Poprostu człowiek/Markiz de Lumbria (Miguel de Unamuno)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Unamuno
Tytuł Poprostu człowiek
Podtytuł Nowele
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1928
Druk Zakłady drukarskie B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. Tres noveles ejemplares y un prologo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



MARKIZ DE LUMBRIA


Rodowa rezydencja markiza de Lumbria, zwana „pałacem” przez nieokrzesanych, półdzikich mieszkańców zapadłego miasteczka Lorenza, wydawała się arką patriarchalnych wspomnień. W pałacu wszystkie okna i drzwi były szczelnie pozamykane, dzięki czemu siedziba robiła wrażenie niezamieszkałej. Na fasadzie pałacu widniała olbrzymia tarcza herbowa. Front wychodził na plac katedralny, gdzie po lewej stronie wznosił się barokowy, ciężki gmach jakiejś fabryki. Nad miastem Lorenza niebo prawie nigdy nie bywa pochmurne, dlatego też pałac tonął przez cały dzień w słońcu. Broniąc się przed jego promieniami, trzeba było zamykać okna i drzwi. Senior markiz de Lumbria, arcy-świetny pan don Rodryg Suarez y Tejada nienawidził słońca i świeżego powietrza. Miał zwyczaj powtarzać: Kurz uliczny i światło słoneczne niszczą mieszkanie, szkodzą połyskowi mebli — a poza tym — ach!... te muchy!!” Markiz de Lumbria odczuwał paniczną trwogę przed muchami. Przed chwilą mogły przecież sfrunąć z łachmanów jakiegoś parszywego żebraka, lub trędowatego. Mogły go zarazić jakąś gminną chorobą. Mieszkańcy Lorenza i okolic byli przecież tak okropnie brudni!
Po stronie północnej, pod murami pałacu w głębokim wąwozie płynęła rzeka. Bluszcz piął się ku górze i pokrywał zieloną suknią olbrzymie mury. Markiz szanował ten bluszcz (tak chciała tradycja rodziny), aczkolwiek jego liście były nader wygodnym schronieniem dla szczurów i innych zwierzątek. Markiz lubił przesiadywać na balkonie, gdzie nie było much ani słońca. Czytał, kołysany szmerem rzeki, która mruczała gniewnie w swym ciasnym łożysku, bryzgając pianą i rozbijając się o skały.
Markiz de Lumbria mieszkał w pałacu, wraz ze swymi córkami, starszą Karoliną, młodszą Luizą, oraz ze swą drugą żoną, donią Vincentą. Pani markizowa miała umysł bardzo chaotyczny. Lubiła spać po całych dniach, jeśli zaś przypadkiem nie spała, użalała się ciągle na wszystkich i wszystko, specjalnie zaś na hałasy i niepokoje. Obawa markizy przed hałasem była równie wielka, jak obawa markiza przed słońcem i muchami. Podczas gdy małżonek spędzał popołudnia letnie na balkonie, obramionym bluszczem, rozkoszując się cieniem i słuchając samotnego śpiewu wód, małżonka pozostawała w salonie. Zagłębiona wygodnie w staroświeckim fotelu, pokrytym satyną, która nie spłowiała od słońca, ponieważ jej nigdy słońce nie dotknęło, pozwalała się kołysać ciszy, wiejącej z placu przed katedrą.
Markiz de Lumbria nie miał męskiego potomka... Było to jego tragedią, bolesnym cierniem jego życia. Wkrótce po śmierci pierwszej żony, ożenił się po raz drugi, żywiąc nadzieję, że donia Vincenta da mu upragnionego syna, lecz donia Vincenta okazała się bezpłodną. Życie markiza de Lumbria płynęło tak monotonnie i tradycyjnie, jak pienia religijne w głębi katedry, lub fale wód w rozpadlinie, pod murami pałacu.
Markiz doglądał swych pastwisk i folwarków. Od czasu do czasu jeździł na wieś, lecz jego wiejskie wizyty trwały zawsze krótko.
