Resurrecturi/Część I/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Resurrecturi |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arct |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cała powieść |
Indeks stron |
Starościna, jak wiele osób w wieku, wstawała rano. Piotruska zwykle uprzedzała ją, sama gotując kawę, tak iż gdy po skończonych dosyć długich pacierzach staruszka z sypialni swej obok wchodziła do salki, drugiemi drzwiami wtaczała się już klucznica z czarną tacką. Obowiązkiem jej było, choć sama go sobie nałożyła, w czasie tego śniadania stać naprzeciw milczącej pani i rozpowiadać różne nowiny, na jakie jej starczyły zaczerpnięte w ogrodzie i na dziedzińcu wiadomości. Zwykle zaczynało się od pogody i wróżb, jaki się dzień zwiastował: czy słońce wstało jasno, czy brzask był pochmurny, czy mgła osiadła, lub się podniosła do góry, jak się znajdowały kury i koguty, mające najpewniejsze przeczucia zmian atmosferycznych, czy śmieciuchy nie zbliżały się do zabudowań, bo to wróżyło niechybną pluchę i t. p. Niekiedy dołączała do tego wiadomości kościelne, o kanoniku i księdzu wikarym, o pogrzebach i ślubach w miasteczku, o przybyłych sąsiadach, którzy czasem, dłużej mając pozostać dla interesów, składali starościnie swoje uszanowanie. Powtarzało się często jedno i toż samo, czasem nawet temiż samemi wyrazami, ale też starościna niewiele się tem zajmowała i rzadko kiedy dała znak, że ją coś więcej obeszło.
Tego dnia ranek był duszny, o czem Piotruska nie zaniedbała zawiadomić pani; ksiądz wikary do sąsiedniej wsi pojechał do chorego; zrana bardzo Drapacki, wyszedłszy na przechadzkę, nie mając co z nudów robić, rozmawiał dosyć długo z klucznicą i różnych jej sąsiedzkich udzielił plotek. Jedna szczególniej wyrwała się jej niepotrzebnie, że zaręczyny panny Hanny Sławczyńskiej za tydzień dopiero odbyć się miały, gdy wikary wczoraj z największą pewnością utrzymywał, że chłopcy właśnie się na nich zabawić tak długo musieli. Postrzegła się poniewczasie Piotruska, że zbyt długim językiem przyczyniła pani troski, wyplątała się z tego niezgrabnie i zabrawszy tackę, w dosyć złym humorze wybiegła do swego mieszkania spędzić gniew na dziewczynę, na którą gderać postanowiła, co wlezie.
Już, podparłszy się w boki, rozpoczynała od zarzutów lenistwa i ospalstwa, gdy podniósłszy na turkot jakiś głowę, postrzegła nejtyczankę, czterema konikami w dosyć skromnych ale ładnych szlejkach zaprzężoną, która właśnie w bramę pałacową zajeżdżała. Na koźle siedział znajomy jej wisus Andruszka a na bryczce dwaj młodzieńcy. Byli to z przedłużonej wycieczki powracający panowie Juljan i Henryk Horyszkowie.
Zaledwie ich poznała Piotruska, dała pokój dziewczynie, zapomniawszy o niej, i co najprędzej, biegiem prawie, pośpieszyła do starościny. Otworzyła tylko drzwi, wsunęła głowę i zawołała:
— Panicze przyjechali!
Potem śpieszniej jeszcze tylnemi drzwiami udała się na dziedziniec.
Juljan właśnie był zsiadł i dobywał strzelby, a Henryk szukał czegoś w nogach, gdy Piotruska, biorąc się pod boki, stanęła w ganku.
Julek ją postrzegł pierwszy i uśmiechnął się do brata. Chłopcy były jak malowane... pięknie wyrośli obaj; rumiane twarzyczki, jeden już z wąsikiem, drugi dopiero z porastającym meszkiem... W obu grała młodość, życie, temperament gorący; świeciły się oczy, uśmiechały usta. Starszy był trochę więcej elegant i bardziej z pańska wyglądał, młodszy mniej znać dbał o to. Wyraz obu, choć mu nie zbywało na świetlanym promyku, więcej miał w sobie ochoty i siły do życia, dobroci i dobroduszności, niż dowcipu. Łacno w nich było poznać trochę wypieszczone dzieci, które do kochania nawykły i dla których miłość była życia warunkiem.
— Piotrusiu, kochanie, — zawołał Julek zdaleka — duszo moja! Głodni jesteśmy, jak pieski!
Okrągłe policzki klucznicy wydęły się i brwi namarszczyły. Chciała być surową, mając do tego prawo, bo obu tych ichmościów wyniańczyła.
— A dobrze wam tak! a dobrze! — zawołała. — Czy to się godziło? Czy to taka miłość dla babki, żeby tydzień cały szaleć za domem, nie wiedzieć, gdzie się włóczyć, słowa nie napisać, nie dać nic wiedzieć o sobie? Tu biedna starościna z niepokoju mrze... a oni sobie hasają! Zgorszenie, jak Boga kocham, zgorszenie! Szmul, ksiądz wikary, wszyscy oburzeni... Bóg widzi, całe miasto o tem gada... Otóż to taka za miłość zapłata!... Pfe! pfe! wstydzilibyście się!
