Skradziony Biały Słoń

>>> Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Skradziony Biały Słoń
Wydawca A.A. Paryski
Data wyd. 1909
Miejsce wyd. Toledo, Ohio
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
MARK TWAIN
SKRADZIONY BIAŁY SŁOŃ
HUMORESKA
1909

I.

Historyę tę opowiedział mi człowiek, którego przypadkowo poznałem w wagonie kolejowym. Był to dżentelmen, mający około 70 lat, o dobrych szlachetnych rysach. Powaga, z jaką opowiadał, przekonywała mnie, że każde słowo, z ust jego płynące, musi być prawdziwem.
Oto jego opowieść:
Wiadomo panu zapewne, jakiego poszanowania doznaje królewski biały słoń w Syamie. Lud czci go jak świętego. Poświęcony jest królowi i tylko król może go posiadać; znaczy on więcej niż książę, nietylko go szanują ale i czczą.
Mniej więcej pięć lat temu przyszło do zatargu granicznego między Wielką Brytanią, a królestwem Syamskim. Okazało się, że królestwo Syam nie miało słuszności, załatwiono więc sprawę na korzyść Anglii, a jej dyplomatyczny zastępca oświadczył, że jest zadowolony i że wszystko powinno pójść w zapomnienie. Niemniej ucieszyło załatwienie sprawy króla syamskiego. Chcąc niejako wyrazić swą wdzięczność, a z drugiej strony zatrzeć ślady nieporozumienia, postanowił przesłać królowej angielskiej jakiś podarek, według pojęć wschodnich najpewniejszy środek na przeproszenie zagniewanego. Podarek ten miał być oczywiście, prawdziwie królewskim. Cóż można było nań bardziej godnego przeznaczyć jak białego słonia?
Miałem wówczas w cywilnej służbie stanowisko, które specyalnie nadawało się do poruczenia mi misyi odwiezienia słonia jej królewskiej mości.
Przygotowano więc dla mnie i dla służby białego słonia specyalny okręt i wnet stanęliśmy w Nowym Yorku, gdzie, oczywiście, zatrzymaliśmy się dłużej. Zdrowie zwierzęcia wymagało bowiem dłuższego spoczynku przed dalszą podróżą. Kilka dni przeszło zupełnie dobrze i spokojnie, potem zaczęły się sypać nieszczęścia jak z roga obfitości.
Pierwszem była wiadomość, że... słonia skradziono! Zbudzono mnie w nocy i zakomunikowano smutną nowinę. Przez kilka chwil nie mogłem z przerażenia przyjść do siebie. Stałem bezradny. Potem uspokoiłem się i zebrałem myśli. Trzeba było działać i to zaraz. “Mądrej głowie, dość po słowie” — i za kilka minut zdecydowałem się na to, co i jak trzeba było robić. Na szczęście znalazłem jakiegoś policyanta, który mnie zaprowadził do głównej kwatery korpusu detektywów; przybyłem jeszcze na czas. Szef oddziału, słynny inspektor Blunt, wybierał się bowiem już do domu. Był to człowiek średniego wzrostu. Miał zwyczaj ściągać brwi i kłaść palce na czoło, gdy nad czemś się zastanawiał. Patrząc na niego, można było być pewnym, że ma się do czynienia z niezwykłym człowiekiem. Spojrzenie jego budziło we mnie zaufanie i napawało mnie nadzieją. — Opowiedziałem mu moje nieszczęście. Nie wzruszyło go nic: zrobiło na nim takie wrażenie, jak gdybym mu opowiadał, że mi skradziono... zwykłego psa domowego.
Prosił mnie, bym usiadł, a potem rzekł: “Pozwoli pan, że się trochę nad tem zastanowię.”
Po tych słowach usiadł przy biurku i wsparł głowę na rękach. W kącie kancelaryi było zajętych kilku urzędników; skrzypienie ich piór było jednym szmerem, jaki można było słyszeć przez kilkanaście minut, podczas których inspektor siedział pogrążony w myślach. W końcu podniósł głowę, a niewzruszone rysy jego oblicza zwiastowały mi, że mózg jego dokonał dzieła, że plan działania już jest gotowy.
Potem przemówił głosem przytłumionym, ale dobitnym:
— Wypadek ten nie należy do zwykłych. Każdy krok musi być starannie obmyślony i wykonany pewnie, zanim drugi będzie można zrobić. Przedewszystkiem musi być zachowana najgłębsza tajemnica. Niech pan z nikim o tej sprawie nie mówi, nawet z reporterami; z nimi już ja się rozmówię. Oni mogą się dowiedzieć tylko takich rzeczy, które ja uznam za właściwe i potrzebne.
Przycisnął za guzik — zjawił się młody człowiek.
— Powiedz, Alaryku, reporterom niech się zatrzymają.
Młody człowiek znikł.
— A teraz weźmy się do roboty systematycznie. W podobnych wypadkach nie można działać bez metody.
Wziął za pióro.
