Szewc i Diabeł/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szewc i Diabeł |
Podtytuł | bajęda |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom XII |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom XII |
Indeks stron |
Czupryna w kutas golona,
Łeb jak harbuz, nos jak burak,
Krótkie nogi, długi stan;
Czapczyna siwa na bakier
I kapota szafirowa
I z drelichu spodnie w but:
To, Mospanie, szewc z Uhnowa,
Takich szewców niema świat.
Coś klasło, trzasło jak z bicza —
„Czego bijesz?“ pytał krawiec.
„Ot, bo biję“, odrzekł szewc.
I nuż za łby jak się patrzy,
Włosy trzeszczą, mordy dudnią,
Młyńca idzie z cechem cech.
Gawiedź krzyczy: Bijże krawcze!
Bijże szewcze, bijże, bij!...
Zawiędły, długi i żółty
Krawiec słynny z rady, swady,
Kochał ludzi, lubił miód.
Przyciasny na nim tużurek,
I pluderki do pół łydki,
I bucięta nie bez dziur.
Miał włos rzadki, nizkie czoło
I tabaki pełny nos.
Czy radził, czy się z kim spierał,
Czy też bajki opowiadał,
Jak perełki sypał z ust;
Dlatego wolał pan Melchior
Kontrowersa długosłowne,
Niż pięściowy krótki spór;
Ale przez to nie dał sobie
W kaszę dmuchnąć komubądź.
Nie sprostał w sile bynajmniej
Temu, z którym szedł w zapasy,
Bo szewc Marek, był to lew.
Lecz umiał finfę zakurzyć,
W głowę mierzyć, w brzuch uderzyć,
Zażyć z mańki, zwalić z nóg.
Mądry, chytry, zwinny, giętki,
Jednem słowem istny wąż.
Ach, piękny był też to widok
Dla każdego uczciwego,
Jak się biło takich dwóch!
Co chwycą to się odtrącą,
Palnie jeden, odda drugi,
Zawsze kwita, raz za raz.
I stanęli i spoczęli,
Jak dwa miechy na się dmą
Szewc przysiadł, potem podskoczył,
Chciał na odlew grzmotnąć krawca;
Ale krawiec nurka dał.
Przeleciał kułak nad głową,
Ale zamach był za wielki,
Bo wykręcił w prawo w tył...
Szewc się zwichnął, stracił wagę
I jak długi padł na wznak.
Nie splunął jeszcze na ziemi,
Już na niego jak na konia
Jednym susem krawiec siadł.
I podług zasad przyjętych
Lewą ręką wziął za gardziel,
Prawą w mordę kuł, a kuł.
Mówił przytem, jak zwykł mawiać
Kończąc sprawę: Teraz szyj!
Nie drzémał jednak i Marek;
Obie nogi podniósł w górę,
Potem nagle spuścił w dół;
Takiego urznął szczupaka,
Tak potężnie, tak sprężysto
Na pół łokcia wypiął brzuch,
Że jak z siodła wyrzucony
O trzy kroki krawiec padł.
Szewc wolny nie wstał wszelako,
Ale walcem się potoczył
I pod siebie krawca wziął.
Co padło, nikt tam nie liczył,
Ale coś tam padło dużo,
Bo się krawiec diable wił,
Bo kapota szafirowa
Jak opoka parła w dół.
Pod spodem wszakże coś zaszło,
Bo szewc krzyknął, wierzgnął nogą
I przerzucił się na bok.
Uklękli oba i wstali,
Szewc przysiadał jak w prysiudy,
Krawiec karkiem kręcił wciąż;
Coś im pono dosyć było
I za swoje każdy miał.
W tem zadychany Baltazar
Stanął w środku i tak zaczął:
„A cóż tedy... wam się bić?!...
„Cóż względem tego... to tedy...
„A, jak Boga szczerze kocham,
„Taki despekt, taki wstyd!...
„Tfy!.. do diabła!.. tedy, tedy...
„Słusznie mówię, jakem tkacz.
Ta mowa szła im do serca,
Więc w konfuzyi stali oba,
I gniew topniał jako śnieg.
Szewc milczał, milczał i krawiec
Potem każdy siąknął w palce,
Końcem poły otarł twarz:
Podniósł czapkę, strzepnął z kurzu
I na bakier sobie wdział.
Któż wiedział, o co im poszło?
Krawiec myślał, szewc zapomniał...
Co tam zresztą wchodzić w to
A zatem quasi natchnieni,
Nic nie mówiąc poszli prosto,
Do arędy jakby w dym,
Trochę chylcem, trochę skosa,
Ale z miną, że aż strach.
Bodaj to, bodaj się świecił
Ow kieliszek starodawny
Co to kończył każdy spór.
Raz jeden wkoło jak obszedł,
Już nienawiść diabli wzięli,
Jak raz drugi, zniknął żal,
A przy trzeciem, czwartem kole
Każdy kochał aż do łez.
Tkacz, perła tkaczów, Baltazar,
Przywitawszy Pana Moszka
Kwartę wódki kazał dać.
