Pani Walewska/Tom II/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Pani Walewska
Podtytuł Powieść historyczna z epoki napoleońskiej
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Cesarz podniósł się ociężale z za stołu, zawalonego papierami, mrugnął przyjaźnie ku siedzącemu tu, a pisaniem zajętemu, generałowi.
— No, Drouot! Spiesz się — jam już gotów!
— Jeszcze kilka słów, sire!
Napoleon sięgnął po tabakierkę.
— Cha — cha! — Wybornie! Patrzcie — Menevalowiby w pisaniu strzymał! Bertrand powinienby lada chwila przynieść swoje listy! Zciemnia się.
— Chmurzy się! — objaśniał Drouot.
Cesarz zażył tabaki, strzepnął palcami i ku oknu się zbliżył.
— Hm — prawda! Ma się na deszcz! — zauważył obojętnie, zaczem dodał, wracając do przerwanego wątku: — Ale, przyznaj, żeś ty także ani myślał, abyśmy takiego posła mogli zdobyć!
— Istotnie, najjaśniejszy panie, nielada trzeba poświęcenia, żeby się ważyć!
Napoleon wydął zlekka policzki.
— Hm! Poświęcenia! Powiedz nadewszystko, przywiązania!
— Właśnie, toż samo chciałem wyrazić, ale...
— Ale co?!
— Łatwiej może było tu się dostać, niż stąd wyjechać!
— Sądzisz?!
— Bezwątpienia, tak, sire! Anglicy czuwają — tu, na Elbie, nie śmieli ścigać, musieli zaniechać pogoni, lecz w tamtą stronę, jeżeli nie pochwycą na morzu — zaalarmują całe wybrzeże od Livorno po Barcelonę... No, a przytem szyjębym dał, że Mariotti wie już o wszystkiem!...
— Powoli, powoli — obawy za daleko cię unoszą! Cambronne podwoił straże, żywa dusza, od chwili przybycia pani Walewskiej, nie ruszyła z portu!...
— O Portoferraio jestem spokojny!
— W Longone czuwa Taillade!...
— Ach, sire, a jednak tyle razy nas przekonano, że nasza czujność nie dorównywuje przebiegłości szpiegów!
Cesarz zmarszczył się i jął mierzyć pokój wielkiemi krokami.
Sapristi, do tych łotrów nie potrzeba mieć wielkiego szczęścia, żeby być podpatrzonym! Lecz co tu robić?...
— Gdyby ilość listów zmniejszyć, a usunąć z nich nadto zbyt wyraźne punkty!
— Najważniejsze są cyfrowane!
— Lecz mogą wykryć klucz i odczytać!
— Nie tak łatwo, pani Walewska nic im nie powie, bo nawet wiedzieć nie będzie, co wiezie!
— Odpowiedzialność ciężka spadnie na nią...
— Kończ swoje i nie nudź! Stało się! Nie podobna zostawiać ich bez wieści, bez rozkazów! Niebezpieczeństwo jest! Cha! Poświęciła się dobrowolnie, dobro sprawy nie pozwala mi, bym odrzucał jej gotowość...
— Byle, sire! — ozwał się półgłosem generał — już mogła wyruszyć, bo tu każda minuta, każda sekunda stanowi!... Drugi dzień jak bawi u nas pani Walewska, jeżeli domysły moje są dziś przesadzone, jutro będą już niedostateczne! Racz mi wybaczyć, najjaśniejszy panie, ale w imię tej sprawy trzeba, by wracała... natychmiast!
Napoleon roześmiał się serdecznie i poklepał generała przyjaźnie po ramieniu.
— Oj ty, mój poczciwy ministrze elbijski. Cha — Cha! Palnąłeś mi morał! A tyś co myślał?! Że ja bałamucę czas na amorach!? Widzisz tę kopertę!? Dwie noce oka nie zmrużyłem! Drzemałem tyle, ile czasu Bertrand potrzebował na przepisanie dwóch listów!... Rozumiesz! — Aż mi wstyd, że jestem taki niegościnny! Hm! I przyznaj, że to nie łatwo takim być dla pani Walewskiej. — Cóż?! Jeszcze będziesz burczał?! Wczoraj niepodobna było jej wyprawić! Papiery nie były gotowe — a sposobności nie godziło się lekceważyć i na lada jakim liście poprzestawać. Teraz gotowe wszystko prawie. Bertrand nadjedzie i koniec. Taillade przygotował barkę! Chmurzy się, noc będzie ciemna, prześlizgną się pod samym nosem strażniczej korwety! Widzisz stary! Zbrakło ci rezonu!
Sire! nie wątpiłem ani chwili — ozwał się ze szczerem ukontentowaniem Drouot, lecz nie zdołał dokończyć zdania, gdy do drzwi bocznych pokoju zapukano zlekka.
— Pewno Bertrand! Proszę! — rozkazał cesarz.
Na progu ukazał się oficer ordynansu.
— Co to — czego?!
— Pułkownik Campbell przyjechał z Portoferraio i prosi o posłuchanie! — zameldował oficer.
Drouot pobladł. Napoleon zasunął głębiej rękę za zapięcie mundura.
— Campbell tu, w Marcianie? Do licha! Balbi mi się spisał! Na prześpiegi przyjechał! Cóż! Wprowadzić pułkownika!
Ordynans wyszedł.
Drouot podniósł się i pośpiesznie zaczął składać papiery i do skórzanych, pod stołem leżących, tek chować.
Cesarz przechadzał się z oznakami zniecierpliwienia.
— Pułkownik musiał coś pochwycić w Portoferraio!
— Niechby sobie chwytał, co chciał, ale że go Balbi puścił! że mu nie przeszkodził! Konceptu mu brakło!... Trzy razy przypominałem mu, aby Campbella strzegł! A Campbell tu!
— Pułkownik Campbell! — zameldował od progu oficer ordynansu.
Do pokoju wszedł wysoki mężczyzna w mundurze pułkownika angielskiego, skłonił się z uszanowaniem cesarzowi, skinął przyjaźnie generałowi Drouot i przybrał ugrzecznioną, lecz pewną siebie, postawę.
— Witam pana, witam! — rzekł porywczo Napoleon. — Nie spodziewałem się tu pana!
Sire, proszę mi darować, obowiązki służbowe zniewoliły mnie...
