<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Syzyf
Podtytuł Obrazy z życia wiejskiego
Rozdział VI
Wydawca nakładem rodziny
Data wyd. 1899
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dworek w Gzie był dość dziwacznej konstrukcyi i bardzo odbiegał od ogólnego typu dworów, jakie po wsiach widzimy; nie był on ani pałacem, ani zwyczajnym domem drewnianym, ani starą ruderą. Postawił go jeden z poprzednich właścicieli, amator cudzoziemszczyzny, w stylu niby szwajcarskim, a właściwie nie wiedzieć jakim, — cudacznym.
Na wysokiej podmurówce wznosił się drewniany szalecik, z gankami, galeryjkami, z wieżyczką.
Miał kilka pokojów na parterze, kilka na piętrze, a dokoła balkony, werendy z płóciennemi markizami. We wszystkich oknach były żaluzje z malowanych na zielono deszczułek, a całość wyglądała niby willa podmiejska jakiegoś przemysłowca, który przez kilka miesięcy letnich chce świeżego powietrza używać.
Po za willą ogród się rozciągał, także dość pretensyonalnie i kosztownie urządzony. Były w nim i sztuczne wzgórza, i sadzawka, i szerokie rowy z mostkami chińskiemi, dużo krzewów, altanki w kształcie pagód, sztuczne groty, a nawet niegdyś, jak powiadają, wodotrysk.
Folwark stał sam, mieszkania służby i budynki gospodarskie znajdowały się w dość znacznem oddaleniu, odcięte od tak zwanego „pałacu” grupą drzew, które latem zupełnie osłaniały nieestetyczne węgły obór, stodół i owczarni, oraz zapadłe i poczerniałe dachy czworaków.
Rezydencya i folwark o trzydziestu kilku włókach przestrzeni były własnością młodej wdówki, pani Malwiny. Przypatrzywszy się bliżej, dostrzedz było można, w ogrodzie zwłaszcza i w folwarku, pewne zaniedbanie i spustoszenie. Nie ma się czemu dziwić; piękna wdówka nie posiadała dość energii, aby się wszystkiem zajmować, a rządca rządził jak chciał i jak mu było dogodniej. Historya pani Malwiny jest taka: Śliczną dzieweczkę, sierotę, gdy zaledwie ukończyła szesnaście lat życia, wydano za mąż, za człowieka niemłodego, ale zamożnego. Było to małżeństwo ułożone przez krewnych, dla zabezpieczenia losu sieroty, — sierota zaś, dziecko nieświadome, zgodziła się na wszystko; z uśmiechem na ustach jechała do ślubu, ciesząc się z oczekującego ją pałacyku, powozu, stanowiska gospodyni domu. I stało się to, co w tego rodzaju związkach się staje... niezawsze — małżeństwo było szczęśliwe. Pani Malwina przeżyła z mężem lat ośm, zgodnie, spokojnie w najlepszej harmonii. Śmierć jego opłakała nieudanemi łzami, przez rok i sześć tygodni nosiła grubą żałobę, w której jej było prześlicznie, a potem wróciła do jaśniejszych kolorów i do wesołego usposobienia. Kobieta mająca lat dwadzieścia pięć nie może ciągle płakać, zwłaszcza, gdy jest piękna i zupełnie niezależna. Należy się jej jeszcze coś od życia.
Pani Malwina była to osóbka średniego wzrostu, szczupła, nadzwyczaj zgrabna, ruchy miała wdzięczne, układ pełen naturalnej prostoty. Blondynka jasna, o ładnie zarysowanym owalu twarzy, cerze białej i delikatnej, miała duże, czarne oczy, zgrabny nosek i drobne usta. Cała powierzchowność robiła dodatnie wrażenie; dość było raz spojrzeć, aby rysy jej, a zwłaszcza oczy, na zawsze utkwiły w pamięci.
Po śmierci męża, nie chcąc mieszkać sama, zaprosiła do siebie swoją siostrę, osobę już nie młodą, panią Martę Wolską, ta zastępowała jej matkę. Zaglądali do Gza sąsiedzi, a wśród nich i kilku młodych ludzi z widocznemi aspiracyami do ręki pani Malwiny, ale wdówka umiała tak jakoś manewrować, że nie dopuszczała do oświadczyn. Mówiła też nieraz, że jest jej dobrze, że lubi swobodę i wychodzić za mąż nie ma zamiaru. I doktór słyszał z ust jej takie zdania, ale się nie zrażał. Z początku bywał dość rzadko, co miesiąc, później co dwa tygodnie, co tydzień, wreszcie co trzy dni, jeżeli tylko znalazł czas wolny. Pani Malwina grywała w szachy, doktór udawał namiętnego szachistę. Zachwycał się, gdy jego partnerka, zamyślona, opierała twarz na ręku i drobny jej paluszek wytłaczał na policzku dołek pełen wdzięku... lubił też patrzeć, gdy w niepewności, jaką figurę posunąć, wyciągała nad szachownicą białą rączkę i trzymała ją tak przez kilkanaście sekund w zawieszeniu nad konikiem, lub wieżą. Widok ten psuł zakochanemu doktorowi wszelkie kombinacye i burzył najpracowiciej obmyślane plany. Przegrywał też nieborak, aczkolwiek pani Malwina nie była wcale biegłą szachistką. A co było przytem śmiechu i żartów!...
Opuściwszy towarzystwo na łące i pożegnawszy pana Jana, doktór wsiadł na bryczkę i kazał pocztylionowi pośpieszać. Pocztylion, stary wyga, rozumiał potrosze co się święci, i nie żałował bicza. Wiedział albowiem, że za drogę do Gza dostaje zawsze wyjątkowo dobry napiwek.
