Resurrecturi/Część I/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Resurrecturi |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arct |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cała powieść |
Indeks stron |
Następowała niedziela. Starościna, która się nigdzie nie ukazywała, w święta i na wielkie nabożeństwa bywała jednak zawsze w kościele. Prowadzili ją chłopcy, a jeżeli tych w domu nie było, co się bardzo często trafiało, szła z nią, okryta ogromną chustą Piotruska. Staruszka potrzebowała kogoś, na kimby się oprzeć mogła, a prócz tego, ponieważ szła zgięta i z głową spuszczoną, trzeba ją było strzec od jakiego wypadku w lipowej ulicy, wiodącej do kościoła, która w święta i niedziele bywała dosyć ludną.
Na te dnie starościna miała strój czarny, stary, kapelusz osłaniający twarz, z czarną, gęstą zasłoną: suknię jedwabną i ogromny szal dziurawy, połatany, ale prawdziwy wschodni. Czasem wybierała się na wotywę, ale częściej, dla posłyszenia żywego słowa Bożego, na sumę, gdy właśnie natłok był największy. Zjeżdżało z sąsiedztwa osób mnóstwo, ławki bywały zajęte, honoratiores cisnęli się do najpierwszych, ale kanonik, wikary i służba kościelna strzegli, aby po staremu starościna w pierwszej ławce miejsce swe miała zawsze. Najczęściej po odśpiewaniu pieśni, po Święty Boże, staruszka wysuwała się z kościoła, nikogo nie widząc i nie zaczepiana przez nikogo. Niekiedy ktoś w kruchcie ją pozdrowił, przemówił słów kilka, na co tylko zwykła była ukłonem odpowiadać.
Zrana już pannie Cecylji zapowiedziała Piotruska, że towarzyszyć pewnie będzie starościnie, a Julek wpadł, namawiając ją, aby się jak najpiękniej ubrała i pokazała zdziwionym parafjanom w całym blasku.
— Ale, mój Julku, — odezwała się Cecylja — ja właśnie radabym, aby mnie jak najmniej widziano... dajże mi pokój!
— A, to darmo — rozśmiał się Julek — już tak po miasteczku o tobie roztrąbili, że i tacy, co na mszę nie chodzą często, dziś pewnie przyjdą, bo okrutnie ciekawi. Ksiądz wikary i Szmul rozgadali już, że takiej piękności, jak świat światem, nie widziano tutaj.
Panna Cecylja mocno się zafrasowała. W istocie być wystawioną na ciekawe wejrzenia tłumu, przyjemnem być nie może. Chciała tego dnia w domu pozostać, ale babka zaprotestowała. Któż wie? może się tą promieniejącą wnuczką pochwalić chciała. Nie było sposobu uniknienia ekshibicji. Panna Cecylja ubrała się jak tylko mogła najskromniej, prawie po podróżnemu, bo znane ubóstwo starościny czyniło to obowiązkowem. Wprawdzie to, co miała, winna była pracy własnej, ale teraz, gdy widziała stan Zawiechowa zbliska, niemal się wstydziła wytwornych strojów swoich.
Zakwefiona gęstym woalem niebieskim, w szarej sukience, podała panna Cecylja rękę staruszce; chłopcy szli za niemi. Dzień był piękny, ulica przepełniona, a przed kościołem stało mnóstwo osób. Ci jednak, co się tu spodziewali zobaczyć piękną pannę, omylili się mocno. Mogli tylko podziwiać zręczną jej kibić i przekonać się, że strojów nie lubiła.
Weszły do kościoła z babką i naturalnie zajęły miejsce w pierwszej ławce. Młodzież wybrała się cała pod ambonę i ołtarz świętego Antoniego, aby pochwycić choć wejrzenie przybyłej... Niepłonnie spodziewano się, iż zasłonka spadnie, gdy się na książce modlić zacznie. Tak się też stało. Niedowiarkowie, starzy i młodzi, przekonali się, że ani Szmul, ani ks. wikary nic a nic nie przesadzili, że panna naprawdę cudownie była piękna. Nie była to jednak piękność mogąca tu uczynić wrażenie, strzelająca oczyma, wyzywająca hołdy, panosząca się sobą; — coś surowego i odstręczającego niemal miała w sobie. Mimo skromność stroju, dostrzeżono, że miała nader wytworne drobne fraszki przy sobie, parasolik w kość słoniową oprawny, książkę do nabożeństwa w aksamitnych okładkach i t. p. Obecni w kościele, z powodu ciekawości oglądania panny Cecylji, nagrzeszyli dnia tego nienazbyt uważnem nabożeństwem.
Gdy panie miały wychodzić, na drodze stanęły całe szeregi, a ten i ów zamierzał zatrzymać nawet starościnę, aby mieć powód zbliżenia się do ślicznej panny. Wszyscy się jednak zawiedli w tej rachubie, bo po nabożeństwie wypadła tego dnia procesja po kościele, a panna Cecylja, dla uniknienia natłoku, zaproponowała babce wysunięcie się przez zakrystję. Znikły więc prawie niepostrzeżone i mogły spokojnie boczną furtką wyjść na ulicę. Chłopcy im tylko nie towarzyszyli, znalazłszy dużo dobrych znajomych i wesołą rozmowę na cmentarzu najprzód, a potem w restauracji, gdzie jeszcze zaciągnąć się dali aż do obiadu.