— Do zakłócenia mi kilkodniowego wypocznienia, którego w tem ustroniu chciałem zakosztować! — odparł cierpko Napoleon, lecz, spojrzawszy na zafrasowaną raczej, niż pomieszaną twarz angielskiego pułkownika, dodał spokojniej: — Musisz mieć, panie komisarzu, nielada sprawę!
— Tak jest, sire!
— Więc proszę, słucham! Mów prędko, bo zbiera się na deszcz — a tu, doprawdy, nie miałbym gdzie pana ulokować!...
Campbell uśmiechnął się lekko.
— Ach, to mniejsza! Lecz, czy wasza cesarska mość pozwoli...
— Idzie panu o Drouota! Możesz mówić śmiało!
— Tak, ale jednak...
Generał podniósł się i wyszedł na palcach z pokoju.
Cesarz wzruszył ramionami, a gdy drzwi się za Drouotem zamknęły, rzekł rozkazująco.
— Mów pan, byle krótko! Wiesz doskonale, pułkowniku, że cenię w tobie nieraz miłego kompana, ale znieść nie mogę niespodziewanych twoich odwiedzin!
— Obowiązki moje, sire!
— Załatw-że je prędzej, bo zaczynasz być pan nudnym!
— A więc, najjaśniejszy panie, powziąłem wiadomość...
— Powiedz pan: — doniósł mi jeden z moich szpiegów!
— Skoro mam być dokładny — więc kapitan fregaty! Otóż doniósł o zajściu, jakie wydarzyło się na morzu pod Marcianą i wylądowaniu damy z synkiem!
— I cóż więcej?!
— A następnie o przeprowadzeniu barki do Porto Longone!
— I jeszcze!?
— Nic nadto, sire!
— To niewiele! — uciął Napoleon. — Myślałem, że masz coś ciekawszego do powiedzenia.
— Do powiedzenia — nie, lecz do usłyszenia!
— Jak to mam rozumieć!?
— Przecież to jasne, sire!
— Ale tylko dla pana! Nie, pułkowniku, nie sil się na dyplomację, bo ani mnie, ani tobie z nią nie wygodnie! Po żołniersku mi powiedz, jak to umiesz!
— Skoro każesz, sire! Otóż, powziąwszy wiadomość, że tu, w Marcianie, wylądowała nieznana nikomu dama z synkiem, nabrałem przekonania, że wasza cesarska mość będzie potrzebował mej obecności, że wasza cesarska mość będzie życzył sobie zawiadomić mnie osobiście...
Cesarz spojrzał ze zdumieniem na Campbella, ani trochę nie zrozumiawszy ukrytej intencji w słowach komisarza rządu angielskiego...
— Mój pułkowniku, chyba spostrzegłeś, iż nie mam nic do powiedzenia!
Campbell skłonił się.
— W takim razie, najjaśniejszy panie, pozwolę sobie na odwagę upomnienia się o to szczęście, abym mógł być przedstawionym najjaśniejszej pani i najjaśniejszemu królowi Rzymu.
Ten wywód tak zaskoczył cesarza, że ten aż zawartość trzymanej w ręku, a rozwartej tabakierki na ziemię wysypał.
— Co — pan — przedstawionym?! Najjaśniejszej pani!?
— Tak jest, która wczoraj raczyła przybyć...
Napoleon uśmiechnął się sarkastycznie.
— A! O to ci idzie, pułkowniku!
Campbell skłonił się z powagą.
— Imieniem rządu, który mam zaszczyt reprezentować, pragnąłbym powitać!...
— Owszem, owszem — pozwól ze mną! Przedstawię pana natychmiast!... Natychmiast!...
— Ależ, sire... może nie w porę... przytem!...
— Najzupełniej w porę!... Proszę pana!... Tylko, mój pułkowniku daruj, że cię tu, w Marcianie, nie przenocuję, lecz mam sam pięć małych klitek!... Proszę — proszę!
Campbell, skonfundowany gotowością cesarza, a więcej własną natarczywością, pośpieszył za Napoleonem.
Cesarz powiódł komisarza bocznemi drzwiami poprzez mały korytarzyk do obszernej, a teraz w mrokach zmierzchu tonącej, komnaty.
Marie! — ozwał się od progu cesarz, zmuszając pułkownika, aby wszedł pierwszy. — Prowadzę ci gościa! Komisarz angielski, pułkownik Campbell!
Pułkownik złożył głęboki ukłon w stronę rysującej się niewyraźnie sylwetki kobiecej.
Napoleon zaś wyszedł i zamknął drzwi za sobą.
— Proszę! Bardzo miło! — ozwała się ociężale dama.
Campbell po raz drugi się skłonił.
— Racz pan zająć miejsce!...
— Wasza cesarska mość! — odrzekł pułkownik, chyląc głowę. — Niech mi wolno będzie tak pozostać!...
— Ależ, pułkowniku!
— Najpokorniej przepraszam, że ważyłem się waszą cesarską mość trudzić, lecz imieniem rządu, który mam zaszczyt tu reprezentować...
— Ależ, panie Campbell! — upomniała po raz wtóry dama.
Pułkownika uderzył znany mu dźwięk głosu, lecz jeszcze nie mogąc opanować dworszczyzny, która go przejęła, — ciągnął z namaszczeniem ukuty zawczasu frazes.
— Uważałem sobie za szczęście przyśpieszyć chwilę powinnego z mej strony hołdu i stawić się przed obliczeni waszej cesarskiej mości...
— Daruj, pułkowniku, lecz nie wiem, czemu mam przypisać!...
— Obowiązek mój, wasza cesarska mość!...
— Za kogóż mnie pan bierze!... Zdaje ci się widocznie, że jestem co najmniej królową neapolitańską!...
— To jest... istotnie!... — jąkał zbity z tropu komisarz.
— A równocześnie nie poznajesz pan znajomych!
— Doprawdy — właśnie najjaśniejszy pan...
— Pozwól, pułkowniku, że zadzwonię o świecznik, inaczej, jak widzę, nawet nie przypomnisz sobie minjatury, która kilka lat temu zginęła pewnej osobie w przejeździe przez Wiedeń!...
Pułkownik oniemiał na razie. Dama zadzwoniła na służbę.
Dopiero, kiedy po małej chwili wniesiono światło, Campbell spostrzegł swój błąd, lecz w tem większą jeszcze wpadł konfuzję.
— Witam pana! Czy tak się zmieniłam?...
— Pani szambelanowa! Pani Walewska!...
