Syzyf/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Syzyf |
Podtytuł | Obrazy z życia wiejskiego |
Rozdział | V |
Wydawca | nakładem rodziny |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Noc letnia, ciepła, gwiazdy świecą wysoko, lekka mgła wlecze się nad łąkami, wiatr ucichł, z liśćmi nie igra, wody nie marszczy.
Po grobelce wlecze się wóz, zaprzężony w jedną szkapinę, dwóch chłopów na nim siedzi. Obaj, zdaje się drzemią, a koń, nie przynaglany do biegu, idzie, łeb zwiesiwszy, powoli... Pachnie mu trawa w rowie, radby skręcić, boi się. Porusza dolną wargą obwisłą, jakby coś szeptał, czasem łbem kiwnie, stęknie i wlecze się dalej drogą dobrze mu znaną. Jeden chłop przebudził się i ziewnął przeciągle, głośno, a potem zaraz prawą rękę wzniósł do góry i szeroko otwarte usta przeżegnał, żeby w nie złe nie wpadło.
— Tęgo wam się spać chce, kumie — ozwał się drugi, również głośno ziewnąwszy.
— A jużci, po gwiazdach miarkując, dobrze koło północka już będzie.
— Pewnie, że będzie. Co to teraz noc, nie użyje człek spania, ledwie wieczór, już i świt. Jarmark niezgorszy był.
— Boć niezgorszy prawdziwie, nie tak podług dobytku, bo i mało kto teraz chce sprzedawać, jak podług drobniejszej potrzeby. Kosy, sierpy kupowali na urząd.
Umilkli. Jeden wydobył z zanadrza kromkę chleba i jadł.
Naraz, dostrzegli jeźdźca pędzącego galopem od strony łąki.
— Licho jakie, czy co? Widzicie, kumie?
— A dyć widzę, nie żadne to licho, tylko dziedzic.
— Niewola mu tak uganiać po nocy?
— Oho! nie wiecie? patrzy, czy kto nie pasie koni na łąkach. Mojego chłopaka raz tylko co nie ujął, jeno że się dzieciak wczas spostrzegł, bryknął na szkapę i uciekł. Gnał za nim chyba z pół mili, aż ziemia jęczała, ale że chłopak mądry, nie uciekał drogą, tylko bez krzaczki.
— O, wasz Wojtek na wszystkie cztery nogi kuty.
— A jeno! ale co strachu miał, to miał; powiada: Tatulu, drugi raz nie pojadę ja w jego łąki, chyba, że noc będzie całkiem ciemna i deszczowa.
— Dojrzy on i w nocy! Pamiętacie, jak Maćka Gdułę pojmał? ciemność była taka, choć oczy wykol, a dla tego wypatrzył.
— Ha, ale z fornalami był, nie sam.
— Jużci on napewno wtedy szedł, wiedział, że go złapie. Okrutnie swego pilnuje; z lasu, to nawet patyka trudno ściągnąć. Jeśli czasem się chlaśnie chojaczka, albo dąbek, to w innej stronie, u niego nic.
— Gajowych ma zawziętych.
— Nie byliby oni tacy, żeby ich nie pilnował. Wiadomość, jaki pan, taki kram. Dziwu nie ma, że za swojem obstaje, powiadają przecie, że kijem tego, co nie pilnuje swego.
— Toć prawda, ale zawdy po ludziach bywa inaczej. Panowie śpią, nie latają po nocach.
— A wy to, kumie, nie wstajecie nocą? nie patrzycie, czy wam kto zamku od stajni nie maca?
— Jużci wstaję i patrzę, bo koniowinę mam jedną, zginąłbym bez niej, a jemu co? choćby mu ścięli ludzie kilka sosen, on panem będzie, jak i był.
— Dla tego gospodarz on niezgorszy.
— Pewnie, że niezgorszy, mój kumie, u niego zawsze wszystko na czas: i rola doprawiona, i zasiane, i zawleczone, i zżęte, marudzenia nie lubi.
— Łońskiego roku niemało stert nastawiał po polach, a gdzieindziej tak nie było.
— Wyspekulował! chytry szlachcic je.
— Ale niezgorszy. Pamiętacie jak się Florkowi budowle popaliły jesienią, to mu troje bydła na zimowlę wziął, całkiem darmo, nawet odrobku nie chciał.
— Jużci, co prawda, to prawda.
