Sto djabłów/Tom I/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sto djabłów
Podtytuł Mozajka z czasów czteroletniego sejmu
Wydawca Wydawnictwo „Kraj“
Data wyd. 1870
Druk Druk Karola Budweisera
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W tym samym dziedzińcu, na którego piętrze zamieszkiwało biedne książątko wywłaszczone, pan Grzegórz Metlica na dole miał pryncypalną garkuchnię, źle mówiemy, prawdziwą owych czasów restaurację, w któréj stół był staropolski. Słynęła ona u przejezdnych, nawykłych do wiejskiego jadła swemi barszczami z uszkami, kapuśniakiem z wędlinką, zrazami, husarską pieczenią; a w piątek i sobotę nie gotowano tu nawet z mięsem. Jedzenie było czyste, zdrowe i nie drogie, trunki nie wyśmienite ale czyste, piwo szlacheckie, saskie, nawet angielskie, które na ówczas do kosztowniejszych należało napojów i węgrzynek zieleniaczek. Wytwornego podania, jak na Tłumackiém tu nie znalazłeś; bielizna była gruba, talerze fajansowe, ale gospodarz pilnował czystości i usługi troskliwéj, a porze obiadowéj zdjąwszy białą szlafmycę, zwykł był przychodzić do gości, zapytać, czy czego nie potrzebowali lub nie mieli zażaleń.
Pan Grzegórz mimo powierzchowności na pierwszy rzut oka niezbyt pociągającéj, olbrzymiego wzrostu, rudego włosa, gdy usta otworzył i uśmiechnął się, stawał się tak miły, a umiał tak sobie z gośćmi poczynać trafnie, iż najtrudniejszych zawsze ułagodził i zadowolnił. Ale burdy u siebie nie ścierpiał i pomocy niczyjéj w przypadku jakiéj zawieruchy nie potrzebował, bo sam jeden śmiało na trzech i czterech mógł się porwać, a gdy stołek za nogę pochwycił i podniósł go do góry, najśmielsi uciekali za drzwi.
Rzadko mu się to przytrafiało, bo człowiek był wielce przezorny i gdy się zabierało na pijatykę, miał oko na gości, a tym, którzy miarę przebrali, wprost trunku odmawiał.
Znano go i z téj strony, że gdy, jak się to często w owe czasy trafiało, szlachcic się znalazł biedny, którego interes do Warszawy ściągnął, a ona mu grosz wyssała i nie było za co jeść kupić, Metlica pocichu go żywił nie wstydząc, udając, że daje na kredyt.
Dwie obszerne izby od ulicy, trzecia mniejsza dla uprzywilejowanych, składały restaurację, z niéj po kilku wschodkach wchodziło się do weselszego pokoiku z firankami, w którym mieszkała żona i córka, owa Julka ukochana jedynaczka jegomości, która, jak on się często chwalić lubił, grała i śpiewała. Tu stał stolikowéj formy brzęczący szpinecik panny Julji, tu był salon pani Metlicowéj. Jakim sposobem poczciwy Grzegórz ożenić się potrafił wcale niestósownie, z podżyłą niemką, córką piekarza, niegdyś bardzo piękną, ale o któréj rozmaicie mówiono, to odgadnąć trudno.
Pani Minna Metlicowa była dotąd w pretensjach, ubierała się bardzo starannie, nosiła tyle pierścionków na palcach, ile się na nich pomieścić mogło... lubiła zabawy publiczne, byłaby chętnie wesołych gości przyjmowała, a córkę wychowała na panienkę rozmarzoną opowiadaniem o dziwnych losach pięknych dziewcząt, z któremi się żenili hrabiowie i książęta. O ile w garkuchni był Metlica panem wszechwładnym, tu znowu stawał się najpokorniejszym sługą. Miał słabość dla żony... kochał córkę jak źrenicę oka... i lubił pokój domowy. Metlicowa nie była zresztą złą kobietą, ale lubiła panować i sądziła, że się jéj to słusznie należało.