Wtem Henryk zbliżył się powoli, ręce pokornie złożywszy.
— Ale, moja Piotrusiu, — rzekł — nie wieszajże przed czasem, posłuchaj.
— Co słuchać? — zawołała nierozbrojona jeszcze klucznica — co pan Henryk może powiedzieć? Na to ekskuzy niema... to grzech, jak mi Bóg miły, grzech... grzech! Każda łza starościny spada na wasze sumienie!
Młodzi słuchali pokornie, spoglądając po sobie, a Andruszka, który się zbierał konie wyprzęgać, kiwał głową i stał, jak wryty, dziwując się kazaniu.
Piotruska nie ustawała.
— Starościna od dwóch dni jak w gorączce: ani jej ukołysać, ani rozbawić, ani jeść, ani pić nie chce. Tu wszyscy ręce łamią, a panicze sobie liberbaronują po świecie.
— Ale dajże nam słowo powiedzieć, moja Piotrusiu, — wtrącił Julek, do którego ona słabość miała i który o tem dobrze wiedział — posłuchaj, a potem będziesz gderała.
— Hm! ale, posłuchaj! — fuknęła klucznica — co tu słuchać?
— Od trzech dni bylibyśmy wrócili, jak babcię kocham — odezwał się Julek. — Ale cóż my winni, że koło się złamało, potem kasztanek zakulał i tak od godziny do godziny. Henryk i ja chcieliśmy już iść piechotą z Hryniszek, moja Piotrusiu.
Klucznica, słuchając tego pełnego słodyczy głosu Julka, zupełnie już o gniewie zapomniała. Zdawało się, że spełniwszy obowiązek pogderania, który jej ciężył, powracała z przyjemnością do właściwej sobie roli. Głos nawet zupełnie się zmienił.
— Idźcież zaraz do babki, bo ona już pewnie tam niespokojna po salce drepcze, czekając — ano, prędzej! Jeżeli wy też warci, żeby ona was tak kochała!
— A kiedy my ją jeszcze goręcej kochamy — zawołał Julek, spoglądając na brata.
Choć młodszy, on jakoś i głos raźniej zabierał, i zdawał się wszystkiem kierować. Henryk patrzył mu w oczy.
Julek nie wiedział, co zrobić ze strzelbą; postawił ją przy murze, otrzęśli się trochę z pyłu, poszeptali coś z sobą i, minąwszy Piotruską, która w ganku pozostała, dla wybadania Andruszki, choć wiedziała, że przed nią zawsze okrutnie kłamał — poszli powoli, naradzając się, do drzwi pokoju starościny.
Nie myliła się klucznica. Staruszka, wyprostowana, wstawszy z krzesła, przechadzała się już pode drzwiami, aby chwili nie stracić i wnuków schwycić u progu. Smutna jej twarz zdawała się uśmiechać; usta szeptały jakąś dziękczynną modlitewkę. Gdy Julek się w progu pokazał, bo on szedł przodem i tutaj, staruszka z wyciągniętemi rękami rzuciła się ku niemu.
— Dzieci moje, dzieci! — zawołała przerywanym głosem — a pójdźcież... niech was uściskam, niepoczciwe, niewdzięczne chłopcy! Co tu było strachu o was!
— Ale, babciu, — począł żywo Julek, który aż przyklęknął, całując jej drżące ręce — babciu złota, kochana! my niewinni... jak babcię kocham, niech Henryś powie. W drodze mieliśmy przypadki.
Staruszka aż krzyknęła.
— Dlaboga! może któremu z was się co stało? Moje przeczucia!
— Nie, kochana babciu, nam nic, tylko kasztanek zachorował.
— Koło się złamało — dodał Julek.
— Chcieliśmy napisać, przysłać, ale nigdzie za nic nie dostać posłańca. Na błotach się już kosowica poczyna... ludzi ani weź.
— Gdzieżeście wy byli, u Sławczyńskich?
— Nie, — zawołał Julek — trochę na polowaniu w Hrudkach; potem zaprosił podsędek... potem u podkomorzego.
— Ale tydzień! cały tydzień! — mówiła starościna.
Za całą odpowiedź chłopcy ją po rękach całowali — i umilkła, a łzy się jej w oczach zakręciły.
— A tu jeszcze i od Cecylki żadnego listu od tak dawna — zniżając głos w miarę, jak się siły wyczerpywały, poczęła staruszka, wlokąca się już do swojego krzesełka.
— Jakże to może być? Wszak to trzy tygodnie, — rzekł Julek — a ona co dziesięć dni regularnie pisywała.
— Nie wiem, co się stało.
Chłopcy, zasmuceni, spojrzeli po sobie ukradkiem.
— Już, — mówiła dalej, siadając, staruszka — wczoraj prosiłam Szmula, bośmy sądzili, że list się gdzie zatrząsł na poczcie. Do tej pory niema nic, znać że nic nie znaleźli.