Napełnił lampkę, wzniósł w górę:
„Daj wam Boże, dobre zdrowie!“
Do sąsiadów swoich rzekł.
Na te słowa szczodrobliwe
Krawiec krzyknął, splunął szewc.
Fundator usta umaczał
I szewcowi podał lampkę.
Szewc posunął czapkę w tył.
Wziął lampkę, westchnął głęboko,
Chciał coś mówić, ale zamilkł
I pociągnął taki łyk,
Aż mu oczko zabielało,
Aż się potem cały wstrząsł.
Atoli do dna nie wypił,
Jak to człowiek ugrzeczniony
W takim razie czynić zwykł.
Lecz dolał lampki serdecznie,
Aż po palcach mu pociekło
I krawcowi w rękę dał;
I ścisnąwszy nieco pasa
Musnął wąsa i tak rzekł:
„Źle Panie Majster wypadło...
„Trochęśmy się przymówili..
„Ot, Mospanie, ślepy traf!.
„Nie miejże, proszę, jankoru,
„Jeślim nieco poturbował
„I obraził może gdzie;
„Lecz serdeczność mego serca
„Do swojego serca weź.
A na to Melchior poważnie:
„Panie Majster, jasne niebo,
„Przecie na niem czasem grzmi;
„Toć człowiek Boskie stworzenie,
„Acz bliźniego kocha swego:
„Toć go czasem szturknie w bok;
„Ale przez to, koniec końców,
„Światem świat, a bratem brat.
Baltazar zmiękczon jak masło,
Jedną ręką łzy ocierał,
Drugą z kwarty lał, a lał;
Rzekł: Tedy!.. na tem przestał,
Bo cóż więcéj mógł powiedzieć,
Kiedy wszystko dobrze szło,
A Majstrowie pili sobie
Jakby jeden wszyscy trzej.
„Hej! Miodu Moszku!“ Szewc krzyknął,
Ale Moszko jakby głuchy
Za kratkami cicho stał.
„Daj miodu, żydzie, bo machnę!“
Po raz drugi krzyknął Marek.
„Co to machnę?“ odrzekł żyd,
„Jakto machnę?... czemu machnę?
„Zapłać z góry, będzie miód.
Piwonią stanął szewc Marek,
Chciał się pomknąć, ale usiadł
I kułakiem urznął w stół.
„Takiejże to ja publiki
„Doczekałem się w téj izbie,
„Gdziem za czterech zawsze pił!
„Gdziem pod kredką na tablicy,
„Jeden z pierwszych zawsze stał..
„Słuchajcie, Moszku, słów moich.
„Jeśli długu wam za tydzień
„Nie zapłacę, co do krzty;
„Niech diabli zaraz mnie porwą
„Bez regresu, bez pardonu;
„Verbum, słowo, jako szewc!
Tkacz i krawiec się przeżegnał,
A szewc krzyknął: „słowo masz!“
Żyd szepnął coś tam żydówce,
Dobył kredki, coś napisał,
I na stole stanął miód.
Wyborny też to był miodek,
Trudno było z nim się rozstać.
Piło też się całą noc.
A jak słońce zawitało,
Szewc w objęciu krawca spał.
Dzień za dniem a noc za nocą
Jakby woda ciągle płynie,
Ktoś powiedział, nie wiem kto.
Od owéj zatém zatargi
Potem zgody szewca z krawcem
Upłynęło już dni siedm;
A na świecie po dawnemu
A w Uhnowie znowu targ.
Szewc spił się tęgo jak zwykle,
Lecz Moszkowi nie zapłacił...
By borgował, na to żyd.
Nie myślał, albo zapomniał,
Jakich strasznych ręczycieli
Do kontraktu wezwał był,
Że się diabłom oddał w zastaw
Jak się spóźni jeden dzień.
Powracał w nocy do domu
Z miną byczą od stu katów,
Pas pod brzuchem, czapka w tył.
A nucąc sobie zaganiał
Kaczki, jak to ludzie mówią,
W prawo w lewo, tak i siak.
Wtem na kładce przy browarze
Nagle przed nim diabeł stał.
„Precz z drogi, precz! bo cię machnę!“
Krzyknął Marek, i tak machnął,
Że się diabeł zaśmiał w głos.
A diabla zaraz szewc poznał,
Po dwóch oczach jakby węgle,
Po zapachu capich skór,
Po ogonie, co jak biczem
Czarne biodra sobie bił.
Wytrzeźwił się więc od razu,
Bo to z piekłem nieprzelewki,
Lecz zapytał: Czego chcesz?“
„Chcę ciebie, diabeł odpowie,
„Boś zapomniał o terminie.....“
„Tfy! do licha! hańba, wstyd!“
Przerwie Marek, „poturbować
„Za żydowski, kiepski dług!
„Żyd lichwę bierze, psia dusza,
„I fałszuje każdy trunek;
„Żyda Waszeć sobie bierz!
„Nareszcie bierz skór juchtowych
„Przekupników, bierz pachołków,
„Co targowe z ludzi drą;
„Ale szewców nie zaczepiaj,
„Bo byś wyzuł cały świat
„Na koniec, gdyś się już obrał
„Arędarskim Landsdragonem,
„Exekutny palet gdzie?“
A diabeł: „Małać fraszka,
„Odłożone, niestracone,
„W piekle Waści palet dam;
„Lecz dług furda, Panie Majster,
„Słowo wasze, to jest grunt.