Może jedyny raz w życiu Grzegórz musiał bardzo zręcznie dyplomatyzować, chcąc narzucić żonie i córce swą miłość dla syna dawnych państwa. Udało mu się to tak, że Minna i Julka bałwochwalczo przywiązały się do książątka, i służyły mu równie gorliwie, jak Metlica. Zwykle Konstanty tu przychodził na obiad i wieczerzę, i w saloniku owym p. Grzegorza, gdzie on wszakże nigdy prawie nie siadał, odbywały się narady i zwierzenia tyczące spraw księcia. Była to jego przybrana rodzina. Niekiedy Stefuś zaproszony podzielał gościnę.
Jejmość nikomu tego nie mówiąc, miała pewne nadzieje, że albo jeden lub drugi z tych młodych kawalerów w Julce się zakochać musi.
Julka była jeszcze ładną piętnastoletnią dzieweczką, ale już po miejsku nad wiek roztropną, dojrzałą i rezolutną. Nie brakło jéj na wdzięku, na talentach, na śmiałości i dowcipie, a matka szczególniéj się unosiła nad jéj kibicią i rączkami, które były w istocie bardzo piękne. Ale nadto téż często kazała je mama gościom pokazywać, a prócz szczególnych wypadków, panna Julja musiała dzień i noc chodzić w rękawiczkach.
Po wyjściu na ów objad Konstantego Grzegórz zamyślony, niespokojny oczekiwał go w bramie z powrotem. Zdawało mu się, że to trwało już za długo... spoglądał na zegarek i przestępował z nogi na nogę, a gdy nareszcie schwycił kniazia powracającego, porwał go jak zdobycz, żeby natychmiast wypytać.
W kilku słowach Konstanty opowiedział wszystko, nie mówiąc wszakże nic o prawdopodobnym pojedynku.
Metlica wycałował go po ramionach.
— A co? — zawołał, — skosztowałeś tego świata wielkiego? smaczny? ha? ładne lalusie! mili ichmoście? dobre tam życie, gdzie trzeba za każdym krokiem patrzyć, aby w wykopany dół nie wlecieć?? Chodź teraz książę do Grzegorzowéj, może się napijesz czego chłodnego, bo tam i od potraw i od słów i od ich oczów mógłeś dostać gorączki... Ja sam spreparuję lekki kobiecy ponczyk zimny... bo niema nic na uspokojenie, jak on, słowo daję...
Konstanty dał się wziąć, a gdy wszedł do pokoiku, w którym jéjmość siedziała z pończoszką, a Julka u szpinetu; obie kobiety zakrzyknęły z radości, że go zobaczyły.
Posadzono go na fotelu, Minna była ciekawa strojów, kobiet, salonów; panna Julja także się przysłuchiwała, a Grzegórz w ogromnéj szklenicy preparując napój, chwytał chciwie opowiadanie, usiłując z niego wymiarkować wrażenie, jakie wizyta uczyniła na pupillu.
Nie krył się z tém książę, iż nie miał tam wcale ochoty powracać, co starego niewymownie cieszyło. Obawiał się zawsze, aby mu go nie odebrano i nie popsuto.
Na rozmowie wesołéj dosyć, choć Konstanty ledwie ją półsłowami podsycał, przeszła z godzina, gdy się drzwi otwarły i w nich ukazała się postać dobrze wszystkim znana, pana mecenasa Mierzyńskiego, który sprawę Kurcewiczów przeciw Woronieckim popierał.
Mierzyński człek niemłody, wytrawny, wielki dworak i filut wielki, używany przez najpierwszych magnatów, mający stosunki świetne... wyglądał już na wielkiego pana, mając wkrótce nim zostać. Twarz chuda, zwiędła, z zawiesistym wąsem, z oczkami przymrużonemi i obwarowanemi w okulary, wyrażała zarozumiałość, niemal pogardę dla ludzi i pychę... Ubiór był skromny ale kosztowny, bo z najdroższych angielskich sukien i materji, pas suty, słowem, niktby w nim nie poznał owego ubożuchnego przed laty kilkunastu dependenta, który za pryncypałem papiery nosił w darowanych przez niego butach... Otarty w świecie p. Mierzyński, przybrał był jego maniery, a swych kljentów i znajomych traktował z góry i protekcjonalnie.