— A i Maćkowi nieraz co uświadczył.
— No, świadczył, wiadoma rzecz... ale za szkodę szkaradnie zawzięty, marnego patyka nie daruje. Ciekawość, gdzie on tak pogonił tera?
— Ha, jak zawsze, granicami przeleci, na łąkę zajrzy, pod las podjedzie; posłucha, czy kto siekierą nie ciapie, czy się jakie wozisko nie tłucze po leśnych korzeniach. Nie bójcie się: u takiego pana to i gajowy nie zaśpi, przed nocą jest w obchodzie — pilnuje!
Chłop znowu ziewnął przeciągle, spać mu się chciało, oczy przecierał; rozmowa nie kleiła się. Kumowie zaczęli się kiwać na wozie.
Jeździec tymczasem, tak jak chłop mówił, pędził granicami, zatrzymał się na łące, potem pod las podjechał i nasłuchiwał, czy kto siekierą nie ciapie.
Cicho było, zwrócił więc konia i wyciągniętym kłusem, polną dróżką, ku folwarkowi dążył. W kwadrans potem, we dworze w Stawiskach w jednem oknie błysnęło światło, ale zgasło zaraz. Widocznie ten kto je zapalał, zasnąć chciał.
Niedługa bywa noc w lecie. Jak słusznie chłopi mówią, ledwie się człowiek układzie, już i wstawać musi; ledwie się ściemni — już i świt.
Gwiazdy długi wypoczynek mają, pokażą się na niebie, pomrugają trochę, parę godzin zaledwie i nikną. Spędza je ten świt jasny, który się już o drugiem pianiu kurów zaczyna i okazuje się na wschodzie bledziuchny, potem mieniący się w różne barwy, posrebrzany, różowy, złocony... i wkrótce po nim jasność nastaje, niebo w purpurę obłóczy, szkarłatem się po białych chmurkach rozleje.
I za tem srebrzeniem, złoceniem, różowieniem, za tą purpurą i szkarłatem w ślad, wychyla z po za lasu głowę swoją słońce, i leją się blaski, blaski i jasności takie, że człowiek patrzeć na nie nie może i musi powieki przymróżyć. Kładą się po ziemi cienie od drzew, wydłużone niezmiernie, kładą się na zagonach, na drogach. Od domów, od stodół, kanciaste, szare plamy leżą, a to słońce świeci i świeci coraz wspanialej, coraz jaśniej.
I wszędzie jest obecne, wszędzie wchodzi: do wnętrza lasu przez czarne konary sosen się przedziera, między leszczynowe gałęzie, między paprocie się wślizga, małe kwiateczki leśne, czerwone poziomki całuje, w krople rosy się wciska i całe je światłem swojem wypełnia, wody strumieni przenika tak, że i kamyczki na dnie, i drobne rybki, i te rośliny, co w wodzie żyją, a tylko liściem lub kwiatem na jej powierzchnię wychodzą, — widzieć daje.
Ono świat cały napełnia i przenika; snopek jasnych promieni na wieżyczce kościelnej, na złoconym krzyżu zawiśnie, i do piwnic, do pieczar, do mysich nór zajrzy, i do gąszczów się wedrze, i wszędzie go pełno, jak mocy Bożej, jak niedoli ludzkiej.
W kropli rosy się przejrzy, kielich drobnego kwiatuszka zgłębi, różę zarumieni, skromne pyłki z trawy dobędzie, niezabudkom nad wodami kwitnącym modrości doda. Ptaszęta pobudzi, śpiewać im każe, bujać w przestworzach, wywoła z larw szpetnych różnobarwne motyle, pszczołom skrzydełka pozłoci i tak wszelkie stworzenie żyjące rozrusza, że robi się gwar, szum, śpiew, i wszystkie te głosy, głosy radości, smutku, narodzin i konania, łączą się w przecudny chór, harmonijny, wspaniały, potężny.
Ono to promieniami jasnemi uderza w okna ludzkich siedzib i mówi: „Wstawajcie ze snu! idźcie na pola, tam, gdzie robota was czeka”!
I przebudzają się ludzie, jedni z uśmiechem, inni z westchnieniem, tamci ze łzami, a jeszcze inni ze spokojem pozornym, z rezygnacyą.
Takich podobno najwięcej.