Westchnęła. Julek siadł też na niskim stołeczku, podparł się rękami i, patrząc babce w oczy, począł ją szczebiotaniem rozrywać. Henryk stał nieopodal od stoliczka i uśmiechał się do staruszki, której twarz jeszcze radością promieniała.
— Ach, żeby babcia wiedziała, jakie to było polowanie!
— Dajże ty mi z niem pokój... A zdrowiście byli i nie bolały Henryka zęby?
— Nie, — odparł zagadnięty — ani mi się dały czuć, choć na wilgoci parę razy się nocowało.
— I możeście nogi pozamaczali? — dodała staruszka.
— Babciu najdroższa, — odezwał się Julek, pokazując kolana — popóty w błoto trzeba było leźć... Taka uciecha!
Wtem staruszka coś sobie nagle przypomniała i ruszyła się, jakby chciała powstać z krzesełka.
Henryk się podsunął.
— Czegoś babci potrzeba — zawołał.
— Mnie nie, ale wyście pewnie śniadania nie jedli.
— O, co nie, to nie! — rozśmiał się młodszy. — Ale Piotrusia w takim humorze, że ani przystępu do niej. Zburczała nas od ostatnich wyrazów.
— Henrysiu, idźże ją poproś ode mnie, niech wam co da. Zrana naczczo tak długo, to niema nic gorszego, z tego choroba być może; najłatwiej febry dostać.
Henryk na palcach i zręcznie posunął się ku drzwiom, a oczy babki poszły za nim. Miło bo nań spojrzeć było, tak ładnie wyglądał, takie miał ruchy swobodne i wdzięczne. Julek, który nie powstał z niskiego stołeczka, choć był może sympatyczniejszy od niego, nie miał jednak tej piękności i swobody; poruszał się trochę ciężko i niedbale.
Okazało się, że wycieczka pana Henryka była zupełnie zbyteczna, bo w sieniach napotkał Piotruską i dziewczynę, już improwizowane niosące śniadanie. Była kawa, chleb, masło, rzodkiewka z ogrodu, kawałek pieczystego, zostawionego na intencję paniczów, i kilka jaj świeżych. Zaledwie postawiono to na stoliku przed kanapą, gdy zgłodniali rzucili się wesoło do jedzenia, nalewając, chwytając i wywracając, tak że Piotruska, która się zatrzymała, odprawiwszy dziewczynę, zlękła się już o imbryczek większy, zwłaszcza że nie był kamienny, tylko prosty, polewany.
— Panie Juljanie, na miłość Bożą, co pan robisz?... imbryczek... — zawołała.
— Dajże im pokój, Piotrusiu, — szepnęła starościna — niech już tłuką... oni głodni, im pilno.
Klucznica ruszyła ramionami. Wtem Julek począł się śmiać, przybiegł do niej, zaczął ją ściskać, dygnął przed nią, jak panienka i... Piotruską rozbroił.
— A cóż z zaręczynami panny Hanny Sławczyńskiej? — spytała starościna.
Usłyszawszy to imię, Henryk się zarumienił i skrył twarz w filiżankę. Julek na niego spojrzał i uśmiechnął się, Piotruska zerknęła groźnie.
— Ja nie wiem, proszę babci — począł Julek. — Miały być w tym tygodniu, ale odłożone podobno.
— Cóż to się stało?
— Nie wiem — powtórzył Julek.
Henryk milczał.
— Prosili was? — odezwała się starościna.
— Było coś słychać o tem, że przez kogoś mieli prosić; ale że nam o tem tylko zboku mówiono, więc my...
— My tam nie pojedziemy, — dodał Henryk pocichu — poco?
Na chwilkę zamilkli wszyscy.
— To dobry człek, ten stary Sławczyński, — przerwała starościna — tylko mu się czasem nie wiedzieć, co przywiduje. Może i lepiej żebyście tam nie pojechali, kiedy tak był niegrzeczny, że Henrysiowi, i to jeszcze przez trzecią osobę, kazał powiedzieć, żeby tak często nie bywał. A ja ręczę, że panna Hanna mu ani postała w głowie.
Gdy to mówiła starościna, Julek drwiącą przybrał minkę. Piotruska, niby odniechcenia, powiodła palcem po nosie, patrząc na Henryka, a obwiniony milczał:
— Prawda, Henrysiu? — spytała babka.
Chłopak był, jak wiśnia, czerwony.
— Moja babciu droga, — rzekł — panna taka bogata, a my chude pachołki, choć pana starosty wnuki.
— A prawnuki kasztelana — dorzuciła babka.
— Gdzie się nam porywać na tak wysokie progi?
I westchnął biedny; twarz mu się zasępiła.
— Nie wiem, co od pana Henryka lepszego ten Mazurowicz, który się ma z nią żenić — wtrąciła się do rozmowy Piotruska. — Ojciec był dzierżawcą, a dziadek ekonomował, a dalej, toby się tam znaleźli i szewcy, i mieszczanie, i... no, ta i dość! Panna też, widziałam ją w kościele kilka razy, nic osobliwego.
Henryk spojrzał na Piotruską i głową pokręcił.
