej pan James.
— Och! och! — szlochała panna. — Jesteś bez serca!... Ciebie tam śmierć czeka!...
I łzami zalana wybiegła z pokoju do swej panieńskiej alkowy, by tam się wypłakać dowoli.
Wówczas pierworodny, jako mi opowiadano, z śmiechem drwiącym zwrócił się do ojca i tak się odezwał:
— Widzi mi się, ze djabeł siedzi w tej kobiecie!
— A mnie się zdaje, — wybuchnął ojciec, że to w tobie djabeł siedzi mój synu!... w tobie, który zawsze byłeś moim ulubieńcem, jako ku hańbie mojej powiedziano przed chwilą! Ani jednej błogiej godziny nie zaznałem przez ciebie, odkąd na świat przyszedłeś!... Dalibóg, ani jednej godziny!...
Słowa te powtórzył trzykrotnie. Nie wiem, co tak wzburzyło mego pana i łaskawcę: czy lekkomyślność starszego syna, czy tegoż krnąbrność czy może wzmianka pana Henryka o względach okazywanych bratu. Skłonny wszakże jestem przypuszczać, iż ta rzecz trzecia najwięcej go dotknąła, bo z wszystkiego com słyszał, miarkuję, że pan Henryk od owej chwili doszedł do większego znaczenia w ojcowskim domu.
W każdym razie brat starszy wyjechał na północ trawiony gniewem i poróżniony mocno z rodziną, tem ciężej przychodziło o tem myśleć pozostałym, gdy już się wydawało zapóźno. Prośbą i groźbą zdołał skupić przy sobie ze dwunastu chłopa przeważnie synów dzierżawców; prezentowali się pięknie i hardo, gdy z białemi kokardami na kapeluszach wjechali na wzgórze koło starego klasztoru, krzycząc i śpiewając. Desperackie to było przedsięwzięcie dla takiej małej garstki ludzi przejeżdżać na własną rękę, bez żadnego wsparcia, przez znaczną część Szkocji; a co mogło ludność okoliczną jeszcze bardziej utwierdzić w tem przekonaniu, to traf, że właśnie w ową chwilę, gdy owa mizerna dwunastka z szczękiem i brzękiem wjeżdżała na wzgórek, do zatoki zawinął, szeleszcząc banderą, wielki okręt floty królewskiej, który, wysławszy przeciw nim łódź jedną, snadnie mógłby zmusić ich do posłuszeństwa!
Nazajutrz po tak pięknym odmarszu brata starszego przyszła kolej na pana Henryka: odjechał i on, ale sam, bez orszaku, ofiarować swój oręż i zawieźć listy od ojca pełnomocnikom króla Jerzego. Panna Alison zamknęła się w alkierzyku i nic, tylko płakała, póki obaj nie odjechali; własnoręcznie przypięła kokardę do kapelusza starszego z braci, a jako mi opowiadał sługa Jan Paweł, kokarda ta, gdy ją mu wynosiła, przesiąknięta była jej łzami.
W toku wszystkich następnych wydarzeń pan Henryk i jegomość pan starszy pozostali wierni układowi. Nie potrafiłem wybadać, czy dokonali czego w owym czasie, wszelakoż wierzę niezbicie, że stali mocno po stronie króla. W każdym razie uzyskali świadectwo wierności, korespondowali z lordem prezydentem, siedzieli cicho w domu i nie utrzymywali żadnych albo prawie żadnych stosunków z panem Jamesem, póki trwała owa zawierucha. Zresztą i on ze swej strony niezbyt dbał o nawiązanie łączności z rodziną. Panna Alison wprawdzie ustawicznie wysyłała gońców do niego, nie wiem wszakże, czy otrzymała odeń wiele słów odpowiedzi. Raz jeździł od niej sługa Macconochie; nieopodal Carlysle spotkał gromadę górali, wśród nich zaś pana Jamesa jadącego konno obok księcia i piastującego wysokie stanowisko. Ów wziął podany mu list (jak opowiadał mi Macconochie), otwarł go, przebiegł oczyma, złożywszy przytem usta jak gdyby sobie pogwizdywał, a potem zatknął go sobie za pas, skąd, gdy koń dał susa, list ów niepostrzeżony upadł na ziemię. Macconochie podniósł go z ziemi i zatrzymał przy sobie; jam go jeszcze widział później w jego rękach.