Są oni niby woły robocze, idące z głowami schylonemi do jarzma, gotowe ciągnąć pług przez ciężką rolę, ciągnąć go od świtu do nocy, z tem przekonaniem, że jutro ich czeka to samo, i pojutrze, i za rok, i za dziesięć lat, tylko że rola z każdym dniem będzie cięższa, a siły wciąż słabsze.
Do takich to, co rano, słońce wschodzące mówi: „Wstań! otwórz oczy, wyprostuj grzbiet zgarbiony i idź, odwalaj ciężkie skiby życia, jednę po drugiej, jednę po drugiej, aż póki do ostatniej nie dojdziesz, oraczu...”
I idzie oracz ów, i skiby odwala, i nadzieją rychłego końca się cieszy. On już przywykł do tej orki codziennej; z początku dźwigał pług swój, dzierżąc głowę do góry, patrzał przed się hardo, ale z biegiem czasu, opuszczać coraz niżej ją zaczął. Pocił się, później pocił się krwawo; a później wcale już nie. Zrobił się jak kamień, zesztywniał, możnaby mniemać, że mu ręce do pługa przyrosły, że jednę z nim całość stanowi.
Jak to jednakowo się dzieje! I młody wolec szarpie się z początku, rzuca łbem, wierzga, błyska krwawemi ślepiami, gdy go mucha ukąsi, a potem, choć go obsiądą całe gromady bąków i ślepaków, choć tną go do krwi, on ciągnie i nie ogląda się nawet...
Słońce i do dworu stawiskiego wpadło. Jedynie w pokoju dziatwy napotkało na opór w postaci ciężkich, ciemnych rolet, i tylko przez maleńką szparkę rzuciło jedną złotą plamę na ścianę; zresztą wszędzie miało wstęp swobodny. Zbudziło pana Jana, babcię, panią Maryę, pannę Gracyę, wyciągnęło z ogromnego łoża Kurpielską i, zaraz w całym domu zrobił się ruch, krzątanina, życie.
Pan Jan na folwark wyszedł. Żóraw studzienny skrzypiał, a skrzypiał, wciąż czerpiąc wodę ze studni, dla bydła, dla koni, dla owiec; wśród budynków rozbrzmiewał donośny, tubalny głos Muchowicza.
Ten Muchowicz był to człowiek średniego wzrostu, niezmiernie krzepki, barczysty; ile miał lat, trudno było rozpoznać, i on sam tego nie wiedział. W Stawiskach od lat dziesięciu był przy gospodarstwie, do budzenia ludzi, do dozoru, do deptania po piętach. Nie obrażał się, gdy go rządcą nazywano, choć właściwie niczem nie rządził; o tytuł ekonoma gniewał się, za zbyt podrzędny go uważając, Kurpielskiej antypatycznie nie cierpiał i wieczne wojny z nią toczył.
Mówił basem, tak głośno, że go o wiorstę było słychać; klął piorunami, siarką, smołą, marnością, nieszczęściem — i pod tym względem miał repertuar niesłychanie bogaty. Zdawało mu się, że przy takim wrzasku, krzyku, pogróżkach, wszystko w gospodarstwie inaczej idzie, że woły prędzej stąpają, konie wyżej łby noszą, a nawet marne owce w owczarni, lepszą chęć mają do jadła, słysząc, że ktoś wszystkich, a więc i owczarza, przeklina.
Taką miał metodę. W obecności pana Jana, cokolwiek głos zniżał, ale, gdy widział, że dziedzica nie ma blizko, wstrząsał wrzaskami powietrze.
— Co nie ubijesz, to nie ujedziesz — mawiał — a czego nie wykrzyczysz, tego nie masz, a czego nie masz, tego ci nikt nie da...
Muchowicz miał i do spirytualiów skłonność, ale służbista i rigorosus, upijał się tylko w miasteczkach, po za granicami majątku, żeby ludziom przykładu złego nie dawać. Swoją drogą, wiedzieli wszyscy o tej słabostce, i nieraz z tego powodu pan „rządca” przycinek jaki usłyszał. Udawał wtenczas, że nie rozumie wcale, lub nie słyszy. Głównie dla dwóch zalet pan Jan go trzymał w Stawiskach: dla sumienności i uczciwości wielkiej. Pilnował folwarku, jakby własnego mienia, ani jednego grosza sobie nie przywłaszczył. Gdy pieniądze dworskie miał przy sobie, nie dał się wtenczas skusić, nietylko na zwyczajną siwuchę, ale nawet na ratafię, lub kümmel, które szczególniej lubił. Powiedział sobie: nie i nie — choćby mu głowę uciąć: — nie!