Dzień w Lorenza kończył się partią whista. Partnerami markiza byli: spowiednik, duchowny doradca i powiernik całej rodziny, oraz intendent i administrator włości. Partnerzy byli punktualni co do minuty. O tej samej godzinie przechodzili przez wielką bramę pałacową, nad którą widniał blaszany fronton z wyobrażeniem Św. Serca Jezusa i ze słynną dewizą: „Przyjdzie czas, gdy będę panować w Hiszpanii wszechwładniej niż dotychczas”...
Zasiadano do stołu (zimą stawiano pod stołem piecyk żelazny), a z uderzeniem godziny dziesiątej, goście markiza, jakby wprawieni w ruch mechanizmem zegara, wychodzili, pozostawiając na stole sztony, przygotowane do gry na dzień następny. Tymczasem donia Vincenta drzemała w swym fotelu, a panienki czytały książki o treści wzniosłej i budującej, (lub może także i inne książki, mniej budujące, trzymane w ukryciu) i kłóciły się wzajemnie między sobą.
Karolina i Luiza sprzeczały się widocznie dla zabicia nudy, tchnącej z tego salonu, gdzie wstęp słońcu i muchom był tak surowo wzbroniony. Starsza Karolina podobnie jak ojciec nienawidziła słońca i podobnie jak ojciec, obserwowała surowo wszystkie tradycje rodzinne. Młodsza natomiast miała usposobienie trzpiotowate. Lubiła śpiewać, wyglądać na ulicę, wychylając się przez okno. Hodowała także kwiaty w doniczkach. Gminne to były, według słów markiza, upodobania.
— Czy ci ogród nie wystarcza? — pytał ojciec, mając na myśli mały ogródek, który należał do pałacu, a gdzie przebywano bardzo rzadko.
Luiza hodowała kwiaty na balkonie swego pokoju, skąd rozpościerał się widok na plac katedralny.
Hodowała kwiaty, aby je podlewać i pod tym pretekstem przewieszać się karkołomnie przez żelazną balustradę. Luiza interesowała się kto przechodzi ulicą.
— „To dowód złego gustu i złego wychowania — moja córko, jeśli zwracamy uwagę swą na to, co nas nie powinno zupełnie obchodzić” — mówił markiz.
— „Wychodzi na łów” — dodawała ironicznie starsza siostra i przy tych słowach wybuchała kłótnia.
Przesiadywanie na balkonie i podlewanie kwiatów wydało wkrótce rezultaty. Tristan Ibaniez del Gamonal, mający również świetnych antenatów, jak markiz de Lumbria, ujrzał któregoś dnia wśród kwiatów na balkonie uśmiech fiołkowych oczu Luizy. Oczy były jak fiołki, a wargi jak geranium.
Przechodzący ulicą Tristan został potężnie zlany wodą.
Luiza krzyknęła: „Proszę mi wybaczyć, Tristanie!”.
W tych kilku słowach i w tonie głosu młody człowiek wyczuł coś, niby żałosną skargę uwięzionej księżniczki, która z głębi zaczarowanego pałacu przyzywała go na pomoc.
— „Takie rzeczy bierze się na serio — moje dziecko — powiedział do córki markiz.
— Nie należy przy tym zapominać o formach dobrego wychowania”...
— Co chcesz przez to powiedzieć, ojcze?
— Karolina ci wytłomaczy.
Luiza spojrzała na starszą siostrę. Karolina rzekła:
— „Nie sądzę, Luizo, aby córkom markiza de Lumbria wypadało spędzać czas na balkonie i pozwalać, aby przechodnie zalecali się do nich, jak do aktorek, czy baletnic. Czy po to są ci potrzebne kwiaty?
— Niechaj ten młody człowiek wyrazi życzenie, że chce bywać w naszym domu. Ponieważ ja osobiście nic przeciwko niemu nie mam, więc będziecie się mogli pobrać!! A ty co sądzisz, Karolino?
— Jestem tego samego zdania, co ty, ojcze!
Tristan zaczął bywać w domu markiza, jako konkurent oficjalny. Markiza, która miała umysł chaotyczny, przez dłuższy czas nie mogła zdać sobie sprawy z tego co się stało.
Podczas partyjek whista markiza drzemała w kącie sali, a obok niej Karolina i Luiza haftowały lub tkały na wrzecionach, szepcząc i przekomarzając się z Tristanem.