— Szczerze mówię — dodała klucznica. — Prawda, że hoża, świeża, wzrost piękny, ale to młode, a czegoś kwaśne. No!...
Nie dokończyła Piotruska... Wszyscy milczeli, a że mówić lubiła, poczęła znów po chwili.
— Ja to tam nie wiem nic, ale u Sławczyńskich służy Rózia, ta co była u strapczego, co tu bywała i mało nie codzień do mnie przychodziła, bo my z nią bardzo byłyśmy blisko... Otóż, jeżeli nie bałamuci, to powiada, że to się może jeszcze rozchwieje... Ojciec sobie życzy, ale matka niekoniecznie.
— No, a panna? — spytał figlarnie Julek.
Piotruska rozsrożyła się.
— Co to do panny należy? — rzekła surowo. — Albo to dzieci mają sobie same wybierać?
Obaj chłopcy parsknęli śmiechem stłumionym, a Piotruska, zgorszona, poczęła bronić swoich zasad.
— Śmiejcie się, panowie, o tak, tak! Teraźniejsze parmezony nie chcą o tem słyszeć, a dawniej tak bywało, że rodzice kazali, a dzieci słuchały, i było z tem lepiej. Tak mi, Boże, dopomóż.
Chłopcy patrzyli jeden na drugiego. Naprędce pochwycone śniadanie było już sprzątnięte sumiennie; wstali i poszli dziękować babce, która ich w głowy pocałowała.
— Podziękujcie Piotrusi, — rzekła — gdyby nie ona, nie mielibyście co jeść. Ona prawdziwie dokazuje cudów i karmi nas dosyta, jak rzeszę na puszczy obłamkami.
Chłopcy obcesowo pobiegli dziękować Piotruskiej, ale ta się wyniosła z pokoju.
— Teraz idźcie sobie odpocząć — rzekła staruszka. — Pewnieście i nie dospali, to się połóżcie. Ja was do obiadu obudzić każę... Julek aż zmizerniał, doprawdy — rzekła, przypatrując mu się. — A jeżeli u was chłodno w tych murach, to na kominku każcie przynajmniej przepalić.
Ucałowawszy jeszcze raz ręce staruszki, obaj młodzieńcy, z wesołością wyrostków, wybiegli z salki i na wyprzódki, dosyć hałaśliwie, poczęli się drapać na schody, bo mieszkanie mieli na pierwszem piętrze. Starościna wybrała dla nich, co było najlepszego w tej ruinie. Dostała się im salka niewielka, dosyć jeszcze pokaźna, po której obu bokach były dwa gabineciki, służące im za sypialnie. Nie grzeszyła jednak młodzież porządkiem w swojem gospodarstwie. Salka z potłuczonem lustrem i poobijanemi ścianami, pełna była różnych gratów. Tu wisiały strzelby, obroże, rogi, torby, w worku stał owies, na drugiej ścianie widać było odzież starą, ubranie woźnicy... a w kominie, napół zamurowanym, rzędem myśliwskie buty się prezentowały.
Na lewo był pokoik Henryka, w którym, gdyby nie Julek, możeby dosyć nawet było porządnie. Starszy lubił ładne rzeczy, choć ich miał mało. Kilka książek widać było na stoliku i parę obrazów ocalonych ze strychu, do których sobie dobrał ramy. Sprzęty też pościągał dosyć jakoś pokaźne. U Julka zato, w zupełnie podobnym pokoju, wszystko było porozrzucane; odzież, myśliwskie przybory walały się po kątach. Podłoga od wieków była niezamiatana, łóżko od tygodnia nieposłane stało, bo Julek klucz z sobą zabierał. Tylko w tym nieładzie było mu dobrze, a porządku nigdy u siebie robić nie pozwalał, o co się nieraz z Piotruską kłócili.
Za paniczami wszedł Andruszka, niosąc koce i dywanik z bryczki, które rzucił w kącie sali. Julka jeszcze tu zastał.
— A to, proszę panicza, — rzekł — Piotruska mnie za paniczów zbuzowała, czemu ja ich gwałtem do domu nie przywiózł. Jak wsiadła na mnie, to było co słuchać, a potem, jak wzięła na spytki... tom musiał nałgać.
Roześmiał się figlarz, coś poszeptał Julkowi na ucho i wychodził, gdy w progu pokazał się Szmul.
Rzadki to był gość u paniczów, choć bardzo pospolity na dole. Lubił on ich, ale że mu się o pożyczki uprzykrzali, a do marnotrawstwa pomagać im nie chciał, stronił, jak mógł od obu. Może rok upłynął od czasu, gdy go na górze widziano. Julek się zdziwił i wstrzymał, stary mu zdala głową kiwnął i powolnym krokiem skierował się ku pokojowi Henryka. Ponieważ obaj mu byli dłużni, a starszy podobno więcej, Julek wcale nie myślał narzucać mu się z rozmową i wszedł do swojego pokoju.
Henryk miał właśnie się rozbierać, gdy w progu ujrzał gościa, który na nim przykre uczynił wrażenie. Pierwszą jego myślą był dawny dług: zarumienił się mocno.