Wszyscy w mieście zgodni byli w uwielbieniu piękności wnuczki starościny. Niektórzy utrzymywali, iż nigdy w świecie spodziewać się nie było można, żeby tak cudownie rozkwitła. Młodzież wszakże ze smutkiem poczuła odrazu, że przystęp do tej piękności będzie nadzwyczaj trudny i tysiąc razy ceremonjalniejszy, niż do innych panien w sąsiedztwie, nawet do bogatej jedynaczki, panny Hanny Sławczyńskiej.
Państwo Sławczyńscy oboje z nią razem byli i siedzieli naprzeciw w pierwszej ławie. Ciekawa pani i panna Hanna byłyby się, pod pozorem dawnych stosunków, zbliżyły pewnie do starościny i Cecylji, lecz Sławczyński, tyran domowy, przewidziawszy to, formalnie zabronił, ażeby nie ośmielać Henryka i nie dawać mu zręczności zbliżenia się do jego córki. Henryk więc zdala tylko wymieniał czułe wejrzenia z panną Hanną, hożą, rumianą, czarnooką, z koralowemi usty dziewicą, spoglądającą śmiało na wszystkich i prowadzącą ten handel wejrzeniami nietylko z rozkochanym Henrysiem, ale i z wielu innymi, słodkie ku niej zwracającymi oczy. Panna Cecylja zdala tylko przelotnie dojrzała Hanny, która się jej nie podobała. Cała ta rodzina Sławczyńskich, wyjąwszy skromnie ubranego, choć dumnie nadętego pana ojca, wyglądała na dorobkiewiczów, tak się iskrzyła, błyszczała i błyszczeć chciała. Sama pani słuszna, chuda, wysoka, z długą szyją, wyprostowana, nosiła wypisane na czole, że była de domo Motowidłowska, co miało znaczyć wiele, a w istocie... niewiadomo, co znaczyło. Córka obiecywała być do niej kiedyś podobną, ale była nierównie piękniejsza i zalotny uśmieszek ciągle wykrzywiał jej usta.
Henryś, choć został w kościele do końca i wychodził z niego razem ze Sławczyńskimi, zdaleka im się tylko ukłonił i pomimo czule wabiących go oczu panny, obawiając się ojca, który był impertynent, na uboczu pozostał. Nim Sławczyńscy do powozu siedli, jeszcze kilka wejrzeń utkwiło w jego piersi młodzieńczej, a gdy landara znikła, Henryś z westchnieniem pociągnął z innymi do restauracji. Wszyscy znajomi widzieli, jak na niego panna spoglądała; po sąsiedztwie chodziła wieść, że się ona w nim kocha... prześladowano go nią, a Henryk milczał. Wiadomo było bowiem, że panna wychodziła z rozkazu ojca za Mazurowicza, majętnego młodego chłopca, wątpliwej procedencji, nieosobliwego, ba nawet wcale zaniedbanego wychowania, ale pięknego i bardzo gospodarnego. Na to zdawało się, że już nie było ratunku, bo Sławczyński nie dawał sobą rządzić, chyba gdy się tego nie domyślał, iż nim kierowano, a miał to, jak powiadał, w zasadzie, że kobiety krótko trzymać potrzeba. W domu jednak różnie tam bywało, i nawet zaręczyny już po raz trzeci odkładano.
Po mszy wszyscy mężczyźni potoczyli się do restauracji, ciągnąc z sobą młodych Horyszków. W drodze pocichu mówiono o pannie Cecylji, a głośno o pannie Hannie i o wszystkich przeróżnych, nawet perkalikowych i siermiężnych pięknościach, które widziano w kościele. W restauracji już zastano osób kilka, między innymi sławnego kapitana Puparta, który nigdy do kościoła nie chodził i z tego zdawał się szukać sławy.
Oryginalna to była figura. Jak nazwisko świadczy, chlubił się, iż był synowcem generała Puparta, który walczył pod księciem Józefem. Pupart, także niegdyś wojskowy, służył w armji rzeczypospolitej francuskiej, potem pod Napoleonem i mógł mieć lat... może z osiemdziesiąt, ale o latach swych nie mówił nigdy. Dosyć słusznego wzrostu, wyprostowany, sztywny, z gębą, która po stracie zębów zapadła mu tak, iż broda zbliżyła mu się do nosa niebezpiecznie, z fajeczką w ustach prawie zawsze, w butach ze sztylpami i popielatym fraku, łysy jak kolano, kapitan Pupart był ulubieńcem młodzieży i mimo wieku grał jeszcze rolę młodego. Chlubił się tem, iż w nic nie wierzył, a o ludziach miał też jak najgorsze wyobrażenie i czynności ich wszelkie zwykł był tłumaczyć cynicznie egoizmem.