Pozatem docierały do Durrisdeeru różne wieści dzięki wędrującym po okolicy (co mnie zawsze dziwiło) gawędom pospólstwa. Tym sposobem rodzina dowiadywała się o łasce, jakiej doznawał James u księcia, oraz o źródle, z którego owa łaska rzekomo płynęła: oto, jak mówiono, z uniżonością mogącą zadziwić u człowieka tak dumnego (prawda, że nad dumą górowała w nim ambicja) pchał się między starszyznę, schlebiając Irlandczykom. Sir Tomasz Sullivan, pułkownik Burke i inni ludzie tejże narodowości, byli mu codziennymi druhami, przyczem odsunął się od własnych swych ziomków. Umiał zręcznie rozniecać wszelkie drobne intrygi; w tysiącznych sprawach bruździł wytrwale naszemu miłościwemu panu, królowi Jerzemu; zawsze skłaniał się do tej rady, która podobała się księciu, mniejsza z tem, czy złą była czy dobrą; wogóle, jak gracz-hazardownik, którym był przez całe życie, zdawał się mniej zważać na przebieg i wrarunki owej kampanji niżeli na wielkość łaski, jakiej mógł się spodziewać, gdyby jakimś trafem kampanja się powiodła. Zresztą w polu sprawiał się wybornie; co do tego nikt nie miał wątpliwości, gdyż znany był jako człek mężny i nieustraszony.
Niebawem nadeszła wiadomość o bitwie pod Culloden, przyniesiona do Durrisdeeru przez jednego z synów dzierżawców, który mienił się być jedynym pozostałym przy życiu z pośród tych wszystkich, co z śpiewem na ustach jechali niedawno po wzgórzu. Nieszczęśliwym trafem Jan Paweł i Macconochie rankiem owego dnia znaleźli złotą gwineję — tę właśnie, która była początkiem całej niedoli — tkwiącą wśród gałązek jałowca; udali się z nią „w te pędy“, jak wyrażają się słudzy w Durrisdeerze, do kantoru wymiany, a jeżeli wkrótce mało co pozostało im z tej gwinei, tedy jeszcze mniej im pozostało oleju w głowie. Cóż bowiem mógł Jan Paweł zrobić lepszego, jak wlecieć do sali dworskiej, gdzie cała rodzina siedziała przy wieczerzy, i ogłosić taką nowinę:
— Tomek Macmorland był tu niedawno pod drzwiami... ale... retyż-ty, rety!... ani jeden już ta za nim nie przyjedzie!...
Przyjęli te słowa, jak skazańcy, w milczeniu, jeno pan Henryk podniósł dłoń ku twarzy, a panna Alison podparła głowę rękoma. Jegomość pan starszy blady był jak ściana.
— Mam jeszcze jednego syna — odezwał się; — a oddam ci sprawiedliwość, Henryku, że został mi ten, który ma lepsze serce.
Dziwnie brzmiały takie słowa w ową chwilę, atoli pan mój starszy miał wciąż w pamięci przymówkę pana Henryka, a całe lata mimowolnej krzywdy ciężyły mu na sumieniu. Bądź co bądź jednak słowa te zabrzmiały dziwnie — i panna Alison znieść ich nie mogła. Zerwawszy się w gniewie, poczęła łajać pana starszego za owe niewczesne słowa, czynić wyrzuty panu Henrykowi, że siedzi bezpiecznie za stołem, gdy brat jego nie żyje, i złorzeczyć sobie samej, że tak opryskliwie pożegnała się z umiłowanym i zwała go kwiatem rodu, wołała po imieniu i łamiąc ręce, zapewniała go o swej miłości — tak iż słudzy stanęli w osłupieniu.