— Chyba teraz nie wątpisz!?...
— Więc to pani, pani wczoraj!?...
— O mało co nie stałam się zdobyczą pańskich ziomków!
— Co za nierozwaga! Co za śmiałość! Ach, gdyby pani uprzedziła mnie słowem, to przecież...
— Nie chciałam pana narażać...
— A jednak... sprawiłoby mi to niekłamaną...
— Nadto, nie sądziłam, abyś pan pamiętał! Przed chwilą miałam dowód oczywisty, jak łatwo wziąłeś mnie za kogo innego!
— Pani szambelanowo! Powiedziano mi, że cesarzowa Marja Ludwika przyjechała z synem — a cesarz nie wyprowadził mnie z błędu... lecz, że pamiętałem, oto dowód!
Campbell sięgnął w zanadrze mundura i wyjął minjaturę.
— Ta mnie nie opuszcza!
Pani Walewska zapłoniła się.
— Powinnabym zażądać zwrotu jej... Posiadłeś ją pan bez mojej wiedzy!
— Przyznaję, pani szambelanowo! Lecz przysięgam, że nikt jej prócz mnie nie oglądał!...
— To nie zmienia rzeczy!
— Bardzo! Minjatura zginęła, zbyt małą wartość przedstawia ona dla pani, aby się o nią troszczyć, a zbyt wielką dla mnie, bym mógł ją utracić!
— Lubi pan malowidła?
— O ile przedstawiają...
— Więc pan tu, na Elbie, zajmuje stanowisko? — przerwała pośpiesznie pani Walewska.
— Tak jest — a pani?!
— Ja?! Wolałabym być na pańskiem miejscu!...
— Nie rozumiem!
— Trudno w kilku słowach wyłożyć, a tak jest przecież! Cha! A więc wypada mi tylko przeprosić cię, pułkowniku, za zawód, który cię spotkał...
— Oby taki nie omijał mnie nigdy! — odrzekł gorąco Campbell.
— Dziękuję za łaskawość!
— Czy pani pozwoli mieć nadzieję złożenia...
— Niestety, pułkowniku, wątpię, czy na Elbie!...
— Pani nie zostanie? Pani odjeżdża?!
— Prawdopodobnie! — przytwierdziła szambelanowa z gorzkim uśmiechem. — Tak się tu wszyscy spodziewali najjaśniejszej pani, że muszę się obawiać, czy każdy równie dworsko przyjąłby rozczarowanie, jak pan...
Campbell poczerwieniał i do ręki pani Walewskiej się schylił.
— Dwoma wręcz przeciwnemi uczuciami odpowiadam na tę wiadomość!... Cieszę się, że tu pani nie zostaniesz i boleję, że odjedziesz! Gdybym czemkolwiek mógł służyć, rozkazuj pani! Powrotem twoim mnie pozwól się zająć!...
— Ba — ba! Mój pułkowniku! — ozwał się raptownie głos cesarza. — Widzę, że ci niespodzianki nie sprawiłem!
Komisarz angielski cofnął się raptownie od szambelanowej i starał się ukryć wzruszenie.
— Przyznaję, sire... że do pewnego stopnia...
— Zadowolniłeś swoją ciekawość!? — rzekł dobrodusznie cesarz. — Wybornie! A teraz zdaj dokładną sprawę z posłuchania...
Sire, mając honor już w Wiedniu...
— Ale nie mnie — tylko swemu ministrowi angielskiemu! A śpiesz się!
Pułkownik zrozumiał odprawę i złożył pożegnalny ukłon.
— Do widzenia w San Martino!... A nie miej do mnie żalu, iż cię skazuję na powrót śród deszczu...
Campbell wysunął się z pokoju.
Cesarz przez czas pewien spoglądał na drzwi, które się za komisarzem zamknęły, jakby czekając, czy nie otworzą się jeszcze, zaczem odwrócił się do szambelanowej i ozwał się porywczo.
— Słyszałaś, przekonałaś się?!
— O czem, sire?
— Był pewien, że cesarzowa przyjechała. Nawet on, nawet Campbell, który ma ciągłe wiadomości z poczty angielskiej!...
— Przykro mi, iż się stałam mimowolną sprawczynią...
— Ach, tu nie w tem rzecz! Tu nie w tem rzecz! Tu idzie o dowód, o niezbity dowód, że cesarzowa jest w drodze, że należy się jej spodziewać lada chwila, z godziny na godzinę!...
— Tak — pewnie! — szepnęła pani Walewska.
— No, widzisz! — podjął z ulgą Napoleon. — Sama się przekonałaś! Zrozumiałaś konieczność! Och, bo, wierz mi, gdybym mógł mieć cię przy sobie, byłbym najszczęśliwszym z ludzi! Lecz pomyśl! Ile biedna Marja Ludwika musiała znieść, ile stoczyć walk, na ile narazić się wymówek, żeby w drogę się wybrać! A teraz dopiero, gdyby ona, utrudzona podróżą, lecz szczęsna, że nakoniec widzi mnie, że jest przy moim boku, dowiedziała się o tobie, o twoim tu pobycie! Czy mi wolno taką wyrządzać jej krzywdę!... Pomyśl! Przecież już to jedno, że jest matką mego syna, króla rzymskiego! Nareszcie córką cesarza Franciszka, który ostatecznie musi przechylić się na moją stronę, zwłaszcza kiedy córka napisze doń stąd, z Elby! To powinno ci starczyć...
— Na co, najjaśniejszy panie!? — zapytała bezdźwięcznym głosem pani Walewska.
Cesarz drgnął niecierpliwie.
— Na co! Ty się pytasz jeszcze na co!?...
— Tak, bo przecież odjeżdżam!...
Napoleon ujął szambelanowę za ręce i uścisnął ją serdecznie.
— Masz rację, moja przyjaciółko! Zaprzątam ci głowę sprawami, które ty również dobrze oceniasz, jak i ja! Trzeba, trzeba abyś stąd się oddaliła!
— Jam gotowa!
— Otóż właśnie! Niema co zwlekać dłużej! Jedź dzisiaj, natychmiast! Listy są wygotowane. I tak obawiam się, czy tam już nie rozesłano twego rysopisu stróżom portowym! Najlepiej żebyś wylądowała w Civita Vecchia! Taillade ma sześciu doskonałych marynarzy pod ręką! W razie wypadku, hm, papiery wrzuć do morza, chociaż byłaby to niepowetowana strata! Oni tam plączą się, chodzą, jak błędne owce, błąd popełniają za błędem!
