Trzy twarze Józefa Światły/Na tropach wroga wewnętrznego

<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Paczkowski
Tytuł Trzy twarze Józefa Światły
Podtytuł Przyczynek do historii komunizmu w Polsce
Rozdział Na tropach wroga wewnętrznego
Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o.
Data wyd. 2009
Druk Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Na tropach wroga
wewnętrznego:
początki

Kiedy Izak Fleischfarb we wrześniu 1944 r. pojawił się na Pradze w ciężarówce, w której woził pewnie plecak i jakiś kuferek, był politrukiem we frontowej jednostce niższego szczebla, prawie 30-letnim chorążym, a więc jak na ten stopień — w dodatku w czasie wojny — właściwie już lekko podstarzałym. Cztery lata później, gdy zjeżdżał do Warszawy jako mjr Józef Światło, miał ze sobą nie tylko bagaże pełne dóbr materialnych nabytych i pozyskanych w trakcie paru lat nieźle płatnej pracy, dającej okazje do przywłaszczeń (co nie znaczy, że z okazji tych korzystał tak powszechnie, jak robili to niektórzy jego koledzy). Przyjeżdżał z opinią dobrego „operatywnika”, który terminował pod okiem sowieckich speców, u których uczył się zarówno techniki aresztowań, jak i politycznych rozmów z takimi osobistościami jak Wincenty Witos, a także zasad werbunku agentów i sposobów „wydobywania informacji” z więźniów. W ciągu trzech lat pracy w wojewódzkich strukturach bezpieki dominował nad swoimi zwierzchnikami — zarówno w Olsztynie, jak i w Krakowie. Dokonał osobiście dziesiątek aresztowań, setki z nich wynikały z rozpracowań, które prowadził lub nadzorował, tysiące, które nastąpiły w wyniku wydanych przez niego poleceń (np. małopolskich peeselowców przed wyborami). Miał za sobą wiele godzin przesłuchań, mniej lub bardziej brutalnych, choć poza pierwszym etapem pracy w MO i u Sowietów nie prowadził właściwie śledztw osób aresztowanych. Na pewno umiał operować głosem i zależnie od aktualnej potrzeby częstować papierosem czy herbatą, walić pięścią w stół lub w twarz. Znał więzienia i areszty, w których trzymano i torturowano akowców, żołnierzy podziemia czy działaczy PSL. Miał za sobą sfałszowanie referendum w Olsztynie i „przygotowanie” wyborów w Krakowie. Co ważne, nosił w sobie — już od czasów przedwojennych, ale umocnioną w wyniku doświadczeń z lat 1945-1947 — szczerą nienawiść do „reakcji”. Obok podłoża ideologicznego (walka klas), być może pewną rolę odgrywał w tym antysemityzm części podziemia niepodległościowego. 4 października 1948 r., a więc niejako na odchodne z Krakowa, został udekorowany czechosłowackim Medalem za Odwagę (Za Hrabrost). Nie udało mi się ustalić, za co spotkało go to wyróżnienie. Czyżby miał jakiś wkład w lutowy „pucz praski”, w wyniku którego niepodzielną władzę przejęli komuniści? A może chodziło o „przygraniczną współpracę” z czechosłowackimi służbami specjalnymi w zwalczaniu ukraińskiego podziemia i wyłapywaniu uciekinierów z Polski, których setki przekraczały granice Słowacji? W każdym razie było to ostatnie odznaczenie, jakie Światło w ogóle otrzymał. Pod tym względem nie był rozpieszczany.
Właściwie trudno się dziwić, że Romkowski, wybierając ludzi do tworzonej właśnie „grupy specjalnej”, zwrócił uwagę na doświadczonego i sprawnego pracownika. Światło zresztą już w Krakowie zrobił pierwszy krok na tym obszarze działania, którym miał się zająć w Warszawie: było nim wspomniane już aresztowanie „prowokatora”, który zalągł się w szeregach KZM. Naturalnym było bowiem, iż nowe zadania, które stawały przed bezpieką, powinny być wykonywane — a przynajmniej kierowane i kontrolowane — przez osoby ideologicznie doświadczone, których lojalność wobec partii była poddana próbie (więzienie) i które znały od wewnątrz ruch komunistyczny, z jego typową dla tajnych organizacji podejrzliwością, obejmującą także, a może nawet szczególnie, bliskich towarzyszy. W końcu podstawowym kanonem działania bezpieki była wszechogarniająca nieufność. Mjr Światło spełniał te wymogi, może nie w sposób doskonały, ale wystarczający.
Pojęcie „wróg wewnętrzny” weszło na dobre do słownika komunistycznego wraz z jego stalinizacją, czyli na przełomie lat 20. i 30. XX w. Wróg — wiadomo, a „wewnętrzny” to taki, który istnieje w samym środku partii komunistycznej i w ogniwach, zwłaszcza kierowniczych, aparatu władzy państwa komunistycznego. Stosowanie tego pojęcia, miało o tyle racjonalne korzenie, że niemal przez cały czas istnienia w carskiej Rosji ruchu rewolucyjnego był on infiltrowany przez Ochranę, czyli aparat bezpieczeństwa imperium. Agentom Ochrany udawało się zajmować nawet bardzo wysokie stanowiska w strukturach nielegalnych partii, jak Jezno Azefowi u eserów, czy Romanowi Malinowskiemu wśród bolszewików. „Czujność rewolucyjna” była więc hasłem oczywistym, w partiach tworzono komórki będące czymś w rodzaju kontrwywiadu, zabijano policjantów i „prowoków”, jak nazywano nie tylko faktycznych prowokatorów, ale też zwykłych donosicieli. Z drugiej strony partie tworzące ten ruch podlegały licznym rozłamom, frondom i starciom frakcyjnym, które często potęgowane były przez animozje i ambicje osobiste. Bywało, że skonfliktowane strony obrzucały się wyzwiskami i negatywnie nacechowanymi określeniami. Niemniej aż do połowy lat 20. między pojęciami określającymi szpicla czy kapusia, a tymi, którymi oznaczano osobę lub grupę towarzyszy mających odmienne stanowisko, nie było bezpośredniego związku: agent, czyli wróg nasłany z zewnątrz, był inaczej traktowany niż członek przeciwnej frakcji. Innowacją doby stalinowskiej było ich skumulowanie: przeciwnik w wewnątrzpartyjnym sporze stawał się wrogiem równie — a może nawet bardziej — niebezpiecznym co, jawny, otwarty wróg istniejący poza partią (lub państwem). W dodatku, co było niejako logiczne, zakładano, że wróg zewnętrzny chętnie korzysta z każdej możliwości pozyskania pomocników wewnątrz partii, aby ją osłabić i rozbić, toteż walka z nimi stawała się zadaniem najważniejszym. W ten mniej więcej sposób powstał mechanizm permanentnej czystki: wyszukiwania i wskazywania wroga wewnętrznego, który był świadomym lub nieświadomym — czyli, jak mówiono, „obiektywnym” — narzędziem w ręku wroga zewnętrznego. Zwykle taka egzemplifikacja nie miała nic wspólnego z rzeczywistością, tzn. napiętnowany osobnik w istocie nie tylko nie podejmował działań niezgodnych z aktualnie obowiązującą linią partii, ale był jej absolutnie wierny, a nawet jeśli miał odmienne poglądy, to nie był niczyim agentem. Atakowanie takich osób miało charakter o tyle prewencyjny, że wymuszało całkowitą lojalność i umacniało pozycję jedynowładcy, którym stał się Stalin, faktyczny pan życia i śmierci. Było to najmocniejsze lepiszcze państwa totalitarnego. Najbardziej znaną personifikacją wroga wewnętrznego stał się Lew Trocki, pokonany przez Stalina konkurent do schedy po Leninie.
Model ten, który w Związku Sowieckim zyskał od 1935 r. niemal idealny kształt i monstrualne rozmiary (tylko w latach 1937-1938 rozstrzelano około 700 tys. „wrogów ludu”), miał uniwersalny charakter. Dowodem na to może być fakt, iż wszystkie kraje, w których monopolistyczną władzę przejęła partia komunistyczna, przechodziły przez fazę terroru, nawet wówczas, gdy w samym Związku Sowieckim oficjalnie potępiono w 1956 r. „błędy i wypaczenia” stalinizmu. Warto przypomnieć, że były i takie kraje jak Kambodża, w której skala terroru była znacznie większa niż w kraju-matrycy. Nic więc bardziej naturalnego, że przez fazę tę przeszły także te kraje Europy Środkowo-Wschodniej, w których komuniści zdobyli władzę, lub w których została im ona dana przez Stalina dzięki obecności Armii Czerwonej i faktycznemu podziałowi Starego Kontynentu na strefy wpływów. Trudno dokładnie określić, kiedy zaczęło się wchodzenie w fazę walki z wrogiem wewnętrznym, ponieważ był to proces, a nie jednorazowe wydarzenie. Niewątpliwie istotną rolę odegrał wzrost napięcia w stosunkach między niedawnymi koalicjantami, który przekształcił się w Zimną Wojnę, ale swoje znaczenie miał i sam mechanizm totalitaryzacji państwa, podobny do sowieckiego z lat 30., oraz dążenie do całkowitego (a więc totalnego) podporządkowania tych państw Związkowi Sowieckiemu. Mniejsza zresztą, który czynnik był ważniejszy, dla mjr Światło, jego zwierzchników oraz podwładnych istotne było to, że faza taka się rozpoczęła. Nie oni ją wymyślili, ale to oni stali się egzekutorami.
W lutym i marcu 1948 r. z ambasady sowieckiej w Warszawie zaczęły napływać do Moskwy sygnały o istnieniu w kierownictwie PPR podziałów: z jednej strony miała istnieć „grupa Gomułki”, z drugiej „grupa Minca”, między nimi znajdował się Bierut. Według tych informacji, pierwsza miała mieć charakter nacjonalistyczny i wywodziła się z konspiracyjnej PPR, druga zaś z osób przybyłych ze Związku Sowieckiego, skłonnych całkowicie popierać linię sowiecką, choć z kolei zagrożona była „nacjonalizmem żydowskim”. Przynajmniej niektóre komentarze sowieckich dyplomatów oparte były na rozmowach z ludźmi z „grupy Minca”, którzy być może wyczuwali intencje Stalina do szukania wroga i dlatego zwracali uwagę na istnienie owych grup, a więc odpowiadali na domyślne zapotrzebowanie. Jednak rosyjskie badaczki, Galina P. Muraszko i Albina F. Noskowa, które miały dostęp do dokumentów sowieckiego politbiura z tamtego czasu, uważają, że to dopiero informacje napływające znad Wisły skłoniły Stalina do zainicjowania zmiany na stanowisku lidera PPR, czyli Gomułki, i wskazanie na jego miejsce Bieruta. Temu zaś bliższa była „grupa Minca” niż Gomułka, który od jesieni 1943 r. był jego ukrytym rywalem. Wszystko rozgrywało się w okresie nasilającego się konfliktu sowiecko-jugosłowiańskiego, a więc Gomułka, z uwagi na swoje ambicje do pewnej samodzielności, mógł być traktowany tak, jak Josif Tito, który nie chciał podporządkowywać się wszystkim wskazówkom z Moskwy i próbował prowadzić na Bałkanach własną politykę. Był więc przeszkodą w całkowitej konsolidacji „obozu sowieckiego”, która zaczynała być dla Sowietów wartością nadrzędną.