Ujrzawszy wchodzącego rzadkiego gościa, rzucił się ku niemu Metlica... Mecenas nie przestępując progu, oczyma zdawał się szukać kogoś.
— A! jest kniaź? — zapytał, — to dobrze... mam z nim do pomówienia.
Konstanty wstał na powitanie; podano krzesło dostojnemu gościowi, którego łaski skarbić było potrzeba.
Usiadłszy i podparłszy się, gładząc wąs ręką z sutym pierścieniem herbownym, mecenas popatrzywszy na swego kljenta, rzekł z uśmiechem:
— No, coś mi to książę nabroił? co ja to słyszę? a to śliczna pomoc do procesu!
— Cóż takiego? — zapytał Konstanty.
— No, no! niewinniątko! a wczorajsze wystąpienie na reducie...
— Jakiż to ma związek z procesem?
— Bardzo wielki, naprawdę — odparł mecenas — na świecie wiąże się wszystko... Wczoraj zrana miałeś książę jednych Woronieckich przeciwko sobie, a dziś całą Warszawę.
— Czy Warszawa sądzić będzie moją sprawę? — zapytał książę.
Mecenas westchnął jakby z politowaniem.
— O młody mój panie — rzekł — jak mało znasz świat! Wszystko wpływa nań, sędziowie są ludzie... Każdy to, coś powiedział, potrosze bierze do siebie... Starzy sarkają, a młódź bij zabij na waszmość. Co tu teraz poczynać? hę?
— Nie zważać na to i iść swoją drogą — rzekł Konstanty, wzdychając — a przegramy...
— Przepraszam w. ks. mość — rzekł ironicznie mecenas — w. ks. mość możesz sobie przegrać, ale ja nie mogę.
— A więc? — spytał Konstanty.
— Co książę myślisz — rzekł ironicznie mecenas — ja... może będę zmuszony, jeśli zły obrót rzeczy wezmą, papiery oddać i wyrzec się z żalem posiłkowania księciu.
Metlica, który na tę groźbę ręce załamał, poskoczył do mecenasa.
— Królu mój a dobrodzieju — zawołał gorąco — a czy się to będzie godziło opuścić sierotę?.. Daruj mi, dosyć spraw obrabiacie dla miłości własnéj... godziłoby się dla Bożéj także coś zrobić.
Mecenas się zmarszczył obrażony.
— Asindziéj mnie będziesz uczył?
— Będę prosił — podchwycił Grzegorz — proszę, ale... o pupilla mi chodzi i o was razem. Więc dlatego, że wszyscy go prześladować będą, to i wy pójdziecie z niemi?
— Dlatego, że ja głową muru nie przebiję — zawołał Mierzyński — to darmo! papiery niedostateczne, sprawa zawikłana i zadawniona, dobra w rękach cudzych, grosza nie ma... i w dodatku spisek ogólny przeciwko nam.
— Ale cóż za spisek! co za spisek! — zapytał przerażony Metlica.
— A posłuchajno waść, co prawią! Już do mnie przylatywano po informację... wre i gotuje się... odgrażają...
Konstanty zmarszczył brew, i widząc, że Metlica zabiera się prosić jeszcze, uderzył go po ręku, dając znak, aby umilkł,
— Dobrze więc — rzekł — jak skoro pan mecenas znajdujesz, iż sprawy mojéj prowadzić nie możesz... proszę o papiery — rzecz skończona.
Ta nagła decyzja młodzieńca widoczne zrobiła wrażenie na mecenasie — zamilkł. Z pod okularów spojrzał na męzką twarz Konstantego i zaciął usta, zmuszając je do dobrotliwego uśmiechu.