— Będę się starała je ocalić nawet w razie...
— Dobrze moje dziecko! Ryzykuj, może cię nie ruszą, trzeba unikać popłochu!...
Cesarz się zamyślił.
Pani Walewska siedziała na krześle, zapatrzona w zielony abażur, okalający świecznik. Twarzyczka szambelanowej najmniejszego nie zdradzała wzruszenia.
— Czy ty dawno znasz Campbella? — zapytał raptownie Napoleon.
— Poznałam go w Wiedniu, przed dwoma laty!
— Hm! Bo... on jest komisarzem angielskim! Jego rekomendacja uchroniłaby cię od wszelkich podejrzeń!...
— Tak!?
— Z pewnością! Lubię go nawet, bo to z gruntu porządny człowiek! Hm! Mnie, to jest na moje przedstawienie, takiej rekomendacji dać mu nie wolno, równałoby się zdradzie stanu! Ale tobie!... Uważasz, tybyś mogła, Campbell bodaj, ile słyszałem, sam ci się ofiarował! Jesteś kobietą i, sapristi, tak piękną, że nie takiemu byłabyś zdolną wytłumaczyć!... No, i nielada sądu trzeba, żeby skazać tego, ktoby tobie uległ!... Bo gdzie myśleć o oporze!...
Napoleon, uczuwszy na sobie spojrzenie oczu pani Walewskiej, ostygł nieco i dodał sentymentalnie.
— Mnie samemu nie tak łatwo doradzać ci coś podobnego! Lecz oto właśnie jest życie, czasem trzeba sobie zadać przymus, trzeba stłumić niejedno uczucie!... Zresztą wam, kobietom, wolno do tej broni się uciekać! Marjo, droga Marjo! Zgaduję twoją wrażliwość, lecz naprawdę do niczego cię to nie będzie obowiązywało! Ta jedna nowina, że twój mąż umarł, już może starczyć, aby ci Campbell dał list żelazny bodaj do Londynu! Jedno spojrzenie twych cudnych oczu tyle zdolnem jest obiecać! Ach, chyba ja najsprawiedliwszym mogę być sędzią! Nie wiem, moje dziecko, czyś dobrze pojęła...
Pani Walewska skinęła w milczeniu głową.
— Więc tak, stąd ruszysz do Porto Longone, odwiezie cię Salustjano! Będziesz jednak musiała zboczyć za Campbellem do Portoferraio! Powiedz mu najlepiej, że ze mną zerwałaś, usposobi go to wybornie, a potem byle ci dał rekomendację, poprostu paszport na wolny przejazd!... A potem, do portu, do Taillada i na morze!... Ale, bo ty nie słuchasz!?...
— Słyszę wszystko!
— Jak sądzisz?!
— Uczynię, jak trzeba!...
— Droga Marjo! Nadużywam twojej dobroci! — Pozwól, niech cię ucałuję!
Napoleon zbliżył się do pani Walewskiej, lecz w tej samej chwili dało się słyszeć pukanie do drzwi.
Cesarz bez wahania odwrócił się od szambelanowej i poszedł odsunąć zasuwkę i drzwi otworzyć.
Do pokoju wszedł Bertrand.
— Jesteś nareszcie!
— Nie mogłem — ulewa mnie zaskoczyła!
— Gotowe?!
— Wszystkie papiery, sire, są w tej kopercie — już i Drouot zapakował swoje!...
— Dawaj! Doskonale!... Wszak znasz, panie marszałku, naszego kurjera?!
— Mam honor! — odrzekł Bertrand, składając ukłon szambelanowej.
— A koń, a wózek!?
— Stoi za pałacykiem — gotów do podróży!
Napoleon skinął marszałkowi z ukontentowaniem.
— Słyszysz, droga Marjo?! Marszałek powiada, że już można!... Czekaj, zadzwonię na służbę twoją! Małego czasby zbudzić! Sama chcesz iść, najlepiej! Byle nie marudź!... Ale, więc tu są papiery, musisz je ukryć przy sobie!!... koniecznie przy sobie!...
Pani Walewska wzięła wielką, mięsistą kopertę z rąk cesarza i wyszła do sąsiedniego pokoju.
Napoleon rzucił wzrokiem za odchodzącą i rzekł z przekonaniem do Bertranda.
— Nieoceniona kobieta!...
— I ja tak sądzę, sire!
— Jutro, o tej porze, będzie w Civita-Vecchia! A nawet, kto wie, czy nie w drodze do Florencji!
— To zależy, sire!
— Hm! Jakto?!
— Sądziłbym, że nawet pani szambelanowa powinnaby się zatrzymać, deszcz leje coraz większy!...
Napoleon stanął przed oknem i usiłował przeniknąć czarną płachtę nocy, która wyzierała z poza szyb.
— Leje!? Pada — nic więcej!
— I łyska się!...
— Prawda, że się trochę łyska, lecz to właśnie noc jakby upatrzona! Teraz pod nosem samemu Mariottiemu możnaby przejechać!
— Istotnie, sire, jednak dla kobiety, może lękliwej!...
Napoleon roześmiał się dobrodusznie.
— Mój Bertrand, czegóż tu się można lękać! W taką noc, ani łodzi rybackiej nie spotkają! Wymarzona noc! Pozwól, wózek stoi za pałacykiem!...
— Tak jest, sire!
— Wyprowadź szambelanowę, idę naprzód! Tylko nie bałamucić długo.
Cesarz wyszedł z pokoju i przez korytarz skręcił do komnatki, w której był pracował jeszcze Drouot.
Generał na widok Napoleona powstał z uszanowaniem.
— Gdzie mój kapelusz! Aha, jest!...
Sire, leje jak z cebra!
— O — och! Znalazłeś porównanie!
— Każę płaszcz podać!
— Co ci w głowie! Taki deszcz sobie!... Czy te drzwi na taras otwarte!? Albo nie — chodźmy tędy! Idziesz ze mną!
— Jestem na rozkazy! — odrzekł pośpiesznie generał i, porwawszy za kapelusz, wyszedł za cesarzem.
Napoleon zmierzał szybko do wyjścia przed pałacyk, lecz, zanim drzwi ostatnich dosięgnął, uczuł raptownie, że brodzi w wodzie. Ciemń nie pozwalała rozeznać dobrze, skąd się woda tu wdarła.