Markiz zwracał baczną uwagę, aby narzeczeni nigdy nie zostawali we dwoje. Wyręczał się Karoliną, wiedząc, że nikt lepiej od Karoliny nie wprowadzi przyszłego zięcia w świat obowiązujących tradycyj i rodowych obyczajów markizów de Lumbria Suarez y Tejada.
Partnerzy markiza, służba, a nawet niektórzy obywatele miasta, których intrygowała zawsze tajemniczość tej rezydencji, zdali sobie sprawę, że wkrótce po wprowadzeniu Tristana do domu, w roli oficjalnego pretendenta do ręki Luizy, atmosfera moralna, panująca w pałacu markiza, stała się jeszcze bardziej ponura i mroczna. Markiz coraz częściej zapadał w milczenie, donia Vincenta skarżyła się coraz częściej na hałasy, których wcale nie było, a kłótnie dwóch sióstr stawały się z dnia na dzień coraz gwałtowniejsze, chociaż dokonywały się w — milczeniu!
Spotykając się na korytarzu, potrącały się, dogryzały sobie wzajemnie — lecz wszystko to odbywało się jakby za jakąś ciężką kotarą milczenia. Nawet krzyk zdawał się być zdławiony w piersiach. Jeden, jedyny raz, stara służąca, Marianna usłyszała podniesiony głos Luizy: „Całe miasto będzie wiedzieć o tym, całe miasto — wyjdę na balkon, na plac przed katedrą i rozgłoszę wszystko!”
— „Zamilcz!” — wyjęknął markiz, dodając tak okropne słowo, że stara Marianna odskoczyła w popłochu do drzwi, pod którymi podsłuchiwała.
Po kilku dniach markiz opuścił Lorenza, w towarzystwie swej starszej córki, Karoliny.
Podczas ich nieobecności, Tristan nie pokazywał się zupełnie w pałacu. Po powrocie, markiz uznał, że jednak wypada powiedzieć coś swoim partnerom. Ta biedna mała nieco niedomaga! — rzekł, patrząc uparcie w oczy spowiednika: „Wszystko te nieszczęsne nerwy!! Ciągle dysputuje i sprzecza się zawzięcie bez powodu z młodszą siostrą, którą w gruncie rzeczy uwielbia. Oczywiście nic poważnego! Chciałem jednak, aby trochę odpoczęła na wsi!” — Spowiednik przyjął w milczeniu wyjaśnienia markiza do wiadomości.
Wkrótce odbyła się uroczystość zaślubin młodszej córki bardzo znakomitego pana markiza de Lumbria Saurez y Tejada z Tristanem Ibaniezem del Gomanal. Uroczystość obchodzono w ścisłym familijnym gronie. Ze znajomych, prócz partnerów markiza, nie było nikogo. Ze strony pana młodego przybyła na ślub tylko jego matka.
Tristan zamieszkał w pałacu swego teścia. Nastrój w domu stał się jeszcze bardziej ponury.
Kwiaty na balkonie młodej mężatki więdły powoli, gdyż nikt nie dbał o nie. Donia Vincenta sypiała po całych dniach, zaś markiz błąkał się w milczeniu, niby widmo po mrocznym salonie, gdzie słonecznemu światłu był wstęp wzbroniony. Markiz de Lumbria czuł, ze życie go opuszcza ze wszystkich sił starał się przy nim kurczowo utrzymać. Zrezygnował z whista. Ta rezygnacja stanowiłaby dowód, że żegna się z życiem, gdyby wogóle można było powiedzieć, że markiz żył kiedykolwiek...
— „Nie mam już ochoty do gry — mawiał do swego powiernika-księdza, — jestem okropnie roztargniony i whist mnie nie bawi — pozostaje mi tylko przygotować się godnie na śmierć, jak na prawego chrześcijanina przystało”.
Któregoś rana po obudzeniu markiz podległ atakowi paralitycznemu. Stracił przytomność. Kiedy ją w części odzyskał, jął pracować całym wysiłkiem upartej woli, aby przezwyciężyć śmierć.
— Nie, nie umrę, dopóki się nie dowiem!