— Ale do czegóż ta gorączka — odezwał się — jeszczem nie powiedział, że się zrzekam — dodał łagodniéj — jeszcze zobaczymy. Przyszedłem tylko do was z myślą i propozycją, aby procesu niebezpiecznego uniknąć, jeśliby nam zgodę proponowano?... sąd polubowny?
— Panie mecenasie — cicho ozwał się kniaź — dla pamięci ojca zgody przyjąć nie mogę, wyrok, jaki sąd wyda, przyjmę choćby najgorszy. Układać się byłoby uznać się w błędzie.
— Bynajmniéj — przerwał Mierzyński.
— Nie mogę! — powtórzył Konstanty — nie chcę łaski i daru, chcę sprawiedliwości.
— A otrzymasz krzywdę! — rzekł ponuro stary. — Wy młodzi żyjecie na teorji i na pojęciach świata nie takiego jaki jest, ale jaki być powinien... Starość dopiero uczy rozumu i rachowania się z człowiekiem ułomnym, z ułomném prawem, ze sprawiedliwością skrzywioną... przypuszczam, że masz słuszność, ale przeciwko tobie przedawnienie... Jakże ty to pojmiesz, że zadawniona nieprawość może się stać sprawiedliwością? Ze zgody możesz coś odzyskać, sąd może ci odebrać wszystko...
— Stanie się, co Bóg da — rzekł Konstanty.
Z za krzesła swojego pupilla stary Grzegórz próżno dawał znaki adwokatowi, który nareszcie spostrzegłszy je umilkł.
— No dość tego — rzekł — potrzeba mi na dziś testamentu dziada waszmości kniazia Symona... oryginał... przyszedłem właściwie po niego.
— Idę i przyniosę go natychmiast! — zawołał książę i ruszył się z miejsca.
Mecenas pozostał w krześle zadumany. Grzegórz skinął na Julkę szepnąwszy jéj słów kilka... przyniesiono zapleśniałą butelkę...
— Panie mecenasie — odezwał się pokornie podając kieliszek węgrzyna, który się zwał królem Janem... — po co to z młodymi dysputować... macie plenipotencję, róbcie co wam serce dyktuje.
— Ależ to już nie młokos! — rzekł Mierzyński — niech wié i rachuje się z tém, co robi.
Domawiali tych wyrazów, gdy blady, z załamanemi rękami kniaź Konstanty wpadł jak piorun do pokoju... Grzegorz ujrzawszy go, przeraził się nim jeszcze usta otworzył.
— Papiery wszystkie skradzione!! — zawołał Konstanty — pokój znalazłem otwarty... nie ruszono nic... dokumenta wszystkie znikły....
— To nie może być! — krzyknął Metlica — ja zrana jeszcze poukładałem wszystko, na drzwi te kazałem mieć oko... to nie może być.. książę źle szukałeś.
Wszyscy jak stali, nie wyjmując mecenasa nawet, spiesznie pobiegli na górę.
W istocie izdebka była otworzona wytrychem niezgrabnie, zamek nosił jeszcze jego ślady... Papiery związane w plikach, złożone były w części na stole, częścią w niezamkniętym sepeciku, w którym przyjechały. Nietylko te, które były na widoku, ale i reszta z kuferka stojącego otworem wyjętą została... Trochę ubogiego mienia, sukni i bielizny... zostawiono nietknięte. Widoczném było, że złodziejowi szło o pochwycenie dokumentów
W ponurém milczeniu Konstanty spojrzał, westchnął, ścisnął rękę Metlicy i siadł na łóżku. Strata była niepowetowana, straszna... cios niewynagrodzony... Trudno się było spodziewać odszukania zguby, ten kto pochwycił papiery, musiał je zniszczyć... a bez nich ani nadziei prowadzenia procesu.