Drouot wprawdzie pośpieszył zauważyć, iż to ulewa pozwoliła sobie na tę śmiałość, lecz Napoleon ofuknął generała.
— Skąd ci się to przyśniło! Poprostu ktoś rozlał wodę!... I nic więcej!
Dopiero, kiedy na progu wyjścia fala dżdżu powitała wychodzących, cesarz raptownie się zawahał.
— Istotnie pada!
— Jakby oberwanie chmury!...
— Tu powinien stać wózek dla pani szambelanowej!
— Noc — nie widać! Hej! Jest tu kto!?...
— Jestem — ozwał się niewyraźny głos.
— Czemu nie zajeżdżasz!! — zgromił energicznie cesarz.
— Zjechałem między drzewa!...
— Zajeżdżaj! — rozkazał cesarz.
Drouot pośpieszył z uwagą.
— Najjaśniejszy pan życzy sobie jechać do San Martino!? Teraz!... Na tę pogodę!...
— I cóż w tem znalazłbyś dziwnego!?
— Jeżeli mi wolno, najjaśniejszy panie, pozwoliłbym sobie zwrócić uwagę, że droga, wijąca się śród gór, nie jest bezpieczna w taką ciemń, a nadto ulewa mogła podmyć!...
Zaprzestań że nareszcie tych twoich śmiesznych obaw! Drouot zmieszał się i nie wiedział, jak wybrnąć z popełnionej oczywiście, a nieznanej mu niezręczności.
Sytuację utrudniała noc, która nie pozwoliła mu w lot chwytać odruchów twarzy Napoleona i miarkować odpowiedzi.
Tymczasem rozległ się cichy turkot wózka i niepewny tupot konia, a równocześnie prawie od strony pałacyku szmer pomieszanych głosów.
— Bertrand!
— Tak jest, sire!
— Uważnie, idźcie bokiem pod ścianami... do mnie... A ty tam zajeżdżaj!...
Zarządzenia cesarza nie łatwe snać były do spełnienia, bo jeno nawoływania woźnicy i tupotanie niespokojne konia zwiększyły, a z przeciwnej strony do bezładnej rozmowy dołączyły płacz rozespanego dziecka.
Napoleon zaczynał się niecierpliwić, gdy niespodziewanie światło błyskawicy nietylko wskazało drogę stangretowi, ale pozwoliło i Bertrandowi, prowadzącemu panią Walewskę, zbliżyć się do cesarza i oficerowi ordynansu, wspierającemu służebnę z dzieckiem na ręku, pójść za przykładem marszałka dworu.
— Jesteście nareszcie! Kto powozi!? Salustjano!?
— Sługa pokorny waszej cesarskiej mości!...
— Wybornie! Drogę znasz! Oho! Zna drogę — po omacku trafi. Patrzcie i deszcz przestaje... na dobrą wróżbę... Siadaj, siadaj, moje dziecko!... Albo nie, lepiej malca ulokuj! Pomóż, Drouot! Idź na drugą stronę!... Rzeczy masz, Salustjano!?
— Są na koźle!
— Czego ten mały grymasi!? Niech służebna wsiada z przeciwnej strony, chłopiec pójdzie w środek!
Około wózka wszczął się rozgwar.
Cesarz odwrócił się w stronę, w której domyślał się pani Walewskiej.
— Droga Marjo, pozwól na chwilę!
— Jestem, słucham! — odrzekł spokojnie dźwięczny głos szambelanowej.
— Hm! To bardzo pewny człowiek! Bardzo pewny!
— Kto taki?
— Salustjano! Woźnica! Papiery masz?! Byle nie zamokły, byle nie zamokły! Deszcz ustał nieco, ale zważaj! Może ci dać płaszcz, abyś się okryła!?
— Nie trzeba! Dziękuję!
— Aha! Pozwól, Marjo, tu, na stronę!... Tak, jestem ci bardzo wdzięczny, nie zapomnę ci nigdy tej przysługi! Podaj mi rękę! Cobym dał za to, żebym cię mógł mieć przy sobie! Sama się przekonałaś! W Portoferraio zatrzymaj się i zapylaj o Campbella! Możesz mu powiedzieć, żeś miała scenę ze mną, coś w tym rodzaju, wywoła to podwójny efekt, bo i dla mnie pożądany!... Cesarzowa, gdyby jej doniesiono, będzie zadowoloną! Hej tam — gotowe?!
— Gotowe — sire!
— Marjo! Nie śmiem cię zatrzymywać! Daj, niech ucałuję twą rękę! Dobra, stokroć dobra! Część lepsza mej duszy będzie przy tobie! Bądź zdrowa, a daj znak życia, donieś, czy ci się udała wyprawa!... Ruszaj, ruszaj, kochana!
Cesarz uścisnął po kilkakroć ręce pani Walewskiej, obsypał je całunkami, raz jeszcze wspomniał o papierach i Campbellu, aż podprowadził ją do wózka, przyczem był tak rozgorączkowany, tak roztargniony, iż nawet nie spostrzegł, że pani Walewska ani słowem nie odpowiedziała na pożegnanie jego i przestrogi.
Drouot i Bertrand pomogli szambelanowej usadowić się w wózku około służebnej, tulącej rozpłakanego chłopczynę.
Woźnica zbierał lejce i czekał znaku do odjazdu.
Drouot z Bertrandem bąkali słowa ceremonjalnego pożegnania.
Cesarz strofował woźnicę.
— A trzymaj konia! Uważaj pod Procchio! Na kładkach zwalniaj!... A nie marudź!...
— Czy pani szambelanowa nie zapomniała jakiego pakunku! — wmieszał się nieśmiało Bertrand.
— Nie — z pewnością!
— No, więc dalej! W drogę! — rozkazał Napoleon!
Woźnica potrząsnął lejcami, koń wspiął się, szarpnął wózkiem i tupotał niespokojnie, jakby bojąc się tej czarnej płachty, w którą miał się zanurzyć. Woźnica trzasnął zlekka krótkim batem. Koń silniej, niż przedtem, bił kopytami a łbem wyrzucał.
— Powoli, powoli, nie gorączkuj się! — napomniał cesarz, a gdy nareszcie wózek jął ruszać z miejsca, ozwał się do szambelanowej.
— Bywaj mi! Do widzenia! Żegnam cię, lecz mam przeczucie, że nie na długo!... Co!?