„Niech diabli, rzekłeś, mnie porwą,
„Jak nie oddam na terminie;
„Termin minął, diabeł jest.“
Za ucho szewc się poskrobał;
„Słowo, słowo, Panie diable,
„Rzecz to licha, istny wiatr,
„Czyż je Waszmość gdzieś zpod ziemi
„Dokumentnie słyszeć mógł?
„Uważaj, żem był podpity...
„Ba i spity, prawdę mówiąc,
„Jak w chodaku język szedł.
„Mówiłem więc: Niech nie porwą,
„Waść zasłyszał: Niech mnie porwą
„Niezawodnie było tak.
„Zresztą wolność pijanemu,
„Pijanego prawa znam.“
„W tem Waszeć wielce się mylisz,
Odparł diabeł z uprzejmością,
„Bo pijaństwo nasza sieć.
„Co w nią padnie, na pół nasze,
„Każde słowo cerografem:
„Jak uchwyci który z nas,
„A co piekło raz zapisze,
„To nie zmaże żadna moc.“
Powtórnie szewc się poskrobał,
Boć to z diabłem, nie jak z krawcem;
Lecz po chwili znowu rzekł:
„Mam jeszcze buty w robocie,
„Obiecałem na niedzielę;
„Jak nie oddam będzie wstyd.
„Nasz Pan Sędyk boso chodzi,
„Sfolgujże mi cztery dni“.
Bies kiwnął głową z uśmiechem
I ramiona ściągnął w górę,
Jakby mówił: Co za myśl!
„A zjedzże diabła gałganie!“
Krzyknął Marek, lecz czem prędzéj
Zaciął zęby, czapkę zdjął,
I pokornie prosił daléj:
„Panie diable, jestem twój.
„Pozwolże wejść mi do domu,
„Chciałbym szydła i kopytka
„I dratewkę z sobą wziąć.“
Jak żądał, tak się też stało,
Diabeł w dobrym był humorze,
Szedł ze szewcem brat za brat,
I walczyka pogwizdywał
I ogonkiem merdał wciąż.
Szewc milczał, ale rozmyślał,
Jakby diabła wywieść w pole,
By do piekła nie pójść z nim.
Że diabeł mądry, nie bajka,
Ale przecieć się udało
Niejednego diabła zwieść,
Bo w nim hambit z dawien dawna
Nad rozumem górę brał.
Znał Marek z dziadka, pradziadka
Co jest diabła słaba strona,
Że to tylko jego włos.
Lecz każdy diabeł jest łysy
I co tydzień brodę pali;
Zkąd u licha włosa wziąć?
I poskrobał się za ucho
I z spuszczoną głową szedł.
Do ciemnéj izby gdy weszli,
Diabeł chuchnął i odrazu
Zaświeciło jak sto świec,
Tak pięknie i tak rzęsisto,
Że we Lwowie na reducie
Rzadko kiedy taki blask,
Rzadko kiedy taki zapach
Niby siarka, niby maź.
Wyskoczył diabeł na warsztat,
Nuż przerzucać kopytkami,
Nuż przeglądać każdą rzecz....
Nuż ganić wszystko z kretesem,
„Kiepska skóra, kiepskie szycie,
„Kiepski z Waści, kiepski szewc.“
Na to Marek jakby indor
Wstrząsł się, dmuchnął, wypiął brzuch,
Na czole zbiegły mu żyły,
I czupryna mu powstała,
I nos siny przeszedł w pąs.
Nareszcie fuknął: „Mospanie!
„Jesteś może dobrym diabłem
„Lecz co diabeł, to nie szewc;
„Kiedy nie znasz szewskiéj sztuki,
„To przynajmniéj mores znaj!
„Roboty mojéj nie ruszaj!
„Nie despektuj, bo cię machnę!“
I jak zwykle machnąć chciał,
Lecz błąd swój spostrzegł i zamilkł,
A na szczęście roztargniony
Bies nie zważał jego słów,
Ale chwycił but zaczęty,
Na zydelku sobie siadł,
Kopytko ścisnął kolanem,
Głowę schylił, łokcie odparł,
I szyć zaczął... ale jak!
Tak gładko, prędko, porządnie
Ściągał sobie ścieg po ściegu,
Że aż Marek krzyknął: Ach!
I powtarzał: „Czysto! ślicznie!
„Waści tylko buty szyć.“
„Toć szyję, szyję kochanku
„Niejednemu i niejednéj.“
I istotnie diabeł szewc,
Namiętnie lubił rzemiosło,
Tak, że nocą pokryjomu
Po warsztatach buty szył;
Ztąd to potem niejednego
But tak piecze, że aż strach.
Tu pismo nosem szewc poznał
I nuż diabłu świecić bakę:
„Wielkić, rzekł on, z Waści mistrz.