Myśl, że dokumenta mogła podstępnie w ten sposób wyrwać mu strona przeciwna, naturalnie uderzyła Konstantego... Mecenas odgadł ją. W téj chwili politowanie i współczucie szczere malowało się na jego twarzy; był sam ojcem, ten młody sierota wystawiony na takie zapasy z losem, serce jego poruszył.
Mierzyński zbliżył się doń.
— Mości książę, — rzekł, — co myślisz łatwo mi odgadnąć, zechcesz mi uwierzyć czy nie, nie wiem, ale mogę wam zaręczyć, że strony przeciwnéj posądzać się nie godzi. Jest to dla mnie niepojęta robota... ale że nie jéj sprawa, daję gardło. Ludzie są w interesach twardzi, ale uczciwi, nigdy w świecie nicby się podobnego dopuścić nie mogli... Jedno przypuszczam, że znając dokumentów wagę ktoś je uniósł, chcąc na księciu wymódz ich wykupienie, lub może ofiarować je przeciwnikom. Że ci w taki targ się nie wdadzą, ręczę. Jutro ogłosim kradzież w gazetach...
Metlica smutnie pochylony nad stołem dumał, nie mówiąc słowa. Mierzyński po kilku słowach kondolencji ścisnął rękę Konstantego.
— Tak jak dziś rzeczy stanęły, — rzekł, — ja procesu nie wyrzeknę się nigdy... Bądź co bądź, pójdziemy przed kratki choć z gołemi rękami... zresztą są po świecie akta...
Widząc kniazia tak przybitym, iż słowa wymówić nie mógł, Metlica z żoną i córką poczęli go tak prosić i naglić, ażeby sam nie zostawał i zszedł z niemi na dół, że się wreszcie dał namówić. Tu dopiero siadłszy nad stołem, chłopak rozpłakał się rzewnie.
Znając siłę jego charakteru Grzegórz, niewymownie zdziwił się temu.
— Mości książę! — zawołał, — wy! płakać dla takiéj straty?
— A wiesz ty, jaka to strata? — odparł cicho Konstanty, — czy sądzisz, że płaczę po straconéj nadziei wygrania procesu. O, nie! Z temi papierami zabrano mi, co miałem najdroższego, listy matki, papiery ojca, ślady życia ich obojga... pamiątki, którychbym nie oddał na wagę djamentów. Kocham Korjatówkę i chciałbym do niéj z wami powrócić, alem gotów, gdy mi los wzbroni, przyjąć wyrok z pokorą, pójść pracować... Niegodziwy złoczyńca wydarł mi nie majątek, ale przeszłość moją... wszystko...
— Czekajno książę, czekaj, jeszcze rzecz niewyklarowana... jeśli ja tu na Marywilu nie odszukam złodzieja, to nikt...
I jakby sobie coś przypomniał Metlica, wybiegł na chwilę, a wróciwszy ręce zacierał... i na drzwi spoglądał.
W kwadrans ostrożnie otworzyły się one i weszła figura wielce osobliwa... Był to mężczyzna średniego wieku, dość słusznego wzrostu... ubrany niby po francuzku, w pończochach i trzewikach... ale w jarmułce na głowie, z długiemi lokami po obu stronach twarzy. Téj niewiele było widać, miał bowiem zielony daszek nad oczyma, z pod którego ledwie koniec nosa i zarosła wyglądała broda... ogromne dewizki od zegarka, laska z gałką, kapelusz z wielkiemi skrzydłami, a ze spodni wyglądająca chustka kolorowa czyniły zeń karykaturę godną rylca Norblina.
Wszedłszy skłonił się z lekka milczący. Metlica żywo doń pośpieszył.
— Pięćdziesiąt dukatów nagrody! — zawołał.
— To jest piękny pieniądz — ochrypło odpowiedział Hirsch Mejnfeld.
— Skradziono kilka godzin temu (Hirsch spojrzał na zegarek).
— Ile godzin?
— Między trzecią a szóstą, jak sądzę — dodał gospodarz...
— Co skradziono?
— Papiery.
— Ino papiery? — spytał Żyd.
— Tylko papiery... u księcia Korjatowicza.