— Jak się ma pan Szmul? — rzekł — przepraszam najmocniej; pewnie chcesz mi należność przypomnieć. Mój panie Szmul, jak tylko siwkę sprzedam, słowo daję... oddam... ale żeby babka o niczem nie wiedziała...
Szmul spojrzał milczący, chwilę kazał czekać na odpowiedź, a potem odrzekł spokojnie:
— Ja o długu nie mówię nic.
— Ale ja sam się niepokoję...
— Nie dokuczam przecie — odezwał się stary. — Ja tu z innym przyszedłem interesem.
To mówiąc sięgnął za żupan; w ręku zaszeleściał mu papier. Zbliżył się do niespokojnego trochę Henryka.
— Cóż to jest? — podchwycił Henryk.
Żyd począł, swym zwyczajem z flegmą i powoli cedząc wyrazy:
— Wczoraj pani starościna wysłała mnie na pocztę, dowiedzieć się o list od panny Cecylji. Do pani starościny tam żadnego nie znalazłem, ale do mnie był.
— Od kogo?
— Od panny Cecylji.
Henryk z widoczną obawą przyskoczył do Szmula.
— Czy się jej co nie stało? — zawołał niespokojny.
— Może Bóg da, że nic, — rzekł Żyd — ale dziwna rzecz, że do mnie kilka słów napisała, prosząc, abym panu Henrykowi do rąk list jej oddał, tak żeby odrazu starościna o tem nie wiedziała.
To mówiąc, Szmul z koperty wydobył list, który chciwie pochwycił Henryk, a sam, skłoniwszy się, zabrał się zaraz do wyjścia, aby do czytania nie być przeszkodą. Zaledwie się drzwi za nim zamknęły, gdy Henryk pobiegł do okna i czytał co następuje:
Warszawa.
„Mój drogi Henryku. Tym razem osobno do ciebie piszę, bo nie chcę babci przestraszać... Proszę cię, byś ją przygotował... wracam do was.
Tak, mój Henryczku, po sześciu latach pielgrzymki, która mnie nauczyła wiele, wracam do was znękana, wymęczona, bo potrzebuję trochę wypoczynku. Nie myśl, ażebym się wyrzekała tego, com raz postanowiła, że sama sobie wystarczę, że zapracuję na siebie. Nie odstąpię od tego, chwilowo jednak potrzebuję skryć się gdzieś w kątek, aby sił nabrać nowych. Nie będę wam ciężarem, owszem, pomocą być mogę. Trochę zebrałam sobie i z wami a z babcią drogą się podzielę; będzie nam razem weselej, ja przy was odżyję. Między obcymi tęskno mi jakoś było... trzeba u was w powietrzu Zawiechowa sił nowych zaczerpnąć. Babcia nic nie wie. Jużbym tam u was była, gdybym się jej nie lękała przestraszyć. W ostatnim liście pisałam do niej tak, jakbym jeszcze długo, długo w tym domu, w którym byłam, pozostać miała. Tymczasem niespodzianie zmieniły się okoliczności... wyjazd mój stał się koniecznością, obowiązkiem.
Babcia może się tego tak nagłego w istocie postanowienia przelęknąć; trzeba, ażebyście ją przygotowali. List do babuni przyłączony niech Henryk odda, a od siebie powie, iż mu pisałam, że niebardzo jestem z mojego miejsca zadowolona. Trzeba ją oswoić z tą myślą mego powrotu. Ty, Henryku, powiedz, że będziesz sam pisał do mnie, namawiając mnie do wytchnienia w Zawiechowie. Niech to wyjdzie od was, nie ode mnie... Rozumiesz, mój Henryczku? Chciałabym babce i chwilki niepokoju, domysłów, troski oszczędzić.
Serce mi już bije, gdy myślę, że was zobaczę. Sześć lat... jakże wy musieliście powyrastać! A babcia? strach mi pomyśleć o niej! Ta samotność, te niepokoje o was, o mnie... Czy ja was poznam, czy wy mnie poznacie? Rozstaliśmy się dziećmi prawie... jam wyleciała jak ptaszek, a wracam spoważniała i chociaż nie rozczarowana, ale z oczyma, które doświadczenie otwarło. Czuję, że się wam przydam... przecieżem starsza od was i musiałam się kręcić po świecie, gdy wy siedzieliście spokojnie w waszym kątku.
Mój Henryku, rozmów się z tą naszą poczciwą, nieoszacowaną Piotruską i wybierzcie mi jaką izdebkę, ale niedaleko obok babki. Koło sypialni jest pokój mój dawniejszy, jeśli go nikt nie zajął. Każcie trochę pył pościerać, resztę ja sama zrobię, gdy przyjadę. Mnie wszędzie będzie dobrze, byle z wami. Tak mi potrzeba waszych serc i kochania waszego, że dałabym za nie wszystkie skarby świata. Między obcymi, obojętna wszystkim, zgłodniałam za rodziną... O, gdybyście wy wiedzieli, jak to smutno w największych dostatkach rozbijać się ciągle o lody i zamiast serc, znajdować marmurowe piersi, cudnie piękne, lecz zamarłe na wieki! Ale dość, mój Henryku! Napisz mi zaraz, kiedy przyjechać mogę. Mam tu towarzyszkę, z którą razem podróż odbędę. Jestem gotowa i czekam waszego skinienia. Tylko proszę, zaklinam, babcię mi przygotujcie. W tym wieku i miłe nawet wzruszenie może być szkodliwe. Julka uściśnij ode mnie i — do zobaczenia w Zawiechowie... Twoja przywiązana siostra Cecylja.