— Imię słonia?
— Hassan ben Ali ben Selim Abdallah Moham-med, Mose Ahhammal Dszamsedżetschiboj Dhulig Sultan Ebu Bhugdur.”
— Dobrze. A skrócone?
— Dżumbo.
— Całkiem dobrze. Miejsce urodzenia?
— Stolica Syamu.
— Rodzice żyją?
— Nie, zmarli.
— Czy mieli inne potomstwo?
— Nie! Dżumbo był jedynakiem.
— Dobrze. Teraz już dostatecznie. Proszę mi opisać słonia. Niech pan tylko nie zapomni o żadnej plamce, o żadnym znaczku. Dla ludzi mego zajęcia żadna rzecz nie jest drobnostką — my nie znamy drobnostek.
Opisywałem dokładnie, a on pisał. Gdy ukończył rzekł: Teraz odczytam. Jeśli gdzie zbłądziłem, proszę mnie poprawić.
Czytał:
— Wysoki 19 stóp, długi od czoła do ogona 26 stóp, długość trąby 16 stóp, długość ogona 6 stóp, długość wraz z trąbą i z ogonem 48 stóp, długość kłów 9 i pół stopy. W wymiarach tych są i uszy. Ślady stóp podobne są do odcisków beczek dnem do góry ustawionych, barwa słonia: biała. Uszy ma przekłóte na kolczyki i inne ozdoby, widzów zwykł często wodą skrapiać. Trąbą bije nietylko ludzi znajomych, ale i obcych. Kuleje nieco na prawą tylną nogę, a na lewej łopatce ma bliznę. Gdy go skradziono miał na sobie wieżę o szesnastu siedzeniach i siodło wielkości zwykłego dywana pokojowego.”
W opisie nie było błędu. Inspektor przycisnął znowu guzik, wręczył Alarykowi opis, mówiąc: “Każ pan wydrukować 50,000 egzemplarzy tego opisu i roześlij do wszystkich detektywów i zakładów zastawniczych na kontynencie.
Alaryk znikł.
— Dotąd wszystko w porządku. Potrzebuję tylko fotografii przedmiotu.
Dałem mu jedną. Obejrzał ją okiem znawcy i rzekł:
— Musi wystarczyć, bo innej nie mamy. Na fotografii ma trąbę wyciągniętą — a to może być powodem nieporozumień. Zwykle pewnie tego nie robi!
Zadzwonił.
— Alaryk! Proszę kazać rano 50,000 kopii tej fotografii odbić i proszę rozesłać razem z opisem.”
Alaryk odszedł, aby wykonać rozkazy. Inspektor zauważył: Naturalnie, musi być dla znalazcy ustanowiona jakaś nagroda. Ile pan przeznaczy?
— Ile pan uważa za stosowne?
— Na początek przeznaczamy 25,000 dolarów. — Jest to sprawa ciężka i zawikłana. W mieście mamy tysiące ulic, które ułatwiają ucieczkę. A złodzieje mają wszędzie przyjaciół i kryjówki.
— O nieba! Pan wie gdzie one są?
Twarz jego, nauczona ukrywać myśli i uczucia, nie zdradzała się ani drgnięciem; nic stanowczego nie znalazłem także w jego odpowiedzi.
— Niech się pan nie troszczy. Może wiem, może i nie wiem. Wyrok wydamy później. Jestem przekonany, że nie zrobił tego złodziej kieszonkowy, a tem mniej “nowicyusz.” Ale, jak powiedziałem, z uwagi, na ogrom pracy, której dokonać trzeba, na przebiegłość złodziei, którzy starać się będą zatrzeć każdy ślad — ustanowiona nagroda 25,000 dolarów jest za mała. Można jednak z podwyższeniem jej wstrzymać się.
Tak, mniej więcej, omówiliśmy sprawę. Po chwili jednak rzekł ten człowiek, którego uwagi nie uszło nic, co mogło się przyczynić do wyświetlenia sprawy.
— Niektóre wypadki w praktyce agentów wykazały, że zbrodnie odkrywano nieraz wskutek pewnych właściwości w jedzeniu. Co jada ten słoń i ile jada?
— Co on jada? On wszystko jada. Zje człowieka, zje biblię i wszystko, coby można wymienić między temi dwoma pojęciami.
— Dobrze, bardzo dobrze, ale za ogólnie. Potrzebne są szczegóły, mogą się one w tej sprawie bardzo przydać. Pozostańmy przy człowieku. Ileż ludzi, notabene żywych i zdrowych, potrafi zjeść na obiad — powiedzmy już ogólnie — przez dzień?
— O! on się o to nie troszczy czy są zdrowi, czy nie. Na zwykły obiad potrzebuje pięć osób.
— Bardzo dobrze! Pięć osób. Zanotujemy to! A jaką narodowość przekłada bardziej nad inne?
— Niema uprzedzeń pod tym względem. Zwykle lubi swoich, ale i do obcych nie czuje odrazy.
— Bardzo dobrze. A teraz sprawa biblii. Ile biblii potrzebuje na obiad?
— Prawie cały nakład.
— To nie dość jasne. Czy zwykły nakład, czy takiej familijnej, ilustrowanej biblii?
— Zdaje mi się, że mu wszystko jedno. Oczywiście, woli ilustrowane wydanie.
— Pan mnie widocznie nie rozumie. Rozchodzi mi się o objętość. Zwykłe wydanie w ósemce waży około trzech funtów, podczas gdy wielkie ilustrowane wydanie in quarto waży dziesięć do dwunastu funtów. Ile biblii np. wydania Dorego potrzebuje słoń na obiad?