Negatywne oceny lokalnych przywódców komunistycznych napływały także z sowieckich ambasad winnych stolicach Europy Środkowo-Wschodniej. W rezultacie w początkach kwietnia, w gmachu na Staroj Płoszczadi, gdzie znajdowały się biura KC WKP(b), powstało kilka memoriałów krytycznie oceniających działalność i wypowiedzi niektórych liderów komunistycznych Czechosłowacji, Polski i Węgier. W przypadku Polski głównym obiektem już nie zastrzeżeń, ale wręcz ataku, był Władysław Gomułka. W memoriale wymieniono też parę innych osób (m.in. Mariana Spychalskiego czy Hilarego Minca), ale był on wymierzony personalnie przede wszystkim w Gomułkę. Nosił wiele mówiący w języku komunistycznym tytuł: O antymarksistowskiej orientacji w kierownictwie PPR, czyli dotyczył zasadniczych zastrzeżeń ideologicznych. Memoriał został opatrzony klauzulą sowierszenno sekretno i wydaje się, że nie był nigdy przekazany ani w całości udostępniony Bierutowi czy komukolwiek z „grupy Minca”. Niemniej przez ambasadę sowiecką w Warszawie lub w bezpośrednich kontaktach ze Stalinem czy Mołotowem, przeciwnicy Gomułki zostali w sposób mniej lub bardziej otwarty powiadomieni, że mogą — a nawet powinni — przystąpić do impeachmentu Gomułki ze stanowiska sekretarza generalnego. Gomułka zaś, nieświadomy grożącego niebezpieczeństwa, sam wystawił się na strzał, wygłaszając referat na temat zbliżającego się zjednoczenia PPR i PPS, w którym znalazły się — jak to oceniali jego przeciwnicy i konkurenci — akcenty nacjonalistyczne i wyrazy nieufności wobec Związku Sowieckiego. Co gorsza, miał też zamiar podjąć się próby mediacji między Stalinem a Tito. Około 20 czerwca sygnał do rozpoczęcia decydującej akcji dał Andriej Zdanow, sowiecki przedstawiciel w Biurze Informacyjnym Partii Komunistycznych i Robotniczych (Kominform), który polskim delegatom na II Konferencję tej organizacji powiedział, że „otwarte uderzenie [w Gomułkę] zapoczątkuje spór i pozwoli radykalnie zmienić sytuację”. Na tej właśnie konferencji formalnie i ostatecznie potępiono Titę, a partię jugosłowiańską wykluczono z Kominformu. Na terenie Europy Środkowo-Wschodniej Tito stał się wrogiem Numer Jeden. Obok „trockizmu”, z którego wciąż nie rezygnowano, nowym zagrożeniem wewnątrz ruchu komunistycznego stał się „titoizm” i tak jak polowano na trockistów, tak teraz miało zacząć się polowanie na titoistów. W wielu dokumentach zresztą pojęcia te występowały równolegle bądź wręcz jako synonimy. Zgodnie ze stalinowskim rytuałem „sprawa Gomułki” wykroczyła poza granice konfliktu politycznego, przybrała charakter rozprawy z „wrogiem wewnętrznym”, a więc nie można było ograniczać się do partyjnej rozgrywki i propagandy, musiano zaangażować także aparat bezpieczeństwa. Tak też sprawy się potoczyły.
Punktem wyjścia stał się fakt, iż od połowy 1947 r. w Głównym Zarządzie Informacji WP (GZI, czyli w kontrwywiadzie wojskowym) badano dokumenty przedwojennego II Oddziału Sztabu Generalnego WP. Dokumentów tych w 1939 r. nie zdołano ani ewakuować, ani zniszczyć i przejęli je Niemcy, którzy zdeponowali je w Oliwie, w 1945 r. zaś zagarnęli je Sowieci, którzy z kolei przekazali do GZI część, która zawierała materiały kontrwywiadu II Oddziału, zostawiając sobie to, co obejmowało wywiad. Przeglądaniem tych dokumentów zajmowało się Biuro Studiów GZI, a o ich istnieniu wiedziało wąskie grono osób z GZI i MBP oraz niektórzy członkowie Biura Politycznego KC PPR, w tym Gomułka i Spychalski, nadzorujący GZI. W lutym 1948 r., jak twierdziła Barbara Sowińska, kierowniczka owego Biura Studiów, „na stosie makulatury przeznaczonej do spalenia”, jeden z pracowników znalazł „luźno owiniętą papierem sporą paczkę”, na której widniało nazwisko Lechowicz. Jak się okazało, chodziło o Włodzimierza Lechowicza, aktualnego ministra aprowizacji, członka centralnych władz satelickiego Stronnictwa Demokratycznego i posła na Sejm. W czasie okupacji Lechowicz należał do siatki wywiadowczej PPR i z tego tytułu był podwładnym Spychalskiego, a w porozumieniu z nim zajmował dosyć wysokie stanowisko w instytucjach Polskiego Państwa Podziemnego, co było możliwe dzięki jego przedwojennej działalności funkcjonariusza kontrwywiadu wojskowego (SRI). Gomułka, po zapoznaniu się z tymi aktami, miał uznać, że „paczka została skompilowana, [a] niektóre dokumenty wręcz sfabrykowane”. Niemniej archiwum przeszukiwano z rosnącą gorliwością i znajdowano w nim kolejne materiały obciążające kolejne osoby. Nie sposób dziś stwierdzić, czy odkrycie to było rzeczywiście przypadkowe, czy też zostało zainspirowane lub wręcz zainscenizowane. A jeśli zachodziła ta ostatnia okoliczność, to kto dokonał inscenizacji: może służby sowieckie? Choć mam poważne wątpliwości, co do autentyczności znaleziska — rzadko się bowiem trafia „luźno owinięta paczka na stosie makulatury” z wypisanym na niej nazwiskiem — to jednak, biorąc pod uwagę chronologię wydarzeń, można przyjąć, że był to przypadek. Tymczasem konflikt między Gomułką a większością jego towarzyszy z Biura Politycznego przestawał być tajemnicą, Sekretarz Generalny nie wziął udziału w lipcowym posiedzeniu KC (tym, po którym Romkowski pojawił się z referatem w Krakowie) i został wysłany na przymusowy urlop. Miesiąc po otrzymaniu sugestii Bierut i „grupa Minca” — główną rolę odgrywał w niej jednak nie Minc, ale Jakub Berman, który widział się ze Żdanowem w czasie narady Kominformu — mieli już zarysowany plan działania nie tylko w sensie politycznym (usunięcie Gomułki ze stanowiska i napiętnowanie go za „odchylenie”), ale także ogólny pomysł użycia aparatu bezpieczeństwa: podjęcie i poprowadzenie śledztwa w sprawie Lechowicza i grona osób, co do których znajdowano kompromitujące materiały w dokumentach II Oddziału i które były powiązane z Lechowiczem w czasie okupacji. W tle znajdowała się osoba Spychalskiego, jako zwierzchnika Lechowicza, a na horyzoncie pojawiał się Gomułka, jako Sekretarz KC i z tego tytułu zwierzchnik Spychalskiego. Pomysł polegał na odwróceniu ról Lechowicza i jego znajomych: z „wtyczek” komunistycznych w polskich instytucjach państwowych przed wojną i w czasie okupacji, mieli stać się „wtyczkami” polskiego kontrwywiadu w ruchu komunistycznym. Proste jak z knuta strzelił. Na razie skoncentrowano się na „ludziach Lechowicza”. Ponieważ dokumenty z Oliwy nie obejmowały, rzecz jasna, okresu okupacji, nie mogły doprowadzić w pobliże Spychalskiego czy Gomułki, którzy przed wojną nie mieli nic wspólnego z Lechowiczem ani z II Oddziałem. Do udowodnienia tezy o złowieszczej roli Spychalskiego (a później Gomułki) jako promotora Lechowicza, niezbędne więc było sięgnięcie do procedur śledczych, aresztowań i przesłuchań. Tym miał się zająć Romkowski, który 8 sierpnia dostał analizę znalezionych dokumentów sporządzoną przez Biuro Studiów.
Z uwagi na polityczny kaliber sprawy postanowiono stworzyć ściśle tajny zespół operacyjno-śledczy, który początkowo nazywano „aparatem Romkowskiego” lub „grupą specjalną” (albo „specjalną grupą operacyjną”). Był on zakamuflowany nawet w ministerstwie, powstał ad hoc i dlatego miał charakter nieetatowy: nie został powołany oficjalnym rozkazem organizacyjnym nadającym mu strukturę i etaty, a jego członkowie formalnie byli przyporządkowani do różnych komórek i pionów bezpieki. Początkowo zespół był nieliczny i składał się głównie z funkcjonariuszy pionu śledczego (z centrali lub terenu), a jego nieformalnym kierownikiem został Józef Różański, dyrektor Departamentu Śledczego. Na stanowisko szefa prac operacyjnych i spraw organizacyjnych było trzech kandydatów: Światło, Marek Fink, zastępca szefa WUBP w Katowicach i Eliasz Koton, pełniący analogiczną funkcję we Wrocławiu. Co zadecydowało o wyborze Światły, nie jest pewne, poza tym, że dobrą opinię miał o nim Romkowski. Może sowieccy doradcy znający go sprzed paru lat dali mu rekomendacje? Skład grupy zaakceptowali Berman i Bierut.
W rezultacie z dniem 1 października 1948 r. Światło trafił do I Departamentu (kontrwywiad), gdzie został naczelnikiem V Wydziału. Wydział ten i jego komórki w WUBP miały wówczas za zadanie m.in. rozpracowywanie tej części przedwojennej administracji państwowej, która obejmowała sprawy polityczne (np. starostów i urzędników wydziałów bezpieczeństwa w urzędach wojewódzkich), Policję Państwową oraz II Oddział SG. Zajmował się także tymi instytucjami Polskiego Państwa Podziemnego, które odpowiedzialne były za bezpieczeństwo (w tym kontrwywiadem AK) i przygotowania do reaktywowania Policji Państwowej po odzyskaniu niepodległości. W jednej z takich instytucji ulokowany był właśnie Lechowicz i kilka innych osób wykonujących zadania na rzecz PPR. Komórka, którą zarządzał Światło interesowała się więc ważnym obszarem w walce z „wrogiem wewnętrznym”, dzięki podejmowanym dochodzeniom mieli nadzieję dotrzeć do sieci agenturalnej, która istniała w KPP i w PPR. Równolegle z wydziałem, który objął Światło, podobne rozpracowania, skoncentrowane na przedwojennych służbach specjalnych, tzw. Defie (od nazwy wydziału Defensywa Polityczna Policji Państwowej), oraz tzw. dwójce (czyli kontrwywiadowi II Oddziału SG), które zajmowały się KPP prowadzone były przez I Wydział V Departamentu. Departamentem tym od 1945 r. kierowała Julia Brystygier, a wydziałem Henryk Piasecki. Żeby sprawy jeszcze bardziej skomplikować, „dwójkę” rozpracowywał, co oczywiste, Główny Zarząd Informacji WP, a ściślej biorąc, Wydział I Oddziału II GZI. Widać po tym, jak ważne po wojnie było dla komunistów to, co działo się w KPP, ale jednocześnie można zadać sobie pytanie, czy możliwe było sensowne koordynowanie pracy trzech różnych placówek znajdujących się w dwóch różnych resortach, ale zajmujących się w istocie rzeczy tym samym.
Przygotowania do uruchomienia „grupy specjalnej” Romkowski podjął w czasie wypełnionym wydarzeniami politycznymi, w których sam brał udział. Uczestniczył w posiedzeniu KC PPR (był jego członkiem), które odbyło się w dn. od 31 sierpnia do 3 września, gdzie publicznie i oficjalnie potępiono „odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne”, a miejsce Gomułki zajął — dotychczas formalnie bezpartyjny — Bierut. Na posiedzeniu tym Romkowski nie zabierał głosu. Milczał również, jako jedyny spośród obecnych członków Biura Politycznego, Radkiewicz. Milczeli członek KC Mieczysław Mietkowski i członkini Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej Julia Brystygierowa. Z osób związanych z MBP przemawiali Mieczysław Moczar i Grzegorz Korczyński, którzy zostali zaatakowani jako „gomułkowcy”, więc się bronili, oraz Konrad Świetlik, szef KBW i Franciszek Jóźwiak-Witold, Komendant Główny MO, którzy z kolei wygłosili antygomułkowskie dytyramby. Po tym posiedzeniu Romkowski przez pewien czas był zaabsorbowany tzw. przenoszeniem w teren uchwał KC, co odbywało się w formie narad partyjnych w poszczególnych WUBP z udziałem przedstawicieli kierownictwa MBP Kierownictwo resortu podjęło także intensywne prace nad oczyszczaniem bezpieki z „nosicieli” gomułkowskiej zarazy. Chyba więc dopiero w połowie września mógł zacząć przygotowywać się do wykonania postawionego przed nim zadania.