— Na zawsze! — odparła z mocą pani Walewska.
— Jakto — pozwól!? — badał cesarz, zaskoczony tą niezrozumiałą dlań odpowiedzią, lecz w tejże samej chwili oślepiająca błyskawica rozdarła zasłony nocy, zbałwanione ukazała chmury i kaskadami grzmotów zgasiła swe krwawe światło. Błyskawicy tej starczyło, aby koń, zniewolony do drogi, porwał się i poniósł wózek...
Napoleon chmurny i zamyślony przechadzał się po swej przygodnej kancelarji.
Drouot z Bertrandem stali poza stołem, nie ważąc się przerwać pańskiej zadumy.
W przeciwieństwie do tej ciszy, która zalegała komnatkę, poza oknami dworku wzmagało się wycie wiatru, który niewiadomo skąd zerwał się ponad Marcianą i smagał zajadle falami dżdżu, ledwie gromom pozwalając się głuszyć. Błyskawice raz po raz darły się do wnętrza cesarskiej willi.
Cesarz przystanął raptownie i mruknął w stronę Bertranda.
— Hm — pada — znów!
— Burza!
— Zanim dotrą do Porto Longone — ustanie!
— Powinnaby! — zauważył sentencjonalnie marszałek dworu.
— O tym czasie długo trwać nie może! Wypogodzi się, może nadto!... Mówisz co?!
— Nie, sire! Chociaż...
— Co — co?...
— Chyba wózek musiał gdzie przystanąć!
— Skądże znów! Nakazałem pośpiech...
— Tak, sire, lecz wózek jest otwarty, przytem dziecko!
Ach, no tak, ale to przecież lato, deszcz ciepły zupełnie, a nadto...
Huk piorunu nie uszanował majestatu cesarskiego.
Napoleon spojrzał gniewnie ku oknu.
— Musiał uderzyć blisko! — zauważył Drouot.
— Żartujesz chyba! Zapominasz, że góry niosą echo po całej wyspie! Zmokną niezawodnie! Hm — katar nie jest nieszczęściem! Pamiętacie Wagram? Przeprawę przez Dunaj z wyspy Lobau!? Albo drogę z Kowna do Wilna! To były nawałnice... ale ta...
Zygzak błyskawicy, a tuż za nią grom ponury, ogłuszający piekielnym łomotem i trzaskiem po raz drugi przerwał Napoleonowi. Dworek zadygotał w posadach, szyby zadzwoniły.
Cesarz spojrzał z pod oka na Bertranda i Drouota i jął znów pośpiesznie przechadzać się po komnatce.
Burza tymczasem, po kilku jeszcze tępych, bezładnych wybuchach, — snać jakąś wyrwę w przestworzu upatrzywszy, runęła znów z szalonym wyciem na Marcianę.
Napoleon chodził wciąż, krążył bezładnie od kąta do kąta i zdawał się nie zwracać uwagi na ogłuszające harce wichrów, ani na pluchot deszczowych fal, ani na łuny błyskawic, ani na trzask piorunów.
Bertrand z Drouotem stali bez ruchu w pobliżu kominka, jeno od czasu od czasu, gdy huk gromowy bliżej się rozlegał, poglądali po sobie znacząco.
Upłynęła tak długa, nużąca chwila. Naraz, pioruny jęły rzednąć, błyskawice poczerwieniały, dalekie już bardzo rysując na chmurach zygzaki.
Cesarz przystanął, zażył tabaki i wyciągnął tabakierkę ku swoim elbijskim ministrom.
— Prawie przeszła! Hm! I to bokiem!
— Istotnie, sire, cichnie!...
— Musieli zmoknąć nieco! O, ten Salustjano to zuch! Każdy zakamarek zna, każdy zakręt górski!
— Bardzo sprawny woźnica! — przyznał Bertrand.
— Prawda! Hm! No, to już grzmi tylko!... Dobrze, że przeszła, bo zawsze dla kobiety! Chociaż zdaje mi się, iż już są w Portoferraio. Która godzina?
— Dziesiąta!
— To z pewnością! Nawet może nawałnica ich ominęła!
— Zdarza się to bardzo często; przed trzema dniami w Procchio ulewa była, a tu, gdym przybył w godzinę, ani śladu deszczu!
— Masz słuszność, Drouot, na Korsyce jest to na porządku dziennym — w Corte albo w Vizzavonie leje, a Ajaccio pławi się w słońcu! Biedna Walewska, żal mi jej serdecznie było! Na zbytek uprzejmości z naszej strony nie może narzekać! Ale Campbell i jego rząd królewski!... Aby mu przy spotkaniu nie wspominajcie Walewskiej, będzie miał aż za wiele własnych wyrzutów sumienia!
— Czy aż taki?
— Bertrand, nie bądź taki ciekawy!
— Anibym się ważył!
Cesarz uśmiechnął się.
— I nie próbój nawet się domyślać! Poczciwy Anglik ani się spodział, jak wpadł w sidła! Do śmierci będzie sobie wyrzuty czynił! No, moi kochani, pora nam pomyśleć wszystkim o spoczynku! Zapracowaliśmy nań rzetelnie, dwie noce bez snu prawie!... A co, cichnie, milknie!... Mówiłem, przeleci i po wszystkiem!... Drouot, a ty czego tam wypatrujesz pod oknem! Burzy niema... pada jeszcze trochę...
— Tak, sire, ale...
Napoleon podsunął się niecierpliwie do generała.
— Cóż za ale!...
— Ten odgłos — odrzekł, cicho Drouot.
Bonaparte natężył słuch, z ostatnich odzewów oddalającej się nawałnicy dobywał się jakiś bliski, a nieprzebrzmiały szum.
— Hm?! Nie rozumiem!? Nic nadzwyczajnego!
— Morze, najjaśniejszy panie!
Cesarz zmarszczył się.
— Morze! Nie wydaje mi się! Burza za krótko trwała!
— A jednak ten szum...
Napoleon porwał za kapelusz i wyszedł pośpiesznie z komnatki.
Bertrand z Drouotem podążyli za cesarzem.
Bonaparte skręcił do sieni a stąd wprost przed dworek, od strony, gdzie stok wzgórza spadał ku morzu i tu wpił natężony wzrok w czarną, nieprzeniknioną płachtę nocy i czekał...