I pytał gorączkowo córkę, gdy ta przyniosła mu do łóżka posiłek.
— Czy to jeszcze będzie trwać długo?
— Bardzo długo mój ojcze!
— Nie odejdę z tego świata, nie mogę odejść, dopóki nie zobaczę młodego markiza. To musi być chłopiec, musi być chłopiec! Wszak tutaj brak mężczyzny! A jeśli już nie będzie Saurezem de Tejada, to w każdym razie będzie Rodrygiem i markizem de Lumbria.
— Nie leży to w mej mocy, ojcze — mówiła Luiza.
— Tegoby jeszcze brakowało, moja córko — tu głos markiza zadrżał z gniewu.
— Tegoby jeszcze brakowało, aby ów urwipołeć, który wszedł do naszej rodziny, nie postarał się dać nam syna markiza!!
Biedna Luiza płakała. Tristan wyglądał tak, jakby go na śmierć skazano.
W dniu rozwiązania, markiz de Lumbria nie mógł wytrzymać w łóżku z niecierpliwości.
— Gdy dziecko przyjdzie na świat — rzekł do swego zięcia i gdy dzieckiem tym będzie chłopiec, młody markiz de Lumbria, przyniesiesz mi go tu natychmiast. Pragnę go zobaczyć, aby móc później spokojnie oczy zamknąć na wieki.
Usłyszawszy słaby krzyk noworodka, markiz uniósł się z wysiłkiem na łóżku i wbił wzrok w drzwi.
Po chwili wszedł Tristan, niosąc dziecko w poduszce. „ Markiz?” — krzyknął starzec.
— „Tak!”
Wziął chłopca na ramię i zaczął go całować namiętnie, mrucząc coś niezrozumiale i trzęsąc się z wysiłku. Był to prawdziwy pocałunek śmierci. Nie zaszczyciwszy swego zięcia nawet jednym spojrzeniem, padł ciężko, jak kłoda na poduszki. Wkrótce zmarł, nie odzyskawszy już przytomności.
Przybrano w żałobne welony herbową tarczę na fasadzie pałacu, a kir płowiał powoli na słońcu, które słało z góry purpurowe promienie. Zdawało się, że żałoba padła na cały dom, do którego nowonarodzone dziecko nie wniosło ani trochę wesela.
Luiza w stała z połogu strasznie wyczerpana. Upierała się z początku, że będzie karmiła sama, ale wkrótce musiała tej myśli poniechać. Łono płatnej mamki?... Westchnęła z rezygnacją.
— Trzeba, abyś się zajął wychowaniem markiza, Tristanie — powtarzała często do swego męża.
Tristan czuł wokół siebie nieukojony smutek. W tej atmosferze starzał się przedwcześnie.
— „Jestem, jak coś, co stanowi własność tego domu — prawie sprzęt”... — myślał, patrząc z balkonu na uliczkę.
Balkon był pusty. Powiędły wszystkie kwiaty, którymi za czasów swego panieństwa tak troskliwie opiekowała się Luiza.
— Możebyśmy zasadzili kwiaty na balkonie” — ośmielił się rzec któregoś dnia Tristan.
— Jest tu tylko jeden kwiat: markiz” — odpowiedziała Luiza.
Tristan bolał nad tym, że dziecka nie nazywano jego synem, lecz markizem. Uciekając z domu, chronił się często we wnętrzu katedry. Czasami zaś wędrował, gdzie oczy poniosą. Złościła go obojętność żony, która nigdy nie próbowała się zainteresować, gdzie przebywa jej mąż.
Luiza przeczuwała, że umrze niedługo. Życie uchodziło z niej za każdym tchnieniem.
— Życie mnie opuszcza. Krew krąży w mych żyłach coraz wolniej, w głowie mam nieznośny szum — czuję, że umieram. A jeśli żal mi odchodzić z tego świata, to tylko z powodu mego markiziątka...”
Smutno było żyć w tym domu, pozbawionym słońca. Myślałam Tristanie, że przyniesiesz mi w darze słońce, swobodę i radość, lecz ty, ofiarowałeś mi tylko markiza. Przynieś mi go!
Pokryła małe ciałko namiętnymi pocałun kami.