Światło musiał brać udział w stosunkowo wczesnej fazie przygotowań, gdyż w chwili rozpoczęcia aresztowań powinien był być gotowy „obiekt specjalny”, znany pod kryptonimem „Spacer”, podręczne i supertajne więzienie, a do obowiązków Światły miał należeć nadzór nad nim. „Spacer” znajdował się kilkanaście kilometrów od centrum Warszawy, w Miedzeszynie, na terenie ośrodka pelengacyjnego i nasłuchowego (radio-kontrywiad) MBP przy skrzyżowaniu ulic Świerczewskiego i Stalina. Cały ośrodek, składający się z dwóch budynków, zajmował około 7 ha i otoczony był dwumetrowej wysokości murem, zwieńczonym siecią z drutu kolczastego. Gomułka, który przetrzymywany był w „Spacerze” przez ponad 3 lata i w odróżnieniu od pozostałych więźniów miał prawo do spacerów, określił rozmiary terenu w specyficzny, aresztancki sposób: krokami. Wyliczył, że boki trapezoidalnej figury miały 275, 212, 214 i 126 kroków. Na zasadnicze więzienie przeznaczono willę, która miała mały ganek z kolumnami i przypominała szlachecki dworek. O ile wiem, do dziś istnieje, a w każdym razie istniała kilka lat temu, gdy miałem okazję ją obejrzeć. Na parterze miały być „pokoje pracy”, tj. przesłuchań i pomieszczenia dla śledczych, w suterynie zaś wydzielono 12 cel, dwa karcery, ulokowano piec i wartownię. Obiekt ten był typowym ówczesnym aresztem śledczym, jakich setki znajdowały się w WUBP i PUBP: cele miały rozmiary 2x3 metry, niewielkie umieszczone tuż pod sufitem okna były zakratowane od wewnątrz i od zewnątrz, szyby zamalowano zieloną farbą, co powodowało, że było tam cały dzień ciemno. „Podłoga — wspominał Lechowicz — [była] nierówna i powybijana (...) śmierdziało stęchlizną i gnilnym odorem”. Kiedy oglądałem ten zabytek epoki stalinowskiej cele wciąż istniały i został w nich nawet zapach stęchlizny, choć oczywiście wyglądały inaczej niż sześćdziesiąt lat wcześniej, gdyż po 1954 r. nigdy już w funkcji więzienia nie były użytkowane. W drugim budynku, oddzielonym wewnętrznym murem, znajdowały się także pomieszczenia dla więźniów oraz dla ochrony. Całość prac budowlanych i adaptacyjnych wykonali — jak pisze najlepszy znawca „grupy specjalnej” Robert Spałek w artykule opublikowanym w pracy „Zwyczajnyresort — jeńcy niemieccy.
Z uwagi na zadania, jakie na nim spoczywały, Światło zapewne znał przynajmniej wstępną listę osób, które miały być aresztowane, a więc wiedział nie tylko gdzie, ale też czym (czy raczej — kim) będzie się zajmował. Natomiast czterech funkcjonariuszy, których jako pierwszych wybrano do prowadzenia przesłuchań, zostało w trybie nagłym wezwanych wieczorem 11 października 1948 r. do gabinetu Różańskiego, od którego dowiedzieli się, że mają się przygotować do miesięcznego wyjazdu. Nazajutrz o 6.00 rano spotkali się w prywatnym mieszkaniu Różańskiego przy ul. Narbutta, skąd wyruszyli samochodami do Miedzeszyna. Dopiero po południu, już na miejscu, zostali poinformowani, jakie są ich zadania: będą, mianowicie, prowadzili śledztwo przeciwko winnym „odchylenia prawicowo-nacjonalistycznego” oraz „prowokacji w partii”. Wedle zeznań, które składali w latach 1955-1957, początkowo nie dostarczono im żadnych materiałów obciążających osoby, które mieli przesłuchiwać. Dostali do lektury jedynie niedawno opublikowane wspomnienia Sowińskiej Lata walki o peperowskiej konspiracji, oraz wspominany już elaborat Biura Studiów. Ponieważ zakładano, że aresztowanych będzie więcej niż może pomieścić „Spacer”, do dyspozycji „grupy specjalnej” przeznaczono także część cel w pawilonie X więzienia przy ul. Rakowieckiej (więzienie mokotowskie). Działać tam miała druga grupa śledczych, pozostająca również pod nadzorem Różańskiego.
Funkcjonariuszom zebranym w Miedzeszynie nie dano zbyt wiele czasu na przygotowanie się. Dzień po ich zjawieniu się w „Spacerze”, 13 października, aresztowany został Lechowicz, którego, po dowiezieniu do siedziby MBP przy ul. Koszykowej — od jego mieszkania w Alei Róż było to o „rzut beretem ” — powitał Światło, a 14 lub 15 października odstawiono go do Miedzeszyna. Szybko posypali się kolejni aresztanci. W ciągu paru dni w „Spacerze” znalazł się prawie komplet więźniów, zapełniały się też cele wydzielonego pawilonu w więzieniu mokotowskim. W sumie do końca października aresztowano około 30 osób. Przesłuchania zaczynano od razu, niemal z marszu. Wedle oświadczenia, złożonego w 1954 r. przez Edmunda Kwaska, który w „Spacerze” służył od początku, pierwszym bitym więźniem był Alfred Jaroszewicz, ale „po kilku lub kilkunastu dniach zaczęto bić i pozostałych”. Polecenie bicia dawał Różański za aprobatą Romkowskiego, a później już szło samo z siebie. W jednym z pierwszych przesłuchań Jaroszewicza miał brać udział Światło, który uczestniczył w zbiorowym znęcaniu się nad aresztowanym. Kwasek zaznaczył, iż służba (ochrona wewnętrzna) aresztu zaczęła naśladować starszych stopniem i biła więźniów w czasie przyprowadzania na przesłuchanie lub w drodze powrotnej do celi. Ochrona wewnętrzna szykanowała więźniów w celach — wlewano wodę, budzono ich w nocy, kontrolowano, czy zgodnie z poleceniem aresztowani w ciągu dnia nie siadają. Więźniowie mieli przydzielone numery i wywoływani byli z cel tylko po tych numerach, choć funkcjonariusze ochrony zapewne znali nazwiska przynajmniej części aresztowanych. Poza Gomułką żaden z więźniów „Spaceru” nie korzystał z tego ważnego „przywileju”, jakim było wyjście, choćby na pół godziny, na spacerniak. Może dlatego obiekt nazwano tak przewrotnie. Gdy maltretowani zaczynali niedomagać, ściągano szefa służby zdrowia MBP dr Leona Gangla, który ordynował forsowne kuracje wzmacniające, aby bez obawy o zgon można było kontynuować przesłuchania. Mimo to w samym tylko „Spacerze” zmarło co najmniej trzech więźniów: Aleksander Giercyk, który popełnił samobójstwo, a przywołany lekarz nie zdołał go odratować (zabieg usunięcia z ciała odłamków drutu, które wkręcił sobie desperat, odbywał się bez znieczulenia, na zwykłym stole, ale za to w asyście Romkowskiego, Różańskiego i Światły); Wacław Dobrzyński, oficer sztabu głównego GL/AL, po wojnie wyższy funkcjonariusz w MBP, który został zakatowany przez śledczego Jerzego Kędziorę; Kazimierz Cessanis, o którym brak bliższych danych, a wedle dokumentów zmarł na żółtaczkę. Protokoły zgonu wystawiane były na fikcyjne nazwiska. Były też przypadki śmierci i samobójstw w części więzienia mokotowskiego zarządzanej przez „grupę specjalną”.
Wbrew temu, co się zazwyczaj sądzi „grupa specjalna” zajmowała się nie tylko ludźmi z PPR i GL. Dużą część aresztowanych stanowiły osoby pracujące przed wojną w administracji i w policji oraz w różnych instytucjach Polskiego Państwa Podziemnego, czyli — jak to wówczas sumarycznie określano — Delegatury. W pierwszej partii osadzonych w „Spacerze” znajdował się np. Bolesław Kontrym, starszy brat wspomnianego już sowieckiego oficera służącego w LWP gen. Konstantego Kontryma. Biografię Bolesława Kontryma można uznać za jedną z najbardziej fantastycznych i fantazyjnych w dziejach XX-wiecznej Polski, które obfitowały przecież w sytuacje i wydarzenia niezwykłe. Opracował ją Witold Pasek, z którego książki dowiadujemy się, że w latach 1918-1921 Kontrym był jednym z najdzielniejszych dowódców Armii Czerwonej, potem udzielał informacji polskiemu wywiadowi w Rosji bolszewickiej, a wreszcie uciekł do Polski. Dla „grupy specjalnej” najważniejsze było wszakże to, iż przed wojną był m.in. naczelnikiem wydziału śledczego w jednej z wojewódzkich komend policji, a więc odpowiedzialnym za walkę z komunizmem i sowiecką dywersją, w czasie wojny zaś „cichociemnym” i szefem Centrali Służby Śledczej konspiracyjnego Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa (PKB). Był czterokrotnie ranny w Powstaniu Warszawskim, po wyzwoleniu z oflagu służył w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie, a po powrocie do kraju w 1947 r. nie prowadził działalności ani konspiracyjnej, ani politycznej. Tej samej proweniencji okupacyjnej, ale oczywiście o mniej barwnym życiorysie, byli inni więźniowie „Spaceru”: Stanisław Mierzeński i Adam Dobrowolski. W pierwszej partii osadzonych znajdowali się zatem zarówno ci, którzy pełnili funkcje w strukturach Państwa Podziemnego, jak i ci, którzy byli w nich komunistycznymi „wtyczkami”. Jako numer jeden na liście aresztowanych przez „grupę specjalną”, mimo że został zatrzymany zanim ona powstała, figurował Henryk Pogorzelski, kierownik 1 Brygady I Oddziału Urzędu Śledczego PP w Warszawie w latach 30., uważany za głównego „kata” komunistów. Ale obok niego był tu też Bogusław Hrynkiewicz, przedwojenny komunista, agent sowieckiego wywiadu, który na jego zlecenie opanował konspiracyjną organizację Miecz i Pług. Notabene dostarczono go wprost z Moskwy, gdzie również siedział w więzieniu. Naprawdę świat był wówczas bardzo skomplikowany.
Trudno ustalić, ile osób stało się więźniami „grupy specjalnej” w pierwszym roku jej istnienia. Gomułka, który z oczywistych powodów przestudiował część akt, twierdził, że „na pierwszej liście” było około 30 osób. Ale przecież do tych, których aresztowali funkcjonariusze z „aparatu Romkowskiego” dołączano osoby aresztowane przez inne struktury bezpieki: już od października 1948 r. w ręce „grupy specjalnej” zaczęli wpadać działacze PPS, którzy byli w gestii dyrektor Brystygierowej, z kolei w styczniu i lutym 1949 r. III Departament aresztował kilkudziesięciu wyższych oficerów AK. Potem dochodzili następni. Z dokumentu, który zawiera listę częściową wynika, iż do jesieni 1949 r. aresztowano około 210 osób. Należy jednak, jak sądzę, zwrócić uwagę, że niezależnie od wagi politycznej działalności „grupy specjalnej”, jej ofiary stanowiły znikomą część represji tego okresu. Wedle oficjalnych danych, zebranych w 1979 r. przez pion archiwalny SB, które aż do 1989 r. pozostawały tajne, w 1948 r. aresztowano 24,4 tys. osób, a w 1949 r. 22,9 tys. Jeśli funkcjonariusze „grupy specjalnej” trzymali w swoich więzieniach, powiedzmy, nieco ponad 200 osób, stanowiło to zaledwie 0,4% wszystkich aresztowanych. Udział ten byłby większy, gdyby brać pod uwagę osoby zatrzymane przez funkcjonariuszy instancji centralnych MBP, których w latach 1948-1949 było prawie 2 tys., a więc „urobek” Światły i jego kolegów stanowił około 10-12%. Zresztą dane o ogólnej liczbie aresztowanych są prawdopodobnie zaniżone, a więc trzeba traktować je jako wielkości minimalne. Ponadto nie obejmują zatrzymań na krótki czas, takich np. jak podczas „akcji wyborczej”. Tak czy inaczej „biuro specjalne” należało do najmniej niebezpiecznych w bezpiece, ponieważ — przynajmniej początkowo — obszar jego zainteresowania był stosunkowo nieduży. Takie departamenty jak III (walka z konspiracją i partyzantką), IV („ochrona” gospodarki) czy V (polityczny) oraz Departament Śledczy w każdym kwartale dokonywały tysięcy aresztowań. Warunki w „Spacerze” czy w X pawilonie „na Mokotowie” nie różniły się in minus od tych, które panowały w innych więzieniach, a metody śledcze — tortury, bicie, szykany — były wszędzie na porządku dziennym. W całym kraju odbywały się liczne procesy, publiczne lub „kiblowe”, tysiące osób skazywano na kary śmierci, setki umierały za kratami. Nie mam zamiaru pomniejszać zbrodni dokonywanych przez ludzi z „aparatu Romkowskiego”, ale warto je widzieć w szerszym kontekście. Zresztą nie tylko w odniesieniu do początkowego etapu „tropienia wroga wewnętrznego”, ale w całym okresie stalinowskim. W skali masowej głównym przeciwnikiem i przedmiotem represji były wciąż środowiska podziemia niepodległościowego i działacze PSL.