— Gdyby pan znał tego słonia, nie pytałby się pan o to. On je to, co dostanie.
— Dobrze. Ale niech mi pan poda mniej więcej wartość takich obiadów z biblii.
— Biblia Dorego, oprawna w skórę kosztuje 100 dolarów. W takim razie obiad z biblii kosztowałby 50,000 dolarów, bo tyle kosztuje wydanie w 500 egzemplarzach.
— Tak! teraz wiem i zanotuję to. Bardzo dobrze. Pożera więc ludzi i biblie. Dotąd wszystko w porządku. Cóż on jeszcze jada? Potrzebuję bliższych danych.
— Po bibliach kloce, po klocach flaszki; zostawi flaszki, a będzie jadł całe sztuki sukna, a i to porzuci, aby pożreć masy kotów. Porzuci i koty, aby skosztować ostryg, a potem szynki, następnie da spokój szynce, a zje cukru i pasztetu; gdy mu i tego za wiele, nie pogardzi sianem, owsem i ryżem. Niema rzeczy, którejby nie jadł, z wyjątkiem, masła, którego trudno dostać.
— Bardzo dobrze. A zwykła ilość? W przybliżeniu?
— Ćwierć, do pół tonny.
— A co pija?
— Każdą rzecz płynną: mleko, wodę, wódkę, rum, oliwę, naftę, kwas karbolowy — zresztą zbytecznem byłoby wszystko wymieniać. Może pan zanotować, każdy płyn. Pije wszystko, z wyjątkiem kawy europejskiej.
— Bardzo dobrze. A ilość?
— Niech pan zanotuje piętnaście wiader. Pragnienie jego zmienia się często, inne potrzeby nie zmieniają się.
— To są niezwykłe przymioty. Mogą się nam przydać przy śledzeniu kradzieży.
Przycisnął guzik.
— Alaryku! Niech tu przyjdzie kapitan Burus.
Wszedł Burus. Inspektor Blunt omówił z nim sprawę, aż do najdrobniejszego szczegółu. Potem przemówił doń tonem człowieka, w którego głowie wylęgły się najsubtelniejsze plany, człowieka, który zwykł był rozkazywać.
Kapitanie Burus! Wyślij pan agentów: Jonesa, Davisa Hasleya, Batesa i Hacketa do szukania śladów skradzionego słonia.
— Rozumiem, panie inspektorze!
— Wyślij pan agentów Mosesa, Dakina, Murphy’ego, Rogersa, Tuppera, Higinea i Bartholeusua do wyśledzenia złodzieja.
— Rozumiem, panie inspektorze!
— Wyślij pan straż, złożoną z 30 ludzi, z takąż rezerwą na miejsce, gdzie kradzież popełniono. Niech tam pilnują dzień i noc. Nikomu, z wyjątkiem reporterom, nie wolno zbliżać się do miejsca, bez mego pisemnego zezwolenia.
— Tak jest, panie inspektorze!
— Poślij pan detektywów w pełnym uniformie na wszystkie stacye kolei i parowców, na wszystkie gościńce, które mają swój początek w Jersey City z poleceniem badania wszystkich podejrzanych osób.
— Tak jest, panie inspektorze!
— Daj im pan fotografie i opisy słonia i zleć im pan, aby przeszukali wszystkie wagony kolejowe, łodzie przewozowe i okręty.
— Tak jest, panie inspektorze!
— Gdy słonia znajdą, powinni go aresztować i mnie o tem telegraficznie zawiadomić.
— Tak jest, panie inspektorze.
— Muszę mieć wiadomości o każdej drobnostce, choćby zauważono tylko jakiś ślad, lub coś podobnego.
— Tak jest, panie inspektorze!
— Policya portowa niech patroluje ze zdwojoną czujnością.
— Tak jest, panie inspektorze.
— Wyślij pan agentów w pełnym uniformie na wszystkie linie kolejowe, na północ i do Kanady na wschód aż do Ohio, na południe aż do Waszyngtonu.
— Tak jest, panie inspektorze.
— Niech pan zawiadomi wszystkie urzędy telegraficzne, że wolno agentom kontrolować informacye i nadawać szyfrowane depesze.
— Tak jest, panie inspektorze.
— Niech pan pamięta, że wszystko to ma się stać w największej tajemnicy.
— Tak jest, panie inspektorze.
— W zwykłych godzinach będzie mi pan zdawał relacye.
— Tak jest, panie inspektorze.
— Może pan odejść!
— Tak jest, panie inspektorze.
I poszedł.
Przez chwilę nie mówił inspektor Blunt nic, milczał, a ogień gasł powoli w jego oczach. Potem zwrócił się do mnie i rzekł łaskawie:
— Nie chcę się chwalić, nie lubię tego, ale słonia z pewnością znajdziemy.
Uścisnąłem mu rękę serdecznie, podziękowałem i czułem się rzeczywiście bardzo wdzięczny. Im więcej przypatrywałem się temu człowiekowi, tem bardziej mi się podobał, tem bardziej podziwiałem tajemniczą potęgę jego powołania.
Rozstaliśmy się. Wracałem do domu z umysłem o wiele spokojniejszym i lżejszym, aniżeli w drodze do tego zacnego człowieka.