Niebawem też przed oczami doktora zarysowała się wieżyczka, werendy i żaluzye szwajcarskiego domku.
Pani Malwina przywitała gościa bardzo uprzejmie.
— Jakże zdrowie pani? — zapytał.
— Co to jest przyzwyczajenie! — odrzekła ze śmiechem, — jak zdrowie, czy jest apetyt? jaki sen? Po doktorsku. Gotowa jestem pomyśleć, że podajesz mi pan rękę nie na powitanie, ale poprostu dla tego, żeby się przekonać, czy puls mój uderza tyle razy, ile wymagają przepisy medycyny.
— Ależ pani, jeżeli gdzie, to właśnie w tym domu o medycynie zapominam, i to jest moja jedyna rekracya, dla tego też tak często naprzykrzam się pani.
— Bardzo często! rzeczywiście! tak dalece często, że już nie umiem odróżnić królowej od laufra.
— Ostatnią partyę graliśmy, jeżeli się nie mylę, przed czterema dniami.
— I jeżeli się nie mylę, dostał pan doktór mata.
— Niestety! pani, zawsze prawie bywam pobity, chociaż...
— Chociaż co?
— Zdaje mi się, że gram nieźle.
— Tem większy tryumf dla mnie, że dobrego gracza zwyciężam. Ileż dziś partyj zagramy?
— Ile pani każe, choćby... pięć.
— A do sześciu pańskie poświęcenie nie sięga?
— O, tyle ile pani każe, gotów jestem grać i przegrywać.
— Trzymam za słowo, a teraz chodźmy do ogrodu, tam jest ciocia.
Poszli, ale pani Marty nie znaleźli; zapędziła się ona na folwark, a potem i w pole, gdyż stała się jakaś awantura z powodu drobiu, który szkody zawsze wyrządzał, a pani Marta była gospodyni zawzięta i tego rodzaju sprawami zajmowała się bardzo gorliwie. Doktór z panią Malwiną chodził po ogrodzie i rozmarzał się. Zapomniał o chorych swoich, o medycynie, o całym świecie — było mu zupełnie dobrze. Widział piękne oczy, napawał się dźwiękiem metalicznego głosu, który w jego uszach brzmiał jak najcudowniejsza melodya, i pragnął, żeby się ten spacer w zdziczałym i zapuszczonym ogrodzie nigdy nie skończył. Zatrzymywał się co chwila, pytając o drzewa, o krzaki róż. Zkąd się wzięły? kto je sadził? kiedy?
Wdówka śmiała się.
— Co się panu stało? — mówiła — zkąd taka skłonność do badania przeszłości? Czy przypuszczasz pan, że jestem starsza od tej ogromnej lipy, kiedy mnie zapytujesz o datę jej zasadzenia?
— Myślałem, że są jakieś tradycye do miejsca przywiązane, że je pani z opowiadania znasz.
— Ani trochę. To nie jest moje miejsce rodzinne. Kiedy przybyłam tu po raz pierwszy, zastałam te lipy, klony, graby, świerki. Były one już wszystkie tak wysokie, jak dziś, i takie grube, jak dziś. Zdaje mi się, że nic a nic nie urosły, a przecież to już kawał czasu... to już blizko dziesięć lat, doktorze... Doprawdy, czas jest bardzo względny dla drzew, dla ludzi natomiast nie ma miłosierdzia. Ja się bardziej zestarzałam aniżeli te lipy, które, jak pan doktór powiada, setki lat już przeżyły...
— Proszę! pani się zestarzałaś? a któż młodym się nazwie, jeżeli nie pani? Nie, piękno nie starzeje się nigdy, tak jak prawda.
— Panie doktorze, przypominam naszą umowę! — rzekła z uśmiechem.
— Ach!...
— Tak, panie. Pamiętaj pan, że jesteśmy dobrymi przyjaciołmi, i że wszelkie komplementa wykreślone są raz na zawsze z naszego słownika... Pan nie powinien o tem zapominać.
— Czy uważa pani, żem umowę naruszył?
— Do pewnego stopnia — tak.
— A więc przyrzekam, że się to już nie powtórzy, będę się starał wyrażać myśli moje takiemi słowy, które w żadnym razie za komplement uważane być nie mogą.
— Pod tym warunkiem możemy zawsze być w zgodzie. Zdaje się, że byliśmy błędnie poinformowani co do cioci; ja jej tu w ogrodzie nie widzę. Wracajmy.
— Jak pani rozkaże, tak będzie.
W saloniku był fortepian. Wdówka zagrała mazurka Szopena, doktór rozmarzony słuchał. Gdy skończyła, rzekł:
— Bardzo pięknie, prześlicznie!... to jest... przepraszam: prześlicznie to komplement, więc tak sobie, niezgorzej, bez rażących błędów; jestem zachwycony... a raczej nie... jestem do pewnego stopnia kontent. Upajałem się... albo jeżeli pani woli, jej gra nie raziła moich uszu i nie rozdrażniła mi nerwów. Może pani jeszcze zechce powtórzyć to ćwiczenie, posłucham bez niechęci.
Pani Malwina śmiała się.
— Tak to lubię — rzekła, — przynajmniej szczerze: bez rażących błędów i z jakiem takiem zachowaniem taktu! Powtórzyć to ćwiczenie? dobrze. A może pan doktór życzy sobie usłyszeć co innego? jaką dumkę ukraińską naprzykład, smętną, rozmarzoną? Po sielance, na którą pan niedawno patrzył, dumka będzie odpowiedniem dopełnieniem. Zagrać więc dumkę?