W istocie jednak gębę miał tylko brzydką i głowę pobałamuconą, ale serce wcale niezłe. Pupart niedaleko od Zawiechowa posiadał mały folwarczek, w którym mieszkała stara jego żona i zamężna siostrzenica. Nie miał już czem zajmować się w domu, bo go mąż siostrzenicy wyręczał; siedział więc zwykle w miasteczku, pił poncz w restauracji, grał w bilard i młodzież uczył swych teoryj, przedrwiwając tych, co inaczej wierzyli i mówili. Czasami, pod dobry humor, opowiadał z wojen epizody i bitwy, w których mnogie odniósł rany. Pamięć miał nadzwyczajną. Nigdy się nie trafiło, by mu ona figla wyrządziła i dała go pochwycić na kłamstwie.
Gdy weszli Henryś z Julkiem, do których obu kapitan miał słabość, kij bilardowy przyłożywszy do ramienia, powitał ich serdecznie.
— No, powinszować, podobnoście się siostry doczekali — zawołał — a mówią, że piękna bardzo. Ho, ho! zaraz się stare pałacysko w Zawiechowie ożywi.
Chłopcy, przez uczucie poszanowania dla siostry, jakoś niemile tem dotknięci, nic nie odpowiedzieli. Kapitan zaraz to zmiarkował i przerwał.
— A pan Henryk, — rzekł — jak z krzyża zdjęty, jak delikwent! Tu mu z pod nosa pannę biorą! Cha! cha! cha!
— Jeszcze na dwoje babka wróży! — wtrącił Machczeńko. — Nie dałbym ja trzech groszy za to, czy się Mazurowicz ożeni.
— Ja tam nie wiem, — wtrącił trzeci — kto się z nią ożeni, ale przez całe nabożeństwo oka nie spuściła z pana Henryka, a on w nią patrzył jak w tęczę, na to przysiąc mogę.
— Do tysiąca kartaczów, — zawołał Pupart — to szczęśliwy człek! Panna go kocha, a inny się z nią żeni. A toć najsłodsza czeka waćpana przyszłość, bez najmniejszego kłopotu. I waćpan stękasz, chudniesz, martwisz się? Podziękuj przeznaczeniu!
Wszyscy śmiać się poczęli, a Henryk się zarumienił.
— Zaprzyjaźnij się z Mazurowiczem; o ile wiem, poczciwy, ale bałwan. Panna go za nos będzie prowadziła; zostaniesz przyjacielem domu. Najsłodsza w świecie perspektywa! Cha! cha! cha!
Wtórowano kapitanowi, a chłopcy się jakoś zakłopotali.
— Panna piękna, majętna, nie przeczę, i bardzo w główce ma dobrze; ale dziękuj asindziej Panu Bogu, że się z nią nie żenisz. Oczyma strzela okrutnie i polowanie to lubi...
Znowu śmiechy słyszeć się dały. Henryk za rękę pochwycił starego kapitana i rzekł na serjo pocichu:
— Daj pan pokój, czynisz mi przykrość.
Pupart patrzył mu w oczy.
— Chcesz? to zamilknę... ale wierzaj mi, panie Henryku, intencji w tem złej nie było... kurować cię chciałem.
Rozmowa zbiegła na inny przedmiot. Henryk i Juljan doznali tu dziś dziwnego wrażenia. Dawniej wśród towarzystwa, jakie się tu zwykle zbierało, czuli się jak w domu; żarty, dosyć tłuste, bawiły ich, ton gburowaty nie raził. Teraz, po dwóch dniach przebytych przy siostrze, restauracja ze swą ludnością męską wydała im się nieznośna, przykro ich podrażniły żarty cyniczne, obejście się i mowa młodzieży.
Julek szepnął na ucho bratu, aby wyjść. Jakoż, zakręciwszy się ledwie, powrócili wprędce do pałacu.
Starościna już siedziała w swym fotelu i spoglądała na Cesię, jakby zdziwiona jej zbyt skromnem ubraniem, które trochę może na dzień świąteczny do kościoła za złe jej miała. Wolałaby była, aby wystąpiła świetniej. Tak samo jak chłopcom z ostatniego grosza starała się sprawiać dosyć, jak na wieś, wytworne ubrania, aby niemi istotny niedostatek przysłonić... tak i wnuczkę chciałaby była widzieć strojniejszą. Marzyła dla nich o losach cudownych... o tem, że i ludzie na nich poznać się powinni. Była najpewniejsza świetnego dla Cecylki marjażu... trochę nawet, patrząc na nią, odżyła. Cecylja, mimo staranie o to, by się pokazać wesołą, posępna była i smutna. Chwilami zamyślała się dziwnie i nie słyszała, co do niej mówiono. Cierpiała widocznie, ale walczyła z uczuciem wewnętrznem, uśmiechając się do babki i braci.
Obiad niedzielny Piotrusi niebardzo był wytworny. Psuła jej humor obecność owej Szymonowej, której jeszcze odprawić nie było czasu. Dwie te niewiasty czuły jakiś wstręt ku sobie. Po obiedzie chłopcy się wyrwali w sąsiedztwo, Cecylja poszła się przejść pod lipy. Tymczasem nadszedł ks. Kulebiaka i zobaczywszy ją, furtką boczną wsunął się do ogrodu. Cecylja powitała go bardzo wdzięcznie. Był to prawdziwy przyjaciel ich domu.