II.

Następnego dnia zdarzenie ze słoniem było drobiazgowo opisane we wszystkich gazetach. Nie obeszło się naturalnie, bez dodatków i przypuszczeń, jakie snuli reporterzy według “teoryi” agenta X. lub Y. Domyślano się sposobu kradzieży, złodzieja i miejsca, gdzie uciekł ze swoją zdobyczą. Ni mniej, ni więcej tylko jedenaście teoryj pojawiło się owego dnia, a według wszystkich przypuszczano różne możliwości. Już ten szczegół wystarczy, aby się przekonać jak samodzielnymi myślicielami byli detektywi. Żadna z tych teoryj nie była nawet podobną do drugiej; tylko na jednym punkcie zgadzały się teorye ze sobą mianowicie: wszyscy twierdzili, że ponieważ front mego domu na Jersey City był zanadto wysunięty, a jedyne drzwi były zamknięte, słonia wyprowadzono temi drzwiami, lecz w inny bliżej dotąd nie znany sposób. Wszyscy zgadzali się na to, że złoczyńcy wprowadzili w błąd detektywów i otwór z pewnością zamurowali. Takiemu laikowi, jak ja nie byłoby to przyszło na myśl, ale detektywi zaraz to zrozumieli. Fakt ten był jedynym, którego nie okrywała osłona tajemnicy, wszystkie teorye nazywały złodziei bezgranicznie odważnymi, każda innym epitetem. Notatki reporterskie kończyły uwagi, jakie inspektor Blunt o całem zajściu wydał. Część tych uwag brzmiała: Inspektor Blunt zna dwóch przewódców bandy, która popełniła tę kradzież. Są to Duffv i Mac Fadden.
Na dziesięć dni przed popełnieniem kradzieży wiedział już o niej i kazał tych dwóch drabów pilnować. Na nieszczęście krytycznej nocy zgubiono ich ślad, a zanim znaleziono znowu było już po dokonanej kradzieży słonia.
Duffy i Mac Fadden, to głowy tego złodziejskiego cechu. Inspektor ma wszystkie dane sądzić, że ci dwaj są tymi, którzy ubiegłej zimy, jednej bardzo zimnej nocy, skradli piec z pokoju głównej kwatery detektywów, czego następstwem był fakt, że detektywi wraz z szefem musieli następnego dnia oddać się w opiekę lekarską. Jeden bowiem miał odmrożone nogi, inny odmrożone palce, uszy lub jakąś inną część ciała.
Po przeczytaniu pierwszego ustępu byłem niezmiernie zdumiony bystrością umysłu tego rzadkiego człowieka. Nietylko, że widział teraźniejszość, ale i przyszłość nie była przed nim zakrytą. Wnet byłem w jego biurze i zauważyłem, że dobrze byłby zrobił, gdyby tych dwóch drabów prędzej aresztował i w ten sposób uniknął wszelkich trosk i zmartwień.
Odpowiedź jego była prosta:
— Nie należy do naszego zakresu działania zbrodniom zapobiegać, lecz je karać, a tego przecież nie możemy robić przed ich spełnieniem.
Zauważyłem nieśmiało, że potrzebną w tym wypadku tajemnicę niepotrzebnie gazety zdradziły; i ludzie dowiedzieli się nietylko o rzeczy samej, ale i o naszych planach i zamiarach; przypuszczalnych zbrodniarzy wymieniono, wobec czego będą mogli tem łatwiej uciec lub ukryć się.
— Mniejsza o to! Ale przekona się pan, że jeżeli dotknąłeś mojej ręki, to tak, jakbyś dotknął ręki losu. Co się zaś dotyczy dzienników, to musieliśmy im udzielić tych wiadomości. Sława, dobra reputacya, i chwalebne wzmianki — to najpotrzebniejsze środki detektywów. Ci ludzie muszą dać znać o swoich czynach, inaczej myślanoby, że nic dotąd nie zrobili, muszą rozwinąć swoje teorye, gdyż nic dla nich nie jest ważniejszem, jak ich teorya. Musimy również natychmiast uwiadomić opinię publiczną, o naszych planach, gdyż myślanoby, że nic nie robimy. Przecież przyjemniej czytać w dziennikach: “Teorya inspektora Blunta brzmi, tak a tak” — aniżeli jakie sarkastyczne docinki.
— Siła pańskich argumentów przekonywa mnie.
— Zresztą, w tej sprawie nie wypowiedziałem jeszcze ostatniego słowa.
Wyliczyłem następnie dość znaczną sumę na pokrycie bieżących kosztów i usiadłem, oczekując nowin. Każdej chwili spodziewano się telegramu. Tymczasem przeglądałem dzienniki i komunikaty urzędowe, przyczem zauważyłem, że nagroda 25,000 dolarów przeznaczona została tylko dla agentów. Zdawało mi się, że byłoby lepiej, gdyby ową nagrodę przeznaczono wogóle dla każdego kto słonia przyprowadzi. Uwagę tę zakomunikowałem inspektorowi. Odpowiedział mi na to:
— Słonia mogą tylko agenci znaleźć, nagroda wystosowana więc jest dobrze. Gdy inni znajdą zwierzę, to stanie się tylko dlatego, że detektywów podpatrzą, skorzystają z ich badań i wyciągną z tego korzyści; nagroda należy się więc agentom w każdym razie. Rozpisanie takiej nagrody ma także swój cel, mianowicie zachęcenie ludzi do zaofiarowania swego czasu i zręczności w zupełności wyszukaniu zguby.
Mówił rozsądnie i przekonywająco. Nagle zaczął aparat telegraficzny w kącie tyrczeć i dzwonić — nadszedł pierwszy telegram, następującej treści:

“Flower Station, N. Y. 7.30 rano.

Trafiłem na ślad. Zauważyłem stopy słonia w pobliżu jednej farmy. Szedłem za śladem napróżno dwie mile. Słoń prawdopodobnie, zwrócił się na zachód. Idę w tym kierunku.

Darley, agent.”

— Darley to jeden z najdzielniejszych agentów — zauważył inspektor. — Dowiemy się wnet od niego innych, pewniejszych rzeczy.
Nadszedł drugi telegram:

“Barkers, N. Y. 7.40 rano.

Przybyłem właśnie. Dziś w nocy włamał się ktoś do fabryki szkła i zabrał 800 flaszek. W okolicy na pięć mil wody dość. Słoń musiał być spragniony — a flaszki były puste.

Baker, agent”

— To wiele znaczy — rzekł inspektor. — A nie mówiłem panu, że apetyt zwierzęcia nie będzie bez znaczenia?