Dwakroć zaróżowiły się obłoki, skłębione swe ukazując sploty, lecz nie pozwoliły jeszcze cesarzowi nic dostrzec, niczego ogarnąć, dopiero za trzecim razem szeroko rozlana, a mrugająca błyskawica rozświetliła ciemń.
Cesarz drgnął, u stóp wzgórza zbałwanione morze piętrzyło się, warczało, toczyło pianę i rozkołysanymi grzebieniami wody biło raz po raz o brzegi zatoki, a darło się w górę, coraz silniejsze rzucało pociski, coraz śmielsze.
— Drouot! — ozwał się Napoleon.
Generał, choć stał w pobliżu, nie usłyszał zawołania.
— Drouot! — sapristi!
— Jestem na rozkazy, sire!
— Do licha, psi czas! Trzebaby — może!... Wołaj mi ordynansa.
Drouot oddalił się.
Cesarz nowej wyczekiwał błyskawicy, raz jeszcze ogarnął wzrokiem zawały morskie, piętrzące się, a kotłujące u stóp wzgórza aż, wtuliwszy głowę w ramiona, wrócił pośpiesznie do dworku.
Bertrand poszedł za cesarzem, ledwie zgadując myśli pana. Dopiero gdy twarz Napoleona ukazała się w świetle lampy, gdy Bertrand postrzegł pionową bruzdę na czole Bonapartego, gdy nań z pod nasuniętych brwi padła błyskawica rozgorączkowanych oczu, wówczas dopiero doświadczenie pouczyło go, że pod cesarską czaszką wrzeć zaczynała druga burza, może gwałtowniejsza od tamtej, bo zaklęła w mózg, bo ujścia nie mająca.
Bertrand cofnął się w głąb komnatki i tam skupił przytomność, rozumiejąc, że lada słowo niebaczne, lada odruch może ku niemu zwrócić gromy, czyhające już w zaciętych ustach cesarza.
Drouot był mniej szczęśliwym w postrzeżeniu niebezpieczeństwa, bo z właściwą sobie porywczą służbistością wpadł do komnatki i zaraportował energicznie:
— Oficer ordynansu czeka na rozkazy, sire!
Napoleon zasunął rękę pod mundur, głowę pochylił i, mierząc Drouota stalowym wzrokiem, rzucił porywczo.
— Co, jaki ordynans!
— Porucznik Perés, najjaśniejszy panie!
— Kto taki? — Perés!
— Porucznik bataljonu korsykańskiego!
— Kto go do mnie komenderował na służbę?
— Z rozpisu wypadła nań kolej...
— Co mi pan o rozpisie mówisz! Oficerów potrzebuję, ludzi wyrobionych...
— Elbijczyk właśnie!
— Dosyć — niema tłumaczeń!
Drouot pobladł.
— Nieład — nieporządek! — strofował cesarz. — Powinieneś pan był pamiętać, że może zajść potrzeba! Elbijczyk! Zawsze toż samo! Taillade!... Dałbym sobie rękę uciąć, że na nic nie będzie zważał!
— Taillade — sire!
Bonaparte wpił stalowe spojrzenie w Drouota.
— I co ten Taillade!? Służbista!? Manekin. Przecinka w rozkazie mu nie daj — bo gotów największe głupstwo palnąć! Wszyscy tacy!! Balbi!... Póty go upominałem, aż mi Campbella do Marciany sprowadził!... Wszystko tak! No, gdzież ten ordynans? Wołałem oficera ordynansu!
Sire! — czeka...
— Tu powinien być!
Drouot cofnął się ku drzwiom, uchylił je i dał znak.
Do komnatki wszedł wyprężony jak struna porucznik.
Cesarz zmierzył przybyłego od stóp do głowy.
— Hm! Więc to pan nazywasz się Perés?
— Tak jest, najjaśniejszy...
— Ruszysz natychmiast do Porto Longone, stawisz się u porucznika marynarki, Taillada...
— Według rozkazu...
— Milcz pan i słuchaj! Stawisz się u porucznika i zawieziesz mu rozkaz, aby wstrzymał odjazd barki!... I wrócisz tu, zdać mi sprawę!... — Marsz!
Porucznik wysunął się pośpiesznie z komnatki.
Cesarz przeszedł się parę razy jeszcze, zaczem rzucił się na krzesło przy stole, wsparł głowę na ręku i zamyślił się.
Bertrand trącił zlekka Drouota. Generał spojrzał nieznacznie na zegarek.
Marszałek dworu poruszył się bezradnie.
— Północ! — szepnął cicho Drouot.
Bertrand nachylił się do ucha generała, lecz w tejże samej chwili Napoleon podniósł głowę.
— Czemu nie siadacie — siadajcie!
— Mniemaliśmy, sire, że zamierzasz udać się na spoczynek...
— Zobacz-no Drouot czy pada jeszcze?!
Generał podszedł do okna.
— Ustało!... Burza przechodzi — widać gwiazdy!...
— No, jestem przekonany, że Taillade palnie jakieś głupstwo! Nie zorjentuje się!... A ten... ten elbijski ordynans pewno już poleciał, tymczasem skoro burza ustała, jest zupełnie niepotrzebnym! Pomiesza tylko rozkazy, opóźni...
— Ale morze, sire, niezawodnie musi być jeszcze!
— Nic takiego wielkiego! W każdym razie, trzeba kogoś jeszcze do Porto Longone wysłać z poleceniem, aby Taillade zanadto nie opóźnił odjazdu! Mój Bertrand, może masz kogoś pod ręką?
— Natychmiast — sire!
Marszałek znów odszedł. Cesarz uspokoił się.
— Widzisz, generale, czasem niepodobna na tych elbijczykach polegać. Owszem, sprawni są bardzo, ale nie mają doświadczenia! Choć ten twój dzisiejszy — to owszem! Pierwszy raz go widziałem, ale, jestem pewny, żeś dobrze wybrał...
— Starałem się...
— Wiem, niezawodnie — ale mi ich nie dawaj, chyba tego... tego Perés...
— Najjaśniejszy panie! — rozległ się od progu raźny głos Bertranda. — Morze się ucisza!
— A co mówiłem! więc polecenie wysłane — doskonale! Pora, moi panowie, pomyśleć o spoczynku! Pracowicie spędziliśmy te dwa dni ostatnie!...
