Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1914 |
Druk | Jan Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
∗
∗ ∗ |
Źle się zaczyna u nas dziać, albowiem codziennie zapada wielu żołnierzy na febrę. Środki zaradcze nie pomagają. Ja jakoś dotąd trzymam się odpornie, ale czuję się nie dobrze. Straciłem apetyt. Nakoniec i na mnie przyszła kolej. Doktór odsyła mnie do szpitala.
Szpital tutejszy, nieobliczony na tak wielką ilość chorych, bo to zanosi się na epidemję, wiele pozostawia do życzenia, a tu codziennie liczba chorych się zwiększa i niema gdzie już ich mieścić.
Już sześć tygodni jestem chory. Co drugi dzień szalone ataki febry, upadek sił ogromny, chinina nie działa. Żołądek nie przyjmuje pokarmów, nie jestem już w stanie przejść kilka kroków po sali.
Przychodzi rozkaz, aby nas przetransportowano do większych szpitali. Przygotowują cały transport 200 wielbłądów i kilkadziesiąt mułów z kakolami. Resztę bataljonu mają zastąpić turkosi. Smutny to bardzo pochód. Mnie wsadzili na wielbłąda, ale już drugiego dnia powiedziałem doktorowi, że dłużej wytrzymać me mogę tego rodzaju jazdy, wolę zostać na stepie i czekać śmierci.
Podróż na wielbłądzie dla zdrowego jest męcząca przy tem ciągłem bujaniu, a cóż dopiero dla chorego. Doktór się jakoś ulitował nade mną. Znajduje się muł. Kładą mnie do małego łóżka. Po drugiej stronie muła mam żuawa, któremu nie bardzo wiele się należy. Łóżeczka te są przyczepione na hakach do rodzaju kul baki, żołnierz prowadzi muła przy pysku. Teraz już mi daleko wygodniej i nie tak cierpię. Przybywszy do szpitala w Saidzie i po kilkodniowym tu wypoczynku, wysyłają nas do Maskary.
Tutaj szpital jest obszerniejszy i już więcej odpowiedni dla ciężko chorych, tylko bieda, że i tu niema sióstr miłosierdzia, tych prawdziwych opiekunek żołnierzy.
Dwa tygodnie tu przeleżałem. Doktorzy, widząc, że zdrowie się nie polepsza, przedstawili mnie komisji, która, nie widząc już śródków ratunku na miejscu, kwalifikuje kilkunastu najciężej chorych do Francji.
Znowu więc w drogę, do Oranu, tym razem już wygodnymi ambulansami. Podróż odbywamy dosyć szybko w asystencji dwóch doktorów.
W Oranie szpital wspaniały, zupełnie jak we Francji. Nic tu nie brak, co może ulgę przynieść choremu. Siostry miłosierdzia prześcigają się, aby nam osłodzić ciężką dolę.
Wyglądamy wszyscy, jak kościotrupy, bez włosów na głowie. Gdy tylko wzmocnimy się troszkę, wyślą nas do Marsylji.
Po dziesięciodniowej troskliwej opiece, czuję się troszkę lepiej, ataki febry są słabsze; widocznie powietrze nadmorskie zbawiennie działa, a przytem nadzieja zobaczenia Francji dodaje mi sił.
Następuje dzień wyjazdu.
Morze dosyć spokojne. Jedziemy okrętem szpitalnym. Drugiego dnia podróży czuję się o wiele lepiej, siedzę na pomoście. Powietrze morskie ogromnie dobrze mi robi. Pierwszy raz od wielu miesięcy wypiłem kieliszek wina i zjadłem parę biszkoptów z apetytem.
W Marsylji prosto z okrętu transportują nas na pociąg i po dwóch godzinach stajemy w Tulonie. Umieszczają nas tu w szpitalu marynarki, gdzie po kilku dniach ataki febry zupełnie ustały i jako tako trzymam się na nogach.
Znowu na okręt — i po paru godzinach stajemy przy wyspie Porcrolles, jednej z archipelagu d’Hieres. Śliczna wysepka, z brzegów tylko zamieszkana; środek zajmują lasy i łąki.
Zastaję wojskowych rozmaitej broni z kolonji, a więc z Senegalu, Algerji, Tonkinu, Kochinchiny. Wszyscy są tu po to, aby po długiej kuracji odzyskać siły.