Telegram Nr 3.
“Willa Taylor, L. I. 8.15 rano.

Robotnik, grabiący siano, znikł gdzieś w nocy, prawdopodobnie pożarty. Wpadłem na trop, idę za nim.

Habbard, agent.”

— Jak słoń kołuje — zawołał inspektor. — Wiedziałem, że mamy trudne zadanie, ale podołamy mu.

“Flower Station, N. Y. 9 rano.

Za śladami szedłem trzy mile na zachód. Ślady są szerokie, głębokie, nieco nierówne. Spotkany farmer twierdzi, że to nie są ślady słonia, lecz dziury, które on sam porobił. Czekam rozkazu, co dalej robić.

Darley, agent.”

— Aha! Spólnik złodziei. Już jestem w domu — rzekł inspektor.
Potem podyktował następujący telegram do Darley’a:

“Aresztować farmera i zmusić do wydania spólników. Za śladami iść choćby do Oceanu Spokojnego.
Szef Blunt.”

Następny telegram brzmiał:

“Coney Point, Pa. 8.45 rano.

Dzisiejszej nocy włamano się do tutejszej gazowni i skradziono niezliczoną ilość rachunków z ostatnich trzech miesięcy. Jestem na tropie, idę dalej.

Murphy, agent.”

— O nieba! — krzyknął inspektor — czyżby jadł i rachunki gazowni?
— Z pewnością, ale bezwiednie — odparłem — zresztą, to mi trochę niejasne.
Poczem nadszedł następujący telegram:

“Ironville, N. J. 9.30 rano.

Właśnie przybyłem. Miejscowość poruszona. Słoń szedł tędy o piątej rano. Jedni twierdzą, że poszedł na wschód, drudzy, że na zachód, inni znów, że na południe, lub na północ, Wszyscy twierdzą, że nie widzieli go dobrze. Zabił konia. Wziąłem z niego kawałek, aby natrafić na ślad. Zabił go trąbą. Sądząc z położenia, cios nastąpił z lewej strony, słoń zaś poszedł na północ, wzdłuż linii kolejowej Bekley. Wyprzedził mię o cztery godziny, ale i tak idę za nim.

Hawes, agent.”
Wydałem okrzyk radości. Inspektor spoważniał. Spokojnie zadzwonił: — Alaryku, proszę mi przysłać kapitana Burusa!

Wszedł Burus.
— Ilu ludzi mam teraz do rozporządzenia?
— Dziewiętnastu.
— Proszę wszystkich wysłać natychmiast na południe. Niech się zgromadzą na północ od Ironville wzdłuż linii kolejowej Berkley.
— Tak, panie inspektorze.
— Każde ich poruszenie ma zostać w tajemnicy. Jeżeli który z naszych ludzi ma urlop, wezwać go do służby.
— Tak jest, panie, inspektorze.
— Może pan odejść!
— Tak jest, panie inspektorze.
Nadszedł świeży telegram.

“Sage Corners, N. Y. 10.30.

Właśnie przybyłem. Słoń przechodził tędy 8.15 rano. Wszyscy uciekli z miasta z wyjątkiem policyanta. Przypadek zrządził, że słoń uderzył trąbą nie w policyanta, lecz o słup lampy. Padli obaj. Zabrałem kawałek policyanta, aby iść za tropem.

Stumen, agent.”

— A, więc słoń zwrócił się na zachód — zauważył inspektor. — Ale nie ujdzie nam bo ludzie moi są na całej linii.
Następny telegram brzmiał:

“Glovers 11.15.

Właśnie przybyłem. Miejscowość opuszczona przez mieszkańców, zostali tylko starcy i chorzy. Słoń przechodził tędy przed trzema kwadransami. Sekta Antytemplaryuszy miała właśnie zgromadzenie, gdy słoń, wetknąwszy trąbę, przez okno, wpuścił do wnętrza strumień wody z cysterny. Kilka osób udusiło się, kilka utonęło. Agenci Cross i D’Schanguessy przybyli tu również, ale udali się potem na południe, aby słonia tropić. Okolica w milowym promieniu w przestrachu, ludzie uciekają z domów. Gdzie tylko jednak zwrócą swe kroki, spotykają słonia, kilku jest zabitych.

Bront, agent.”

Chciałem wybuchnąć głośnym płaczem, tak bardzo wzruszyła mię ta relacya. Zauważył to inspektor i rzekł: — Widzi pan. Otaczamy go! zauważył jednak naszą obecność i zwrócił się na wschód.
Czekały nas jednak inne, niepokojąco wieści.
Następny bowiem telegram brzmiał:

“Hoganport 12.19.

Właśnie przybyłem. Słoń przechodził tędy przed pół godziną, wywołując wszędzie przestrach i przerażenie. Szalał po ulicach. Zabił jednego człowieka, który się doń zbliżył, drugi uciekł. Ogólny żal po nim w mieście.

O’Flaherty, agent.”

— Teraz jest on już pewno wśród moich ludzi — zauważył inspektor.
— Nic go nie uratuje.
Nadszedł naturalnie cały szereg telegramów od agentów, którzy rozsypali się po Pensylwanii lub New Jersey. Szli za rzekomemi śladami, do których zaliczali zburzone osady, poprzewracane książki w niedzielnych wypożyczalniach i t. d.
Wszystkie telegramy wyrażały nadzieje, które trzeba było uważać za ziszczalne. Inspektor zauważył: “Chciałem się z panem porozumieć, czy nie możnaby tych ludzi posłać na północ. Ale to niemożliwe. Agent bowiem przychodzi do urzędu telegraficznego tylko wtedy, gdy ma podać depeszę; potem wiedzieć gdzie go szukać!
Nadeszła nowa depesza:

“Barnum ofiaruje 4,000 dolarów rocznie za prawo używania słonia jako środek reklamowy tak długo, aż go detektywi złapią. Potrzebuje go do cyrku. Czeka odwrotnej odpowiedzi.
Bogys, agent.”