Pan Henryk zerwał się na równe nogi i stał, trzymając krzesło. Teraz on blady był jak ściana.
— Och! — wybuchnął nagle, — wiem, żeś go kochała!
— Chwała Bogu, wszyscy o tem wiedzą! — zawołała panna Alison, poczem odcięła się panu Henrykowi: — Ale jednej rzeczy nikt nie wie oprócz mnie: żeś ty w sercu był mu zdrajcą!
— Bogu wiadomo — jęknął pan Henryk, — że jak twoje, tak i moje serce doznało straty!...
Czas jakiś upłynął od owych wypadków, nie przynosząc w domu żadnych zmian, okrom tej jednej, w rodzinie, że było osób teraz troje zamiast czworga, co im ustawicznie przypominało poniesioną stratę. Jako pewno pamiętacie, pieniądze panny Alison były bardzo potrzebne dla poratowania rodzinnego majątku; więc skoro jeden z synów już nie żył, mój pan starszy umyślił wydać ją za drugiego. Pracował przeto usilnie nad nią w tym duchu po całych dniach; gdy siedział przy kominku, trzymając palec na kartach łacińskiej księgi, przyglądał się jej twarzy z życzliwą bacznością, która ojcowskim jakimś miłym wyrazem krasiła jego rysy. Ilekroć panna płakała, on współczuł jej jako człek starszej daty, który widywał jeszcze gorsze czasy i zaczyna spokojniejszem okiem patrzeć nawet na zgryzotę; gdy ona szalała z bólu, brał się znów do czytania swej łacińskiej księgi, zawsze przytem podając jakąś grzeczną wymówkę; gdy, jak to nieraz czyniła, oddawała im w darze całe swoje mienie, dowodził, iż nie licowałoby to z jego honorem, i uświadamiał jej, że nawet jeśliby on się na to zgodził, tedy pan Henryk napewnoby odrzucił tę propozycję. Non vi, sed saepe cadendo[1], było jego ulubione przysłowie; niemasz wątpliwości, że to ciche prześladowanie w znacznej mierze skruszyło jej zawziętość, również to rzecz niewątpliwa, iż miał on wielki wpływ na dziewczynę, której zastępował matkę i ojca; z tego to względu ona sama była też przejęta duchem rodziny Durie i gotowa była wiele zdziałać dla choroby Durrisdeeru, choć, jak sądzę, nie zdobyłaby się na to, by poślubić mego nieszczęsnego pana, gdyby (co rzecz dość osobliwa) w grę nie weszła rzecz nowa, a mianowicie wielka niepopularność jego imienia.
Niepopularność ta była dziełem Tomka Macmorlanda. Tomek nie był człowiekiem złym ani złośliwym, ale miał pewną nader zgubną słabość, a mianowicie długi język. Gadać lubił długo i wiele, a ponieważ był na całą okolicę jedynym człowiekiem, który przebywał na wojnie — albo raczej, jedynym który z niej powrócił — więc mógł liczyć na ciekawość słuchaczy. Zauważyłem, że ludzie którzy w walce odnieśli porażkę, bywają skłonni do wmawiania w siebie i drugich, iż padli ofiarą zdrady. Według relacyj Tomka powstańcy byli zdradzani na każdym kroku i przez każdego ze swych oficerów; zdradzono ich i pod Derby i pod Filkirk; nocny pochód wojska był krokiem do zdrady ze strony miłościwego pana Jerzego, a bitwa pod Culloden była przegrana wskutek zdrady Macdonaldów.
Zwyczaj przypisywania różnym ludziom zdrady coraz głębiej zakorzenił się w duszy tego durnia, aż wkońcu zarzut ów musiał dosięgnąć również i pana Henryka. Rzekomo bowiem (jak plótł ów gaduła) pan Henryk na szwank wystawił onych młokosów, co wyjechali z Durrisdeeru; przyrzekł im, że z większym oddziałem podąży za nimi, i zamiast to uczynić pojechał do króla Jerzego.