— Jakżem ja szczęśliwa — odezwała się — że tu ojca dobrodzieja spotykam. Właśnie pragnęłam sam na sam z nim rozmowy, bo przy babuni nie wszystko mówić wypada, ażeby jej nie martwić.
— O cóż to idzie? — zapytał wikary, mierząc ją oczyma.
— Mój ojcze dobry, — zawołał Cecylja, ręce łamiąc — co z nami będzie? Powiedzcie mi, co z nami będzie? O mnie bynajmniej nie idzie, ja nie potrzebuję niczego, mogę zarobić na siebie, a przyszłości innej jak ta ani się spodziewam, ani pragnę. Babcia kochana dożyje dni swych w tym spokoju, do którego nawykła; — ale bracia moi, bracia?
Ksiądz Kulebiaka uśmiechnął się z rezygnacją prawdziwego chrześcijanina, który więcej na Pana Boga, niż na siły i starania ludzkie nawykł rachować.
— Panno Cecyljo kochana, — rzekł — mnie się widzi, że przy pomocy Bożej niema się tak dalece znowu czem kłopotać. Chłopaki zdrowe, niegłupie, jakie takie wychowanie jest, głowy otwarte, prezentują się dobrze, imię poczciwe, serca niezepsute... Jakoś Bóg da. Wolałbym pewnie, żeby z tym ateuszem jawnym Pupartem nie przestawali, bo to jest gorszyciel młodzieży... i że go na cmentarzu katolickim nie dam pochować... no! chybabym nie żył. Niech za płotem gnije! na święconej ziemi leżeć niewart. Ale, wracając do rzeczy, czegóż to znowu pragnąć? Chłopcy znajdą sobie posażne panny.
Cecylja drgnęła.
— Mój Boże — zawołała — czyż koniecznie tym sposobem mają się dobić dostatku?
— Złego w tem niema nic — odpowiedział wikary — to po ludziach chodzi, tym się sposobem rodziny do dawnego blasku podnoszą.
— Ach! smutnyż to sposób! — odparła Cecylja. — Czyżby już innego jakiego znaleźć nie można?
Ksiądz wikary, który w prostocie ducha swego jakoś na żadną inną myśl nie trafiał, spojrzał zdumiony na Cecylję.
— No, a jakiż to sposób być może?
Panna zdawała się czekać, ażeby ksiądz jej go podyktował; ale on... milczał.
— Czemśby się zająć przecie mogli.
Ksiądz ruszył ramionami.
— Ale czemże? Szlachcie, a jeszcze takiego pięknego imienia, lada czego przedsiębrać nie wypada, no i nie wiem, czyby starościna się na to zgodziła. Pójść w służbę? — onaby się zagryzła... Wziąć dzierżawę? — niema z czego.
Panna Cecylja, po tem krótkiem badaniu, przekonawszy się, iż wikary żadną jej nie wesprze radą, westchnęła i umilkła. Poszli razem do starościny. Ksiądz Kulebiaka, widząc ją posmutniałą i milczącą, w drodze począł po swojemu ją pocieszać.
— Pan Bóg łaskaw... co tam znowu zbytnie troski... jakoś to będzie... Żeby takim dzielnym chłopakom się nie poszczęściło na świecie, to być nie może. Modlimy się za was wszyscy, a poczciwej staruszki modlitwa więcej, niż inne, warta. Od czegóż Opatrzność Boża? Zasmucił Bóg, to i pocieszy.
Takiemi zwykłemi ogólnikami starał się zacny ks. wikary pocieszyć pannę Cecylję; ale one jakoś niewielkie na niej czyniły wrażenie. Wchodząc do salonu, spostrzegli starościnę w okularach nad listem, a Piotruską przed nią w niedzielnej sukni w pasy, z założonemi rękami. Cecylja nie mogła się domyśleć, skąd był list, aż Piotruska jej na ucho szepnęła, trochę ją nabok odprowadziwszy.
— Nareszcie go sumienie ruszyło. List od marszałka. Ale co zawsze bywało dwa razy do roku przysyła po tysiąc złotych, to teraz już zszedł na sto rubli i kawęczy, że mu ciężko.
Wspomnienie jałmużny tej rumieniec wywołało na twarz panny Cecylji; chciała się usunąć, gdy Piotruska, zatrzymując ją, szepnęła jeszcze:
— Oznajmia, że sam będzie w przyszłym tygodniu. — I mówiąc te słowa, złożyła ręce. — To dopiero plaga jego tu przyjmować, bo to gęba popsuta. Człowiekby rad ptasiego mleka mu dać, a dla niego nic niema dobrego. Co weźmie do ust, to się krzywi.
Starościna była ożywiona, jak zwykle, gdy ją spotkał jakiś dowód pamięci od rodziny lub obcych.
— Marszałek się nam obiecuje w odwiedziny, — rzekła, zwracając się razem do Cecylji i do wikarego — trzeba obmyśleć, jak go przyjmiemy. To jedyny dobrodziej mój... to mój poczciwy, kochany Bolek.