— Wszystko, co pani zagra, będzie dla mnie miłem... to jest, chciałem powiedzieć: niedenerwującem.
Gdy pani Malwina grała, doktór stał w otwartych drzwiach, wychodzących na ogród i patrzał na pogodne niebo, zarumienione blaskiem zachodzącego słońca. Świat wydawał mu się dziwnie piękny, upajała go łagodna melodya dumki, i szmer liści poruszanych przez wiatr, i zapach róż dolatujący z ogrodu, i szczebiot ptasząt wśród gałęzi. Zdawało mu się, że odmłodniał, że mu serce przyśpieszonem tętnem uderza, w oczach jaśniej się robi; chciałby zostać tu na długo, na długo... na zawsze. I już, już ma na ustach słowa wyznania, już chce się zbliżyć do grającej, powiedzieć co czuje, co myśli, i cofa się. Jeżeli nie powie, to będzie mógł tu powrócić za tydzień, za parę dni, znowu słuchać dumki, patrzeć na jasne niebo, być przy niej blizko, rozmawiać z nią, widzieć jej oczy cudowne; a jeżeli powie, od razu może to wszystko utracić: ujrzy przed sobą przepaść, próżnię, której nie zapełni nigdy i niczem. Za wielkie to ryzyko, wszystko na jedną kartę postawić... Niemożna.
Ostatni akord dumki brzmiał jeszcze w powietrzu... Pani Malwina wstała od fortepianu i rzekła:
— Teraz grajmy oboje; nim ciocia nadejdzie, damy wielki koncert na szachownicy, mam wielką chęć zwyciężyć pana dzisiaj.
Doktór zasiadł przy małym stoliczku i zaczął szachy ustawiać. Rozpoczęli grę. Nim jednak zrobili kilka posunięć, dały się dyszeć ciężkie kroki i w salonie ukazał się pan Karol, ów szlachcic zamożny, który z amatorstwa studyował medycynę.
Doktorowi na ten widok zrobiło się zimno.
— Sąsiadkę szanowną i dobrodziejkę witam! — rzekł gruby jegomość, całując rękę gospodyni. — Prześlicznie się składa, przyjechałem właśnie z córeczką.
— A gdzież jest panna Aniela?
— Konferują już o czemś z panią Martą i w tej chwili tu przyjdą. Powiadam, że się przepysznie składa — panie będą gawędziły sobie, a my z kochanym doktorem sobie; tem bardziej, że mam niezmiernie ważną kwestyę dla pana.
— Proszę!
— I nietylko dla pana, ale dla całej ludzkości, dla świata! Najstraszniejsza choroba, która czyni takie spustoszenia wśród ludzi, już pokonana. Suchoty nie istnieją.
Doktór wiadomość tę przyjął bardzo zimno; nie mógł nawet ukryć pewnego wyrazu niechęci, jaki się na twarzy jego odmalował. Bo i jakże! było mu tak słodko, obiecywał sobie przepędzić cały wieczór w miłem towarzystwie, aż tu naraz spada, jak piorun z jasnego nieba, pan Karol ze swoją medycyną.
— I cóż pan na to? — woła. — Do licha! przecież to odkrycie, mogące zbawić ludzkość, wynalazek cudowny; a jaki prosty, jaki prosty! Panie! ja powiadam, że to rzecz zdumiewająca; tyle wieków trzeba było czekać na znalezienie tego, co jest dla każdego dostępne, co zawsze znajduje się pod ręką. Cóż pan o tem myślisz?
— Nic.
— A, panie doktorze, wstyd, doprawdy. Jak to! i pan, człowiek uczony, stojąc w obec największego tryumfu nauki, zachowujesz się tak obojętnie. Doprawdy, tego pojąć nie mogę.
— Panie szanowny, mam z natury temperament dość chłodny, wrażeń moich na zewnątrz nie objawiam, co się zaś tycze wielkich wynalazków, uznaję je wtenczas dopiero, gdy są stwierdzone, sprawdzone i wypróbowane. Gdy się przekonam o istotnej ich wartości, wtenczas, kto wie, może złożę ręce do oklasku. Inaczej...
— Ach, pojmuję, wynalazcą jest profan, człowiek z po za korporacyi cechowej, naturalnie, więc się go lekceważy...
— Mogę pana zapewnić, że jesteś pan w błędzie.
— Tak to się mówi, znam ja się na tem panie, znam, ale nie macie racyi. Razem z patentem na mądrość lekarską, chcielibyście stworzyć kastę zamkniętą, otoczoną chińskim murem, niedostępną dla obcych. Ja was znam. Ale co będzie, jeżeli jakiś obcy i profan przekona was, że potrafi zrobić coś więcej, aniżeli wy wszyscy razem, jeżeli ocali tysiące skazanych na śmierć, to co, panie? to co?
— To ja pierwszy zaproponuję, żeby mu wznieść pomnik, jako zbawcy i dobroczyńcy ludzkości.
— Hm, tak pan powiadasz, a jednak, nie zapytałeś pan dotąd, jaki jest środek, który do tak znakomitych rezultatów prowadzi?
— Sądziłem, że to tajemnica szanownego pana i że naruszać jej nie mam prawa.
— Zapewne, w zasadzie tak, gdyby chodziło mi o zbogacenie się, o zyski materyalne, ale znasz mnie pan, że interesowany nie jestem. Chleba mam dosyć, daje mi go rola, czem innem zajmuję się tylko z zamiłowania, nie dla zysku, nie dla czczej chwały, o którą nie dbam, ale dla dobra bliźnich, dla ludzkości.