— To przecież nonsens — zawołałem.
— Ależ naturalnie — zauważył inspektor. — Mądry pan Barnum, widocznie mię nie zna, ale ja go znam. — Potem podyktował następującą telegraficzną odpowiedź:

“Warunków pana Barnuma nie odrzucam zupełnie. 7,000 dolarów — inaczej nic z tego!
Blunt, szef.”

— Na odpowiedź nie będziemy długo czekali Pan Barnum zapewne jest w urzędzie telegraficznym, odpowie natychmiast.
— Zgadzam się. R. T. Barnum — brzmiała rzeczywiście natychmiastowa odpowiedź.
Zanim zdołałem zebrać myśli i wypowiedzieć swoje zdanie o tym handlu, nadeszła świeża wiadomość, która zwróciła moje myśli na inne, niewesołe tory.

“Bolivia N. Y. 12.50.

Słoń szedł tędy w południe o 11.50, siejąc wszędzie jaknajwiększe przerażenie. Mieszkańcy wysłali za nim kilka strzałów z małej armatki i uciekli. Przybyłem tu z agentem Burke, w dziesięć minut później, straciliśmy jednak dość czasu, na odróżnianie prawdziwych śladów od wydrążeń w ziemi, nie wiedzieć zkąd powstałych. W końcu jednak natrafiliśmy na prawdziwy ślad i przeszliśmy za nim w las. Szliśmy na czworakach, oglądając szczegółowo każdy ślad. Burke szedł naprzód. Nieszczęście chciało, że zwierzę ułożyło się na spoczynek, a Burke, szukając śladów uderzył głową o tył słonia, nie zauważywszy jego obecności. Natychmiast wstał więc, a chwyciwszy słonia za ogon zawołał radośnie: “Mam bestyę!” Nie domówił jednak ostatniego słowa, gdy zwykłe dmuchnięcie trąby słonia rozerwało nieszczęśliwca na kawałki. Uciekłem przerażony, a słoń gonił mnie przez cały las. I byłbym zgubiony, gdyby nie szczątki zabitego, które nagle zwróciły uwagę zwierza. Potem sprawdziłem, że nie było po nich ani śladu. Słoń zaś gdzieś znikł.

Mulrooney, agent.”

Potem odbieraliśmy telegramy od gorliwych i zaufanych agentów, którzy rozproszeni byli po New Jersey, Pensylwanii, Delaware i Wirginii — a każdy z nich donosił, że natrafił na ślady.

Następujący telegram miał być ostatnim:

Baxter Centre 215.

Słoń był tu, cały okryty afiszami cyrkowemi; wpadł w tłum, jednych zabił, innych śmiertelnie poranił. Mieszkańcy złapali go i postawili straż przy nim. Skoro przybyliśmy na miejsce z Brownem, udaliśmy się na otoczone miejsce i porównaliśmy słonia z fotografią i opisem. Wszystkie szczegóły zgodziły się aż do blizny na grzbiecie, której ja nie mogłem dojrzeć. Aby się o tem przekonać, przystąpił Brown do zwierzęcia, został jednak zmiażdżony na proch. Wszyscy uciekli. To samo zrobił słoń, kładąc trupem wszystkich na lewo i prawo. Uciekł, ale ślady jego były krwawe; wysłano bowiem za nim grad kul z armaty. Odkrycie pewne. Poszedł przez gęsty las na południe.
Był to ostatni telegram. Wieczorem opadła mgła tak gęsta, że o trzy kroki nic nie można było zobaczyć, trwała przez całą noc. Omnibusy i doróżki przestały wskutek mgły kursować.

III.