I przycisnęła list do piersi.
— Biedny on — dodała. — Troje sierot mu żona zostawiła... a tu urząd... ludzie go kochają, raz wraz im służyć musi... zaufanie w nim mają... Ani gospodarstwa, ani własnych interesów, ani wychowania dzieci dopilnować nie może. Prawdziwa ofiara!
I westchnęła.
— A ty, Cesiu, — dodała — pamiętasz tego kuzyna?
— Ja, babciu, bardzo mało... nie widywałam go często.
— Ale mógł się w pamięć wrazić: piękny, dziwnie przyjemny mężczyzna, blondyn, słuszny, oczy niebieskie, uśmiech taki miły, a takie to dobre, poczciwe, złote serce...
Wtem staruszka obejrzała się i zapytała o Henryka, o chłopców, bo chciała, aby starszy dla marszałka swój pokój odstąpił i przygotował go zawczasu; ale, jak zwykle, nikt nie umiał powiedzieć, co się stało z paniczami. Nawet Piotruska, która może lepiej od innych wiedziała, gdzie być mogli, wychowańców swoich zdradzać nie chciała.
— Będzie na to dość czasu — rzekła. — Nim marszałek nadjedzie, pokój się oczyści, a i to jeszcze kwestja, proszę pani starościny, czy u nas stać zechce... bo to do wygód nawykło, a tu tego nie znajdzie.
Poobiedni czas spłynął na rozmowie, dopóki wikary nie odszedł na nieszpór. Staruszka wzięła się do książki, Piotruska do gospodarstwa, a Cesia wymknęła się do swojego pokoiku.
Poznać go teraz było trudno po reformie, jakiej uległ pod żwawą dłonią panny Cecylji. Sama się ona nim zajęła i nadała mu tak świeżą i wdzięczną powierzchowność, że się wszyscy zachwycali. Dużo drobnych ładnych gracików, podarków z domów, w których minione lata przebyła, przywiozła z sobą. Miała kilka dywaników, piękny przyrząd do pisania, dużo ładnie oprawnych książek. Wszystko to, ułożone z wdziękiem, zużytkowane zręcznie, nadało mieszkaniu inną zupełnie fizjognomję. Cesia potrzebowała zajęcia; umysł jej, równie jak ręce, czynny był zawsze. Może to był sposób zapomnienia trosk i odpędzenia wspomnień natrętnych.
Gdy starościna weszła i wykrzyknęła zdziwiona, że tak u niej ładnie, Cesia przyskoczyła, w ręce ją całując i prosząc babki, ażeby jej pozwoliła swój pokój trochę tylko uporządkować. Ale staruszka zaprotestowała najgoręcej.
— Proszęż cię, ani mi się waż! To nie może być, ja do tego nawykłam, ja tego nie chcę! Niech ludzie widzą, do czego przyszli Horyszkowie.
Cesia zamilkła.
— Widzi, kochana babunia, — odezwała się po chwili — to i ja też swój pokój będę musiała skromniej umeblować, bo się nie godzi, abym lepiej mieszkała i używała wygód, gdy babcia ich nie ma.
— Zechciałaś! tyś młoda! — odparła starościna.
I więcej już sobie o tem mówić nie dała.
Henryk od siostry wiele się nauczył i u siebie też pokój przybrał potrosze. Co dziwniejsza, leniwy nawet Julek począł do szafy zgarniać porozrzucaną odzież i doszedł do tego, że pozwolił zamiatać parę razy na tydzień Andruszce.
Piotruska z niejaką obawą spoglądała na pannę Cecylję i nie powiemy, żeby zupełnie była z niej kontenta.
— Dobre dziecko, — mówiła sama do siebie — ale to nawykło do wygódek, do pieszczot, do państwa i zdaje się jej, że to wszędzie tak można. Zamiatać a zamiatać, myć a szorować, żeby było czysto! zapewne! ale kto? jać przecie nie mogę, dziewka jedna nie starczy, drugiej nająć niema za co, a i wykarmićby trudno. Andruszka, choćby miał czas, czy ten wisus kogo posłucha? Powiedzieć mu, żeby co zrobił, to pryśnie zaraz, mówiąc, że niby ma co pilnego koło koni... a taka to prawda.
I wzdychała poczciwa Piotrusia, aby sobie panna Cecylja te fantazje wybiła z głowy.
Nad wieczorem tego dnia nadszedł Szmul. Ponieważ list od marszałka szedł pocztą i mógł być wszystkim wiadomy, zobaczywszy Żyda przez okno, klucznica go posądziła, iż śpieszył odebrać pożyczone pieniądze. Rada nierada, by sobie kredyt zapewnić na przyszłość, choć wzdychając, postanowiła się wypłacić. Lecz Szmul nie miał wcale długu na myśli. Poczciwy stary postarał się o jakąś lampkę do roboty, o którą go panna Cecylja prosiła, i sam ją uwiniętą w chustkę przyniósł do jej pokoju. Ucieszyła się nią bardzo Cesia, choć sprzęt to był nader skromny, bo przy świecach nie miała zwyczaju pracować. Szmul nie chciał zrazu wziąć zapłaty, ale go zmusiła panna Cecylja. Stał jeszcze w progu, mając ją pożegnać, gdy się zbliżyła do niego piękna panna.