Miedzeszyńskie więzienie było małe, większość aresztowanych trzymano więc „na Mokotowie”, którym — o ile wiadomo — od strony logistycznej Światło zajmował się znacznie mniej lub wręcz nie interesował się nim w ogóle. W wydzielonej części panami byli funkcjonariusze śledczy i ich kierownik Różański, a nadzór ogólny spoczywał w rękach naczelnika więzienia, Alojzego Grabickiego. W Miedzeszynie Światło w zasadzie nie prowadził przesłuchań, choć od czasu do czasu asystował śledczym i zdarzało mu się „rozmawiać” z więźniami. Odpowiadał natomiast za stronę bytową więźniów i funkcjonariuszy ze „Spaceru”, decydował o menu jednych i drugich, przeprowadzał kontrole cel i całego obiektu, wydawał rozkazy ochronie i zatwierdzał miesięczne grafiki ich służby. Do niego aresztowani mogli — jeśli się odważyli — zgłaszać skargi czy prośby, których część przekazywał w górę hierarchii, aż po Bieruta i Bermana włącznie. Pisał lub zatwierdzał sprawozdania okresowe i raporty, w których odnotowywano „wypadki nadzwyczajne”, takie jak zgony, samobójstwa, wezwania lekarzy. Decydował o karach (np. karceru) lub akceptował te wymierzane przez śledczych. To samo odnosiło się do „nagród” dla więźniów czy premii dla ochrony. Krótko mówiąc, pełnił funkcję nad-naczelnika małego i „ekskluzywnego”, ale niezwykle brutalnego więzienia. W praktyce Światło nie przyjeżdżał codziennie do Miedzeszyna, a bieżące prowadzenie obiektu spoczywało na wyznaczonym funkcjonariuszu, kierowniku. Wynikało to nie z lenistwa, ale przede wszystkim z tego, iż nie było to jego ani jedynym, ani nawet najważniejszym zadaniem.
Jednym z ważniejszych obowiązków Światły było bowiem — mówiąc w skrócie i nieco umownie — dostarczanie ofiar. Zatem aresztowania, które niejednokrotnie poprzedzały żmudne przygotowania: ustalanie sposobu spędzania czasu przez osobę wyznaczoną — jak to określano w bezpieczniackim żargonie — do „realizacji”, poznanie topografii jej miejsca zamieszkania i samego mieszkania lub pokoju w miejscu pracy czy pobytu (dane te z reguły uzyskiwano przez tajnych współpracowników), zamawianie w odpowiednich komórkach bezpieki założenia podsłuchu, inwigilowania danej osoby (a często jej otoczenia i rodziny) lub kontroli korespondencji. W końcu konieczne było opracowanie planu samego zatrzymania, w razie potrzeby w kilku wariantach, przewidujących np. różne reakcje na pojawienie się funkcjonariuszy czy różne miejsca „realizacji” (w domu, w pracy, na ulicy czy — jak w przypadku Gomułki — w sanatorium). Reasumując: cała praca operacyjna, którą Światło bardzo lubił, na co wskazują liczne świadectwa. Nie był jednak zwykłym „łapsem”, który zatrzaskuje kajdanki, choć sporą część osób zatrzymanych w październiku 1948 r. aresztował osobiście. Rzecz jasna zawsze towarzyszyła mu asysta 2-3 funkcjonariuszy i obstawa czekająca na zewnątrz. Najczęściej jednak to jego podwładni zajmowali się samym zatrzymaniem i poprzedzającymi je przygotowaniami, a on zatwierdzał, ewentualnie korygował plany. Mimo znaczącej pozycji, którą zajmował, nie stał jednak na najwyższym szczeblu i na niektóre z tych działań, musiał mieć sankcję kogoś „z góry”. Dawał mu ją Romkowski.
Tym jednak, co być może bardziej niż przygotowania do aresztowania i same „realizacje” absorbowało Światłę, było wyszukiwanie konkretnych wrogów na obszarze politycznym, który wskazywany był „z góry”. Pod tym względem też nie był samodzielnym panem i władcą. Na pewno pierwsze listy, na których były nazwiska Lechowicza czy Jaroszewicza, powstały na samym szczycie, układali je Bierut, Berman i Minc przy pomocy Radkiewicza i Romkowskiego oraz zapewne jeszcze kogoś z bezpieki i GZI. Światłe nie pozostawało nic innego jak sama procedura operacyjna, w wyniku której wskazane osoby trafiały do więzienia. Niewykluczone jednak, że to on właśnie uzupełnił te listy nazwiskami osób ze struktur konspiracyjnych Państwa Podziemnego, ponieważ wydział, którym kierował w I Departamencie miał rozeznanie w tym środowisku. W końcu jeszcze przed 1948 r. komuniści uznali, iż Polskie Państwo Podziemne jest wrogiem, którego należy zniszczyć. Niestety, choć zachowało się bardzo dużo dokumentów z tamtych czasów, po 1956 r. prowadzone były śledztwa, a Biuro Polityczne KC PZPR powoływało specjalne komisje, to prawie niemożliwe jest odtworzenie szczegółów procesu decyzyjnego, określenie jaki był konkretny „wkład” poszczególnych osób, czyje pomysły wprowadzono w życie, choć można wymienić osoby, które miały koncepcyjny udział w tym okrutnym dziele. Nie wiadomo jednak, kto np. zaproponował skonstruowanie łańcucha Lechowicz-Spychalski-Gomułka i obudowanie go „sprawami pomocniczymi”, m.in. urzędnikami Delegatury czy oficerami AK. Zapewne zrodził się w trakcie jakiejś „burzy mózgów”, ale nie znamy wszystkich jej uczestników. Być może brali w niej udział także sowieccy doradcy? Przecież po to tu byli. Wątpliwe jednak, aby jesienią 1948 r. Światło brał udział w tego rodzaju konwentyklach, choć mógł dostarczać opracowywane przez siebie analizy.
W kręgu osób zarządzających ściganiem „wroga wewnętrznego” Światło odgrywał więc ważną rolę, choć był raczej egzekutorem niż inicjatorem. Nie znaczy to, że był maszynką do aresztowań, w bilansie jego czasu pracy znaczącym elementem musiało być studiowanie protokołów przesłuchań, dokumentów operacyjnych (z perlustracji czy podsłuchów) oraz materiałów źródłowych. A także nadzór nad budowaniem siatek agenturalnych przez podwładnych, za czym szło czytanie raportów tajnych współpracowników i różnego rodzaju notatek służbowych, które trafiały na jego biurko. Również, co oczywiste, prowadził własnych agentów. Ostatecznie nie udało mi się ustalić, ilu ich miał, ale z uwagi na zajmowaną pozycję ważniejsze było, iż właściwie bez ograniczeń czerpał z pracy swoich podwładnych oraz w razie potrzeby z innych komórek bezpieki. Zresztą np. na początku 1949 r. większość ubeków pełniących kierownicze funkcje w województwach (szefowie WUBP i ich zastępcy) miała bardzo mało własnych tajnych współpracowników. Jak wyliczał na jednej z odpraw Radkiewicz, byli tacy, którzy w ogóle nie mieli agentury na osobistym kontakcie. Jedno z najważniejszych osobowych źródeł informacji Światły, Maria Turlejska (pseudonim „Marysia”, później „Xenia” lub „Ksenia”), znająca świetnie stosunki w konspiracyjnej PPR i zaprzyjaźniona z wieloma osobami, które zaliczane były do „gomułkowców”, była obsługiwana także przez paru innych wysoko postawionych funkcjonariuszy (Fejgina i Piaseckiego), co nie było praktyką powszechną, a instrukcje wręcz tego zakazywały. Z dokumentów wiadomo też, że z kolei zwerbowanych przez siebie agentów oddawał do „eksploatacji” podwładnym. Wydaje się, że w odniesieniu do swojej pracy z agenturą Światło stosował się do tego, czego sam nauczał mniej doświadczonych ubeków: ważna jest jakość informatorów, a nie ich liczba. Pewną pikanterią — a jednocześnie dowodem łamania przez niego procedur, o których przestrzeganie często napominał swoich podwładnych — było, że kilka lokali kontaktowych (tzn. miejsc, w których spotykał się z agentami) miał w mieszkaniach znajomych, a nawet u sióstr. Opracowywanie informacji dotyczących konkretnej osoby nie oznaczało, że zostanie ona niebawem aresztowana. Wiele spisów i teczek tworzonych było na wyrost lub z myślą o ewentualnych przyszłych represjach. Jeśli w kwietniu 1949 r. Światło np. sporządził dla dyrektora I Departamentu zbiór danych o 75 pracownikach SRI i innych jednostek przedwojennego II Oddziału SG, to nie znaczyło, że natychmiast posypią się aresztowania. Już w latach 1948-1949 zaczęto gromadzić „papiery” dotyczące działaczy partyjnych różnego szczebla, wielu z nich nigdy nie aresztowano ani nawet nie zwolniono ze stanowisk. Powstawały więc coraz liczniejsze spisy, ewidencje i kartoteki, choć jak można wnosić z niektórych relacji, Światło bardziej polegał na swojej pamięci i umiejętności kojarzenia niż na przekładaniu fiszek z nazwiskami. Niemniej gromadzone były coraz to nowe dokumenty i zakładane — lub wypożyczane z innych komórek — teczki. Tak tworzyła się warstwa biurokratyczna pracy operacyjnej. Jeszcze w 1948 r. „grupie specjalnej” przydzielono pokoje w budynku przy ul. Koszykowej, a Światło miał tam swój gabinet. Jednak zespół był stosunkowo nieliczny: w połowie 1949 r. Światłe podlegało bezpośrednio — nie licząc ochrony i technicznej obsługi „Spaceru” — nieco ponad 30 osób, wśród których około 1/3 stanowiły kobiety: maszynistki w Miedzeszynie i w biurze na Koszykowej oraz sekretarki i archiwistki.
W tym czasie stawało się jasne, że „aparat Romkowskiego” przestaje być grupą powołaną ad hoc, a jego istnienie nabiera bardziej trwałego charakteru. W związku z tym instancja partyjna PZPR w MBP (nosiła wówczas nazwę, a właściwie kryptonim, Komitet Poddzielnicy Warszawa Śródmieście, później występowała jako Komitet Dzielnicowy Warszawa Ujazdów) nakazała utworzenie osobnej Podstawowej Organizacji Partyjnej (POP nr 22), do której wszyscy mieli się przenieść z dotychczasowych placówek macierzystych. W zebraniu konstytuującym uczestniczyło 17 osób (8 nieobecnych „usprawiedliwionych”, a kolejne 8 przyjęto na zakończenie zebrania), a prym wiódł na nim Światło, który zaproponował kandydatów do egzekutywy. Jednak zostały one przyjęte nie bez problemu: jeden z obecnych zgłosił dodatkową kandydaturę, w głosowaniu zaś (tajnym — a jakże!) na nią i na jednego z kandydatów Światły padła jednakowa liczba głosów. Zarządzono balotaż, w wyniku którego kandydat Światły wygrał zaledwie jednym głosem bo 9:8. Wygląda na to, że funkcjonariusze śledczy ze „Spaceru” (i zgłaszający, i jego kandydat byli właśnie z tej komórki) chcieli mieć swojego człowieka w komitecie partyjnym. Nie wiem, czy sprawa ta miała jakieś dalsze konsekwencje, ale świadczyła, iż Światło nie panował w pełni nad podległym mu zespołem i choćby dlatego warta jest wzmianki. Jednak w oczach zwierzchników zasługiwał na wyróżnienia. Najpierw tylko finansowe (w maju przyznano mu III grupę zaszeregowania), ale wnet także bardziej honorowe: 18 lipca 1949 r. został awansowany na stopień podpułkownika. Może to dziwić, ale w ciągu następnych, przeszło czterech lat pracy nie przeskoczył tego szczebla 1 kiedy w grudniu 1953 r. pożegnał się z bezpieką, miał wciąż ten sam stopień.