Henryk czytał jeszcze list z gorączkowem wzruszeniem, gdy Julek, nawpół rozebrany, wbiegł do pokoju, wołając:
— Czego Szmul przychodził?
Za całą odpowiedź Henryk pokazał mu list siostry. Czytali go znowu razem, i Julek z radości począł w ręce klaskać. Byłby nawet zbiegł zaraz i wypaplał nieostrożnie wszystko, gdyby go Henryk nie powstrzymał.
— Najprzód trzeba z Piotruską pogadać, — rzekł, — ale na dole nie można. Poślemy Andruszkę, żeby ją tu poprosił.
Otworzył okno i zwabił chłopca, który się kręcił około stajni.
W kwadrans ciężkie kroki sunącej się klucznicy słychać było na schodach; otwarły się drzwi i Piotruska, kiwając głową na widok salki zarzuconej gratami, stanęła, nie wiedząc, czy w lewo się udać, czy w prawo. Julek przeze drzwi zwabił ją do Henryka i na wstępie, zmęczonej schodami, podał krzesełko. Piotruska przyjęła i siedziała, ocierając twarz; potem sparła obie ręce na kolanach i, przybrawszy wyraz surowy, odezwała się do Julka:
— Jak sobie chce; — ale jeżeli wyście mnie tu zwabili na wydurzenie ze mnie grosza, to klnę się na wszystko, co święte... na N. Pannę Zbierowską... nie wydusicie ze mnie nic. Niema — ta i tyle!
Julek śmiać się serdecznie począł.
— Piotrusiu, duszo mej duszy! łapiesz ryby przed niewodem... Prawda, że Henryś ma cztery złote, a ja dwa całego majątku, bo u podkomorzego owsa koniom nie dali we dworze i trzeba go było sobie kupić; ale nam do głowy nie przyszło jeszcze prosić cię o kredyt. Przyjdzie to, ale poczekawszy.
— Będziecie widzieli kurka na kościele — mruknęła klucznica.
Henryk do niej przystąpił.
— Piotrusiu, — rzekł — tu nie o to idzie. Jest interes ważny, a bez ciebie nic...
I list w ręku pokazał.
Klucznica zbladła i załamała ręce.
— Jezu, najsłodszy Zbawicielu! byle nie co złego! Ratujcie, wszyscy święci Pańscy!
— Cicho, cicho... niema złego nic... Cecylka przyjeżdża na jakiś czas odpocząć do Zawiechowa... Trzeba ostrożnie babcię przygotować... Piotrusi rączki całuje i prosi, żeby dla niej trochę pokój jej dawny oporządzić.
Cała drżąca, wstawszy z krzesła, z rękami, podniesionemi do góry, jakiś czas w milczeniu stała klucznica; łzy jej biegły z oczów... mówić nie mogła.
— Cecylka! Cecylka! — odezwała się, łkając — jeszcze ją moje oczy zobaczą. Takim się nie daremnie modliła...
Zaczęły się tedy narady, najprzód jak przygotować starościnę. List do niej wzięła Piotruska.
— Z pokojem — szepnęła — to trochę będzie trudno, bo to zamknięty stał tyle czasu; niejedno się tam rzuciło w kąt pod klucz... Niewiadomo, przyznam się, jak wygląda, bo i okiennice zdawna pozamykane. A no — jakoś to będzie.
Z pół godziny trwała dysputa, a że w kuchni obiad się gotował, który oka Piotruskiej wymagał, przypomniawszy go sobie, zerwała się jak oparzona.
— Aj, aj! — zawołała, biorąc się za głowę — ja tu, a tam to głupie dziewczysko ani odszumuje, ani odstawi, a jak zbieży rosół, gotowa dolać wody, bo i to bywało... Naleśniki też nie gotowe... Chcecie może wiedzieć, co na obiad? Ho, popsuliście sobie gęby po pańskich stołach, a u nas tu splendoru niema, daj Boże chleb.
— Cóż będzie? — spytał Julek.
— Dla ciebie, pieszczoszku, jest wiązka szparagów...
— To dla babci.
— Babka ich nie je przez umartwienie. I jegomości drugi raz nie dam, bo teraz za taką wiązkę w mieście złotówkę, albo i czterdziestówkę wziąć można, a u nas grosz drogi.
— To było sprzedać — zawołał Julek.
Piotruska machnęła ręką i wyszła.