Następnego dnia były dzienniki znów przepełnione “teoryami” detektywów! Tragiczne wypadki pomieszczone w telegramach były wszystkie w dziennikach wydrukowane, było nawet więcej szczegółów, niż w telegramach. Szpalty zapełnione przyczynkami do opisów i teoryi — wszystko tłustemi czcionkami wybite. Myślałem, że mi serce pęknie. Ot próbki takiej notatki:
“Biały słoń! Dokładne wiadomości! Dziwne to zwierzę robi kolosalny marsz. Niszczy całe okolice i zabija mieszkańców. Poprzedzają go strach i przerażenie, tuż za nim idą śmierć i zniszczenie. Z agentów zabity Barus, fabryki splądrowane, zbiory zniszczone, publiczne zgromadzenia rozbite... Teorye trzydziestu czterech agentów!... Teorye szefa Blunta...
— Wspaniałe! — zawołał inspektor Blunt, podniecony. Wypadek ten najlepiej jest nam na rękę. Sprawa stanie się głośną i sławną we wszystkich częściach świata, a z nią rozsławi się i moje imię.
Tylko ja nie miałem z czego się cieszyć. Zdawało mi się, że to ja sam popełniłem tyle krwawych zbrodni i że słoń był moim nieodpowiedzialnym agentem. A lista ofiar rosła. W jakiemś miejscu brał udział w wyborach i zabił pięciu podstawionych agentów. Za tym wypadkiem przyszedł inny; mianowicie zabicie dwóch biednych robotników, O’Donohuego i Mac Flaningena, “którzy ledwo dzień przedtem znaleźli przytułek w ojczyźnie, po wielu wędrówkach i kłopotach w świecie” — i którzy właśnie wtedy po raz pierwszy mieli skorzystać z prawa wyborczego, jakie przysługuje wolnemu obywatelowi Ameryki. “W chwili tak ważnej pozbawiła ich życia ta syamska bestya.” Gdzieindziej wyczytałem znowu, że zabił jakiegoś brzuchomówcę, który właśnie przygotowywał na najbliższy sezon swe sztuki, tam znowu zabił urzędnika gazowni. I tak dalej i dalej coraz więcej wypadków i ofiar. Mogło człowiekowi serce pęknąć. Około 60 osób i przeszło 340 rannych! Bagatela! Naturalnie, że wszystkie te wzmianki reporterskie sławiły pod niebiosa czynności i gorliwość agentów, a każda kończyła się uwagą: “Trzykrość sto tysięcy ludzi i czterech agentów oglądało to dziwo, dwóch z tych urzędników zastało zabitych.”
Coś ściskało mnie za serce, gdy aparat telegraficzny zaczął dzwonić. Coraz więcej przychodziło depesz, na szczęście byłem w tem miłem położeniu, że ich nie rozumiałem. Tyle tylko mogłem wyrozumieć, że każdy znaleziony ślad zaginął. Pomocną mu była naturalnie mgła w wyszukaniu miejsca schronienia. Jedna depesza za drugą z najodleglejszych okolic donosiły, że o tej lub owej godzinie poznano wśród mgły kontury zwierzęcia, które “bezwątpienia było słoniem.” Kontury te zauważono w Nowym Yorku, w mieście, w porcie w New Jersey, w Pensylwanii, w Brooklynie i w innych miejscowościach. Zawsze jednak ginęły bez śladu. Każdy z agentów, który się znajdował w tych miejscowościach, posyłał co godzina raport, a każdy był pewny, że jest na tropie i szedł za nim dalej.
Rezultatów jednak tego dnia nie było.
Tak samo i następnego dnia. Trzeci dzień również nic nie przyniósł.
Wzmianki dziennikarskie stawały się coraz bardziej nudnemi, podawały bowiem fakty bez wartości, rzekome ślady i tropy, które do niczego nie doprowadziły. Z porady inspektora podwoiłem wysokość wynagrodzenia.
Minęły cztery smutne dni. Dla agentów były to dni bardzo ciężkie. Gazety nie chciały więcej publikować ich teoryj, odpowiadano im sucho: “Dajcie nam pokój.”
W dwa tygodnie po zniknięciu słonia, podwyższyłem, za radą inspektora, nagrodę do wysokości 75,000 dolarów. Była to pokaźna suma, ale z przyjemnością byłbym poświęcił cały majątek, byle nie tracić zaufania rządu. Wnet zaczęły się ukazywać po dziennikach sarkastyczne uwagi pod adresem detektywów. To dało powód różnym przedsiębiorcom bud z panoramami i teatrzykami do poprzebierania ludzi w suknie agentów i przedstawiania w trywialny sposób pogoni tychże za słoniem. Karykaturzyści porobili rysunki, przedstawiające detektywów z lornetami w ręku, podczas gdy słoń stał za nimi i kradł im jabłka z kieszeni. Nie brakło także karykatur, dotyczących wogóle zawodu agentów. Słowem, wszędzie pełno satyry i sarkazmu.
Jednego tylko człowieka nie wyprowadziło to wszystko ze spokoju i równowagi, człowiek ten miał serce kamienne, był nim naturalnie inspektor. Bystre jego oko nie znużyło się nigdy, przezorność nie osłabła ani na chwilę. Od czasu do czasu powtarzał tylko: “Niech mówią i piszą, co chcą. Kto się na końcu śmieje, ten jest panem.”
Podziw mój dla niego wzrastał powoli w zachwyt. Byłem ciągle przy jego boku. Biuro jego od samego początku nie było dla mnie przyjemnem, stawało się jednak z każdym dniem nieprzyjemniejszem. Ale jeżeli on mógł w niem wytrzymać, dlaczegóżbym ja nie dokazał tej sztuki? Postanowiłem więc przesiadywać w niem tak długo, jak długo wytrzymam. Przychodziłem więc regularnie i czekałem. Każdy dziwił się, jak mogę tak długo wytrzymać, mnie samemu zdawało się, że czasem muszę już uciec, ale jedno spojrzenie na mnie szefa wystarczyło, abym pozostał.
W trzy tygodnie po zniknięciu słonia zauważyłem, że trzeba podnieść flagę i opuścić miejscowość. Nagle jednak wpadła inspektorowi genialna myśl do głowy. Może to kompromis agentów ze złodziejami.
O czemś podobnem nie pomyślał dotąd nikt. On jeden! Otwarcie wyznał mi, że za 100,000 dolarów mogę tą drogą znów przyjść w posiadanie słonia. Odpowiedziałem mu, że ostatecznie i na tę ofiarę się zdobędę, ale cóż się stanie z detektywami, którzy się tak dzielnie zabrali do dzieła. Odpowiedział: “W takich wypadkach dostaje połowę.” To uspokoiło mnie nieco, a inspektor napisał dwa równobrzmiące liściki tej treści.

“Łaskawa Pani! Mąż Pani może zarobić wiele pieniędzy (może być przytem pewny obrony wobec prawa) jeżeli się natychmiast zjawi u mnie.
Blunt, szef”

Posłał z nimi jednego ze swoich zaufanych do “poczciwej małżonki” Ziegel-Duffy’ego, a drugiego do poczciwej małżonki czerwonego Mac-Faddena.
Po godzinie dostał inspektor następującą, odpowiedź.