Stabilizacja „grupy specjalnej” w połowie 1949 r. nie była dyktowana własnym interesem jej członków i kierowników, ale wynikała z rozwoju wydarzeń w szerszej, wręcz międzynarodowej skali. W całym bloku sowieckim następowała bowiem radykalna konsolidacja, oparta na przyjmowaniu stalinowskich rozwiązań ustrojowych i mechanizmów władzy. Rozpoczęła się kolektywizacja wsi, wprowadzano centralne planowanie, w ramach ogłaszanych „planów pięcioletnich” (w Polsce była to „sześciolatka”) ruszały wielkie projekty przemysłowe, głównie w zakresie przemysłu ciężkiego, likwidowano resztki samorządnych organizacji społecznych, wzmagano atak na kościoły różnych wyznań, nasilała się obecność sowieckich wzorców kulturowych, w kolejnych dziedzinach sztuki proklamowano realizm socjalistyczny („socrealizm”) jako jedyny wzór estetyczny, zmieniane były godła państwowe, w których pojawiała się sowiecka symbolika (czerwona pięcioramienna gwiazda, snopy zboża, sierp i młot — Polsce tego oszczędzono). Stalin uznawany był za faktycznego przywódcę, a jednego z lokalnych liderów — jak Bieruta w Polsce — promowano na jego „narodowego” odpowiednika. Niezależnie od tego, jak bardzo partie socjalistyczne posłuszne były komunistom, w ciągu 1948 r. zostały zlikwidowane przez wchłonięcie, a pozostałe partie albo całkowicie zwasalizowano (jak w Polsce), albo wręcz zlikwidowano (jak na Węgrzech). Powstały więc monopolistyczne centra jednolitej władzy. Ograniczano kontakty gospodarcze z Zachodem, z kin znikały zachodnie filmy, z księgarń (a często także z bibliotek) książki, z teatrów sztuki, propaganda zaś nachalnie budowała poczucie zagrożenia ze strony „imperializmu”. Jednym z elementów tych zmian była natężająca się walka z „titoizmem” i „odchyleniem prawicowo-nacjonalistycznym”. W niektórych krajach odbyły się aresztowania (Rumunia), a nawet procesy (Albania) komunistów stojących bardzo wysoko w hierarchii władzy. Niezależnie od tego, na ile wszystko to odbywało się pod naciskiem Moskwy, drobiazgowe decyzje i konkretne działania były podejmowane przez elity komunistyczne poszczególnych państw, a rolę odgrywały też względy osobiste: dawne lub świeże konflikty, animozje, starannie skrywana rywalizacja. Można powiedzieć, że o ile latem 1948 r. polscy komuniści — Bierut i „grupa Minca” (cokolwiek by to miało znaczyć) — hucznie rozprawiając się z Gomułką, znaleźli się w awangardzie, to później pozostawali w tyle. W Tiranie, w listopadzie 1948 r. został aresztowany, a w maju 1949 r. skazany na karę śmierci i stracony, Koçi Xoxe, uprzednio członek Biura Politycznego, minister spraw wewnętrznych i szef Sigurimi (tamtejszej bezpieki). W więzieniach znalazła się niemal połowa członków KC. Cóż przy tym znaczyli Lechowicz czy Jaroszewicz, wprawdzie członkowie establishmentu, ale zajmujący drugorzędne stanowiska i szerzej w ogóle nieznani. W początku 1949 r. ekipa Bieruta wzięła się więc do roboty.
Załącznik do sprawozdania rocznego V Departamentu MBP, spisanego 15 lutego 1949 r., nosił tytuł Projekt (szkic pierwszy) tyczący reorganizacji pracy wśród elementów wrogich w ruchu robotniczym. W dokumencie tym zwracano uwagę na „pilną konieczność rozpracowania wrogiego elementu, który z różnych przyczyn pozostał jeszcze w partii oraz na ważnych stanowiskach społecznych i państwowych”, a „elementy” te — czyli ludzie — „są tak ściśle powiązane z wrogimi ośrodkami poza partią, że niepodobna będzie oddzielić operacyjnie rozpracowania wrogiego środowiska poza partią od jego przedłużenia na terenie partii”. Szefowa Departamentu, Julia Brystygierowa, uznawała za konieczne utworzenie „specjalnego organu partyjnego”, którego kierownictwo operacyjne powinno „spoczywać w rękach przedstawiciela Organów Bezpieczeństwa zasiadającego w kierownictwie partyjnym”. Nie wiem, kogo miała na myśli, może Radkiewicza, może Mietkowskiego lub Romkowskiego, którzy byli członkami KC, a może siebie, gdyż była członkinią Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej, która czuwała na prawomyślnością i morale członków PZPR. Nie wiem też, czy ktoś poza ministrami przeczytał ten projekt. W każdym razie coś musiało wisieć w powietrzu, bo 24 lutego 1949 r. Sekretariat KC, w specjalnie podjętej uchwale, ostro skrytykował MBP, zarysował horyzont koniecznych zmian, a także postanowił „w celu ogólnopolitycznego wzmocnienia kierownictwa partyjnego aparatem bezpieczeństwa” powołać Komisję Biura Politycznego do spraw Bezpieczeństwa. W jej skład weszło trzech członków Biura — Bierut, Berman i Radkiewicz, trzech wiceministrów — Mietkowski, Romkowski i Świetlik oraz (najwyraźniej „na przyprzążkę”) sekretarz komitetu partyjnego w MBP. Z zebrań tej komisji nie sporządzano, niestety, protokołów, a zachowały się tylko fragmentaryczne, skrótowe i przez to często trudne do zrozumienia notatki Bieruta. Niemniej to oczywiste, iż była ona zasadniczym ośrodkiem decyzyjnym w całym obszarze działalności bezpieki, a także prokuratur i sądów.
Pomysł z lata 1948 r. pozostawał aktualny, ale z jego realizacją były kłopoty. Śledztwo, prowadzone brutalnie przez ubeków z „grupy specjalnej”, nie przynosiło zadawalających rezultatów. Jedni więźniowie przyznawali się do tego, czego od nich oczekiwano, ale w ich zeznaniach było pełno sprzeczności, inni nie chcieli potwierdzić podsuwanych im interpretacji i „faktów”, które w znacznym stopniu były imaginacją przesłuchujących. Na najwyższym szczeblu zaś brak było zdecydowania. W pierwszych dniach marca Bierut, Berman i Minc przeprowadzili — każdy osobno — rozmowy ze Spychalskim, który słabo, ale jednak bronił się. Być może mimo woli, dla odwrócenia uwagi od siebie, podał nazwiska paru wysokich rangą oficerów, które mogły stać się kolejnymi ogniwami w łańcuchu, którym go oplatano. W rozmowach tych uczestniczył lub przysłuchiwał się im Romkowski. Światło, który sporządził „ze słów R.[omkowskiego]” notatkę, zapisał nie tylko słowa, ale opisał nawet wyraz twarzy i zachowanie się Spychalskiego. 4 marca Spychalski złożył rezygnację ze stanowiska I zastępcy ministra obrony narodowej (zastąpił go Edward Ochab) i zadowolił się stanowiskiem ministra odbudowy. W końcu z zawodu był architektem. Pozostał jednak członkiem Biura Politycznego i nawet brał udział w posiedzeniach tego formalnie najwyższego partyjnego gremium. Gomułka, in spe cel numer jeden, utracił wprawdzie członkostwo w Biurze Politycznym, w styczniu 1949 r. musiał ustąpić z funkcji wicepremiera i ministra ziem odzyskanych i otrzymał trzeciorzędne stanowisko wiceprezesa Najwyższej Izby Kontroli, ale był nadal członkiem KC. Na początku lipca ambasador sowiecki w liście do Moskwy stwierdził, że niepokoi go, iż „ujawnianie siatki przebiega zdecydowanie za wolno”, uznał jednak, że stosowana przez Bieruta taktyka „nie aresztować, starając się stopniowo przesuwać z ważniejszych stanowisk, tak aby sprawę aresztowania zdecydować w sprzyjającym momencie (...) możliwe, że w obecnej sytuacji jest słuszna”. Jednocześnie wskazywał jako agentów „dwójki” („a tym samym Intelligence Service”) obok Spychalskiego, także aktualnego ministra obrony marsz. Michała Rolę-Żymierskiego, kierownika Wydziału Propagandy KC Jerzego Albrechta i przewodniczącego ZMP Janusza Zarzyckiego. Ambasador Lebiediew w ocenach spraw polskich kierował się z jednej strony antysemickimi stereotypami, z drugiej węszeniem wszędzie nacjonalizmu. Polskim nacjonalistą był według niego Radkiewicz, za to w MBP „poczynając od wiceministrów nie ma ani jednego Polaka. Wszyscy są Żydami”. Co nie było zresztą zbyt dalekie od prawdy. Podkreślał też — podpierając się opinią swoich rozmówców (np. Jerzego Borejszy) — żydowskość Zambrowskiego czy Bermana. Na Kremlu chyba mało przejmowano się opiniami ambasadora, ale nie widziano powodów, aby go odwoływać, choć w istocie postponował i przedstawiał jako wrogów kilku członków najściślejszego kierownictwa PZPR. Było nie było „bratniej partii”.
Impuls nadszedł z zewnątrz. Na życzenie lidera węgierskich komunistów Mátyása Rákosiego i za zgodą Michaiła (w literaturze najczęściej występuje jako Fiodor) Biełkina, wytrawnego „czekisty” (w Organach pracował od 1918 r.), szefa Zarządu Kontrwywiadu przy Centralnej Grupie Wojsk Armii Sowieckiej stacjonującej w Austrii, który prawdopodobnie kontrolował także Węgry i Czechosłowację, 11 maja został aresztowany w Pradze Noel Field, amerykański lewicowy działacz i swego czasu współpracownik sowieckiego wywiadu. W końcowym etapie hiszpańskiej wojny domowej, w czasie II wojny światowej oraz krótko po jej zakończeniu, był przedstawicielem Unitarian Service Committee, amerykańskiej organizacji charytatywnej na Europę, i z tego tytułu znał wielu komunistów z Europy Środkowo-Wschodniej, którzy walczyli w Hiszpanii lub przed wojną wyemigrowali do Szwajcarii i Francji. Potrzebny był Rákosiemu, ponieważ do roli „węgierskiego Tito” wytypował on już László Rajka, do września 1948 r. ministra spraw wewnętrznych, potem spraw zagranicznych, członka Biura Politycznego. Rajk walczył w Hiszpanii, a wojnę przetrwał w obozach dla internowanych, którymi opiekował się Field. Zasłużonego działacza charytatywnego bez dowodów, a więc i bez problemów, uznano za agenta amerykańskiego wywiadu i natychmiast przewieziono do Budapesztu. 30 maja aresztowano Rajka. Kilka tygodni później, w czasie jednego z przesłuchań — o czym Węgrzy zawiadomili nie tylko Moskwę, ale także sekretariat Kominformu — Field „przyznał się”, że stał na czele grupy szpiegowskiej i oświadczył, iż miał kontakty „z jemu podobnymi”, w tym również w Polsce. 20 lipca aresztowano w Moskwie i przekazano Węgrom Lazara Brankova, byłego radcę ambasady jugosłowiańskiej w Budapeszcie, antytitowskiego komunistę, który szukał schronienia w Moskwie. Teraz jednak przyznał się, że był szpiegiem Tity, cóż może być bardziej oczywistego niż bycie agentem swego wroga! Podczas jednego z przesłuchań Brankov powiedział, że „klika” jugosłowiańska liczyła, iż Gomułka odegra w Polsce taką samą rolę jak Tito. Rákosi nie omieszkał zawiadomić Bieruta, że w śledztwie pojawiają się „sprawy polskie”. Podjęcie walki z polskimi „titoistami” stawało się tym bardziej naglące, że pościg za swoimi wrogami wewnętrznymi rozpoczęli już również Bułgarzy: w marcu odwołano ze wszystkich stanowisk Trajczo Kostowa, do niedawna osobę Numer Dwa w partii i państwie, a 10 czerwca został on aresztowany. Tak więc i tu sięgnięto na najwyższą półkę.