— Bardzo to pięknie z pańskiej strony.
— I ja tak sądzę; nie można żyć tylko dla siebie, jak ślimak zasklepiony w skorupie, trzeba czynić coś i dla drugich; tą właśnie powodowany myślą...
Wejście pań przerwało tyradę, która obiecywała być długą. Pan Karol brwi zmarszczył, zły, że mu przerwano; doktór zaś uszczęśliwiony z tej dywersyi, witał się z panią Martą i panną Anielą tak, jak gdyby ich Bóg wie jak dawno nie widział. Pani Malwina starała się zająć gości rozmową, i, może chcąc ratować doktora od naukowej dysputy, zwracała się głównie do pana Karola. Odpowiadał krótko, z roztargnieniem i ciągle oglądał się na doktora. Mówiono o Warszawie, teatrze, nowych książkach, a doktór podtrzymywał tę rozmowę wszelkiemi siłami, dokładając starań, żeby się nie przerwała. Pan Karol kręcił się na krześle, nareszcie uchwycił moment i zapytał wprost doktora:
— Czy pan znasz gips?
— Zapewne, znam — odrzekł.
— A wapno?
— Bezwątpienia.
— Powiedzże mi pan, co też myślisz o gipsie?
— Myślę, że jest to znakomity środek do użyźniania roli.
— To wiadomo, ale mi chodzi o co innego, o zastosowanie tego cudownego środka w medycynie.
— Ależ stosujemy go, panie dobrodzieju, przy złamaniach kości.
— Proszę państwa na herbatę — odezwała się gospodyni domu. — Panno Anielo, panie dobrodzieju, doktorze.
Zrobił się ruch, wszyscy wyszli na werendę. Kilka świec w kloszach szklanych rzucało światło na stół zastawiony elegancko i obficie. Doktór usiadł pomiędzy panią Malwiną a panem Karolem. Rozmowa toczyła się o przedmiotach ogólnych, o nowinkach okolicy, o stosunkach sąsiedzkich. Pan Karol kilkakrotnie usiłował głos zabrać i do ulubionej medycyny powrócić, ale doktór paraliżował te usiłowania i bronił się wytrwale; pomagała mu w tem pani domu, a także i panna Aniela, którą bliżej interesowały wiadomości z sąsiedztwa, aniżeli dysputy naukowe.
— Dawno pan był w Stawiskach? — spytała doktora.
— Dziś pani.
— Pan tam bywa bardzo częstym gościem, nie tak jak u nas; siostra pańska jest na nas łaskawsza i przyjeżdża niekiedy. Pani Janowa także nas odwiedza czasem, niedawno była z dziećmi; ale zauważyłam, że w ostatnich czasach posmutniała jakoś. Dawniej uśmiech nie schodził z jej ust, a teraz często wzdycha i zamyśla się bez żadnego powodu.
— Bez powodu? — wtrąciła pani Malwina; — nie sądzę, musi być jakaś przyczyna.
— Może ma zmartwienia?
— I pan Jan także na humorze stracił, czy doktór nie zauważył tego?
— Istotnie.
— Tak — rzekł pan Karol, — zdrowie fizyczne, tak samo jak zdrowie ekonomiczne; a raczej ekonomiczne tak samo jak fizyczne, może, iż się tak wyrażę, szwankować. Otóż zdaje mi się, że tam jest anemia finansowa, jedno z cięższych cierpień, jakie mogą dotykać człowieka. Przydałyby się środki wzmacniające, ale o te dziś trudno. Zdaje mi się, że dyagnoza moja jest dość trafna.
Doktorowi groziło to nowem niebezpieczeństwem, bo skoro pan Karol już o dyagnozie wspomniał, to prostą drogą szedł do patologii, szeroko rozwodził się o cierpieniach, a przytem ordynował niesłychaną massę leków, cudownie, według jego przekonania, działających. Biedny pan Jan znalazł się jak gdyby w klinice.... Pan Karol wykazywał wszystkie jego słabości finansowe i określał je zmanierowaną na lekarski sposób terminologią. Tak lubił te porównania, że rad był bez końca je powtarzać. Rachunek nazywał mózgiem, pieniądze krwią, długi żółcią, dochody przybytkiem wagi i tłuszczu.
Panie, rade nierade, musiały tego wykładu słuchać; doktór kręcił się niecierpliwie na krześle i kilkakrotnie usiłował nadać rozmowie inny obrót, ale napróżno. Amator medycyny niełatwo dawał się zbić z tropu...
— Wiadoma to rzecz — mówił, — że prawie każdy z nas finansowo niedomaga. Powiedziałbym, że jest to epidemia, od której mało kto jest wolny. Ja na to cierpienie skarżyć się nie mogę, ale pan Jan, Piotr, Michał, Ignacy, wszyscy sąsiedzi nasi, dalsi i bliżsi, są zakatarzeni i grubo. Co tu mówić?... źle jest, choroba przewlekła, wchodzi w stan chroniczny, a w takim razie trzeba zachowywać dyetę, żyć hygienicznie, — a oni jak żyją! Powiedz pan, jak oni żyją? czem się wzmacniają? — i chcą być zdrowi! To komika jest, doprawdy. Potrzeba buljonu, oni zaś jedzą najniestrawniejsze rzeczy..
— Naprzykład co? — zapytał doktór.
— Surowiznę, najszkaradniejszą surowiznę, kwasy...