Lodowata zapora milczenia stanęła między małżonkami. Milczenie trwało nawet podczas rozmowy. Nie mówili bowiem ani słowa o rzeczach najważniejszych, o tym, co torturowało ich serca i myśli.
Gdy parka miała już przeciąć nić jej życia, Luiza, kładąc zimną dłoń na czole małego Rodriguita, rzekła do Tristana: „Czuwaj nad nim! Poświęcaj się zawsze dla markiza! Jeśli zaś chodzi o nią, to powiedz jej, że jej wszystko przebaczam”. — „A mnie? — wyjęknął Tristan. — „Tobie nic do przebaczenia nie mam”.
Te słowa padły twardo, niby sentencja wyroku na schyloną głowę skazanego.
Nazajutrz Tristan został wdowcem.

∗             ∗

Młody wdowiec, niewolnik tego ponurego domostwa, zamkniętego szczelnie przed słońcem, mógł rozporządzać znacznym majątkiem, który należał prawnie do jego syna, markiza.
Przesiadywał długimi godzinami na balkonie, obramionym bluszczem, słuchając szmeru wód.
Zdawało mu się, że wszystkie jego przeżycia należą już do jakiejś dawnej, zamierzchłej przeszłości. Później wznowił tradycyjne partie whista.
Często zamykał się także w pokoju ze spowiednikiem, wertując po raz setny papiery markiza, aby nie było żadnych uchybień co do woli zmarłego.
Pewnego dnia miasto Lorenza zatrzęsło się od plotek. Wieść była prawdziwie sensacyjna. Oto po krótkiej nieobecności, Tristan powrócił do domu, w towarzystwie swej nowej żony Karoliny, która do niedawna była przecież jego szwagierką. Mówiono, że wstąpiła do klasztoru? Jak i gdzie przeżyła te cztery lata? Komentarzom i domysłom nie było końca.
Karolina zachowywała się arogancko; miała przy tym wyzywające spojrzenie w oczach. Wkrótce po powrocie kazała zdjąć żałobny kir z tarczy herbowej. „W puścić tu słońce — wykrzyknęła — dajcie dostęp słońcu!”.
— Jestem gotowa wysmarować tarczę herbową miodem — aby znęcić tu wszystkie możliwe odmiany much.
Później kazała wyciąć bluszcz.
Mały markiz w swej nowej matce przeczuł nieprzyjaciółkę. Mimo próśb i zaklęć ojca, nie mógł nigdy nazwać jej matką. Nazywał ją zawsze ciotką.
— Skąd on wie, że jestem jego ciotką? Czy mu Marianna o tym powiedziała?
— Nie wiem — odrzekł Tristan. Lecz czyż nie wiesz, że w Lorenza wiedzą wszyscy? Tak! wszyscy... W tym domu widać ściany miały uszy...
— Zamilcz!
Małżonkowie rzadko opuszczali swoją komnatę. Karolina trzymała męża przy sobie. Tymczasem mały markiz pozostawał na łasce i niełasce służby. Korepetytor udzielał mu codziennie lekcji czytania i pisania. Ksiądz spowiednik opowiadał o Bogu i Duchu Świętym.
Partie whista odbywały się regularnie. Karolina siadała obok męża i pomagała mu w grze.
Szukała okazji, aby położyć rękę na jego ręce, aby oprzeć się o niego ramieniem. Z wybiciem godziny dziesiątej mówiła: Czas spać, Tristanie.
Tristan nigdy nie wychodził z pałacu bez swojej żony. Uwieszona u jego ramienie, mierzyła ulicę i świat wyzywającym spojrzeniem.

∗             ∗

Podczas ciąży Karolina czuła się źle. Wydawało się, że przyszła matka nie życzy sobie wcale tego, co się stać miało. Gdy dziecko przyszło na świat, nie chciała spojrzeć na nie. Z głębokiem rozczarowaniem dowiedziała się, że dała życie słabowitej córeczce. Ograniczyła się do suchego powiedzenia: — To kara za nasze grzechy...
Gdy wkrótce potem maleństwo umarło, matka wyszeptała: Może to i lepiej!