Zawodne atoli były te wszystkie postrzeżenia o przeminięciu burzy, bo ledwie w oknach dworku Marciany pogasły światła, — od południo-zachodu nowe nadciągnęły chmury, — wicher zerwał się z nową siłą, jakby wypoczęty, a pierwszym swym atakiem zaprawiony, — skry niebieskie raz po raz jęły rzucać oślepiające łuny, a gromy przewalać się po obłokach i płomienne zygzaki piorunów rysować, a razić elbijskie skały, posadami gór targać, a brzegi napoleonowego królestwa rwać bałwanami.
Świt nadszedł ociężały, leniwy, mroczny, brzemienny jeszcze ołowiem chmur, pomrukujący gromami a sznurami dżdżu napełniający powietrze.
Cesarz na małym górskim koniku rwał drogą od Marciany do Portoferraio. Konik niebardzo był snać rad tej wczesnej wyprawie, — bo, choć w Portoferraio uśmiechała mu się i stajnia przestronna i wypoczynek niezawodny, zwalniał raz po raz biegu i zaczynał omijać kałuże, a wybierać na bokach co suchsze miejsca. Cesarz karcił nielitościwie każdą opieszałość taką, — konik podrywał się, kłusował, lecz po chwili znów próbował wyłamać się, wypowiedzieć posłuszeństwo.
Pod Procchio jednak, kędy droga zwężała się raptownie i wspinać się zaczynała na wzgórze, a wić między drzewami, konik osiągnął przewagę.
Cesarz nie próbował go naglić, kłus był tu niemożliwy.
Napoleon puścił cugli. Konik potrząsnął łbem, nastawił uszy i, rozglądając się, zaczął się wlec noga za nogą. Tak doszedł do miejsca, gdzie, tuż pod domkiem elbijskiego osadnika, droga roztwierała się szerzej. Napoleon zebrał cugle i już miał szarpnąć niemi, gdy naraz wzrok jego padł na oficera, stojącego przed domkiem. Cesarz tak się zdumiał, że aż konia osadził.
Oficer powitał cesarza ukłonem.
— To pan? — Pan?! Panie Campbell!
— Do usług waszej cesarskiej mości! — odparł swobodnie komisarz angielski.
— Pan tu, w Procchio!?...
— Burza mnie zaskoczyła, sire! Od wczoraj tu pokutuję!
— Więc pan nie byłeś... nie wracałeś do Portoferraio?!
— Pomimo najszczerszych chęci...
— I nie widziałeś się z nikim?! Z nikim?!
— Czy się nie widziałem?! Owszem, sire! Przed godziną odstąpiłem noclegu poczciwemu Tailladowi, był przemoknięty do nitki!
— Co — Taillade jest tutaj — Taillade jest tutaj — Taillade, porucznik marynarki!
— Nie znam innego!
Cesarz zdarł tak gwałtownie konia, że ten aż się wspiął.
— Gdzież on jest?
— Śpi w tej chwili!
Napoleon zeskoczył z konia i, zarzuciwszy mu cugle na grzbiet, wpadł do domku, nie zważając na spoczywających jego mieszkańców.
— Taillade — parbleu! — wołał niecierpliwie cesarz.
Campbell, który był podążył za Napoleonem, wysuną się przed niego i pchnął drzwi, wiodące do małej izdebki.
— Śpi tu właśnie!
— Taillade, do miljon! — huknął gniewnie cesarz ponad głową porucznika.
Porucznik poderwał się, spojrzał na cesarza i osłupiał.
— Co ty tu robisz?! Co się stało? Mów!
Taillade poruszył wargami, lecz głosu nie mógł dobyć.
— Czego nie odpowiadasz!?
Sire! — wyjąkał porucznik.
— Panie Taillade! — upomniał spokojnie Campbell.
— Co tu robisz?! Skąd wracasz?!
— Szedłem z Porto Longone, sire... do raportu... do generała Drouot... Przemokłem w drodze bardzo i pułkownik Campbell...
— I cóż w Longone było — co było?!...
— Według rozkazu, sire!...
— Cesarz żachnął się.
— Odpowiadaj, morbleu! Jaki rozkaz!?
— Ja nie wiem... generał Drouot... Napoleon tupnął nogą.
Sapristi, można cierpliwość stracić! Więc co?! Zostawiłeś damę w Porto Longone, a sam tu siedzisz?!
— Nie, najjaśniejszy panie, dama odjechała do Civila Vecchia!
— No, więc czegóż nie mówisz? — rzekł łagodniej cesarz. — O to wszak pytam! Plączesz się jak smarkacz! Hm! A o której odebrałeś ordynans marszałka?
Taillade otworzył szeroko oczy.
— Ordynans?! Ja żadnego ordynansa nie...
— Co, u licha! Śpisz chyba jeszcze! Kiedy nadjechał kurjer marszałka Bertranda?!
— Nie, sire, kurjera nie widziałem!...
— Taillade — oszalałeś?! Któż ci doręczył odwołanie rozkazu mojego, który ci posłałem przez porucznika Perés!?
— Perés... porucznik!?
— Porucznik bataljonu korsykańskiego!...
— Najjaśniejszy panie... ja porucznika Perésa także nie widziałem!
Cesarzowi wargi zadrżały.
— Perésa nie widziałeś — nie był w Longone, nie przywiózł ci rozkazu?...
— Nie, sire!
Napoleon potarł ręką czoło i zagadnął niepewnie.
— Tedy... coś uczynił... Odjechała zaraz?!
— Tak, sire!... Ledwie pierwsza burza się uciszyła...
— I tyś dopuścił, pozwolił!!
— Upierałem się nawet, sire, żeby przeczekała choć do świtu... bo morze było rozkołysane, a niebo zasnute, lecz nie chciała za nic!... Odważyłem się prosić, tłumaczyć, ile że marynarze sami byli niechętni, obawiałem się z ich strony buntu... Dama pozostała nieugiętą... Musiałem ustąpić, bo rozkaz był wyraźny...
— Miałeś sumienie?...
— Rozkaz dany mi przez generała Drouot nie zezwalał mi na żadną zwłokę!... I tak uchybiłem mu, bo ważyłem się na samowolne perswazje, ale było takie złe morze... takie złe...
— I potem?!
— Burza zerwała się... druga, silniejsza, zanim barka wydostała się z portu... Kazałem spuścić łódź ratunkową — było zapóźno! Olbrzymi bałwan porwał ją, uniósł i za port rzucił!... Z latarni morskiej widziano ją jeszcze w godzinę później... jak walczyła z falą... aż raptem stracono ją z oczu...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.