— Juści, pojechał, i to zara na drugi dzień! — wykrzykiwał Tomek żałosnym głosem. — Ledwo nasz biedny, zacny panicz starszy i biedne, miłe chłopaki, co z nim pojechały, minęły urwisko, a on już się oddalił z zamku... ten Judasz! Juści, juści, on ma w tem swój pomyślonek: tak czy owak on będzie panem... a tamok na górach, wśród wrzosów leży tylu umrzyków!...
W tem miejscu Tomek, jeżeli był już dobrze podchmielony, zaczynał rzewnie płakać.
Pozwólcie komuś bajdurzyć zbyt długo o jakowejś rzeczy, obaczycie, iż mu wkońcu ludzie uwierzą. Nie dziwota więc, że ów pogląd co do postąpień pana Henryka szerzył się zwolna, ale skutecznie, po całej okolicy; roztrząsali rzecz tę nawet ci ludzie, którzy wiedzieli, że było inaczej, ale nie byli świadomi bliższych szczegółów, natomiast dla ludzi nic zgoła nie wiedzących oraz ludzi złej woli był on jakoby ewangelją, której słuchali i której wierzyli nader chętnie. Poczęto stronić od pana Henryka, niebawem jednak doszło do tego, że na jego widok rozlegało się szemranie wśród pospólstwa, a kobiety (które zawsze bywają najśmielsze, jako że czują się w większem bezpieczeństwie niż mężczyźni) ważyły się miotać mu w twarz wyrzuty i obelgi. Starszego panicza ogłoszono niemal świętym. Wspominano, jak on nigdy nie przyłożył ręki do uciskania dzierżawców — boć w rzeczy samej miał rękę jeno do szastania pieniędzmi. Zgadzano — się wprawdzie, że był nieco dziki i nieokiełznany, ale (jak mówiono) o wiele lepszy był ten zawadjaka dziki lecz szczery, niśli ten kutwa i śledziennik, wciąż gmerzący nosem w księgach rachunkowych celem gnębienia i łupienia biednych dzierżawców! Pewna dziewczyna, która miała kiedyś dziecko ze starszym paniczem i była przezeń krzywdzona niejednokrotnie, stała się — o dziwo! — szczególnie gorącą orędowniczką jego pamięci. Dnia jednego, napotkawszy pana Henryka, cisnęła weń kamieniem, krzycząc:
— Kaj jest ten zacny chłopak, co panu zaufał?
Pan Henryk skierował ku niej konia i spojrzał na nią, brocząc krwią z rozciętej wargi:
— Co, i ty także, Jess? — zapytał. — Myślałem, że przynajmniej tyś się na mnie poznała.
Bo trzeba wiedzieć, że on to spieszył jej z pomocą pieniężną w ciężkiej niedoli.
Kobieta już miał w ręce drugi kamień, którym zamierzyła się jak gdyby chciała i ten rzucić. Pan Henryk, by się przed ciosem zabezpieczyć, wzniósł wgórę rękę z trzymaną w niej szpicrutą.
— Co? chcesz bić biedną dziewczynę, ty paskudny... — i uciekła, wrzeszcząc w niebogłosy, jak gdyby ją obito.
Nazajutrz wieść jak pożar obiegła okolicę, że pan Henryk zbił Jessie Broun na kwaśne jabłko. Można stąd mieć niejaką miarę szybkości, z jaką toczyła się i rosła lawina plotek i oszczerstw! Wkońcu biedny mój panicz tak był pogrzebany w ludzkiej opinji, że za przykładem starszego pana począł zamykać się w domu. Mogę wam zaręczyć, że przez cały czas ani razu nie poskarżył się ani nie zwierzył się z niego wobec najbliższych; samo źródło jego przykrości było rzeczą zbyt drażliwą i bolesną, by można było ją omawiać, a pan Henryk był wielce hardy i dziwnie uporczywy w milczeniu. Jegomość napewno coś zasłyszał czy to od Jana Pawła czy też od kogo innego; pozatem niewątpliwie zauważył zmienione zachowanie się syna. Jednakowoż wydaje mi się, że nawet on nie zdawał sobie należycie sprawy z tego, co w duszy syna działo się naówczas, co się zaś tyczy panny Alison, była ona najmniej skora do słuchania nowin, a nawet gdy je słuchała, zajmowały ją w stopniu nader niewielkim.