„Jesteś tutaj bardzo osamotniony” — rzekła Karolina po kilku latach do swego siostrzeńca, małego markiza.
Trzeba ci jakiegoś towarzystwa. Przypuszczam, że pilny, pracowity chłopiec swym dobrym przykładem mógłby cię zachęcić do pracy. Postanowiłam tedy, sprowadzić tutaj twego kuzyna, który tak jak i ty wychowuje się samotnie.
Markiz zamyślił się głęboko. Liczył sobie dopiero dziesiąty rok życia, lecz dojrzały był nad wiek, jakąś chorobliwie smutną i przedwczesną dojrzałością.
Gdy przybył intruz, którego zwano sierotą, młody markiz odniósł się do niego bardzo nieufnie. Całe miasto Lorenza komentowało dziwne wydarzenie. Sądzono powszechnie, że Karolina straciwszy nadzieję, aby jeszcze kiedykolwiek matką stać się mogła, zaadoptowała tego chłopca, byleby tylko zrobić na złość synowi swojej siostry. Widocznie chciała go upokorzyć.
Dwaj chłopcy spojrzeli na siebie wrogo. Obaj byli despotyczni i samowolni. „Zapewne jesteś przekonany, rzekł Pedrito do Rodriguit’a — że będziesz mi mógł rozkazywać, dlatego że jesteś markizem?
— Gdy mi będziesz tak dokuczał pójdę sobie i zostaniesz sam.
— Właśnie tylko tego pragnę. Wracaj tam, skądżeś przyszedł!
Karolina nie spuszczała malców z oka.
— Nie sprzeczajcie się dzieci!
— Wujaszku — rzekł któregoś dnia Pedrito do Tristana — pójdę sobie, pójdę sobie z powrotem do moich ciotek. Nie mogę znosić już dłużej tego Rodriguita. Ciągle mi wymawia, że jestem tutaj, tylko po to, aby mu usługiwać, że mnie tu z łaski trzymają!
— „Cierpliwości Piotrze, cierpliwości! I ja długo musiałem cierpieć w podobny sposób.
Malec odczuł żałobny ciężar tych łez. Współczuł w głębi serca biednemu ojcu markiza.
Karolina nigdy nie płakała.

∗             ∗
Pewnego dnia małżonkowie siedzieli na kanapie i trzymając się za ręce, patrzyli w milczeniu w pustkę mrocznej komnaty. Nagle do uszu ich dobiegł odgłos kłótni. Dwaj chłopcy spoceni i czerwoni jak burak, wbiegli pędem do komnaty. Pójdę stąd, pójdę stąd — krzyczał Pedrito. Idź gdzie cię oczy poniosą i nie wracaj do mnie więcej, — rzekł Rodriquito.

Karolina, ujrzawszy krew na twarzyczce Pedrita, rzuciła się ku niemu jak ranna lwica, krzycząc: „Moje dziecko, moje dziecko!” Później zwracając się do małego markiza, plunęła mu w twarz słowem: „Kain!”
— Kain? Kto to jest Kain? Może mój brat?” — zapytał markiz otwierając szeroko swe wielkie oczy.
Karolina zawahała się przez chwilę. Później krzyknęła rozpaczliwym, rozdzierającym serce krzykiem:
— On jest moim synem.
— Karolino — wyjęknął Tristan.
— Ach tak — rzekł spokojnie Rodriquito, ach tak... nie wątpiłem nigdy, że to twój syn... Mówią o tym wszyscy. Lecz nie wiemy jeszcze, kto jest jego ojcem i czy w ogóle ma on ojca?
Karolina wyprostowała się. W jej oczach zapalił się ogień. Wargi drżały. Objęła Pedrita ramionami i patrząc zimno w oczy męża, krzyknęła:
— Jego ojciec? Powiedz mu, ojcze markiza, powiedz synowi Luizy, powiedz wnukowi Don Rodryga Suarez de Tejada, markiza de Lumbria! Powiedz mu! A jeśli nie, to ja mu sama powiem!
— Karolino, — błagał Tristan, dusząc łzy.
— Powiedz mu! Powiedz, kto jest prawdziwym markizem de Lumbria!