„Jak byłeś niegdyś na ziemi,
„Toż musiałeś figle płatać,
„Że aż pewnie chodził świat.“
Na to diabeł się roześmiał,
Aż mu z pyska poszedł dym.
I zaczął długo rozprawiać,
Jak był szewcem, lecz że kradzież
Lżejsza praca, wolał kraść.
Gdy nakradł, stał się lichwiarzem,
A z lichwiarza na bankiera
Jak po mydle gładko szło.
Lecz gdy został wielkim sędzią,
Musiał wstrzymać, tu był sęk.
Chciał wyżéj, jeszcze chciał więcéj,
A gdy wszystko szło oporem,
Szatanowi duszę dał,
Cerograf krwią mu napisał,
Ale w piekle tak się zwijał,
Że w niespełna trzysta lat
Z potępieńca diabłem został
I z najpierwszych teraz jest.
A kiedy bies się rozgadał
I w swéj wielkiéj chełpliwości
Jak na drożdżach sobie rósł,
Szewc nagle ogon zobaczył,
Co rozścielił na podłodze
Zawiesisty kutas swój.
Tego też mu trzeba było,
Tego pragnął, w to mu graj.
Czem prędzéj smoły wziął grudkę,
W garści dobrze ją rozegrzał;
Smoła szewska, diabli lep!
Na kutas zwolna upuścił,
I nastąpił i przycisnął,
Potem szkaplerz z piersi zdiął,
I na smole jak przylepił,
Prędko umknął w drugi kąt.
Bies skoczył... ale stój!... hola!
Ogon trzyma, na dół ciągnie....
Nie pomoże, trzeba siąść.
„Co to jest? — wrzasnął — co to jest?!
„Coś mnie łamie, coś mną kręci;
„Puszczaj szewcze, czyś się wściekł?!
„Puszczaj chamie! jak cię złapię,
„Jakem diabeł, zetrę w proch!“
A Marek chwycił kropidło,
W poświęconéj zmaczał wodzie,
I nuż diabła kropić nią.
Jak ocet, kiedy nim bryzną
Na żelazo rozpalone,
Zbiega w bulki, syczy w dym
Tak po diabła czarnéj skórze
Kropelkami woda wre.
Czart wije się i wywija,
Koziołkuje jak na linie,
Daje susy tak i siak.
Lecz przy tem coraz szczuplejszy...
Już od kundla nie jest większy...
Teraz tylko jakby kot...
Ba, już nawet jak wiewiórka,
A nareszcie niby mysz.
Już wisiał na swym kutasie
Jakto wisi złota pieczęć
Przy dyplomie jakim gdzie,
A jak mu szewc pod kropidłem
Flaszkę zbliżył i nastawił,
Jednym susem wskoczył w nią.
Tam się trzepie, kaszle, kicha,
Bo nie swoją kąpiel wziął.
Marek flaszkę wziął i zatkał,
Zalał smołą, krzyż wycisnął,
Od kutasa odciął ją.
Ostrożnie wstawił do skrzyni,
Skrzynię zamknął na dwie kłódki,
Klucze schował w stary but;
Potem ukląkł, zmówił pacierz,
Palnął wódki, poszedł spać.
W sławetnem mieście Uhnowie
Tak swobodnie, że aż miło,
Niby jaki inny świat.
Zniknęła zawiść, nienawiść
I próżniactwo i pijaństwo,
Myślałby kto, że to raj,
Odkąd diabeł siedział w kozie,
A już temu minął rok.
Baltazar, Melchior i Marek,
Jakby dzieci jednéj matki
Zamieszkali wspólny dom.
Majstrowie, jakich poszukać,
W konsyderze stali wielkiéj,
U sąsiadów na mil pięć:
Dziś przed nimi czapkowano,
Bo z nich każdy tego wart.
Baltazar teraz miast „tedy“
Mawiał często: a więc tedy;
A jak w swój Uhnowski dom
Z odpustu z Rudek raz wrócił,
Z tandem tedy dał się słyszeć,
Ale szczędził owych słów,
Casus tylko wielkiej wagi
Mógł je wyrwać z jego ust.
W rzemiośle kroczył z postępem,
Bo bawełnę do lnu mieszał,
I przecudne płótno tkał,
To szedł też towar daleko,
Sięgał Mościsk, ba Chyrowa,
Wszędzie dobry odbyt miał.
Tkacz Baltazar, perła tkaczów,
Zebrał sobie piękny grosz.
Pan Melchior utył cokolwiek,
Półkoszulki w święta nosił,
I ucierał w chustkę nos.
Skarb, lumen rady pokątnéj,
Jego wyrok bez pardonu
Jak raz wyrzekł: teraz szyj!
Igła w ręku czy nożyce,
Jakby na nich koncert grał.
Co więcéj, nie znał on skrawek,
Tyle sukna brał, co dawniéj,
A jak wory, suknie szył.
Dlatego z Rawy, Kamionki,
Nawet z Bełza i Sokala
Wyżéj uszów robót miał.
Już więc w jego dziś pracowni
Czeladników szyje dwóch.
Szewc Marek inny już człowiek
Brzuszek mu się zaokrąglił,
A na brzuszku z klamrą pas.