Różnymi kanałami napływały do Bieruta szczegóły aresztowania i zeznań Rajka, m.in. 30 czerwca poselstwo PRL w Budapeszcie nadesłało dosyć obszerny i kompetentny raport. Wydano stosowne polecenia i „grupa specjalna” Romkowskiego, po krótkich i jak można sądzić gorączkowych przygotowaniach, przystąpiła do „realizacji”. Tym razem obiektem byli „szwajcarzy”, czyli grupka polskich komunistów, którzy jeszcze przed wojną wyjechali do Szwajcarii, a po 1945 r. wrócili do Ludowej Ojczyzny, aby budować w niej socjalizm. Począwszy od 20 lipca, w ciągu niespełna dwóch tygodni aresztowano około dziesięciu osób, w tym Leona Gecowa (dyrektora Biura Wojskowego w Ministerstwie Zdrowia) i jego żonę Annę, Jana Lisa (zastępcę dyrektora polikliniki MBP), Antoninę Lachtman, Paulę Born. Wszyscy oni w jakiś sposób zetknęli się z Noelem Fieldem — w Szwajcarii lub we Francji — albo byli znajomymi tych, którzy mieli nieszczęście z nim się spotkać. Większość zatrzymań przeprowadzał Światło.
„Na Okęciu sierpniowe senne popołudnie (...) nie różniło się niczym od innych, wszyscy oczekiwali na wieczorny chłód. Z głośnika rozlegały się monotonnie powtarzane nazwiska pasażerów, informacje o przylotach i odlotach (...).
— Pan Field, proszę.
Głos wydobywający się z głośnika przerwał tok moich myśli (...). Wszedłem za bagażowym do sali odlotów (...). Od tamtej pory trzykrotna zmiana kierunków — przejście przez jedne drzwi, drugie, a potem przez trzecie (...). Znalazłem się w małym narożnym pokoju, a naprzeciwko mnie stało za dużym stołem dwóch mężczyzn. Jeden z nich, w mundurze, był widocznie oficerem, drugi przysadzisty cywil, ćmił papierosa zwisającego mu z kącika ust”.
Tak zapamiętał wieczór 22 sierpnia 1949 r. Hermann Field, który w poszukiwaniu brata, Noela, po bezskutecznych staraniach w Pradze, przyjechał do Warszawy, gdzie miał kilku znajomych z odpowiednich sfer. Głównie architektów, tak jak i on. I tak jak Spychalski. Hermann o tym nie wiedział, ale dla każdego, jako tako przytomnego czekisty oczywiste było, że Hermanna i Noela łączą nie tylko więzy rodzinne, ale też misja, którą wypełniają wspólnie na rzecz Central Intelligence Agency. Cywil z papierosem w zębach miał już w kieszeni — a raczej w biurku — rozkaz wyjazdu do Budapesztu i zapewne bilet lotniczy, ale nie chciał przepuścić takiej okazji — aresztować prawdziwego amerykańskiego szpiega! Przysadzistym cywilem był ppłk Światło, a Field trafił wnet do „Spaceru”. Paradoksem było, iż choć w publicznych procesach wielokrotnie powoływano się na złowrogą rolę Fielda jako agenta CIA, a w Warszawie wielu uwięzionym zarzucano kontakty z Noelem lub Hermannem, żaden z braci nigdy nie pojawił się choćby jako świadek, nawet nie odczytywano ich zeznań. To uwięzienie było tajemnicą stanu. Na wszystkie démarches składane przez Stany Zjednoczone w Pradze i Warszawie przez lata, odpowiedzi były jednakowe — nic nie wiemy o żadnym panu Fieldzie. Amerykanie równie bezskutecznie dopytywali się o Hertę, żonę Noela, która w ślad za szwagrem ruszyła na poszukiwania męża. Podobnie jak oni obaj zniknęła w Pradze, ale wnet znalazła się w Budapeszcie. Dobrze, że Kate, żona Hermanna, zrozumiała, że za Żelazną Kurtyną lepiej nie szukać zgub i została z dziećmi u swoich rodziców w Anglii. Swoją drogą ciekawe, czy gdyby przyjechała do Polski wsadziliby ją do „Spaceru” z dwójką małych dzieci? Znając pryncypializm komunistów, a już zwłaszcza czekistów, nie odrzucałbym takiej możliwości.
Czy aresztowanie Hermanna Fielda i „szwajcarów” oznaczało, że Warszawa usiłowała doścignąć Budapeszt i „bratanków”? Być może, ale jeśli rzeczywiście miała takie ambicje, to była bez szans: już 20 sierpnia — niespełna 3 miesiące po aresztowaniu Rajka — Rákosi osobiście przedstawił Stalinowi projekt aktu oskarżenia Rajka „i towarzyszy”, który zresztą sam zredagował, a może wręcz napisał. Przywódca komunistów węgierskich mianował się liderem walki z „titoizmem” na wszystkie państwa wasalne Związku Sowieckiego, co zostało do pewnego stopnia zaakceptowane przez Stalina, zawsze to lepiej, gdy podwładni sami się dopingują do wytężonej pracy, niż mieliby być poganiani przez patrona. Tak więc „sprawa Rajka” miała stać się punktem wyjścia do zdemaskowania wielkiego spisku trockistowsko-titoitowsko-imperialistycznego obejmującego prawie cały Obóz Postępu i Pokoju, z wyjątkiem samego Związku Sowieckiego, gdzie aktualnie koncentrowano się na wyszukiwaniu „kosmopolitów”, czyli Żydów (zapewne z tego brał się antysemityzm w raportach Lebiediewa). Węgrzy chętnie służyli pomocą i radami. Właśnie po nie udali się do Budapesztu Światło i jego bezpośredni zwierzchnik, Romkowski.
Pobyt nad Dunajem trwał tydzień, rozpoczął się prawie godzinną rozmową Rákosi-Romkowski, zakończył ponad godzinnym dialogiem Rákosi-Światło. Dla podpułkownika była to nobilitacja, przecież do tej pory nie miał okazji na taką rozmowę z Bierutem. Natychmiast po powrocie, już 2 września, sporządził w czterech egzemplarzach obszerną, 37-stronicową, notatkę informacyjną, w której przedstawił szczegóły rozmów swoich i Romkowskiego. Poza Rákosim odbyli także spotkania – większość chyba sam Światło (Romkowski albo balował, albo wcześniej wrócił do Warszawy) — z szefem węgierskiej bezpieki Gaborem Peterem i jego zastępcą Emo Szűcsem oraz przesłuchali sześcioro aresztowanych: Noela Fielda i osoby, które znały go z działalności charytatywnej. Nie mieli dostępu do Rajka ani do pozostałych głównych oskarżonych. Rákosi roztoczył przed Romkowskim niemal apokaliptyczną wizję nakładających się na siebie sieci agenturalnych, od policji politycznej z czasów Horthy’ego poczynając (Rajk miał być zwerbowany już w 1931 r.), przez Gestapo, kończąc na Intelligence Service i CIA. Wykładał polskiemu rozmówcy, że „około 90% «towarzyszy» przeważnie pochodzenia burżuazyjnego i inteligencko-burżuazyjnego, którzy powracali do swoich krajów z Zachodu, byli na usługach obcego wywiadu”. Albo: Amerykanie „werbowali ludzi wykształconych, inteligentnych z perspektywą (...) zwłaszcza Żydów”. Albo: „Jugosławia przygotowała 40-tysięczną armię, składającą się z osób mówiących po węgiersku (...), która miała w odpowiednim momencie wkroczyć i pomóc elementom trockistowskim w objęciu władzy”. Peter i Szűcs przekazali nieco szczegółów, a przesłuchany 29 sierpnia Noel Field przedstawił — i opisał w „zeznaniu własnym” — swój pobyt w Polsce w 1948 r.: wizytę w szpitalu w Piekarach Śląskich wyposażonym za pieniądze Unitarian Service Committee, rozmowę z kierownikiem misji UNRRA w Polsce, a także spotkania z prywatnymi osobami, w tym z Antoniną Lachtman oraz z Anną Duracz, sekretarką Bermana i inne. Były to jedyne konkretne informacje dotyczące spraw polskich. Inne, przytaczane w sprawozdaniu za fragmentami protokołów przesłuchań Rajka i Brankova, że spiskowcy „liczyli na Gomułkę”, ograniczały się do ogólników. O tym, co mówili ci aresztowani, z którymi się spotkał, Światło nie miał dobrego zdania: ich zeznania były „wykrętne”, „nie można było wywnioskować, jakimi metodami prowadzone jest śledztwo, [tego] co zatrzymanym wiadomym było naprawdę, a czego dowiedzieli się w śledztwie”. Nawet nieźle kombinował, ale nauki z tego nie wyciągnął. Na zakończenie rozmowy ze Światłą Rákosi obiecywał, że po procesie zostaną udostępnione Polsce „wszystkie materiały dowodowe śledztwa” oraz „prosił, żeby ktoś z naszego aparatu przyjechał na proces”, a także, aby przysłano „możliwie największą ilość dziennikarzy”. Prosił też, by „nasi towarzysze wywarli nacisk na partię w Czechosłowacji, żeby zajęła się tym zagadnieniem na swoim terenie”.
Dwa tygodnie później, 14 września, Światło ponownie — tym razem chyba sam — pojechał do Budapesztu, aby obserwować proces Rajka (16-24 września), który miał charakter nie tylko publiczny, ale wręcz pokazowy, tak jak moskiewskie procesy w latach 30. czy proces przywódców Polskiego Państwa Podziemnego w czerwcu 1945 r. Poza obecnością na sali sądowej — a śledzenie procesu miał utrudnione, ponieważ (na co skarżył się w sprawozdaniu) nie robiono dla niego tłumaczeń na polski lub rosyjski — dwa razy „rozmawiał” z Brankovem, już po złożeniu przez niego zeznań oraz odbył dwie rozmowy z płk Szűcsem. Brankov nie powiedział Światłe właściwie nic konkretnego i ograniczył się do stwierdzenia, że kolejni radcy polityczni ambasady jugosłowiańskiej w Polsce w latach 1948-1949 (Kovacevicova i Rukavina) mieli za zadanie „nawiązanie łączności z Gomułką i jego zwolennikami (...) na których Tito mógłby liczyć w walce z Biurem Informacyjnym” (tj. Kominformem). Czy kontakt taki nawiązano i z kim, Brankov nie wiedział. Gen. Biełkin, z którym Światło co najmniej raz się spotkał, na pytanie, jak można dowiedzieć się czegoś bardziej konkretnego o sprawach polskich, odpowiedział cynicznie: „Zatrzymajcie Rukavinę, myśmy wzięli Brankova, weście wy Rukavinę”. Dobrze radzić!
Natomiast Szűcs podzielił się ze Światłą ciekawymi refleksjami. Najpierw zalecał, aby „materiały odnośnie innych [niż Węgry] krajów przyjmować z wielką ostrożnością i bardzo dobrze skontrolować je”. „Ja nie biorę — mówił — odpowiedzialności za te niesprawdzone dane”. Mało tego: zalecając ostrożność wobec zeznań, dodał, że „Tow. Rákosi jest politykiem, a nie operatywnym pracownikiem, on może w niektórych zagadnieniach przesadzać”. „My pracownicy operacyjni — kończył — musimy mieć pokrycie na wszystko”. Można powiedzieć, że było to w pełni profesjonalne podejście, tyle że akt oskarżenia Rajka był sporządzony przez owych operatywnych pracowników wyłącznie na podstawie materiałów „zebranych” (czyli wymuszonych torturami) w śledztwie oraz na bazie znajomości marksizmu-leninizmu. A więc ostrzeżenia Szűcsa była to teoria albo wręcz humbug, z czego Światło być może zdawał sobie sprawę. Swoje sprawozdanie kończył uwagami na temat organizacji procesu, zwracając uwagę na pewne mankamenty, np. że „władze bezpieczeństwa nie zawsze kierowały przebiegiem procesu” i były „zaskoczone tym, że niektórzy oskarżeni mówili o pewnych sprawach i ludziach takie rzeczy, których sobie władze węgierskie nie życzyły” czy na „brak aktywności prokuratora” i „zbytnią aktywność przewodniczącego” (składu sędziowskiego). Krótkie informacje z Budapesztu przekazywał Radkiewiczowi na bieżąco, raz dziennie, najpewniej korzystając z łączności szyfrowej węgierskiej bezpieki albo z uprzejmości Biełkina, sporządzał je bowiem po rosyjsku. W sumie można stwierdzić, że Światło — na tyle, na ile mu jego świadomość „operatywnego pracownika” i komunisty pozwalała — dosyć rzeczowo podchodził do procesu, interesował się tym, czym powinien się interesować (tzn. sprawami dotyczącymi Polski), w raporcie nie ma emocji. Nie znalazłem śladów jego reakcji na wynurzenia Rákosiego na temat Żydów, myślę jednak, że nie mogły się one podobać gościowi z Polski. Zapewne skorzystał z okazji, żeby popić trochę węgierskiego wina, a na pewno kupił prezenty dla rodziny. Jak wynika z jego słów i z relacji innych osób, polubił wyjazdy za granicę.