— Nie zadawajcie sobie trudu, — wtrącił Rodriguito!
— Ach więc tak... markizem jest on, on a nie ty! On który przyszedł na świat przed tobą. Syn starszej córki markiza de Lumbria Suarez y Tejada i twego ojca, Tristana. Tarcza herbowa? Każę zdjąć tarczę herbową i otworzę wszystkie balkony na słońce. Cały świat będzie musiał uznać mego syna za markiza!
Później zwołała służbę. Przyszła nawet na pół zdziecinniała donia Vincenta, której niebywały hałas przeszkodził w drzemce. W obecności wszystkich Karolina rozkazała otworzyć balkony i okna i rzekła donośnym i silnym głosem.
Syn mój Pedrito jest prawdziwym markizem de Lumbria. Ojcem jego jest Tristan, ten sam Tristan, który teraz zaszył się w kąt i płacze. Markiz de Lumbria przyszedł na świat, w miesiąc po zawarciu małżeństwa między Tristanem, a moją młodszą siostrą, Luizą. Ojciec mój poświęcił mnie dla swych zasad... Równie, w podobny sposób, mogłaby być skompromitowana moja siostra!
— Karolino! — wybełkotał Tristan.
— Zamilcz! Nareszcie nadszedł dzień, gdy można wyznać całą prawdę! Twój syn nasz syn odebrał markizowi błękitną krew, błękitną i czerwoną... purpurową krew markizów de Lumbria.
Na miłosierdzie boskie, nie róbcie ta kiego hałasu, — rzekła dona Vincenta, zwijając się w kłębek na swym fotelu!
— A teraz, rzekła Karolina, zwracając się do służby, — roznieście tę historię na całe miasto. Opowiadajcie na placach, przy „patios” i przy fontannach wszystko, coście tutaj słyszeli, aby świat cały wiedział, aby się dowiedziano o hańbie tarczy herbowej.
— Ależ całe miasto wie już o tym dawno — wyszeptała Marianna.
— Cały świat mówi o tym — seniora.
— Więc, aby ocalić sekret, który był publiczną tajemnicą, aby zachować pozory — żyliśmy dotychczas w ten sposób, Tristanie?! Podła niewola! Otwórzcie balkony! Dajcie dostęp słońcu. Nie obawiam się kurzu ulicznego, ani much! Jutro zdejmie się tarczę z fasady pałacu. Zasadzimy na balkonach kwiaty w doniczkach i zaprosimy na uroczystość rodzinną wszystkich mieszkańców miasta. Cały lud okoliczny będzie naszym gościem.
— Uroczystość odbędzie się w dniu, gdy mój syn, owo dziecko grzechu, jak go nazywa spowiednik, zostanie uznany za prawego markiza de Lumbria.
Dziecko grzechu? Grzechem były raczej narodziny tamtego!
Biedny Rodriguito zaszył się w kąt sali. Trzeba go było stamtąd gwałtem wyciągać. Był śmiertelnie blady; jego oczy jarzyły się gorączkowo. Nie chciał spojrzeć ani na ojca, ani na swego brata.
— „Oddamy go do klasztoru na wychowanie”, — zawyrokowała Karolina.

∗             ∗

Mieszkańcy Lorenza mówili z podziwem o żelaznej woli i energii, z jaką Karolina przeprowadzała swoje plany. Na ulicy nie pokazywała się nigdy sama. Prowadziła męża pod rękę, jak więźnia. Okna i drzwi pałacu były przez cały dzień otwarte. Od słońca blakła farba na portretach przodków, na fotelach płowiała satyna. Karolina przyjmowała co wieczór gości, którzy nie śmieli odmówić jej zaproszeniu.
Grała w whista kartami Tristana, który siedział obok niej. Całowała go i głaskała pieszczotliwie po twarzy. „Co robisz mój głuptasku? Jak panowie widzą mój mężuś nie umie grać bez mojej pomocy”.
Gdy zostawali sami, Karolina mówiła: „To nieszczęście Tristanie, że od czasu tej biednej córeczki, nie mamy więcej dzieci. Ona była dzieckiem grzechu, ona — lecz nie nasz Piotruś! Musimy godnie wychować markiza”.