Na głowie czapka jak kołpak,
W ręku czcina dwułokciowa —
Drobnym kroczkiem zawsze szedł
I kuperkiem trochę kręcił,
Jakto kręci każdy szewc.
W procesyach nosił baldachin,
Na kazaniach ciężko wzdychał,
Do kantyczek pierwszy bas;
Przewodnik szkoły Uhnowskiéj
Był splendorem miasta swego,
Bo uhnowski dzisiaj but
Na jarmarku Świętojurskim
Przed wszystkiemi bierze prym.
Szewc Marek jednak posmutniał,
Roztargnienia miewał dzikie:
To miast wódki wodę pił,
To świnie brał za sąsiada,
To za osła brał Sędyka,
To chciał szydłem krupnik jeść;
Oczywiście jakiś robak
Toczy serce, mąci myśl.
Pewnego czasu z południa
Do arędy, do alkierza
Poszedł krawiec, szewc i tkacz.
I majstrów trzech tam usiadło,
I trzy szklanic tam stanęło,
A w szklanicach złoty miód.
Ale cisza trwała ciągle
I nietknięty trunek stał.
Uchwycił Marek za czapkę
I na powrót tak zasadził,
Że się z czapki zrobił miech.
Jakowa święci kozera,
Krawiec nie wie, tkacz jak w rogu,
Lecz instynktem zgodnych serc
Jednocześnie wzięli szklanki
I upili wszyscy trzéj.
„Ratujcie, radźcie drużbowie,
„Bo w cholewy mi się leje,“
Rzekł nareszcie szewców mistrz.
„Jak wiecie, diabła mam w skrzyni,
„Na dwie kłódki go zamknąłem
„I przy sobie noszę klucz.
„Jednak jakaś mnie obawa
„Ciągle dręczy dzień i noc.
„Niech jakim trafem Mospanie,
„Flaszka pójdzie w czyje ręce,
„Co nie będzie rzeczy znał?
„Niech złodziéj jaki napadnie
„Lub ciekawa białogłowa,
„Lub, broń Chryste, nagła śmierć —
„Cóż Mospanie wtedy będzie?
„Diabeł znowu świśnie w świat.“
Baltazar wstał i tym razem
Wyrzekł płynnie: „A więc tedy
W ogień z diabłem, spalić psa!“ —
W śmiech Melchior, w śmiech i sam Marek,
Lubo wcale nie po śmiechu
Była teraz obu myśl.
Diabeł ogniem; jakże ogniem
Czysty ogień spalić chcesz?
„Więc tandem tedy, tkacz krzyknął,
„Woda z ogniem jak pies z kotem;
„Rzuć do wody, utop psa!“
I na to głową kiwnąwszy
Butodawca odrzekł smętnie:
„Powodź rzuci gdzie na brzeg,
„Albo czółno na dnie stłucze,
„Albo rybak złapie w sieć.“
Baltazar chciał coś powiedzieć
Spojrzał w pułap, potem w szklankę,
Potem upił, potem... siadł.
Pan Marek łokcie na stole,
W dwa kułaki schował brodę,
I w sto fałdów ściągnął brew;
Melchior milczał, milczał, milczał,...
Coś się widać rodzi w nim.
Coś wielkiéj wagi roztrząsa,
Bo tabakę niuch po niuchu
Zawsze w jednę dziurę pcha;
Bo szklankę swoją wypiwszy
Wypił także kufel szewca,
I do tkacza sięgał już,
Kiedy tenże wczesnym zwrotem
Roztargnienia przerwał bieg.
Wstał Pan Melchior, krząknął, splunął,
I w otwartych dwie par uszów
Takie perły sypnął z ust:
„Jak w raju Jadam i Jewa
„Jak Jonatas w Wielkorybie
„Wiedli zawsze z diabłem spór,
„Tak też w wieży Babilońskiéj
„Nadszedł rwetes: Teraz szyj!“
Szewc westchnął, tkacz się zachłysnął,
Napełniono znowu szklanki,
Krawiec znowu zabrał głos:
„Sławetny Majster, kum Marek,
„Że za ogon diabła chwycił,
„I pod korek łotra wziął,
„Nie turbacyi, nie frasunku,
„Lecz estymy naszéj wart.
„Bies w kozie, wszystkim swoboda,
„Miasto Uhnów, jak aksamit,
„Słodki po nim każdy ścieg.
„Bies wolny, wszystkim konfuzya,
„A więc jako oka w głowie
„Winniśmy go wszyscy strzedz;
„Bo nie zawsze to się trafia,
„Że od diabła mędrszy szewc.
„Nie nasza jednak w tem głowa,
„Bo rozkazu k’temu trzeba,
„Więc me zdanie takie jest:
„Na ratusz z diabłem czemprędzéj,
„Ratuszowi go powierzyć,
„Niech mu ratusz w dudy gra.
„Pójdziem do dnia, aby urząd
„Na czczo zastać. — Teraz szyj!“
Szewc z razu ale, ale,
Tkacz powtarzał tedy, tedy,
Lecz się krawiec nie dał zbić,
I koniec końców stanęło,
Jutro dobyć delinkwenta
I na ratusz zanieść w trzech.