Nieraz dość znaczne sumy przywoził i odwoził, a zawsze się z poleceń najakuratniej wywiązywał.
Pan Jan, wyszedłszy na folwark, ujrzał Muchowicza i spytał go swoim zwyczajem:
— Co słychać?
— Nic, panie dziedzicu... psia kość... pogoda siarczysta... byle tylko deszcz, żeby go wilcy zjedli, nie chciał na wieczór psocić.
— Zresztą nic?
— Owszem, panie dziedzicu. Świtem przejeżdżał gościńcem ten... jakże go tam... żeby mu oko spuchło, Abraham.
— A cóż mnie on obchodzi? przejeżdżał, to przejeżdżał.
— Ale właśnie, jak mię zobaczył, to stanął i powiada, niedowiarek, że tu ma być pojutrze. Pytał, czy pan dziedzic będzie w domu.
— I cóż mu Muchowicz powiedział?
— Żeby mu ręce połamało... rzekłem, że nie wiem. Prorok nie jestem, dziś pan dziedzic jest, to wiem. Mówił, że interes ma i chciał, żeby pan dziedzic dał mu znać, czy pan dziedzic jeszcze jest w chęci jakiegoś interesu. Tyle chciał, rzekłem mu, żeby kark skręcił na drodze i obiecałem, że panu dziedzicowi powiem.
— Dobrze; trzeba, żeby Muchowicz, jutro rano sam wsiadł na konia, pojechał do miasteczka i powiedział Abramowi, że będę czekał pojutrze.
Z temi słowy, pan Jan oddalił się, a ekonom targał wąsy i mruczał.
— Aha, daj wilkowi znać, by do obory przyszedł... niedoczekanie jego! ale pan każe, sługa musi. Dam mu znać, dam, by się w pierwszej wodzie, jaką napotka, utopił, by go...
Sianokosy się zaczynały; ludzie z kosami dążyli na łąki. Muchowicz konno pośpieszał. W pół godziny później, już głos jego, niby tuba, nad łąką brzmiał i echem się w poblizkim lesie rozlegał.
Pan Jan znalazł się tam również i dopiero koło ósmej na śniadanie do domu przyjechał. Oczekiwała na niego żona, piękna jeszcze, ale zeszczuplała i blada. Na jej czole także troskę znać było. Uśmiechnęła się do męża tym uśmiechem, w którym jest i przychylność, i współczucie, i smutek jakiś zarazem. On ujął jej rękę i przycisnął do ust.
— Dzień dobry, Maryniu — rzekł, — gdzie dzieci?
— Wyszły z panną Gracyą do ogrodu, a maleńki śpi. Może posłać po nie.
— Na cóż? niech się bawią, ja w tej chwili znów jadę.
— Dokąd?
— Na łąki, na obiad powrócę.
— Tak, w lecie jesteś gościem w domu, nie widzimy cię po całych dniach, a i w wieczór; gdy przyjdziesz, to ci obrachunki z ludźmi, wypłata czas zabiera. Mógłbyś się w tem przynajmniej Muchowiczem wyręczyć.
— Co znowu! trzymałby ludzi do północy. Wiesz, że w piórze nie bardzo biegły a i z rachunkami nie dałby sobie rady.
— To ja pomagać ci będę.
— Masz ty dosyć własnego zatrudnienia, moje dziecko; gdzieżbym mógł pozwolić, żebyś mnie miała wyręczać? Ja sobie dam rady, aby jeszcze ten rok... tylko ten.
— A później?
— Później będzie lepiej.
— Biedaku! powtarzamy to sobie od lat kilku, i zawsze jest to samo. Powiedz mi, Janku, od kogo list otrzymałeś onegdaj?
— Jaki list?
— Nie pamiętasz już? z poczty. Widziałam go przecież, pismo zupełnie mi obce.
— To był list od Sakłakowskiego.
— Zapewne upomina się o procent?
— Gdyby tylko! Płaciłem mu zawsze najpunktualniej. On, moje dziecko, kapitału chce, mówi, że córkę za mąż wydaje, że przyszłemu zięciowi posag ma wypłacać, że na to funduszów nie ma i stanowczo żąda zwrotu sumy. Notabene, to już nie pierwszy list, pisał już o to samo przed miesiącem.