Karolina postawiła na swojem. Tristan uznał Piotra za prawowitego syna. Syn ten miał odziedziczyć rodowy tytuł markiza.
Tymczasem Rodryg, oddany na wychowanie do internatu, trawił się bezsilną wściekłością.
— Najlepiej by było — mówiła Karolina, — gdyby miał powołanie do stanu duchownego. Czyś ty nigdy takiego powołania nie odczuwał Tristanie? Zdaje mi się, że urodziłeś się, aby zostać mnichem...
— Nie mów tak Karolino, — prosił mąż.
— Ależ tak, Tristanie! Nie będziesz się chyba pysznić z przeszłości, którą ojciec spowiednik nazwał „grzeszną” i która, według mego ojca markiza, splamiła naszą tarczę herbową. Nasz grzech? Tyś nie zgrzeszył, Tristanie! To ja ciebie uwiodłam! Ona — ta dziewczyna z fiołkowymi oczami i ustami z geranium, oblała cię, pachnącą wodą, i sprowadziła do domu. Lecz zdobyłam ciebie tylko ja! Pragnęłam się stać matką markiza. Przypomnij sobie! Było jednak coś silniejszego od mojej woli i mego pragnienia! Sądziłam, że się zbuntujesz, ale tyś nie miał siły i chęci do buntu!
— Karolino!
— Tak, tak, wiem dobrze o wszystkim. Pozwoliłeś, aby cię ożeniono z Luizą. To właśnie było twoim grzechem! Ach, ileż musiałam wycierpieć przez ciebie! Wiedziałam, że Luiza nie przeżyje twej zdrady i hańby. Czekałam cierpliwie, wychowując swoje dziecko! Czy wiesz, co znaczy wychowywać dziecko w takich warunkach?
— Niech rośnie dla zemsty — myślałam. A ty jego ojciec...
— Piotr będzie mną gardził...
— Gardził? Skądże znowu! Czy ja tobą gardzę! Lituję się nad tobą. Zbudziłeś moje zmysły, — dzięki tobie uświadomiłam sobie, co to znaczy być starszą siostrą. Dotychczas zwracano się do mnie tylko za pośrednictwem ojca. Nie wychylałam się przez okno, nie słałam uśmiechów na ulicę... A tutaj bywali tylko partnerzy do whist’a, lub parobcy z wiejskich posiadłości ojca. Ach kiedyś się tu zjawił, chciałam ci dać do poznania, że żoną mogę być tylko ja, ja, a nie moja siostra. Czy chcesz, abym ci przypomniała dzieje mego upadku?
— Nie, na miłość boską, nie, Korolino!
— Mówiłam, że urodziłeś się, aby zostać mnichem... To nieprawda! Przyszedłeś na świat, abym ja, Karolina, mogła się stać matką markiza de Lumbria, don Pedra Ibanieza del Gamonal y Saurez de Tejada. Zrobię z niego człowieka! Każę wykuć z brązu nową tarczę herbową, i zawieszę ją na miejscu dotychczasowej, kamiennej. W środek tarczy wprawię rubin! Będzie to plama czerwona, czerwona, jak krew, która trysnęła z twarzy naszego Pedrita, podczas bójki z Rodrygiem, jego bratem przyrodnim, tym dzieckiem grzechu i zdrady. Rubin będzie czerwony, jak krew moja.
— Nie martw się biedaku! — i Karolina położyła rękę na głowie Tristana. Uspokój się, uspokój! Spójrz na portret mego ojca. Jak sądzisz, — co by powiedział, gdyby ujrzał swojego drugiego wnuka, markiza?
Chciał więc abyś mu przed śmiercią pokazał syna Luizy?
— Ach jakże będzie lśnił w słońcu nasz rubin na tarczy herbowej! Czy sądzisz, że w tym rodzie nie było prócz krwi błękitnej, także krwi czerwonej, czerwonej jak rubiny?
— Chodźmy stąd Tristanie! Pozwólmy usnąć naszemu dziecku, w którego żyłach płynie krew czerwona...
Tristan pochylił głowę pod brzemieniem wieków.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Unamuno i tłumacza: Edward Boyé.