Potem cicho, pięknie, trzeźwo
Poszli pracą kończyć dzień.
W sławetnym mieście Uhnowie
W środku rynku stoi ratusz,
Z przodu urząd, z tyłu szynk.
Tam w radnéj izbie stół długi
Pod zielonem trzeszcząc suknem
Trybunalską wraża cześć.
W kałamarzu jak w maźnicy
Kwint-essencya wielkich dzieł.
Przy stole jakby przy żłobie
W okularach gruby Sędyk
I ławników siedzi dwóch.
Przed progiem, w sieni, na pryczach
Spoczywają pachołkowie,
A nad nimi buty ich,
I laskowe dystynktorya
Na swych kołkach wiszą w rząd.
Dzień mglisty, sędyk poziewa,
Poziewają i ławnicy,
Do ziewania mają czas.
Wtem wszedł Pan Marek, a za nim
Majstrowie. — Coś w rękach dźwiga....
Ciurkiem z czoła kapie pot.
Pokłonili się Majstrowie,
Krawiec zaczął od tych słów:
„Z boskiego w niebie dekretu
„Każde zwierze ma swą głowę,
„Mądrą, głupią, ale ma.
„Podobniez każde i miasto
„Ma swój ratusz, jak się uda,
„Ten powinien wodzić réj;
„Jak więc ratusz co rozkaże,
„To Mospanie... teraz szyj!
„Do głowy zatem Uhnowskiéj
„O poradę przychodzimy,
„Bo się zdarzył rzadki traf.
„Pan Marek, szewski nasz cechmistrz,
„W ziemi bełskiéj pierwsze szydło,
„Przez fortelów dziwny zbieg
„Złowił diabła, zatkał w flaszce
„A ten diabeł — oto jest“.
I flaszkę na stół postawił,
A Pan Sędyk i ławnicy
Dali susa sążeń w tył.
I gdyby jeszcze przypadkiem
Nie był na czczo cały Senat
Byłby na wznak kozła dał,
Ale tylko się zatoczył,
Potem w diabla wlepił wzrok.
Acz cichy, skromny, maluczki,
Diabeł, diabeł w flaszce siedzi,
Nawet niema wątpić co;
Bo czarny, łysy, psie uszka,
Kozie rożki i kopytka
I ogonek ma jak bicz. —
Sędyk kazał, aby jeden
Z dwóch pachołków buty wdział.
Gdy Senat stoi dokoła
I na piękne w zęby dzwoni,
Boć to z piekłem zarwać strach;
Bies sobie liże łapięta,
Czasem tyłek poskrobuje,
Lub ogonkiem muszcze grzbiet,
Jakby sobie z saméj kozy,
Ba, z ratusza nawet kpił.
Wtem Melchior znowu głos zabrał:
„Rok już minął, Bogu dzięki,
„Jak w téj flaszce siedzi bies,
„Od roku też to w Uhnowie
„Wszystko idzie jak po miodzie,
„Aż się palce lizać chce.
„Jak tak potrwa długie lata
„To z Uhnowa będzie raj.
„Nie łatwo krajać, szyć trudno,
„Trudniéj jeszcze diabła złowić,
„Bo to chytry, śliski wąż.
„Najtrudniéj wszakże szewcowi,
„Co jak człowiek umrzeć może,
„Złego ducha wiecznie strzedz.
„Więc Waszmościom, głowie miasta
„Oddajemy diabła w straż.
„A jeśli radzić nam wolno,
„Radzim flaszkę wstawić w skrzynię,
„Skrzynię blachą zabić w śmierć,
„I w środku rynku naszego
„Kamieniami ciosowymi
„Obmurować ze wszech stron.
„Niech na wieczną famę miasta
„Stanie niby jaki słup.
„Niech Święty Jerzy na słupie
„Czysto, pięknie malowany
„Dzidę swoją w czarta pcha.
„Natenczas wszyscy mieszczanie
„Po kolei z halabardą
„Niech wartują dzień i noc.
„Taka to jest nasza rada;
„Powiedziałem. Teraz szyj!“
Skłonili głową Majstrowie
I jak każe ceremonja
Poszli sobie za drzwi precz.
Pan Sędyk, z nim i ławnicy
Chcieli wołać i zatrzymać,
Ale jakoś było wstyd.
Więc jak stali, tak zostali
I milczeli długi czas....
Depozyt jednak trza schować,
Zatem Sędyk ławnikowi
Kazał mężnie diabła wziąć.
Ten w gębie palce umaczał,
Dotknął flaszki, czy nie syknie,
A jak poczuł chłodne szkło,
Przez dwie poły wziął i niesie
Ręce naprzód, głowa w tył.
Otwarto ciemną komorę,
Gdzie arsenał i archivum,
Jedna księga, batów dwa;
Tam między kufą gorzałki,
A gąsiorkiem atramentu
Postawili straszny skarb,
I zamknęli na trzy zamki,
Każdy zamek razy trzy.
Usiedli znowu przy stole
I zmaczali razem pióra
I zrobili żydów sześć;
Lecz rada szła coś oporem,
A więc radę systowali
I do domu poszli jeść.