— Niech się dobry pan Szmul ze mnie nie śmieje, — rzekła — ja chcę go o coś zapytać.
— No, co takiego?
— Ale proszęż się nie śmiać.
Szmul uśmiechnął się, ręcząc, że tego nie uczyni.
— Ja jestem bardzo ciekawa, mój panie Szmul, — odezwała się Cesia — a pan jeden będziesz może mógł zaspokoić tę moją niedorzeczną ciekawość.
Zawahała się nieco.
— Proszę też pana Szmula, wszak mieliśmy tu jakieś grunta, przytykające do ogrodu. Czy pan Szmul nie wie, ile to tego było, co jest i co się z tem dzieje?
Stary Izraelita zdziwionemi niezmiernie zmierzył ją oczyma, jakby uszom swym nie dowierzał.
— A nacóż to panience wiedzieć? — zapytał.
Panna Cecylja znowu się wstrzymała chwilę z odpowiedzią. Potarła czoło, ścisnęła ręce i, zbierając się na odwagę, rzekła, przystępując do Szmula:
— Przez te lata, gdym nie była tu z wami, podróżowałam, widziałam, słuchałam i czytałam wiele. Gdzie indziej ludzie sobie jakoś radę dają i z bardzo małemi środkami. Nie śmiej się pan ze mnie. Tu biedna babka cierpieć tylko umie, sił nie ma; bracia moi nie myślą o niczem... może jabym się na co przydać mogła.
Zatrzymała się chwilkę.
— Widziałam — ciągnęła dalej — w Holandji, w Belgji, w Niemczech mniejsze kawałki gruntu od naszego ogrodu, na których, uprawiając kwiaty, szkółki, drzewka, ludzie żyli i majątków się dorabiali. Tam oni musieli walczyć z licznymi współzawodnikami, a u nas wszystko odłogiem. Czemużbyśmy i my...
Żyd stał długo jak osłupiały, słowa nie mogąc wymówić; zaiskrzyły mu się oczy, podniósł czarną jarmułkę.
— Panno Cecyljo, — zawołał — jabym waszej szaty kraj ucałował; to są złote słowa! Panna jesteś mądrzejsza, jak oni tu wszyscy; panna masz siłę i rozum. Ale — uderzył się w piersi — ale to są rzeczy trudne. Mam prawdę gadać?
— O, tylko prawdę, — przerwało dziewczę — tylko prawdę!
— No, to powiem: tego u nas zrobić nie można. A kto to zrobi? Panna nie ogrodnik.
— Owszem, panie Szmul, umyślniem się z tym zamiarem uczyła ogrodnictwa trochę.
Znowu była chwila milczenia.
— No, to dobrze — dodał Żyd. — Ja już widzę, że pannie Bóg dał taki rozum, że ona wszystkiego może się nauczyć i zrobić, co zechce. Ale taka rzecz nie idzie bez kapitału. Tu znaczny kapitał jest potrzebny, a skąd go wziąć?
Zamilkł chwilę.
— Skąd jego wziąć — powtórzył, zapalając się. — Wie panna co? — no, ja go dam!
Cecylja się uśmiechnęła.
— Niech ci Bóg, panie Szmul, dobre twe serce płaci; ale ja kapitału nie potrzebuję. Sześć lat pracowałam, — dodała — byłam w domach, w których moją pracę oceniono; coś zebrałam i zdaje mi się, że to wystarczy.
Szmul złożył ręce i podniósł je do góry: wyrazów uwielbienia mu zabrakło.
— A zatem, szanowny mój doradco, — dokończyła żywo Cecylja — najprzód proszę pana o tajemnicę... powtóre o dokładną wiadomość, jakie i gdzie mamy grunta.
— Ja tego nie potrzebuję ani szukać, ani się dowiadywać, — rzekł Szmul — to wszyscy wiedzą. Jest dwadzieścia morgów poza ogrodem, ziemia dobra... sześć morgów dzierżawi Kuźma Dymiuk... dwanaście Skorobohaty, a reszta leży odłogiem, to tam trawę dla krowy koszą, jak nocą szkodniki nie spasą. — Potrząsł głową. — A co, panienka myśli, sam ogród przecie ma więcej, jak dwadzieścia morgów.
Zamilkł.
— Dziękuję panu Szmulowi — odpowiedziała Cecylja. — Wszak dzierżawa tych mieszczan niedługa?
— Z roku na rok i kontraktów żadnych niema.
Cecylja umilkła... zamyśliła się. Szmul w osłupieniu stał jeszcze jakiś czas, coś przemówił i zachwycony wyszedł. Był tak przejęty, ale tak zdziwiony razem, iż niedalej jak kilka kroków odszedłszy od pałacu, stanął w dziedzińcu, rozważając, co słyszał.
— Nie, — rzekł do siebie — to nie może być! To młoda panienka... jej się po głowie nie wiedzieć, co kręci. Że popróbuje — dlaczego nie? ale jej zaraz ręce opadną. Gdzie ona ludzi znajdzie? Kto jej pomoże? Tylko śmiechu z siebie narobi.