Poczęło się tedy, wedle programu, przygotowywanie starościny. Podjął się go Henryk, a pomagała mu klucznica, przy całej swej prostocie znajdująca w sercu najtrafniejsze wskazówki postępowania. Na pierwsze słowo Henryka o zwabieniu Cecylji do Zawiechowa, jak on mówił na wakacje, starościna mu się na szyję rzuciła.
— Pójdź, Henrysiu, niech cię uściskam — zawołała. — Tyś myśl moją, pragnienie odgadł. Chciałam Cecylkę widzieć choć raz, choć na chwilę przed śmiercią. Jam stara, dni moje policzone. Nie śmiałam od niej tego jednak wymagać. Jej tam dobrze, dostatnio, ona do wygód przywykła, a tu smutek i ubóstwo. Pocóż ją ściągać, aby cierpiała z nami? Ja przed nią, jak mogłam, taiłam położenie nasze. Ale... jeżeli ty, Henryczku, sądzisz, jeśli to bierzesz na swoje sumienie... tu uproś ją na krótko. Ja tak jak nie znam Cecylki... ja...
Staruszka oczy sobie chustką zakryła i zaczęła płakać. Henryk zaręczył, że Cecylję sprowadzi. Przez cały obiad o niczem innem nie mówiono. Starościna popłakiwała, ale dziwnie była wesoła. Zaledwie wstali od stołu, dwaj bracia oznajmili, że pójdą zawczasu mieszkanie przygotować dla siostry. Staruszka przez ten czas siadła się modlić.
Przy wielkich serca przymiotach, poczciwa Piotruska miała wadę jedną: nie lubiła zbyt systematycznego porządku. Zawsze niezmiernie zajęta, śpiesząca się, nie dbała ani o zbytnią czystość, ani o ład w tem, co ją otaczało. Gdy więc przyszło po obiedzie zajrzeć do pokoju, przeznaczonego dla panny Cecylji, który ona sama bez świadków rada była wprzód trochę uporządkować, nimby go oko profanów ujrzało, zafrasowała się nieco. Miała nawet ochotę nie wpuścić chłopców, ale Julek nalegał, a temu nie umiała nic odmówić. Poczęto tedy szukać klucza, bo i ten się gdzieś był zarzucił. Próbowano aż trzech; czwarty dopiero zardzewiały zamek otworzył. Wilgotne i chłodne powietrze wionęło z wnętrza... myszy spłoszone zaszeleściały po kątach. Piotruska kazała chłopcom czekać w progu, a sama poszła okiennicę otworzyć. Ona tylko jedna mogła tego dopełnić bez światła, gdyż przejście zarzucone było gratami. Z trudnością odryglowała ją, a gdy blask dnia padł na pokój przez szyby przyćmione, oczom paniczów przedstawił się widok osłupiający. Pokój w środku przepełniony był wszystkiem, co gdzie w domu kiedy okazało się niepotrzebnem, a wartem jednak przechowania. Połamane ramy, zgruchotane krzesła, porujnowane kanapki, kawałki marmuru z potłuczonych stołów, najrozmaitsze pudełka, gospodarskie rupiecie, stare firanki... czegóż tam nie było? W kącie stało łóżko dawne panny Cecylji, z pawilonem spłowiałym, podgarniętym do góry. Henryk pobiegł okna otworzyć, bo powietrze było nie do zniesienia.
Julek ręce łamał.
— Ale niema bo nic tak strasznego, tylko się wam tak wydaje — zawołała, rozglądając się, Piotruska. — Jak mi Bóg miły! Dziewczyna wyniesie precz te rupiecie, a zobaczycie, że jak go oczyszczę, pokój będzie... karaj Boże do wieku! Wszystko jest, co potrzeba i co dawniej pannie Cecylji służyło, tylko że się rupieci naniosło. Małe rzeczy! jakoś to będzie!
Chłopcy dla zabawki rzucili się obaj uprzątać, śmiejąc się i swawoląc. Dziewczyna i zawołany Andruszka przenosili do ciemnej komórki, wskazanej przez Piotruską, to gradobicie, jak ona nazywała. Wyrzucić trudno było, choć napozór żadnej nie miało wartości, bo choćby się tylko zimą furę opału oszczędziło, paląc te szczątki, to i takby się przydały.
W istocie, po wyniesieniu rzeczy niepotrzebnych, przyszłe mieszkanie panny Cecylji przybrało inną fizjognomję. Pozostało w niem stare łóżko z pawilonem, którego materace z myszych nadużyć podjęła się oczyścić sama Piotruska. Znalazła się także stara komódka rozbita, płytą białego marmuru okryta; dalej kanapka, stół przed nią, nawet jakieś biurko, które się nie zamykało i całkiem otworzyć nie dało. Ściany w drewnianych okładzinach okrywało obicie dawne, mało co podarte, i cudem u sufitu ocalał pająk szklany, niebardzo popsuty, z poprzywieszanemi gdzie niegdzie szkiełkami, których część leżała na ziemi. Piec, w kształcie kolumny, z wazonem na wierzchu, tylko drzwiczek potrzebował, jak zapewniała klucznica.