— I nic mi nie mówiłeś?
— Byłaś wówczas chora, nie chciałem cię martwić; zresztą, myślałem, że da się to odrobić. Odpisałem, że gotów mu jestem dać cokolwiek większy procent, byle mi choć jeszcze na rok prolongował, że ja teraz gotowizny nie mam, że nie byłem na taki wypadek przygotowany, że to, że owo... i wszystko na nic.
— Na nic?!
— Niestety, — odpisał mi właśnie, iż pomimo najszczerszej chęci, zmienić swego żądania nie może, bo interesa jego rodzinne wymagają kapitału, że, że... jednem słowem, pięćdziesiąt powodów, z których ani jeden prawdziwy nie jest, ale to postaci rzeczy nie zmienia. Tak, czy owak, zapłacić trzeba, bo inaczej...
— Przypuszczasz, że będzie procesował.
Pan Jan uśmiechnął się gorzko.
— Co też mówisz, moje dziecko — rzekł, — gdzieżby znowuż pan Sakłakowski, taka zacna dusza, taki prawy człowiek, miał się plamić procesem?! On się takiemi rzeczami brzydzi, onby przechorował podobny wypadek.
— Więc?
— On tylko, przyciśnięty gwałtowną potrzebą, w konieczności ostatecznej, sprzeda osobie trzeciej swoją sumę, ma się rozumieć, fikcyjnie, i ubolewać będzie, że ta trzecia osoba, ten człowiek bez serca, nie ma względu na takich godnych, zacnych ludzi, jak my. Cóż to, nie znasz Sakłakowskiego i jego sztuczek?
— I cóż ty zrobisz, biedaku?
— Otóż to, że jeszcze nie wiem. Wypadnie pożyczyć; krzątałem się już koło tego, byłem tu i owdzie, zaczepiałem Manelesa, ale ten żądał niemożliwego procentu, więc dałem za wygranę. Dziś przez Muchowicza zapytywał, czy jeszcze jestem w chęci traktowania o interesie — kazałem go prosić, żeby przybył do Stawisk. Jeżeli opuści trochę ze swoich żądań, to naturalnie skończę z nim, aby się pozbyć tamtego, ale to będzie drogo, drogo kosztowało; do ciężarów istniejących przybędzie nowy.
— Mój ty biedaku, kiedy nam lżej będzie? — zapytała z westchnieniem.
— Powtarzam ci, aby jeszcze ten rok, ten tylko. W polu bardzo ładnie, na łąkach trawa w pas, jakoś zapowiada się niezgorzej.
— Daj Boże, mój Janku, daj Boże.
— Do widzenia, kochana — rzekł pan Jan wstając — trzeba iść, ludzi mamy dziś dużo przy robocie.
Ucałował szczupłą rękę żony i wyszedł. Pani została sama. Oparła głowę na rękach i wpadła w głęboką zadumę. Ktoby ją obserwował zdaleka, taką zamyśloną a piękną, ktoby wpatrzył się w jej czoło białe, delikatnie zarysowany profil, piękne, jakby rozmarzone oczy, mógłby mniemać, że myśl tej kobiety buja w poetycznych wyżynach, że wybiegła po nad świat pospolity, poziomy, że tonie w zachwycie. Wcale nie. Pod gładkiem, białem czołem odbywała się forsowna praca myśli; ładna głowa była pełna liczb, najzwyczajniejszych liczb i drobnych, groszowych kombinacyj, jakby mały dochód z kobiecego gospodarstwa powiększyć, jakby wydatki domowe zmniejszyć, jedną służącę odprawić, jedną potrawę z obiadu wykreślić, bez nowej sukni się obejść, tanim kosztem ubranie dla dzieci sporządzić. I nie było to chwilowe jej umysłu zajęcie, lecz stałe, codzienne, od lat kilku powtarzające się. Zawsze cyfry, cyfry i cyfry, i oto takie maleńkie, takie drobne, przysłowiowe ziarnka, z których się podobno miary zbierają. Dziś Józio jeszcze nieduży, Zosia jeszcze mniejsza, a najmłodszy w kołysce, prawie nic nie potrzebuje, ależ te dzieci podrosną, zaczną się kształcić; matka dziś już nad tem się zastanawia. Myśl jej wybiega w przyszłość, ową przyszłość różaną, która z po za cierni teraźniejszości tak ponętnie w wyobraźni naszej wygląda. Ileż to ziarnek trzeba nazbierać, ile trudów jeszcze podjąć, aby do tej przyszłości się zbliżyć?...