Ze szczerej życzliwości chciał się zaraz zawrócić, przestrzec i odradzić, lecz wstrzymał się jeszcze i zadumany powlókł do domu.
Szarym mrokiem chłopców jeszcze nie było w domu. Cecylja poszła do starościny, która, jak zawsze, siedziała ze spuszczoną głową w fotelu, z myślami o przeszłości.
— Ja do babci mam prośbę — odezwała się.
— Cóż, moje dziecko, mów; ty potrzebujesz czegoś?
— Ja bardzo kwiatki lubię, babciu kochana — poczęło dziewczę. — Nasz ogród tak zdziczał... niech mi babcia ogród puści w dzierżawę.
Starościna, dla której śmiech był prawie niepodobieństwem, roześmiała się dziwnie i smutno.
— Ja ci go daruję — rzekła. — Tylko Piotruskiej warzywa nie tykaj, a zresztą rób, co chcesz.
— Pewno, babciu?
— Daruję ci go.
— Proszę mi pożyczyć tylko.
— Ach, jaka ty jesteś dziecinna! Ale jeśli cię to ma zabawić...
— O, bardzo! bardzo!
I Cesia przybiegła ją w rękę pocałować.
— Zostanę ogrodniczką. Nie mam tu co robić, a próżnować nie lubię.
— Ale rączki sobie zabrukasz... no, i żeby się znowu ludzie nie śmieli, proszę cię.
— A niech się śmieją, to i ja się z nich śmiać będę — dodała Cesia i raz jeszcze ucałowała w ręce staruszkę, która westchnęła głęboko.
Julek powrócił na wieczerzę. Henryka nie było jeszcze. Starościna, która się nieco ożywiła, poczęła przed nim opowiadać, że Cesia myśli gospodarować w ogrodzie i że sobie go od niej wzięła w dzierżawę. Julek, leniuch jakich mało, myślał, że to żarty i śmiał się; ale Piotrusia, która nakrywała do wieczerzy, zasłyszała coś z rozmowy, po głosie panny Cecylji poznała, że ta rzecz może być serjo i wyszła nader strwożona, mrucząc sama do siebie:
— To dopiero, jak ona mi tu zacznie mój ogród do góry nogami przewracać i kwiatki sobie sadzić, a moje kartofle i marchew powypędza. Nie, ja tego dopuścić nie mogę.
Właśnie odprawiono wieczorem panią Szymonową, miała więc pozór Piotrusia przyjść do panny, dowiedzieć się, czy czego nie potrzeba. Stanęła w progu i westchnęła.
— Proszę panienki, co to tam o ogrodzie była mowa?
— Babcia mi w nim pozwala gospodarować — roześmiała się Cecylja. — Ja bardzo ogród i kwiatki lubię, a nie mam co robić.
Klucznica aż zbladła i postąpiła kilka kroków.
— Na rany Chrystusowe, niechże bo panienka tego nie czyni! Cóż, własnemi rękami? to dopiero piękne będą ręce! A cudzemi?... gdzie? jak? Dziewka do tego nie starczy, a panna wie, co u nas kosztuje robotnik. A mojeż grządki w co się obrócą? Toć to śpiżarnia nasza i dochód, i wszystko.
— Kochana Piotrusiu, tylko się nie lękaj — odparło dziewczę. — Nie zrujnuję ci nic... dodam jeszcze. Bądź spokojna.
Klucznica nie śmiała się sprzeczać; fartuchem tylko otarła twarz uznojoną, westchnęła głęboko i wyszła, ze łzami w oczach, do swej izdebki.
— Teraz tośmy przepadli z kretesem, — poczęła, głową potrząsając — teraz my zginęli bez powstania, teraz nam koniec nadszedł. Boże miłosierny! Taka, zdaje się, dobra, a uparta. Co jej w głowie? Ona tu wszystko do góry nogami przewróci. To nie może być... to sądny dzień!
Niespokojna Piotrusia, wdziawszy trzewiki na bose nogi, pocichuteńku poszła do starościny, która przy pacierzach jeszcze w salce siedziała. Klucznica oczy miała załzawione i fartuch przy nich. Staruszka zrazu posądziła ją, iż przyszła oznajmić o zgonie tej pstrokatej kury, która od dni kilku niedomagała... wszystkich bowiem wychowanic swych, czubatych i bez czubów, śmierć zwykła była Piotruska opłakiwać rzewnemi łzami.
— Co, Piotrusiu, — spytała — pewnie pstrokata zdechła?
— A gdyby już choć tyle biedy było — zaszlochała klucznica, której rozpacz co chwila wzrastała. — Paniunciu moja, królowo najdroższa! — poczęła, całując ją po rękach. — Czy pani nie widzi, co tu u nas się święci? To poczciwe, dobre dziecko, ta panna Cecylja, ale jej za temi granicami w głowie przewrócili; ona nas tu pogubi wszystkich do ostatniego. Jak zaczęła od pierwszego dnia, tak do góry nogami wszystko. Czyść tylko, szoruj, zamiataj... zguba ostatnia! My tu żyli tyle lat i trzymało się, i dobrze nam jakoś było. Niechżeno się pocznie rumacja, tak nas tu nie stanie i z głodu przyjdzie umrzeć. A to już, słyszę, ogrodu chce. Pani moja, królowo! A cóż ja pocznę? a gdzie ja co posadzę? Toć my z tego żyli!