Drzwi stąd wiodły wprost do sypialni starościny; wprawdzie były one oddawna zamknięte, ale związek dwóch mieszkań mógł być przywrócony. Z okien widać było cienisty ogród, stary, zarosły, zaniedbany, zdziczały, lecz pełen drzew i zieleni.
Piotruska się zakręciła, rozmyślając, coby tu dodać jeszcze, i znalazła, że pannie Cecylji będzie jak w raju. Na podłogę trochę popsutą któżby zwracał uwagę? Przypomniano sobie jakąś starą tualetę z resztką zwierciadła, którą miano postawić w kątku. Henryś i Julek wyszli, radzi, że się jakoś wszystko tak wyśmienicie składało. Młodszy, zmęczony, dał się namówić i spać się położył, a Henryk, ze stajni wziąwszy konia, popędził gdzieś w pole i nie było go do późnej nocy. Wrócił czegoś zasępiony. Julkowi, gdy o zachodzie słońca się obudził, kazała Piotruska, aby babkę koniecznie wyprowadził do ogrodu. Niebardzo chętnie dała się na to namówić starościna, lecz Julek tak naglił i przymilał się, iż mu wreszcie uległa.
Ogród ten, bardzo rozległy, był niegdyś jednym z najpiękniejszych w okolicy; dziś stał się tak straszną jak pałac ruiną. Środkową ulicę lipową w wielu miejscach powyszczerbiały burze; szpalery boczne straciły swe kształty i w środku porosły krzakami i chwastem. Ścieżki wydeptane zastępowały ulice. W lewo dawne szklarnie, spalone i obalone, były już tylko gruzu kupą. Sad owocowy zdziczał i wysechł. Smutno tu było i pusto; ale w drzewach świergotały ptaszki i świeża zieloność ubierała stare olbrzymie lipy, graby i klony. Gdzie niegdzie z zapuszczonego klombu śród trawy dobywały się irysy uparte, zdrobniałe narcyzy i kwiaty pielęgnowane niegdyś i pieszczone, a dziś zapomniane. Dawne ogrodzenie, poniszczone a połatane ladajako, przepuszczało tu z miasteczka nadchodzących chłopców, którzy łamali, psuli i niszczyli, co napadli. Niepodobna się im było obronić.
Mimo tego opuszczenia, ogród ze swą ciszą uroczystą był piękny prawie, a malarz znalazłby w nim niejeden motyw do krajobrazu. Staruszka, oparta na ramieniu Julka, przeszła z nim główną ulicę zamyślona. Tyle tu znajdowała przypomnień!... W końcu, napół przegniła, stała drewniana ławka, przed którą sterczał pień, który niegdyś stół podtrzymywał. Starościna tu na chwilę usiadła. W prawo widać było obaloną altanę chińską, w lewo zarosłą tatarakami, okrytą zieloną pleśnią sadzawkę, w dali część miasteczka. Przez poschłe w jednem miejscu drzew gałęzie dostrzec było można pięknych zabudowań dworu i folwarku Zawiechowa, dziś przezwanego Henrykowem, własności pana generała, który tu nigdy nie mieszkał. Gdzie okiem było sięgnąć, wszystko należało niegdyś do tego pałacu i do Horyszków; na ich ruinie powyrastały fortuny, folwarki, fabryki... oni jedni zginęli.
Starościna sięgała myślą w przeszłość i nie widziała winy; czuła w tem jakąś mściwą rękę losu, z którą walczyć nie było podobna. Powtarzała w duszy, łzy wstrzymując: „tak Bóg dał“. Na Julku nie czyniło to najmniejszego wrażenia; dla niego młodość jeszcze zastępowała stracone skarby, a życie mu się śmiało. Miał wszystko do zdobycia i ani wątpił, że los mu nastręczy odzyskanie strat... że było to przemijającą fantazją przeznaczenia, które, wypróbowawszy ich, dawny blask rodzinie przywróci.
Staruszka milczała, a gdy z pomocą wnuka z ławki się podniosła, wyciągnęła rękę i wskazując żywo wdal, na cztery strony, odezwała się głosem drżącym:
— Wszystko to Horyszków było! wszystko... wszystko!
I, spuściwszy głowę, milcząca, pociągnęła za sobą Juljana ku dworowi. W miasteczku dzwoniono na Anioł Pański i zdala na miejskim bruku słychać było toczące się wozy. Wieczorny wiatr nagle przebiegł między gałęźmi, jakby tajemne jakieś niosąc poselstwo ze stron dalekich. Zkolei poruszały się po jego drodze majestatyczne lipy i zaszeleściwszy chwilkę, wróciły do poprzedniego spoczynku.
W końcu alei czekała już z założonemi rękami Piotruska, w obawie o swą staruszkę, a zobaczywszy ją na ręku Julka spartą, pośpieszyła naprzeciw, bawić panią rozmową. Ale starościna, w głębokiej zadumie, zdawała się nic nie słyszeć i dając się wieść bezwładnie, zatoczyła się tak znowu na swoje miejsce w fotelu, w którym jej było najlepiej. Klucznica, wpatrując się w jej twarz, znalazła, że przechadzka nie posłużyła staruszce, bo z niej nowy smutek wyniosła.