— Nie rozumiem, co pan chcesz przez to powiedzieć.
— Ależ na Boga, doktorze! zgodzisz się przecie, że taki pan Jan i setki, tysiące jemu podobnych, są to organizmy finansowo i ekonomicznie chore, osłabione, powiedziałbym nawet bezsilne. Taki każdy chudeusz potrzebuje buljonu, mięsa, wina, — inaczej mówiąc: banku, czy jakiegokolwiek kredytu, któryby ich rzeczywiście wzmocnił, podniósł na nogi, sił dodał — a oni czem się wzmacniają? w czem szukają pokrzepienia? — w żydzie. A wiesz pan co to jest? to to samo, co gdyby człowiek cierpiący na katar żołądka lub kiszek, najadł się surowych ogórków, rzepy, brukwi i octem to popił. Nie mam ja racji? Chciejże mi pan powiedzieć nareszcie, czy się mylę? czy nie, — ale zdaje mi się, że chcąc czy nie chcąc, musisz mi pan przyznać słuszność.
— Przyznaję.
— Bo musisz pan przyznawać, — bo prawda sama za siebie mówi, bo długoletnie moje doświadczanie, obserwacya...
— Przepraszam — nie mamy się o co spierać. Owszem, poprę nawet pańskie twierdzenie. Przed dwoma tygodniami miałem pacyenta w ostatnim stopniu wyniszczenia. Człowiek ten chwiał się na nogach. Ma się rozumieć, że zaleciłem mu jak najpożywniejszą dyetę. Mięso, kawior, ostrygi, stare wina... Doradzałem nawet kuracyę klimatyczną i wyjazd na południe.
— Zapewne, doskonale, bardzo dobrze. Któż to był ten pacyent? Zapewne pan...
— E, wcale nie pan... to był pastuch gromadzki z Białej Wsi, człowiek, który ma do jedzenia tylko chleb i kartofle, i to nie zawsze, nieraz po kilka dni żyje powietrzem i wodą...
— Ach, pastuch! to zupełnie co innego. Sądzę, że żartowałeś sobie z biedaka, doktorze, ordynując mu ostrygi i stare wino...
— Zupełnie tak samo, jak pan żartuje ze swoich sąsiadów, ordynując im banki, kiedy oni mogą mieć tylko lichwiarzy.
Panie się roześmiały. Pan Karol się zarumienił, ale usiłował bronić swego zdania.
— Wziąłeś pan przykład niemożliwy — jakiegoś wyjątkowo marnego biedaka — a ja nie mówiłem o ludziach straconych, dla których żadnego ratunku już nie ma, lecz o takich, którzy mają jeszcze siły...
— Zgoda, bardzo dobrze. Zostawmy w spokoju pastucha, weźmy innych, którzy pozornie mają się niby dobrze, ludzi należących do tak zwanej inteligencyi; tych, którym praca daje mały dochód, a względna oświata wytwarza duże potrzeby. Mówię, panie, o tych nieszczęśliwych, którzy kosztem nadzwyczajnych wysiłków, chcą żyć jak ludzie, chcą coś czytywać, kształcić dzieci, — a nie mają na to. Mówię wreszcie o tych, którzy posiadając kawałek ziemi, chcą się przy nim bądź co bądź utrzymać, wkładają więc w niego cały zasób funduszów i inteligencyi, pracują jak woły — a ciężarów nie mogą podźwignąć, nie potrafią walczyć z siłą wyższą, to jest z deszczami, suszą, gradem, pomorem, idą ciągle, jak ów pielgrzym pokutnik, który trzy kroki naprzód, a dwa w tył się posuwa. Cóż im pan za receptę przepiszesz? jaką radę im dasz? słucham, słucham ciekawie, chciałbym zobaczyć, co dla nich apteka szanownego pana posiada? Radzisz im jakiś bank... bardzo ładnie — ale pokażże, gdzie on jest? którędy iść do niego?
— Można go wytworzyć...
— Zapewnie... można nawet na księżyc zajechać w teoryi, ale tymczasem to, co niby wytworzyć, jak pan powiadasz, można — nie istnieje — a żyć trzeba. Twierdzisz pan, że żyd jest niehygieniczny i niezdrowy — spierać się oto nie myślę — ale panie, w danym razie on jest jedyny... do kogóż więc ma się udać człowiek, który instytucyj odpowiednich nie ma, od swoich pomocy ani poparcia spodziewać się nie może, który jest absolutnie sam, nie podtrzymywany przez nikogo, a wyzyskiwany przez wielu, człowiek obarczony obowiązkami, którym choćby kosztem własnego życia, zadość uczynić musi — do kogoż, pytam pana, człowiek ten pójdzie? czego się czepi? Wiadomo panu zapewne, że tonący chwyta się brzytwy... pokaleczy ręce, ale może nie utonie, a w każdym razie, walkę ze śmiercią przedłuży. Jeżeli pan potrafisz tonącego namówić, żeby brzytwy nie chwytał, jeżeli go pan przekonasz, że lepiej jest bez oporu puścić się na dno, wtenczas uwierzę we wszystko — nawet w to, żeś pan na suchoty skuteczne lekarstwo wynalazł.
— Ech, szanowny doktorze — rzekł p. Karol, — co do suchot jest zupełnie inna historya. To już kwestya załatwiona i nieprzedstawiająca żadnej wątpliwości; jeżeli pozwolisz, to z największą przyjemnością rozwinę moją teoryę.
— Ależ, panie...