Niewykluczone, że sprawozdanie wraz z ustnymi komentarzami, Światło przedkładał nie tylko szefom z MBP, ale także któremuś z członków Komisji Biura Politycznego. Może samemu Bierutowi. Na pewno jeszcze przed drugim wyjazdem do Budapesztu uczestniczył w spotkaniu z Jindrichem Veselẏm, przybyłym z Pragi szefem czechosłowackiej Štatnej Bezpečnos’i, którego zgodnie z prośbą Rajka polscy towarzysze ostrzegali, żeby Praga nie lekceważyła niebezpieczeństwa, bo w Czechosłowacji jest ono większe niż w Polsce. Poganiali Czecha, mówiąc — jak streszcza to spotkanie Grzegorz Gąsior w monografii Stalinowska Słowacja – że „nie ma czasu ani na długotrwałe śledztwa, ani na pracę agenturalną”, cel zaś trzeba „osiągnąć przez aresztowania”. Funkcjonariusze czechosłowaccy byli już zresztą indoktrynowani przez Rákosiego i Biełkina podczas wizyt w Budapeszcie, a pouczenia Polaków można wręcz uznać za niestosowne. Przyganiał kocioł garnkowi: wprawdzie za kratkami było już grono osób związanych z Fieldem i kilkadziesiąt ze „sprawy Lechowicza”, ale nie dość, że jeszcze żaden wyrok nie zapadł, to nawet śledztwo nie było zaawansowane. Veselý jednak przyjechał nie po to, by wysłuchiwać pouczeń, ale zapewne dlatego, że interesował go Hermann Field. Od wiosny 1939 r. bowiem, czyli od wkroczenia Niemców do Pragi, organizował on z ramienia British Committee for Refugees from Czechoslovakia, operując z Katowic i Krakowa przy pomocy brytyjskich służb konsularnych, ucieczki działaczy politycznych i inteligencji czeskiej na Zachód lub do Związku Sowieckiego. Wśród nich było sporo komunistów i Żydów, bo przecież znalezienie się w strefie okupacji nazistowskiej właśnie dla nich było najbardziej niebezpieczne. 17 września, po napadzie Związku Sowieckiego na Polskę, udało mu się uciec z ostatnią grupą przez Zaleszczyki do Rumunii. Opisał to wszystko w szczegółowych listach do matki. Z racji tej aktywności Hermann poznał parę osób, które w komunistycznej Czechosłowacji odgrywały znaczącą rolę — m.in. ministra spraw wewnętrznych Vaclava Noska, redaktora „Rudého Práva”, centralnego organu partii komunistycznej Vilema Novego, czy sekretarza generalnego KC KPCz Rudolfa Slánsky’ego. Toteż dostęp do młodszego z braci Fieldów był dla czechosłowackiej bezpieki dosyć ważny. Może liczyli nawet, że MBP przekaże im Hermanna. A właściwie „zwróci” z Warszawy miał przecież lecieć do Pragi. Nie tylko go jednak nie wydano, ale, o ile wiem, StB nie miała do niego bezpośredniego dostępu. Możliwe, że polscy śledczy otrzymali od Vesely’ego „pytajniki” i odpowiedzi przesłuchiwanego wysyłali do Pragi.
Z punktu widzenia tej książki interesujące w spotkaniu z Veselým jest to, że — wedle czechosłowackich źródeł — uczestniczyli w nim nie tylko Radkiewicz i Różański, Bierut, Berman i Zambrowski, ale i ppłk Józef Światło. Zapewne po raz pierwszy przebywał w tak szacownym gronie. Nie ulega wątpliwości: Izak Fleischfarb jako Józef Światło stał się osobą, której nie tylko należy się bać, ale i z którą należy się liczyć. Sądzę, że to było ważniejsze.
Zapewne nie było potrzebne zmarszczenie brwi Stalina czy połajanki przez telefon ani cierpkie napomnienia Lebiediewa. W kierownictwie PZPR zdawano sobie sprawę, że sprawy nie idą najlepiej. Śledztwo ugrzęzło, brakowało jednoznacznych zeznań, nie mówiąc o dokumentach. Bierut zaniepokojony tym, postanowił powołać komisję roboczą, która miała zapoznać się z przebiegiem śledztwa. Składała się ona z Franciszka Mazura, członka Biura Politycznego, Leona Kasmana, redaktora naczelnego „Trybuny Ludu”, ale przede wszystkim osoby „wysokiego zaufania” Kremla, oraz Jerzego Dobrowolskiego, zastępcy szefa GZI. Komisja działała dosyć sumiennie. Jej członkowie nie tylko zapoznali się z dokumentami (głównie protokołami przesłuchań) i nagraniami, przepytali wielu funkcjonariuszy i złożyli wizytę w „Spacerze”, gdzie obejrzeli cele. Z więźniami wszakże nie rozmawiali, a do metod przesłuchań, bicia i psychicznego znęcania się, nie mieli zastrzeżeń. Konkluzje zostały przedstawione w połowie października i były negatywne dla Różańskiego: stwierdzono, że w śledztwie panuje bałagan, odpowiedzialny za jego prowadzenie nie koordynuje należycie pracy funkcjonariuszy, aresztowani zaś są oporni. W jednej z audycji w RWE Światło mówił, że to on „na polecenie Bieruta” zrobił podsumowanie dochodzenia i wtedy dopiero powołano komisję Mazura. W dokumentach, które czytałem, nie znalazłem potwierdzenia tego, ale trudno wykluczyć, że to właśnie na podstawie jakiegoś raportu Światły Bierut i Berman postanowili działać. Światło rzeczywiście przygotowywał systematyczne sprawozdania (niekiedy 3-4 razy w tygodniu) z przebiegu śledztwa w „sprawie Lechowicza”, a więc można było sobie wyobrazić, jak ono postępuje. Nie jest w końcu ważne, na jakiej podstawie uznano, iż konieczne jest podjęcie decyzji.
A decyzje rodziły się powoli, prawie przez cały październik. Przy okazji omawiane były ogólne problemy MBP oraz — co nader ważne — nowe kierunki śledztw (i aresztowań), które miały prowadzić do zdobycia dodatkowych elementów oskarżenia Spychalskiego, a później Gomułki. Po wysłuchaniu sprawozdań Różańskiego i Romkowskiego, oraz Mazura i stwierdzeniu, że dotychczas „nie ma twardego planu śledztwa”, a „analiza materiału [jest] chałupnicza”, Komisja ds. Bezpieczeństwa przystąpiła do działań. Najważniejsze było wprowadzenie do całości sprawy nowego wątku, który niebawem został określony jako „spisek w wojsku”. Postanowiono m.in. ściągnąć z Londynu do Warszawy i aresztować trzech wysokich rangą oficerów z dawnych Polskich Sil Zbrojnych na Zachodzie — gen. Stanisława Tatara oraz pułkowników Mariana Utnika i Stanisława Nowickiego. Od dwóch lat współpracowali oni z II Oddziałem Sztabu Generalnego, kierowanym przez gen. Wacława Komara, za którego pośrednictwem przekazywali do kraju pieniądze i urządzenia zakupione z funduszy pozostałych z dawnej pomocy amerykańskiej dla AK oraz zbieranego przed wojną Funduszu Obrony Narodowej. Włączenie ich do śledztwa wymagało ścisłej współpracy MBP ze służbami wojskowymi, GZI i II Oddziałem, przy czym główną rolę w tym segmencie dochodzenia miały odegrać, co naturalne, instytucje wojskowe. Koncepcja, iż w Wojsku Polskim istnieje „spisek”, pojawiła się już latem 1949 r., gdy płk Stefan Kuhl, szef GZI, na jednym z posiedzeń Komisji Biura Politycznego ds. Wojskowych (była odpowiednikiem Komisji ds. Bezpieczeństwa, na jej czele także stał Bierut) przedstawił w dramatycznych słowach sytuację w korpusie oficerskim. Początkowo jednak nie wyciągnięto z tego konsekwencji. Dopiero po pewnym czasie zdano sobie sprawę, że otwiera to możliwości poszerzenia oskarżeń wobec Spychalskiego. Uruchomienie „nowego frontu” nie oznaczało, że zaniechano poprzednich. Nawet odwrotnie, uznano za konieczne zintensyfikowanie dotychczas prowadzonych śledztw („sprawa Lechowicza” czy implikacje aresztowania Fielda) przez zmiany personalne i organizacyjne w MBP Podjęto też decyzję o rozpoczęciu potężnej kampanii politycznej i propagandowej.
Spośród spraw personalnych najważniejszymi były: odsunięcie Różańskiego od kierowania dochodzeniami „grupy specjalnej” (dostał status „konsultanta”), co oznaczało uznanie autonomii zespołów śledczych i utratę przez Departament Śledczy MBP bezpośredniego wpływu na to, co dzieje się w „Spacerze” czy X pawilonie na Rakowieckiej; przeniesienie do MBP zastępcy szefa GZI płk Anatola Fejgina; uzupełnienie kierownictwa resortu o czwartego już wiceministra w osobie Wacława Lewikowskiego, dotychczasowego przewodniczącego Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej, starego kapepowca, wieloletniego pracownika Kominternu i KC WKP(b), a więc zaufanego Sowietów Lewikowski otrzymał — jak zanotował Bierut — „specjalne zadanie: zajęcie się sprawami partyjniaków”. Do tych spraw miała być powołana 5-osobowa Rada Konsultacyjna pod przewodnictwem Kasmana. Nic mi jednak nie wiadomo, aby ta rada rzeczywiście powstała. Było jeszcze wiele pomysłów personalnych (np. przesunięcie Radkiewicza do wojska na szefa GZI i II Oddziału), ale ostatecznie nie doszło do ich realizacji.
Istotną decyzją organizacyjną było utworzenie w V Departamencie wydziału (VII) zajmującego się walką „z wrogimi agenturami w ruchu robotniczym”, a w istocie w samej PZPR. Uzasadniano to m.in. tym, że wraz z wchłonięciem PPS, do partii „przedostało się” wiele wrogiego elementu. Wydział ten miał swoje odpowiedniki na szczeblu WUBP (jako sekcje w wydziałach V), których jednym z różnych zadań było kontrolowanie postawy politycznej działaczy partii poniżej szczebla komitetu wojewódzkiego PZPR i, mówiąc ogólnie, prowadzenie dochodzeń „na dole”. Mogło to oznaczać, iż będą one miały niemal masowy charakter. Samych funkcjonariuszy aparatu partyjnego było wówczas kilka tysięcy (a liczba ta nieustannie rosła), rzesza zaś różnego rodzaju aktywistów obejmowała dziesiątki tysięcy. Być może powstanie tego wydziału było kompromisem między zwolennikami skupienia wszystkich spraw związanych ze ściganiem „odchylenia prawicowo-nacjonalistycznego” i jego pochodnych w jednej strukturze (Romkowski), a staraniami dyr. Brystygierowej o przyznanie jej departamentowi całości spraw związanych z „ochroną ruchu robotniczego”. W jednym ze sprawozdań Brystygierowa wprost postulowała utworzenie „jednostki operacyjnej MBP posiadającej swe odpowiedniki w WUBP”. Zakreśliła również obszary aktywności tej jednostki: „elementy trockistowskie”, „elementy prawicowo-nacjonalistyczne i pro-titowskie”, „różne grupki dywersyjne działające na bazie naszej partii”, „starzy prowokatorzy w Partii i ruchu robotniczym”, „skupiska jugosłowiańskiej reemigracji w Polsce” (chodziło o kilkanaście tysięcy osób, Polaków osiedlonych głównie w Bośni jeszcze w czasach monarchii Habsburgów, którzy po 1945 r. przyjechali do Polski). A więc w istocie niemal wszystko, co mieściło się w pojęciu „wroga wewnętrznego”. Komisja ds. Bezpieczeństwa nie podzieliła jednak opinii zasłużonej towarzyszki dyrektor i postanowiła, co z punktu widzenia biografii Światły było najważniejsze, utworzenie w miejsce „grupy specjalnej” etatowej komórki, działającej na prawach departamentu. Nadano jej enigmatyczną nazwę: Biuro Specjalne. Wprawdzie formalnie zostało powołane dopiero 3 marca 1950 r., ale ponieważ było ono w istocie kontynuacją poprzedniej struktury, wejście w nowy układ organizacyjny było płynne.