— Gdzie on stał?
— Pierwsze piętro... szósta stancja.
— W korytarzu?
— Tak jest.
— Na co komu te papiery? — spytał chłodno egzaminując Żyd.
— To trudno odgadnąć... służyć one miały do procesu, ale to rzecz pewna, że ci przeciw którym mogły służyć.. nie zrobili tego.
— Jaka może być pewność? — zapytał zwolna Hirsch.
— Ludzie są uczciwi! — rzekł Metlica. Żyd głową kiwnął i ręką potrząsł.
— A co daléj? — odezwał się zwolna.
— Resztę ja myślę, że ty sam dojdziesz — dodał gospodarz — Hirszu, ty wiesz, żem ja ci pomagał nieraz, rachuję na ciebie.
— Możesz jegomość być pewnym, że się zrobi co się może zrobić... ale ja jeszcze nie nie wiem. Trzeba iść póki sprawa gorąca.
Zawrócił się już w progu.
— W czém mogły być papiery? wiele ich było? — szepnął ciekawie.
— Pak dosyć znaczny, pod jedną ręką jednak w chuście unieść go było można.
Hirsz głową kiwnął.
— Kłaniam...
Znano Hirsza jako bardzo rzetelnego faktora i usłużnego człowieka, posługiwano się nim chętnie, wiedział on wszystko... nie poszlakowano go nigdy, aby coś nieuczciwego popełnił, ale to pewna, że on jeden znał tajemnice Marywilu i snujących się po nim ludzi, i że w wielu razach, nie chcąc wydać złodziejów, potrafił skradzione rzeczy odzyskać. Policja ówczesna była żadną prawie, a zbyt by téż wiele miała do czynienia, gdyby chciała śledzić wszystkie nadużycia stolicy, do któréj bez żadnéj kontroli z całego świata płynęli awanturnicy i oszuści.
Wieczór spływał na smutnéj urywanéj rozmowie, którą napróżno Julka starała się uśmiechem wymuszonym ożywić; było już późno w noc, gdy Hirsz zjawił się we drzwiach, ale tym razem w czarnéj opończy.
Metlica poskoczył ku niemu.
— Wiesz co?
— Tak jak nic — odezwał się Żyd.
— Mów proszę... coś się dowiedział?
— Mogę panu tylko jedną rzecz zaręczyć, a choćby i poprzysiądz — uroczyście rzekł Hirsz — od godziny trzeciéj do siódméj stał na wschodach prowadzących na górę jeden z naszych. Czego on tam stał, ja tego naturalnie powiedzieć nie mogę, ale mogę zaręczyć, że on sam dla siebie patrzał na każdego co wchodził i wychodził.
Żaden z naszych i żaden z tych, coby mogli te papiery kraść, nie był na górze.
— Ale kto był? kto był... — zapytał Grzegórz.
— No, było osób wiele... kilka kobiet, żadna nie nie wynosiła... O godzinie piątéj, przyjechał doróżką jakiś panicz młody, bardzo fejn elegant... śpiewając wszedł na górę, chodził długo po korytarzu, potém wszedł do któregoś mieszkania i nie było go. Wyjeżdżając nazad niósł w serwecie coś jak książki.
— Jak wyglądał? jak wyglądał? — przerwał kniaź i Metlica.
— Jak oni wszyscy wyglądają! co to mówić! Extra fein, po francusku, z harbaitlem.
— Mały, słuszny?..
— A kto jego mierzył!! — rzekł ruszając ramionami żyd. — Musiał być średni, bo ten co patrzył, nie wie jaki był... Powiada tylko, że wychodził blady, że się spieszył bardzo, potknął na wschodach... Ano jeszcze co?... Miał z sobą bardzo pięknego czarnego psa, którego wun bardzo się zląkł.
Jedyna nadzieja pozostawała, że po czarnym psie owego niebiałego można będzie dobadać się człowieka. Hirsz nie dostał nagrody, ale miano już nitkę w ręku...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.