— Co! może wyobrażasz sobie, że jestem zazdrosny? ani trochę. Com wynalazł, com wykrył, do czego doszedłem przez długie lata rozmyślań i przez rozumowanie, to bezinteresownie oddaję na użytek ludzkości. Korzystajcie z tego, leczcie ludzi, dorabiajcie się choćby największych fortun, to mi wszystko jedno. Imię moje będzie zapisane w kronikach świata — i dość na tem. Otóż przystępuję do rzeczy. Przedewszystkiem określmy, co jest mianowicie, że tak powiem, właściwą istotą tak zwanych suchot...
— Wie pan dobrodziej co — rzekł doktór, — kwestya ta jest w ogóle tak ważna i tak poważna, że nie sądzę, żeby ją można było przedyskutować w pobieżnej pogawędce, przy herbacie, zwłaszcza w towarzystwie dam, dla których przedmiot ten jest pewno niezbyt zajmujący..
— No, to zależy... ale tak rzadko mam sposobność widzieć szanownego doktora, że rad jestem korzystać z okazyi...
— Cóż łatwiejszego, jak sposobność tę znaleźć? Niech pan dobrodziej przyjedzie kiedy do mnie, a z wielką chęcią do wszelkich dysput służyć będę...
— Trzymam za słowo: więc mi pan poświęcisz jaką godzinkę...
— Choćby trzy — o tyle ma się rozumieć, o ile nie będę wezwany do chorego.
— A naturalnie — więc zapowiadam swoją wizytę na pojutrze. Odkrycie przeze mnie zrobione, musi stać się jawnem i głośnem, liczę na pańską pomoc pod tym względem...
Doktór uszczęśliwiony był, że przerwał nareszcie tę rozmowę i że mógł odetchnąć trochę swobodniej. Swoją drogą, wieczór, o którym marzył od kilku dni i po którym obiecywał sobie tak wiele — przepadł dla niego bez ratunku. Gospodyni domu prawie ciągle rozmawiała z panną Anielą i, zajęta gośćmi, nie mogła ani grać w szachy, ani bawić doktora wesołą gawędką, którą tak lubił.
Po herbacie wszyscy wyszli do ogrodu. Noc była ładna, po nad drzewami wysoko jaśniał skrawek nieba usiany gwiazdami; wietrzyk liśćmi szeleścił, trwało to krótką chwilę. Naraz wietrzyk zaczął się wzmagać coraz bardziej, poruszać gałęźmi, i nie wietrzyk już, ale wiatr, wicher chwiał drzewami, a jednocześnie gwiazdy niknęły zasłonione przez chmury, które bardzo szybko ogarnęły firmament.
— Wracajmy — rzekła gospodyni: — będzie deszcz.
— Pani dobrodziejko — odezwał się pan Karol, — ja się o co gorszego obawiam, to się na burzę zanosi.
Ledwie te słowa wymówił, oślepiająca błyskawica jak wąż przebiegła po niebie; panie krzyknęły z przerażenia i szybko wbiegły na werendę.
— Jeszcze ona daleko — rzekł doktór, — a wnosząc z kierunku wiatru, sądzę, że bokiem przejdzie. Wspaniały to objaw, imponujący swoim ogromem i potęgą. Człowiek widzi się wówczas malutkim, drobnym jak robaczek, w obec rozszalałej potęgi żywiołów; zostaje olśniony majestatem tej siły, mimowoli korzy się przed jej źródłem.
Pan Karol wstrząsnął się nerwowo.
— Zapewne — rzekł, — poezya. Dziękuję panu za te majestaty i olśnienia, niech je licho porwie!
— Ojczulku — zawołała panna Aniela, — nie można tak mówić, zwłaszcza podczas burzy.
— A cóż to? nie wiesz, że mamy pszenicę, jęczmień, groch. Co! nie słyszysz, jak huczy tam w górze?
— Grzmoty.
— Głupstwo grzmoty! cóż mi tam? w stodołach pustki, a budynki assekurowane; w górze huczy grad, — wiesz, co jest grad?
Zapomniał o medycynie, o swoich odkryciach i wybiegł na środek gazonu, żeby módz łatwiej dostrzedz, na co się zanosi.
Tymczasem burza szalała coraz bardziej, drzewa się chwiały, błyskawice krzyżowały się po niebie; przerażający odgłos grzmotu wstrząsnął powietrze, kilka grubych kulek lodowych spadło na trawę...
Pan Karol na dłoń je zebrał i do pań pobiegł.
— No — mówił, — macie państwo, grad! słowo honoru daję, grad, i jaki jeszcze, możemy sobie powinszować!... Pani niech się nie obawia, tu bardzo rzadko pada, nawałnica bokiem przechodzi, wschodnią stroną. Właśnie nad moim folwarkiem, nad Lipką, Borkiem, nad Stawiskami może. Znam ja się na tem. To, co tu widzimy, nic nie jest, ale tam, tam co się dzieje, u nas! Pani dobrodziejko, ja poślę, żeby mój stangret zaprzęgał.
— Na taką burzę? niepodobna żeby państwo mieli odjechać!
— Nim on się wyguzdra, burza przejdzie, a tam u mnie, Bóg wie co się mogło porobić. O, o, patrzcie państwo — mówił, wskazując przez okno, — łuna! Pali się, od pioruna widocznie.
Wszyscy do okna pobiegli.
— Tak, jakby u mnie — zawołał pan Karol. — Na Boga, muszę jechać... niech zaprzęga natychmiast! ty, Anielciu, zostaniesz.
— Jadę z ojcem — rzekła.
— Nie, to nie u państwa się pali — rzekł doktór. — Znam całą okolicę wybornie i oryentować się umiem. Trzymam zakład o co kto chce, że nie u państwa ten ogień.