W najgorętszym momencie owego rozjątrzania (gdyż ono później przeminęło, tak jak wzrosło, niewiedzieć z jakiej przyczyny) przypadły wybory w mieście St. Bride, sąsiadującem z Durrisdeerem a położonem nad wodami Swift. Gotowały się jakieś zwady, nie pomnę jakie — o ile wogóle o nich co słyszałem. Powiadano powszechnie, że jeszcze przed nocą dojdzie tam do srogiej bójki i że starosta posłał po żołnierzy aż do Durrisdeeru. Jegomość nalegał, by pan Henryk tam się zjawił; zapewniał go, że jego bytność tam jest nieodzowna ze względu na poszanowanie należne domowi:
— Maluczko, a zaczną opowiadać, że my już nie piastujemy najwyższych stanowisk w naszym powiecie!
— Dziwne-ć to stanowisko, które mógłbym tu objąć — odrzekł pan Henryk, a gdy go w dalszym ciągu ciągnięto za język dodał:
— Powiem wam szczerą prawdę... Ja nie śmiem pokazać się ludziom na oczy.
— Nikt przed tobą nie wyrzekł takich słów w tym domu! — zawołała panna Alison.
— Pojedziemy we trójkę — rzekł pan starszy i w rzeczy samej po raz pierwszy w ciągu lat czterech wdział buty z cholewami (wiele się natrudził Jan Paweł, zanim zdołał wciągnąć mu je na nogi). Panna Alison ubrała się w nieużywany oddawna strój jeździecki i pomknęli w trójkę konno do miasta.
Ulice były zatłoczone gawiedzią z całej okolicy. Ledwie oczy pospólstwa spoczęły na postaci pana Henryka, rozległo się sykanie, urągania i wrzask:
— Judasz! Judasz!... Gdzie jest brat starszy?... Gdzie są chłopcy-nieboracy, co z nim pojechali?
Ktoś nawet rzucił kamieniem, ale większość zebranych oburzyła się na ten postępek, biorąc pod uwagę obecność pana starszego i panny Alison. Nie trzeba było i dziesięciu minut na to, by starszy pan pojął, iż pan Henryk miał całkowitą słuszność. Nie rzekł ani słowa, tylko zawrócił konia i odjechał, nazad do domu opuściwszy głowę na piersi. Panna Alison też nie odezwała się ani słowem, ale napewno tem więcej rozmyślała nad całą sprawą. Niewątpliwie czuła się zadraśnięta w swej dumie, gdyż uważała się za przynależną z krwi i kości do rodziny Durie‘ów; musiało też zaboleć ją serce, gdy obaczyła, iż niesłusznie zelżono jej krewniaka. W noc ową nie położyła się ani na chwilę. Niejednokrotnie miałem to i owo do zarzucenia mej chlebodawczyni, ale gdy wspomnę sobie, co ona przeszła w ową noc, przebaczam jej wszystko. Nazajutrz wczesnym rankiem podeszła do pana starszego, siedzącego na zwykłem miejscu, i odezwała się:
— Jeżeli Henryk jeszcze chce być moim mężem, gotowa jestem wyjść za niego.
Do niego zaś samego przemówiła w te słowa:
— Nie mogę cię darzyć miłością Henryku, ale Bóg wie, że współczuję ci duszą całą...
Dzień 1 czerwca 1748 roku był datą ich zaślubin, a w grudniu tegoż roku zajechałem po raz pierwszy przed bramę onego pańskiego dworu. Od tej chwili snuję kronikę wypadków, na które spoglądałem własnemi oczyma; zdaję z nich tedy relację wiarygodną i ścisłą, jakobym był świadkiem w sądzie.




  1. Przypis własny Wikiźródeł gutta cavat lapidem non vi, sed saepe cadendo [łac.] — kropla drąży skałę nie siłą, lecz ciągłym padaniem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.