Wszystkie te zmiany, tajne nie tylko wobec osób postronnych, ale i dla ogromnej większości ubeków i funkcjonariuszy aparatu partyjnego, nawet tych wysokiego szczebla, toczyły się w cieniu posiedzenia KC PZPR, które odbyło się w dniach 11-13 listopada, a którego tematyka oraz planowane decyzje personalne były już w początku października konsultowane w Moskwie. Bierut wygłosił referat pod znaczącym tytułem: Zadania partii w walce o czujność rewolucyjną na tle sytuacji obecnej. Jaka to była sytuacja, każdy widział: dwa miesiące wcześniej odbył się proces Rajka, który wraz z dwoma współoskarżonymi został stracony; za miesiąc miał się odbyć proces Kostowa; parę dni przed rozpoczęciem obrad KC Polacy otrzymali wspaniały prezent w osobie nowego ministra obrony narodowej (a wnet także członka Biura Politycznego) Konstantego Rokossowskiego, dotychczasowego dowódcy Północnej Grupy Wojsk Sowieckich stacjonującej w Polsce; w kilka dni po zakończeniu obrad miała się odbyć III Konferencja Kominformu.
Referat był jednym wielkim atakiem na Gomułkę i Spychalskiego – przy okazji na kilka innych osób — ale nie był to jeszcze akt oskarżenia o szpiegostwo czy zdradę. Twardy stalinowski język ubarwiały złowieszczo brzmiące sformułowania: zadanie partii „polega na tym — perorował Bierut — aby wydobyć z ukrycia przytajone niedobitki wroga i rozsiane po wszystkich szczelinach machiny społecznej, chytrze zamaskowane jego macki, na których usiłują oprzeć swą szpiegowską, terrorystyczną, dywersyjną robotę wrogie nam imperialistyczne ośrodki zagraniczne”. Gdy zarzucił Spychalskiemu „karygodną ślepotę polityczną, która umożliwiła przenikanie na odpowiedzialne stanowiska wrogiej agentury działającej (...) na rzecz obcych wywiadów”, właściwie sklasyfikował go jako „chytrze zamaskowaną mackę”. Kolejni mówcy dorzucali swoje i posiedzenie zmieniło się w orwellowski seans nienawiści, w czasie którego żadna obrona nie jest możliwa, a żadna samokrytyka nie może być uznana za dostatecznie głęboką i szczerą. Gomułka, Spychalski i Kliszko zostali pozbawieni wszystkich funkcji partyjnych, co skutkowało m.in. „obsunięciem” ich jeszcze niżej na stanowiskach w administracji. Choć na sali nikogo nie zakuto w kajdanki, Berman mógł 18 listopada na konferencji w Bukareszcie obiecać towarzyszom z Kominformu: „będziemy bezlitośni (bezposzczadny) wobec wrogów narodu”. Towarzyszył temu niezwykły wprost hałas propagandowy, otwierający najbardziej aktywny okres szpiegomanii. Zapewne nie przypadkiem tuż przed posiedzeniem KC zaczął się w Katowicach proces przedstawiciela kolei jugosłowiańskich, Milica Petrovicia, którego oskarżano np. o przekazywanie wspomnianemu już Ante Rukavinie informacji szpiegowskich. W 1949 r. skazano 30 osób za szpiegostwo na rzecz Wielkiej Brytanii, a na rzecz Stanów Zjednoczonych — 35 osób. Wróg był wszędzie i najpilniejszym zadaniem stało się „obcinanie zamaskowanych macek”, a na pierwszym miejscu — druga już w ciągu roku „czystka” w partii komunistycznej.
Światło zapewne nie był obecny na wspomnianym posiedzeniu KC, choć to, o czym rozmawiano, bezpośrednio dotyczyło jego pracy. Wystarczyło, że przeczytał „Trybunę Ludu” i porozmawiał z Romkowskim lub Mietkowskim oraz wysłuchał korytarzowych plotek na Koszykowej. Chyba nie uczestniczył też w odprawie szefów WUBR, która odbyła się 28-29 października, na której po raz pierwszy i ostatni pojawił się Bierut, i wygłosił dosyć krytyczne wobec pracy resortu przemówienie. Najprawdopodobniej Światło nie przyszedł na dokończenie tej odprawy, które odbyło się 21 listopada, a więc już po plenum KC. A jeśli był, to nie zabrał ani razu głosu. Można więc powiedzieć, że władza jaką posiadał była, nawet w obrębie resortu, dyskrecjonalna i formalnie nie należał do grona „baronów bezpieki”, czyli grupy kierowniczej składającej się z ministrów, dyrektorów departamentów operacyjnych w centrali i niektórych szefów WUBR. Odbywające się parę razy w roku narady z udziałem kierowników WUBP i dyrektorów departamentów, w których zawsze uczestniczyły 2-3 osoby z kierownictwa MBR a czasem ktoś z kierownictwa partyjnego, były zgromadzeniami „czołowego aktywu” resortu. Poza technicznym (tj. operacyjno-politycznym) miały, jak sądzę, znaczenie również prestiżowe. Były miejscem odbywania licznych nieformalnych rozmów, zawierania lub podtrzymywania znajomości, a wypowiedzi wygłaszane podczas tych narad pomagały w budowaniu osobistej pozycji. Światło zwierzał się żonie, że jest od „czarnej roboty”, ale można też powiedzieć, że z uwagi na misje, które mu powierzano (Budapeszt) i spotkania z Bierutem, stawał się kimś w rodzaju „szarej eminencji”. W każdym razie zarówno w formalnych, jak i nieformalnych opiniach o nim utrwalił się obraz funkcjonariusza o wielkich zdolnościach operacyjnych, obrotnego i dociekliwego, ale zarazem zarozumiałego i „trudnego we współpracy z ludźmi”. Z racji tych cech charakteru nie był lubiany wśród podwładnych. Niektórzy z nich zwracali uwagę także na jego uniżoność wobec zwierzchników. Światło zdawał sobie z tego sprawę: pewnego razu powiedział Justynie, że mówią o nim „fajfus” Romkowskiego.
Po przeniesieniu do Warszawy stan rodzinny Światłów uległ zmianie: 23 kwietnia urodził się syn, Jerzy. Powiększenie się rodziny spowodowało, że Justyna Światło, która w grudniu 1948 r. zaczęła pracować jako laborantka w Centralnym Laboratorium Bakteriologiczno-Żywnościowym MBP, nie mogła w pełni poświęcić się pracy i w marcu 1950 r., po urlopach macierzyńskim i wychowawczym zwolniła się. Od tej pory zajmowała się tylko domem, zdrowiem dzieci i swoim, ponieważ często chorowała. Miała do dyspozycji także „pomoce domowe”. W dalszym ciągu zatrzymała się u nich szwagierka, która formalnie została zatrudniona w II Departamencie, ale faktycznie — aż do lata 1953 r. — pracowała jako sekretarka w komitecie PZPR przy ministerstwie. Siostry w znacznym stopniu już się usamodzielniły, choć dwie starsze nadal były pannami i mieszkały razem. Maria Obozowicz, prawniczka, najpierw pracowała w Komisji Specjalnej do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym, a od kwietnia 1949 r. jako prokurator w Prokuraturze Okręgowej, natomiast Róża (Rebeka) była naczelnikiem Wydziału Szkolenia w Komisji Centralnej Związków Zawodowych. Krystyna (Sara), równocześnie ze studiami, podjęła pracę najpierw we władzach studenckiej organizacji komunistycznej oraz w dziale młodzieżowym PAP, potem została redaktorem naczelnym tygodnika „Po prostu”, pisma Związku Akademickiej Młodzieży Polskiej (ZAMP). W listopadzie 1945 r. wyszła za mąż za Mieczysława Walczaka, członka jednej z przedpeperowskich komunistycznych grup konspiracyjnych, później działającego w GL/AL. Związek ten znalazł się w dramatycznej sytuacji, gdy, poszukując dowodów na współpracę Spychalskiego i innych osób z wywiadu GL z Gestapo, natrafiono na Walczaka. Rzeczywiście: od czasu zatrzymania w lipcu 1941 r. a dwa miesiące później zwolnienia z aresztu, za wiedzą i zgodą organizacyjnych przełożonych utrzymywał kontakty z Niemcami. W listopadzie 1949 r. Walczak został aresztowany, a jego sprawę prowadził początkowo... szwagier, czyli Światło. W audycjach nadawanych przez RWE Światło mówił, iż był wprawdzie „zainteresowany w sprawdzeniu” pomysłu, aby Walczak zeznawał przeciwko Spychalskiemu, ale że „nie mógł jej prowadzić”. A jednak to właśnie on jest podpisany pod pierwszymi „Notatkami informacyjnymi” sporządzonymi na podstawie zeznań szwagra. Później rzeczywiście przejął je kto inny. Krystyna rozwiodła się z mężem, który w styczniu 1954 r. został skazany na dożywocie. Z więzienia wyszedł w 1956 r. (Czytając w IPN teczkę Walczaka natrafiłem na przykład pewnej peerelowskiej paranoi: otóż w 1974 r. SB założyła na niego rozpracowanie, przez pół roku miał w domu podsłuch telefoniczny, a przez 6 lat kontrolowano jego korespondencję. W listopadzie 1985 r. materiały złożono w archiwum z jednoczesnym „wpisaniem do rejestru b. agentów SS i Gestapo przeznaczonych do internowania”, bo przecież był skazany za współpracę z okupantem!).
Wydaje się, że sprawa uwięzienia szwagra nie miała wpływu na stosunki z siostrą, czy też na karierę podpułkownika. Kontakty z rodziną zresztą i tak nie były mocną stroną Światły, choć akurat od przyjazdu do Warszawy byli niemal sąsiadami: Światłowie mieszkali przy ul. Opoczyńskiej 2A, a Maria i Róża niedaleko, przy Rakowieckiej 41. Trasa z jednego mieszkania do drugiego mieszkania przebiegała koło kompleksu więzienia mokotowskiego. Ale można było go ominąć.
Wprawdzie lista „najbliższych przyjaciół i znajomych, z którymi utrzymuje stosunki towarzyskie”, czyli punkt 48 „Ankiety specjalnej”, którą Światło wypełnił 21 maja 1949 r., jest dosyć obszerna, ale — jak zgodnie poświadczała żona, siostry i parę innych osób — życie towarzyskie poza pokojami i korytarzami MBP prowadził raczej ograniczone. Osoby, które znalazły się na tej liście, to przede wszystkim znajomości przedwojenne, krakowskie, ludzie ci mieszkali poza Warszawą, a więc silą rzeczy kontakty z nimi były ograniczone. Spośród wymienionych tylko nieliczni, Ringer i wspominany już Polanowski, bywali na Opoczyńskiej. Częstszym gościem stal się Aleksander Szenauk, przedwojenny znajomy Justyny. Uderzające jest, iż znaczna część wymienionych przez Światłę osób pracowała w bezpiece, co chyba nie wynikało z tego, że akurat takimi koneksjami chciał się pochwalić. Po prostu takie były drogi „naboru” do tej służby, do której zgarniano przedwojennych komunistów. Trafili również do niej jego pierwsza szwagierka z mężem, funkcjonariusze WUBP we Wrocławiu. Mniej znajomych miał w wojsku, w aparacie partyjnym i propagandowym. Były to niemal wyłącznie osoby żydowskiego pochodzenia, choć na pewno o różnym stopniu identyfikacji narodowej. Czytając tę listę jesteśmy — niezależnie od tego czy się to komuś podoba, czy nie — w samym środku problemu żydokomuny. Światło z pewnością zdawał sobie z tego sprawę.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.