— Ja poślę kogo na wieżyczkę — rzekła wdówka, — ztamtąd dalej widać.
Pan Karol udał się z chłopcem kredensowym po schodach na ową wieżyczkę dziwaczną i powrócił znacznie uspokojony.
— Doktór miał słuszność — rzekł, — istotnie ten ogień nie u mnie.
— Więc gdzież?
— Albo bardzo blizko Stawisk, albo w samych Stawiskach. Widocznie pali się folwark, bo ogień rozkłada się szeroko.
Doktór, usłyszawszy to, doznał jakby elektrycznego wstrząśnienia.
— A może nie w Stawiskach? — rzekł.
— Jestem prawie pewien — odpowiedział pan Karol. — Trudno, żebym się mylił, mieszkając od lat tylu w tych stronach i znając okolicę, jak swoją własną kieszeń. Burza wyraźnie tam ciągnęła i ta przeklęta chmura gradowa. Bóg wie, co z mojem zbożem się dzieje.
— Jeżeli w Stawiskach, to okropne — odezwała się pani Malwina. — Biedny pan Jan i bez tego ma dosyć kłopotów... Serdecznie mi go żal.
— Panie Karolu, dobrodzieju — odezwał się doktór, — może teraz powiesz, gdy ten człowiek u żydów pożyczki poszuka, że niehygienicznie żywi swój ekonomiczny organizm, że przy katarze kiszek jada surową rzepę i pije ocet?
Pan Karol zarumienił się.
— To, widzisz pan — rzekł, — to jest inna historya, to zupełnie co innego... to wypadek...
Burza letnia, jak niewiadomo zkąd przyszła, tak niewiadomo gdzie się podziała... Grzmoty ucichły, wiatr chmury rozpędził, na niebie znowu ukazały się gwiazdy i księżyc wśród nich. W powietrzu świeżość czuć było i chłód, na gałązkach drzew, na liściach drgały krople wody, grube, ciężkie, drżące. Pan Karol z córką, zaraz, jak się tylko wypogodziło, odjechał, aby pola swoje, chociaż przy księżycowem świetle zobaczyć. Kazał się wieźć najkrótszą drogą, manowcami, byle tylko jak najprędzej dowiedzieć się, co zaszło.
Po doktora też pocztylion zajechał. Poczciwy eskulap był bardzo zakłopotany o pana Jana.
— Wie pani — mówił do pani Malwiny, — nie jestem człowiekiem nerwowym, a jednak drżę z obawy. To tacy dobrzy ludzie, tacy poczciwi i serdeczni!...
— Panie doktorze — rzekła, podając mu rękę, — ja ich nie znam tak blizko i sama i nie śmiem się narzucać, ale gdyby potrzebowali, gdybym mogła być im w czem pomocną, to z całą chęcią, szczerem sercem uczynię. Bądź pan w tym razie pośrednikiem między nimi a mną... wdzięczna panu będę.
— Jesteś pani zawsze szlachetna — rzekł zakochany doktór i białą rączkę pani Malwiny przycisnął do ust. Sam zdziwił się swojej śmiałości, ale nie żałował jej. Pożegnawszy panie, wsiadł na bryczkę i kazał pocztylionowi przez Stawiska jechać.
— Pośpieszaj tylko — mówił, — pośpieszaj, bo radbym jak najprędzej wiedzieć, co się tam stało.
Pocztylion uderzył batem wychudzone szkapy, targnął lejcami i po kuryersku pojechał. Na niebie widniała jeszcze łuna czerwona, szeroka, później zaczęła się zmniejszać się i blednąc, i znów czerwieniała, ale już światło jej nie mieniło się, była już tylko odblaskiem zarzewia. Z drogi, z tego miejsca, na którem, w tamtą stronę jadąc, doktór zatrzymał się i na łączkę schodził, widać było nietylko łunę, ale czerwone płomienie i dym, gęstym, czarnym słupem wznoszący się w powietrze. Opalone, poczerniałe słupy trzymały się jeszcze, gdzie niegdzie tlały belki, zapadały się przepalone krokwie, i, uderzając swym ciężarem o zgliszcza, podnosiły snopy iskier. Koło tego wielkiego pogorzeliska uwijały się drobne, czarne sylwetki ludzi, walczących nadaremnie z wyższą od nich potęgą. Tam kilku chłopów uczepiło się bosaka, aby ocalić gorejącą już belkę, owdzie ktoś w morze ognia wlewał konewkę wody, słychać było nawoływania i krzyki, ogień przenosił się z budynku na budynek, z dachu na dach, nie darował nawet płotom, strawił je i położył na ziemi długą linią żarzących się węgli. Cały folwark w zgliszcza się zamienił: dwie duże stodoły, oborę, stajnię, owczarnię, szopę na narzędzia i śpichrz. Cud jakiś, że inwentarz zdołano w porę wypędzić. Ocalał tylko dwór i opodal folwarku stojące czworaki, reszta z dymem poszła.
Doktór aż pobladł, widząc to zniszczenie. Pocztylionowi na wieś kazał odjechać i w karczmie się zatrzymać, a sam poszedł pieszo do pogorzeliska.
Z daleka zobaczył p. Jana, jak chodził wśród dopalających się budynków i rozporządzenia ludziom wydawał, pragnąc jeszcze cokolwiek ratować.
Nie spostrzegł nawet doktora, który do niego się zbliżył.
— Panie Janie — odezwał się doktór, — panie Janie!...