Zadumanie matki przerywa mała Zosia. Wbiega do pokoju, jak ptaszyna, ze szczebiotem; tuli się, pieszczot żąda.
— Mamo, mamo, czy to prawda?
— Co, kochanie.
— Czy to prawda, że mamy dziś pojechać na łąki wszyscy, wielkim wozem, i mama, i ja, i panna Gracya, i Józio.
— Któż ci to powiedział?
— Józio. Powiedział, że on będzie grabił, ale i ja chcę grabić. Będę grabiła kwiatki, prawda mamo, że na łące są kwiatki?
— Są, nawet bardzo dużo: czerwone, białe, niebieskie, żółte, małe i większe, i bardzo malutkie.
— To ja wszystkie zgrabię — a mamo! motylki na łące są?
— Są i motylki.
— Czy ładne?
— Bardzo ładne.
— To ja wszystkie dogonię i wszystkie złapię, a jak się pobawię, to je puszczę, niech sobie latają. Dobrze, mamo?
— Dobrze.
— To jedźmy, zaraz jedźmy.
— Poczekaj, pojedziemy, ale wieczorem.
— Dla czego tak późno? Tatuś podobno cały dzień się bawi na łące: słyszała mama? Józio mówił, że będę stawiali stogi takie wielkie, wielkie stogi! Józio powiedział, że on będzie na stogu, na samym wierzchu, tak wysoko! Moja mamo, czy to może być prawda?
— Dla czego nie?
— A jakże się Józio tam dostanie?
— Zobaczysz, bądź tylko grzeczna, to i ty będziesz na stogu, na samym wierzchu, będziesz siedziała tak wysoko, jak bocian na lipie.
Dziewczynka wyrwała się z rąk matki i ucieszona pobiegła do brata, aby podzielić się z nim tą wiadomością, że i ona będzie także na stogu. Przed wieczorem, zajechał przed dwór fornal drabiniastym wozem. Pani Marya, panna Gracya, Zosia i babcia umieściły się na siedzeniach ze słomy, Józio zaś usiadł obok fornala i, jako mężczyzna, oraz przyszły gospodarz, z wielką dumą trzymał w ręku bicz, który zaledwie mógł udźwignąć w swoich drobnych rączętach.
Łąka szeroko rozciągała się nad rzeką, zapach świeżego siana napełniał powietrze, ludzie układali ogromny stóg.
Wóz wartko toczył się po drodze, następnie wjechał na łąkę, ku wielkiej radości Józia i Zosi. Pan Jan znajdował się przy robotnikach, Muchowicz, na widok pani uciszył się trochę i kląć przestał.
Śliczny wieczór był tego dnia, pogodny, cichy, bez wiatru; ledwie kiedy niekiedy listek się poruszył na krzakach. Słońce zachodziło w blaskach i purpurze, ruchliwa fala rzeki przelewała się srebrem, rzucając białą pianę na muszle i kamyki nad brzegiem leżące. Małe ptaszki przelatywały z krzaczka na krzaczek, z gałęzi na gałąź, różnobarwne motyle unosiły się nad łąką.
Zosia zapytała o kwiatki i spotkał ją zawód. Nie ma już kwiatków, padły biedne, podcięte ostremi kosami, padły razem z trawą, wśród której rosły. Słońce je wysuszy i ze ślicznych kwiatków będzie siano. Zosi jest to bardzo przykro, pociesza się tem tylko, że nad rowem, gdzie nie koszą, są niezapominajki, także bardzo ładne kwiatki, które i mama szczególnie lubi. Dziewczynka pobiegła je zrywać, wtem słyszy zdaleka głos i śmiech braciszka.
— Zosiu, Zosiu, patrz, gdzie ja jestem!