“Stary głupcze! Ziegel-Mac Duffy umarł przed dwoma laty.
Prigil Mahoney”
“Panie szefie Blunt! Czerwonego Mac-Faddena powieszono przed osiemnastu miesiącami. Każdy, kto nawet nie jest agentem, wie o tem.
Mary O’Hooligan.”

— Przewidziałem to naprzód! — rzekł inspektor. — Cieszy mnie to, że się nie pomyliłem.
W chwili jednak, gdy go zawiódł jeden pomysł, znalazł drugi. Natychmiast napisał komunikat do dzienników i dostał taką odpowiedź:
“A xwblo. 242 N. Tjud — fz. 328 umlg. Ozpo 2 m! ogw. Mum.”
Myślał bowiem, że jeżeli złodziej jest przy życiu, to zjawi się zapewne na miejscu umówionem. Objaśnił mię bowiem, że są miejsca, na których zbierają się agenci i złodzieje, celem załatwienia wspólnych, obu stanom, spraw. Zebranie takie miało się właśnie odbyć następnej nocy. Aż do tej chwili, wedle zapewnień inspektora, nie mogło nic nadzwyczajnego zajść i byłem szczęśliwy, żem w końcu mógł opuścić biura szefa agentów.
Następnej nocy o jedenastej godzinie wręczyłem szefowi 100,000 dolarów w banknotach, a w kilka chwil potem wyszedł z dziwnym promieniem radości w oku. Minęła godzina, która dla mnie była wiekiem — nareszcie posłyszałem jego kroki, podniosłem się z krzesła i wybiegłem naprzeciw. W oczach jego widziałem tryumfalne błyski!
Rzekł do mnie. “Zwyciężyliśmy! Te gazeciarskie gryzipiórki będą jutro inaczej gwizdały. Proszę za mną!”
Wziął zapaloną świecę i sprowadził mnie na dół, do jakiejś cuchnącej nory, gdzie zwykłe spało 60-iu agentów, a gdzie obecnie kilku zabawiało się grą w karty. Szedłem za nim w pewnem oddaleniu. Pocichu podszedł do ciemnego kąta, zdawało mi się, że już zemdleję, gdy nagle usłyszałem, że inspektor potknął się o coś, upadł i zawołał: “Szlachetny nasz zawód odniósł zwycięstwo! Tu jest pański słoń!”
Straciłem przytomność. Przeniesiono mnie na górę i ocucono kwasem karbolowym. Zebrał się cały korpus agentów, wszyscy tryumfowali. Nie byłem nigdy świadkiem takiego tryumfu. Przywołano reporterów, korki od butelek szampańskich strzeliły w górę, toastom, życzeniom, uściskom dłoni i całusom nie było końca.
Szef, naturalnie, był bohaterem dnia, a szczęście jego było dobrze zasłużone: widziałem to, choć stałem wśród nich z założonemi rękami, jak żebrak bezdomny. Mój słoń był nieżywy, straciłem, rzecz prosta, stanowisko, bo stratę przypisze rząd tylko mej niedbałości. Na inspektora spoglądano z zachwytem, jakby te setki ócz chciały powiedzieć: — Przypatrzcie mu się — król w swoim zawodzie. Dajcie mu tylko szczegół, a znajdzie wszystko, nawet najbardziej ukryte rzeczy.
Rozdział sumy 50,000 dolarów sprawił wiele radości. Potem przemówił szef, schowawszy przypadającą nań część: “Cieszcie się, młodzi wybrańcy zawodu, zarobiliście na to sumiennie, bo przysporzyliście sławy zawodowo agentów!”
W tej chwili nadszedł telegram następującej treści:

“Monroe, Mich. 10 A. M.

Po trzech tygodniach wędrówek dostałem się nareszcie do urzędu telegraficznego. Szedłem aż tu śladem stóp, przez las blisko 1,000 mil.
Ślady stają się z każdym dniem silniejsze, wyraźniejsze i świeższe.
W tygodniu z pewnością go będę miał, ale chyba nieżywego.

Darley, agent.”

Szef wniósł tryumfalny okrzyk na cześć Darleya, “jednego z najtęższych ludzi,” a potem kazał do niego zatelegrafować, aby wracał i swoją część nagrody zabrał.
Tak skończyła się smutna historya z ukradzionym białym słoniem. Dzienniki z następnego dnia przesadzały się w pochwałach z wyjątkiem jednego. Dziennik ten pisał: “Agent, to wielki człowiek. Może czasem jest za powolny, zwłaszcza, gdy się rozchodzi o odnalezienie uprowadzonego białego słonia; potrafi trzy tygodnie go ścigać, śpiąc równocześnie z jego trupem w tej samej spelunce. W końcu go znajdzie, jeżeli, naturalnie, nakłoni człowieka do wskazania miejsca jego pobytu.”
Biedny Hassan był stracony na zawsze. Strzał armatni zranił go śmiertelnie, padł podczas tej niefortunnej mgły! Otoczony wrogami, trapiony myślą odkrycia, chudł i mizerniał, aż go śmierć z tych mąk uwolniła.
Odkrycie jego kosztowało mnie 100,000 dolarów. Wyjazdy agentów obliczono coś na 42,000 dolarów.
Rzecz prosta, że nie zwracałem się już do mego rządu z prośbą o posadę; jestem skazany na zagładę i włóczę się po świecie, jak skazaniec. Ale podziw mój, dla człowieka, którego uważałem za najtęższego agenta w świecie, nie zmalał i nie zmaleje, aż do mojej śmierci.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.