Umieszczeni jesteśmy w pawilonach parterowych nad samem morzem. Pobyt tutaj trwa sześć miesięcy, a niekiedy i dłużej. Jeżeli kto zachoruje ciężej, odsyłają go do Tulonu.
Wstajemy tutaj o godz. 7-ej i po wypiciu kawy idziemy na spacer do godz. 10-ej, bo to godzina śniadaniowa, potem spacer lub spoczynek, o 4-ej godzinie obiad, o 8-ej kawa, a o godz. 9-ej spać idziemy.
Żywieni jesteśmy doskonale i otrzymujemy pół litra wina dziennie, a oprócz tego, przyrządzamy sobie przysmaki z rozmaitych ślimaków i mięczaków morskich.
W miasteczku wszystko jest bajecznie tanie: winogrona 10 centymów kilogram, a wino młode 20 centymów litr.
Co tydzień jesteśmy rewidowani przez doktorów i ważeni. Żadnego tu krępowania w uniformie, każdy ubiera się, jak mu wygodniej.
Powietrze znakomite; lekki wiatr od morza ochładza temperaturę.
Zaraz po przyjeździe odwiedził mnie kapelan, a dowiedziawszy się, że jestem Polakiem, nagadał mi komplementów i wymógł, że codziennie będę na mszy wojskowej w kaplicy. Mów mi, że w jednym z sąsiednich pawilonów jest także Polak.
Ucieszyłem się z tego bardzo i zaraz na drug. dzień poszedłem na poszukiwanie. Nie wiedziałem nazwiska, pytałem więc spotkanych żołnierzy o Polaka. Wskazują mi numer taki a taki.
W rzeczywistości nie był to Polak, lecz Czerkies. W dzieciństwie był wzięty do niewoli na Kaukazie, potem wychowany i kształcony w Szkole paziów; później był sztabsrotmistrzem w jednym z pułków huzarów. Stał kilka lat garnizonem w Siedleckiem, mówił doskonale po polsku. Bardzo miły ten człowiek nazywał się Czywilow. Wstąpił do wojska francuskiego do 2-go pułku turkosów. Ułatwiło mu wstąpienie to, że był mahometaninem. Odbył kampanję w 1870–71 r. jako sierżant, stracił zdrowie i był tutaj jako rekonwalescent. Bardzośmy się polubili. Najwięcej czasu w jego towarzystwie spędzałem.
ja z każdym dniem czułem się tu silniejszy; ataki febry zupełnie ustąpiły i już po parę kilometrów robiłem w głąb wyspy. Jako pamiątka po przebytej chorobie pozostała głowa łysa, jak kolano, co dziwnie wyglądało u chłopca 20-letniego. Później czupryna mi odrosła.
Cztery miesiące pobytu już minęły, czułem się zdrów i silny, zacząłem tęsknić do pułku i kolegów, więc prosiłem doktora o wysłanie mnie z powrotem. Po zbadaniu jednakże, zaopinjował, że jeszcze z miesiąc pozostanę tutaj.
Nadszedł wreszcie dzień wyjazdu. Po serdecznem pożegnaniu z Czywilowem, przez Marsylję popłynąłem znowu do Oranu, gdzie komendant petit-depôt zatrzymuje mnie dla wypoczynku trzy dni i dyliżansem pocztowym odsyła do Maskary.
Zastałem moją kompanję z nowym kapitanem, panem Masson. Jest to Amerykanin, ale wychowany we Francji, oficer z wyższem wykształceniem wojskowem, nadzwyczaj ugrzeczniony, lecz trzymający się sztywno. Chodzący regulamin! Na wstępie oświadczył mi, że poda mnie do awansu na sierżanta, ale muszę ssę przygotować do egzaminu. W bataljonie zastaję także nowego adjutanta majora, p. de Mibielle. Jest to stopień w innych armjach nieznany. Obowiązkiem takiego oficera jest nadzór i wykształcenie podoficerów. Zawsze są to oficerowie, którzy ukończyli akademję wojskową.
O Maskarze już wspominałem, dodam tylko, że mieszka tu około 1500 europejczyków cywilnych, w czem bodaj połowa Hiszpanów.
W okolicy piękne drogi, to jest szosy, przeważnie wysadzane migdałami. Dużo też widać drzew figowych. Fermerzy z okolic wyrabiają doskonałe białe wino, przypominające Oporto, może tylko za mocne.