— Ach, doktór! dobrze, żeś pan przybył... tam w domu żona i matka rozpaczają... Pójdź do nich...
Mówił spokojnie, nie rwał włosów z głowy i nie rozpaczał; przynajmniej nie okazywał tego na zewnątrz. Był tylko bardzo blady, ale głos mu nie drżał, oczy suche, spojrzenie jak zawsze pełne energii. Umiał panować nad sobą.
— Dostrzegłszy łunę — mówił doktór — pośpieszyłem do was natychmiast.
— Dziękuję za współczucie, ale cóż tu można pomódz? Była straszna burza z gradem, z piorunami. Co mi grad w polu zrobił — nie wiem; co zrządził piorun — widzisz. Uderzył w starą stodołę, a burza już ku końcowi się miała; już sądziłem, że przechodzi — uderzył w starą stodołę, i objęły ją płomienie w mgnieniu oka, prędzej, niż opowiedzieć można. Wybiegłem na folwark jak oślepiony, we wsi, w kościele ksiądz kazał w dzwony uderzyć... Zbiegli się moi ludzie, zbiegła cała wieś, ale znasz pan ich przesąd, że takiego ognia nie godzi się gasić. Zaledwie pod wpływem prośb i groźb pomogli inwentarz z niezajętych budynków wyprowadzić. I to za cud mogę poczytać. Kazałem konie i bydło za ogród, na ogrodzoną łączkę przepędzić, owce pod las niedaleko. Co jutro z tem wszystkiem zrobię? — nie wiem. Pługi, brony, narzędzia poszły z dymem, nieco zboża w śpichrzu, na ordynaryę i na obroki, zgorzało — nie wiem, czy ocalono kilka wozów... Budowle asekurowane nizko, ruchomości wcale nie, a tu żniwa nadchodzą i zwózka. Gdzie zbiory podzieję?... gdzie inwentarz pomieszczę?... kiedy nowe budynki postawię i za co? Zrujnowany jestem, kochany doktorze... ale idź już, idź do kobiet, one ciebie bardziej potrzebują niż ja...
Doktór zatrzymał się jeszcze.
— Słuchaj no, panie Janie — rzekł, biorąc go za rękę, — spodziewam się, że o życzliwości mojej nie wątpisz. W czem ci będę mógł być użyteczny, mów szczerze. Jestem do twojej dyspozycyi; a i to jeszcze dodam, że ona poleciła mi wyrozumieć, czy będzie mogła przyjść wam w jaki sposób z pomocą.
— Jaka ona? — zapytał pan Jan.
— No, wiesz... przecież wracam ztamtąd, od niej. To złote serce, to anioł; jak cię poważam, panie Janie, anioł...
— Mój drogi przyjacielu — odrzekł pan Jan, — wiem, żeś człowiek zacny, w przyjaźń twoją wierzę, ale teraz, w tej chwili, czegóż od ciebie mogę żądać? Niech się opamiętam trochę, niech ochłonę — obecnie zajmuje mnie tylko jedna myśl: jakby zalać co prędzej tę kupę węgli i głowni opalonych i chociaż cokolwiek ztamtąd wydobyć? Idź do kobiet, pociesz je, pokrzep na duchu, ja tu muszę pozostać; a jutro, rozpatrzę się w położeniu, myśli zbiorę, to pomówimy... Idź do nich, proszę cię, twoja obecność uspokoi je cokolwiek...
Doktór odszedł, pan Jan pozostał na pogorzelisku prawie do rana. Towarzyszył mu Muchowicz, tak przerażony, że kląć zapomniał. Może sumienie go gryzło, że w klątwach swoich piorunów nieustannie wzywał, a może tak szczerze nieszczęście swego pracodawcy odczuł, dość, że przemawiał do ludzi cicho i łagodnie, prosił ich najgrzeczniej, by wodę nosili, by rozgrzebywali zgliszcza bosakami... Sam, jakby dobry przykład chcąc dawać, wodę wiadrami dźwigał, fornalom i parobkom pomagał, żelaztwo przepalone, ogorzałe belki z pomiędzy węgli wyciągał.
Nad pogorzeliskiem wschodziło piękne, uśmiechnięte słońce i zabarwiało różowym odcieniem dymy, które się nad zgliszczami wlokły. Ludzie jeszcze nosili wodę, jeszcze zalewali tlejące głownie, a wśród zielonych drzew sterczały czarne, osmolone słupy budynków, niby szkielety potworne. Nic nie ma smutniejszego nad pogorzelisko, nad widok zniszczenia, zrządzonego przez potężny, nieokiełznany żywioł. Jest ono posępne jak grób, grób zabiegów ludzkich, starań i mozolnej pracy. Gdzie tak niedawno jeszcze był ruch i życie, dziś pustka i zniszczenie. Biały dym wlecze się nad czarnemi zgliszczami — dwie barwy żałobne; gdzieniegdzie jeszcze płomyk błyśnie, jeszcze się kupa węgli zaczerwieni, nim je szary popiół przysypie...
Konie oglądają się za stajnią, bydło ryczy, szukając obory, człowiek łamie ręce i wzdycha...
W polu grad znaczne spustoszenia poczynił. Bujne trawy, zboża przerzedzone, pokładzione, pocięte. Zielone kłosy, które wczoraj jeszcze wznosiły się do góry, stojąc w zwartym jak ściana szeregu, pozwieszały się smutnie, pokładły, poplątały jedne z drugiemi. Chcą się podnieść pod wpływem ciepła i słońca; okaleczałe i zbite nie mogą. Trudno im się rany, przez grad zadane, zgoją.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.