Potem znowu rada była,
A po radzie poszli spać.
Nie dobrą miał noc Pan Sędyk,
Niespokojną i ławnicy,
Gorączkowy mieli sen.
Łbem w ścianą urznął z nich jeden,
Drugi pierzem się zakrztusił,
I Pan Sędyk z łóżka spadł.
Sądzić diabła, rzecz to śliska...
Bo nuż diabeł porwie sąd?!
Potrzeba jednak rozpocząć,
Otworzono więc trzy zamki,
Każden zamek razy trzy.
I ławnik palec umaczał,
Dotknął flaszki, czy nie suknie,
A jak poczuł chłodne szkło,
Przez dwie poły wziął i niesie
Ręce naprzód, głowa w tył.
Postawił diabła na stole,
I protokół przedsięwzięto,
Boć to zawsze pierwszy krok.
Zkąd rodem? jak się nazywa?
Gdzie przebywa? czy żonaty?
Czy pod śledztwem kiedy był?
Et caetera, et caetera,
Pytań było więcéj sta....
Lecz diabeł milczy, jak milczał,
I Ichmościom kozły dając
Coś wystawiał, a nie twarz....
Poskrobał serka im czasem,
Czasem figą im pokazał,
Czasem nawet... pies nie bies!
Co tu począć? co tu robić?
Trudnoż diabłu w skórę dać?!
Nareszcie aż i diabłowi
Cierpliwości już nie stało;
Po turecku zatem siadł,
I niby woźny zawołał:
Hej Waszmoście! — A Waszmoście
Ani mrumru, jak mak siał.
„Hej Waszmoście! — bies powtórzył —
„Ilu was tam w radzie jest?
„Ha! Jeden, drugi i trzeci!
„Trzech więc osłów jakby jeden,
„Takich bydląt rzadki zbiór.
To słysząc, jeden pokrząknął
Potem kaszlnął ławnik drugi,
Okulary Sędyk zdjął,
I rozłożył chustkę w kraty
I zatrąbił w duży nos.
„Jesteście, diabeł rzekł daléj,
„Urwipołcie i opoje,
„A działacie sobie wbrew,
„Cóż z tego wam, że ja w kozie,
„Że od roku pokój wszędzie?
„Niema bójki, niema spraw;
„Rożen goły, kufel próżny,
„Bo kubanów ani krzty.
„Jak potrwa taki stan rzeczy,
„Któż wam ręczy, że nie powie
„Jaki taki lada dzień:
„Tych darmojadów do czego,
„Co w ratuszu gryzą pióra,
„Bo nie mają pisać co?
„Więc Waszmościom jako vialis
„Dadzą nogą, wiecie gdzie.“
Tak skończył diabeł i kichnął,
A Pan Sędyk i ławnicy
Wykrzyknęli: Żyj Waść zdrów!
On nawet merci nie odrzekł,
Ale ziewnął, w kąt się wcisnął
I ułożył się do snu,
Jak w wagonie dyplomata,
Gdy z kongresu wraca rad.
Pan Sędyk wtenczas rzecz zaczął,
Że jakkolwiek prawdę mówiąc
Jegomości ostry styl,
Myśl wszakże jest jak ów orzech,
Co acz gorzki przy zgryzieniu.
Słodkie ziarnka w sobie ma.
Potem zaczął diabłu kadzić,
Ale diabeł dawno spał.
Do długiéj zatem naradzie
Jednogłośnie uradzili,
Aby diabła puścić w świat.
Sęk tylko, aby w tym akcie
Cielesnego obrażenia
Nie poniosło gremium gdzie.
Na to diabeł odrzekł spiesznie:
„Weźcie w nocy mnie na strych.
„Nim jeszcze kogut zapieje,
„Zrzućcie flaszkę, a na honor,
„Włos nie spadnie z głowy wam.“
Jak radził, tak się i stało;
Flaszka brzękła, diabeł świsnął,
A Ichmoście lecąc w tył,
Tak się łbami tęgo rznęli,
Że się ratusz cały wstrząsł.
Zaledwie diabeł był wolny,
De noviter zaczął wichrzeć,
Aż się dziwił cały świat.
W konwiktach często réj wodził,
Referaty pisał w biórach,
Starych żenił, młodych brał,
A modniarek i bankierów
Pełną garścią wszędzie siał.
Do tego jakby zaraza,
Nowiniarzy, dziennikarzy
Padło nagle z dziesięć kop.
Przytem diabli i nie diabli
Śmiać się muszą do rozpuku,
Bo nikt w piekle nie łgał tak,
Bo nikt z diabłów tak nie umiał
Czarne z białem zmieniać w lot.
Szczególnie w mieście Uhnowie
Miał szewcowi na wątrobie,
Że szewc takie ciągi dał,
Że wziął na lep jak sikorkę,
Że jak piwo zakorkował,
Że go ostrzygł jakby psa;
Ztąd go potem kusym zwano,
Aż sam szatan z niego drwił.