Znowu opuszczamy Maskarę, wracamy do Saidy. Zal nam muzyki pułkowej, której skład jest znakomity. Ustępuje ona tylko jednej, to jest muzyce Gwardji republikańskiej w Paryżu.
W Saidzie o tyle się zmieniło na lepsze, że już nie mieszkamy w lochach, ale mamy bardzo porządne tak zwane baraki. Są to budowle parterowe drewniane, sale widne, z dobrą wentylacją, a przytem już łóżka porządne z materacami. Podoficerowie mają osobne pokoje.
W trzy miesiące po przybyciu tutaj i po zdaniu egzaminu zostaję sierżantem z rozkazem przeniesienia do 2-go bataljonu, który obecnie stoi w Geryyille.
Nie uśmiecha mi się podróż, ani też powrót do tego garnizonu, gdzie mało życiem nie przypłaciłem pobytu, ale że jestem uradowany z nowego awansu, a nadewszystko, że położenie moje, dotychczas znośne, o wiele się poprawiło zarówno materjalnie, jak i moralnie, więc wesoło zapatruję się na wszystko.
Wyruszam na czele 24 ludzi i dwóch ze służby pociągowej, z czterema mułami. Żołnierze są wszyscy z tych, którzy opuścili szpitale i podążają do swego bataljonu. Muły niosą żywność. Jeżeliby kto zachorował w drodze, wpakuje się go na muła. Umieszczamy na nich także wszystkie tornistry. W tych warunkach bez wielkiego zmęczenia przychodzimy na pierwszy etap.
Po dłuższym wypoczynku o godz. 2-ej po północy daję rozkaz do wymarszu. Przed samem wyjściem żołnierze pociągowi proszą mnie, czy nie mogliby wyjść później o jaką godzinę, to i tak nas prędko dogonią; muły nie zdążyły jeszcze zjeść. Zgadzam się na to.
Noc jest dosyć chłodna, więc maszerujemy pośpiesznie, z początku nie robiąc nawet zwyczajowych przystanków. Żołnierze są doskonale usposobieni, całą drogę śpiewają i dowcipkują. O 10-ej rano powinniśmy być już na etapie.
W oddziale są przeważnie młodzi żołnierze, pierwszy raz tę drogę odbywający, ale jest też paru starszych, którzy już kilka razy tędy przechodzili. Zresztą ja sam dwa razy już tędy przechodziłem, nikomu więc do głowy nie przyszło, że można zbłądzić
Po przebyciu może jakich 15 kilometrów stajemy. Mały wypoczynek. Księżyc świeci, ale słabo. Rozglądam się na wszystkie strony. Mam jakieś przeczucie, że źle idziemy. Wołam dwóch starszych żołnierzy i pytam się, co o tem myślą. Odpowiadają mi: „Ależ nie, sierżancie, dobrze idziemy. Znamy doskonale tę drogę“.
Nic nie mówię, lecz jestem niespokoiny. Maszerujemy jeszcze z dobrą godzinę.
Teraz już jestem przekonany, że zbłądziliśmy, albowiem, po pierwsze, widzimy przed sobą step porośnięty alfą, a nigdy go przedtem, przechodząc tą drogą, nie widziałem. Po drugie, gdybyśmy szli dobrze, to już powinni nas dogonić żołnierze służby pociągowej, bo oni, na chłodzie, pewno kłusem jadą.
Przypominam sobie także, że na wschód z wielkiej odległości powinien się zarysować łańcuch gór Atlasu, a tymczasem nic nie widać.
Źle jest bardzo! Widzę, że to może katastrofą się zakończyć. Gdyby choć zdala można dojrzeć jakie „duary“, to jest namioty arabskie, albo spotkać jakiego Araba. Ale jak okiem sięgnąć — nic a nic.
Gdybyśmy choć mieli na jaki dzień żywności, lecz i żywność została na mułach.
Słońce zaczyna na dobre dopiekać. Z rozpaczą widzę, że kilku żołnierzy już ledwie wlecze nogi. Robię więc dłuższy wypoczynek.
Godzina 9 rano. Upał się wzmaga. Niektórzy prawie już wypili wodę ze swych bidonów. Zalecam jak największą wstrzemięźliwość. Sam już biorę w usta kamyk.