I płakać zaczęła gorzkiemi łzami. Starościna stała, zupełnie już nie wiedząc, kto tu miał słuszność i co począć wypadało.
— Ale, moja Piotrusiu, — rzekła — uspokójże się.
— Naco nam te przeinaczania? Do czego się to zdało? — wołała klucznica. — My tu i głowy pogubimy, jak się zacznie nowe gospodarstwo.
— Przecież jeszcze niema nic... bądź spokojna. Ja z Cesią pomówię, ona ci się nie sprzeciwi.
Głową potrzęsła stara.
— Dobra panienka, bo ja to od pieluch przecie znam, sama wyniańczyłam i wykołysałam; ale... ona zawsze, bywało, swoją główką, a jak się uprze — rób, co chcesz, postawi na swojem.
Piotruska długo uspokoić się nie mogła i dokazała tego, że starościnę też zaniepokoiła. Staruszka, zwątpiwszy i o sobie, i o Cecylji, myśląc, jak odrobić to, co się stało, poszła modlić się jeszcze na tę intencję do Przemienienia Pańskiego.
Następnego dnia z wielkim niepokojem klucznica szpiegowała każdy krok panny Cecylji, lecz gdy do południa żadne względem ogrodu stanowcze nie zaszły kroki, uspokoiła się powoli. Starościna też nie wznowiła już o tem rozmowy.
— Eh, to jej to tak w głowie, z pozwoleniem, zaświtało, zaszumiało — mówiła sobie w duchu Piotruska. — Zaspała i zapomni. Ale mi strachu napędziła, co się zowie.
Dzień upływał bez najmniejszego wypadku, bez żadnej zmiany. Panna Cecylja pisała listy do południa.
Piotruska i tej pisaniny zrozumieć nie mogła.
— Albo to też — mówiła — do czego cały Boży dzień to pisanie? Oczy tylko psuje i tyle. Co ona może tam tak skrobać po papierze? Żeby pończochę robiła, to takiby z tego co zostało, a z papieru co? — Ruszyła ramionami. — Panie Boże odpuść, taki teraz obyczaj. Książka a pióro — jakby to kobieca rzecz była. Nas nie uczyli tego, a życie się przeżyło, Panu Bogu na chwałę, bez zgorszenia ludzkiego... a z tych mądrości tylko bieda rośnie. Wierci myślą, wierci... aż do piekła się doświdruje.
Przy tym monologu rosół wprawdzie zbiegł i kaczka się przypaliła, ale Piotruska ulżyła sobie, zrzuciwszy ciężar z serca.
— Jeszcze mi i chłopców gotowa pobałamucić, — myślała znowu — bo to się młode jedno na drugie zapatrzy łatwo i zaraz mu się tego samego zachce.
Nie mając przed kim się skarżyć, musiała przed sobą. Dzień jednak bez nowego popłochu zszedł do wieczora.
Nazajutrz poszła Cecylja, wprawdzie z rozkazu babki, pokój Henryka obejrzeć, aby dla marszałka był gotowy. Piotruska, nie spuszczając jej z oka, poszła za nią.
— Niech bo panienka — odezwała się do niej — tak się wszystkiem nie frasuje... my tu sobie rady damy. Nietyle my już przeszli. Jezu miłosierny! Marszałek tu za nic nie stanie, on zawsze staje u Szmula. Gdzieby on chciał w tej ciasnocie... a znowu pana Henryka tak zdusić, żeby u Julka spał, to obu będzie niewygodnie.
Panna Cecylja uśmiechnęła się i uściskała ją serdecznie.
— Piotrusiu, serce moje, — odezwała się do niej — ty mnie pono posądzasz, że ja tu wam chcę wszystko przewracać i przerabiać. Nie bójże się i zaufaj mi trochę. Wróciłam do was, aby wam przynieść spokój i ulgę. O to się staram.
Czułe wyrazy i uścisk wnet zmieniły chwilowe usposobienie starej sługi, która ją po rękach całować zaczęła.
— Jezu miłosierny! — zawołała. — Co panienka myśli? Czyż jabym o co złego, uchowaj Boże, panienkę posądzić aby mogła? Ale ja się boję, żeby nam niechcący nie zrobiła się bieda jaka.
Spłakała się stara. Z za łez ujrzała twarz smutnie uśmiechniętą Cecylji i jakoś się uspokoiła nieco.
— Aj! paniunciu droga, — poczęła znowu — co my tu wycierpieli! Uchowajże Boże, aby poślizgnęła się noga jeszcze... to cóż wtedy będzie?
— Będzie lepiej, Piotrusiu, mówię ci, będzie lepiej — zawołała, ściskając ją, Cesia. — Bóg łaskaw, ale i nam trzeba o sobie pamiętać. Uspokój się tylko, a wszystko będzie dobrze.