Więc nasłał Panu Markowi
Czeladnika do warsztatu,
Serafinem zwał się on:
Włos długi, krótką miał bródkę,
Wzrok anioła, głos słowika,
Tęgo jadał, lepiéj pił,
Lecz dlatego, by do służby
Braci, ludzi nabrać sił.
„Rób, mawiał, ale zarobku
„Nie zachowuj, bo to kradzież,
„Co zarobisz, w czambuł daj.
„Z łotrami dziel się sumiennie
„Bo łotrowstwo to choroba,
„Na chorobę trza mieć wzgląd.
„Wspólne żony, wspólne dzieci,
„Taki nowy będzie skład.“
Na takie mowy Pan Marek
Wzruszał tylko ramionami,
A spytany rzekł: Ot kiep!
Serafin tem się nie zrażał,
Lecz szewcowi pochlebstwami
Tak podkadzał, że aż fe!
Zrazu szewc się krztusił nieco
Późniéj łykał cały dym.
Tak dobrze, iż do pół roku
Już uwierzył, że na niego
Posłannictwo zesłał Bóg.
Porzucił szydło, kopytka,
Świat chciał podszyć jak cholewę,
Zaczął szaleć, spiski knuć.
Za nim Melchior i Baltazar
Jakby jego własny cień.
Jednego targu w Uhnowie
Szewc wyszedłszy z przyjaciołmi,
Nuż rozdawać wszystkim chleb,
Lecz cudzy, potem obuwie,
Ale cudze, potem odzież,
Ale cudzą. — Hałas, krzyk!
Vivat Marek! Szewca Marka
Na ramionach niesie tłum.
Jak skargi doszły na ratusz,
Ratusz wysłał swych pachołków,
By zrobili jaki ład.
Pachołki prędko zgarnęli
Dziesięcioro ludu z brzegu
I pod wielki wzięli klucz.
W Uhnowie wszystko spokojnie,
Wieczór Sędyk wino pił.
W dni kilka nadszedł i jarmark,
Już na szewca nikt nie czekał,
Każdy sobie brał, co chciał.
Jak swoje brał i bił jeszcze,
Bo łupieżcom z dawien dawna,
Złupionego przykra twarz.
Co to będzie? Co to będzie?
W mieście rozbój, w mieście gwałt.
Jak skargi doszły na ratusz,
Ratusz wysłał swych pachołków,
Lecz pachołków motłoch w łeb,
Pachołki w skórę ławników,
A ławniki w czub Sędyka;
Wszędzie nieład, wszędzie bój...
Wywrócono i kałamarz,
Diabeł z śmiechu boki rwał.
Baltazar, Melchior i Marek
Wyszli z domu i patrzali,
I widzieli, że tu źle.
Lecz ufni w swoją powagę
I w swój tryumf w dzień targowy,
Śmiało poszli w dziki tłum.
Prośbą, groźbą, ba i pięścią
Trzeba miastu wrócić ład.
Baltazar w przedniéj stał straży,
Chciał zawołać: Tandem tedy...
Lecz nie skończył wielkich słów,
Bo maziarz kwacz mu ciekący
W gębę wsadził i zakręcił,
Potem tylcem walnął w nos.
Tkacz się zwinął jak półsetek,
I potoczył gdzieś pod wóz.
Z kopyta naprzód szewc pomknął,
Machnął lagą w prawo, w lewo,
Aż z czupryny para szła.
Co sięgnął, to i dosięgnął
I okładał i dokładał
Pro memoria jeszcze coś;
Bo szewc Marek chciał porządku,
Więc porządnie w skórę bił.
A krawiec niby nożyce
To rozciągnie, to przyciągnie,
Chwyta, tłucze, łeb o łeb!
Łby trzeszczą, trzeszczą jak dynie,
Jak na nieszpór dzwonią zęby,
Że aż z dala słychać strach.
Aleć zawsze śliska sprawa,
Gdzie ze stoma walczy dwóch.
Już lecą garnki jak bomby
Z mąką, masłem i śmietaną,
Biją jaja jakby grad...
I na ich pafle gorące,
Jak na jakie dwie patelnie
Naleśniczy leją płyn;
Szewca, krawca już nie poznać —
Diabeł z śmiechu boki rwał.
Od stóp do głów oblepieni,
Krawiec niby długa kluska,
Niby pieróg stanął szewc.
A koniec końców tej sprawy
Szewc wziął w skórę, wziął i krawiec
Wzięli oba... że aż nu!
Szewc się spytał: Żyjesz Wasze?
Krawiec odrzekł: Teraz szyj!
Serafin nie rwał się naprzód,
Bo lękliwéj był natury;
Bić się nie chciał, wolał kraść.
Jak nakradł, hulał; o ludzkość,
O braterstwo nie dbał wcale,
Bo on z diabłem w zmowie był,
Bo on piekłu za garść złota
Liwerował biedny lud.
Straszliwy diabeł, to prawda,
Kiedy w własnej swéj postaci
Na ród ludzki ogniem dmie;
Straszliwszy jednak sto razy
Gdy w anioła czystej szacie
Zdradny wonią sieje kwiat.
Poznać diabła, na tem mądrość,
Tę nam mądrość Boże daj!