Szczęśliwy, on już na stogu! na takim ogromnym, wielkim stogu. Dostał się na owe wysokości przy pomocy fornala i teraz tryumfuje. Zosia zaczyna płakać, ona także chce być na stogu. Muchowicz zrobiłby wszystko dla Zosi; bierze ją więc na ręce i wchodzi na drabinę. Stóg jest duży, można chodzić po nim, jak po pokoju. Tuż przy nim ustawiony jest żuraw, taki sam, jak przy studni, tylko, zamiast wody, podnosi wiązki siana, które parobcy rozkładają na stogu. Skutkiem tego, stóg jest coraz wyższy. W samym środku stogu jest ogromny drąg, około którego można biegać w kółko. Ze stogu widać całą łąkę, krzaki; rzekę, drzewa, które nad nią rosną i las, widać kosiarzy, którzy posuwają się szeregiem. Przed nimi trawa wysoka, gęsta, po za nimi długie, równe pokosy. Czasem który z kosiarzy przystanie, kosę poostrzy i znów kosi, towarzyszów dogania. Dalej kobiety grabią, ściągają wyschłe już siano na kopiec, a te znów parobcy ciągną do stogu. Zosia mówi, że równie pięknych rzeczy w życiu swojem nie widziała. Namawia mamę, babcię i pannę Gracyę, aby weszły na stóg, ale one nie chcą.
Józio dostrzegł z wysokości bryczkę, toczącą się po gościńcu. Była to bryczka pocztowa, zaprzężona w parę koni dość chudych, lecz biegnących względnie szybko; pocztylion w ciemno-zielonym płaszczu powoził.
— Mamusiu! mamusiu! — zawołał Józio z góry — to pan doktór!
— Ach, jak to dobrze — rzekła panna Gracya, — żeby go też można jakim sposobem sprowadzić. Panie Muchowiczu!
— Słucham, co pani rozkaże?
— Mój panie, czyby pan nie był łaskaw zawołać, żeby brat mój, który tam oto jedzie gościńcem, zatrzymał się i tu do nas na chwilę przyszedł, lub przyjechał, ale to tak daleko, on zapewne nie usłyszy.
Muchowicz wzruszył ramionami z politowaniem.
— Proszę pani — rzekł, — choćby o wiorstę dalej był, to także można zawołać, przecież nie na końcu świata!
Rzekłszy to, przyłożył dłonie do ust i odezwał się, jak przez tubę, głosem, któryby umarłego obudził.
— Panie doktorze! prosimy tu do nas, prosimy!
Pocztylion konie zatrzymał, a doktór, zrzuciwszy z siebie biały kitel, którym był okryty od kurzu, żywym krokiem puścił się ku łące. Był tego dnia szczególniej wyświeżony i wyelegantowany, w zgrabnym garniturze letnim, w jasnych rękawiczkach.
Wszyscy powitali go serdecznie.
— Dokądże pan Bóg prowadzi? — zapytał pan Jan.
— Do chorego, jak zwykle; dokądżebym ja mógł jechać?
— Widzicie państwo — rzekła panna Gracya, — co to za idealny doktór ten mój braciszek. Oszczędza koni swych pacyentów i jeździ ekstrapocztą. Wszak to bryczka pocztowa stoi na drodze, czy tak?
— Zdaje się... no, jużcić pocztowa w samej rzeczy, bo też nie każdy pacyent ma konia.
— Musi to być jednak bardzo dystyngowany pacyent, skoro tak się wystroiłeś do niego. A może to pacyentka?
— To wszystko jedno.
— A przepraszam, wcale nie wszystko jedno. Przyznajże się, mój braciszku, dokąd jedziesz? przecież nie masz z czego robić sekretu.
— Zdaje mi się — rzekł pan Jan, — że ta droga prowadzi do Gza...
— Proszę pana, mówią, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu... ale mniejsza o to... jadę do chorego i niedługo zabawię.
— W takim razie, prosimy, żeby pan wstąpił do nas, wracając; z herbatą czekać będziemy — rzekła pani Marya.
— Tak, tak, mój braciszku — dodała panna Gracya — biedaku, wynudzisz się przy chorym, wymęczysz, a u nas odzyskasz humor.
Doktór nie odpowiedział. Zaczął się przekomarzać z dziećmi, siedzącemi na stogu, opowiadać różne anegdotki, ale widocznie śpieszył się, gdyż co chwila na zegarek spoglądał. Wreszcie pożegnał wszystkich i odszedł.
Pan Jan zaprowadził go do bryczki.
— Tam pan śpieszysz? — zapytał.
— Nie mylisz się, kochany przyjacielu, tam... Śmiej się ze mnie, szydź, żartuj, ale ja bez tego żyć nie mogę... nie mogę.