Naradzamy się i postanawiamy trzymać się wschodu. Maszerujemy dalej, ale już wolno: co parę kilometrów trzeba wypoczywać, bo żar piecze. Od dwóch najsłabszych żołnierzy odbieram karabiny; niosą je mocniejsi.
Rozpacz mnie ogarnia. Co czynić dalej?
Jeszcze może uda się zrobić kilka kilometrów, a potem połowa żołnierzy się położy. Kwestja zresztą, czy jesteśmy na dobrej drodze. Mało który z żołnierzy ma jeszcze trochę wody. Ja sam, mimo że oszczędzałem, połowę większą wypiłem, a resztę trzeba będzie oddać tym, co są słabsi.
Nie idziemy, ale wleczemy się z trudnością. Dwóch najsłabszych trzeba pod rękę prowadzić, bo chcą zostać w pustyni.
Godzina 12-ta. Upał straszny. Iść już dalej niepodobna. Daję rozkaz spoczynku.
Piasek jest tak gorący, że ani na nim siedzieć, ani leżeć nie można. Obliczam, że zrobiliśmy pewno już ze 40 kilometrów. W początkowych godzinach maszerowaliśmy szybko, a cały etap powinien mieć 28 kilometrów. Przed sobą nic nie widzimy, zazwyczaj zaś karawan-seraj dostrzega się na jakie 10 kilometrów.
Nie widzę punktu wyjścia. Bóg jeden wyratuje nas z tego nieszczęścia.
Już przeszło godzinę na tym żarze siedzimy. Co chwila wstaję, wypatruję na wszystkie strony. Już nie wiem, ile razy wstaję i siadam. Naraz, na dużą odległość, zdaje mi się, że coś się porusza.
Serce bije mi, jak młotem, z radości, ale nic nie mówię jeszcze nikomu, wytężam wzrok i po mniej więcej 10 minutach wyraźnie już mogę rozpoznać dwóch jeźdźców. Wskazuję ich żołnierzom. Wszyscy zrywają się na nogi. Ci, co mają słabszy wzrok, nic jeszcze nie widzą. Ale teraz ogarnia nas obawa, żeby gdzie w bok nie skręcili. Widzę, że to są Arabowie i że dotychczas jadą w naszym kierunku.
Jeżeli się zbliżą na jakie 200 metrów, to ja sam wstanę i dam im znak, aby się zbliżyli.
Jeżeli zaś to nie pomoże, a będę widział, że chcą zboczyć i uciekać, to damy salwę do nich, mierząc tak, aby kule nad głowami ich poszły. Jeżeli zaś po tej salwie się nie zatrzymają, to damy ognia w konie, dopóki który nie upadnie. Chodzi o to, żeby choć jednego wziąć żywcem, a on nas z tej matni wyprowadzi.
Są jeszcze o jakie 600 lub 800 metrów, ale ciągle jadą zwolna ku nam.
Nie wiem, czy nas spostrzegli, bo teren był usiany małemi wywyższeniami, nawianemi z piasku, a za takiem wywyższeniem kazałem leżeć żołnierzom.
Nadchodzi chwila stanowcza. Zrywam się z ziemi bez karabina, podnoszę ręce do góry i daję znak, żeby się zbliżyli.
Zatrzymują się, mówią coś z sobą, a potem w bok galopem. W tej chwili komenderuję ognia i 24 kul świsnęło im koło głowy. Wstrzymują konie na miejscu i zsiadają z nich.
Daję rozkaz, aby się nikt nie ruszał, i idę do nich.
Przybliżywszy się, całuję swą rękę i dotykam czoła, to znaczy przywitanie przyjacielskie. Wymieniam nazwisko etapu, do którego dążymy, i wskazuję ręką, aby nas prowadzili, pokazując zarazem dwa duro, to jest 10 franków.
Widzę po ich minach, że są przerażeni, ale rozumieją, o co chodzi, i zgadzają się, tylko protestują, gdy dwóch chorych żołnierzy wsadzam na ich konie, a im każę iść piechotą naprzód.
Chcę się od nich dowiedzieć, jak daleko jeszcze jesteśmy od etapu, ale nie możemy się porozumieć. Teraz dobywamy ostatnich sił, z nadzieją, że jeszcze nie zginiemy. Głód i pragnienie dokucza; już nikt oddawna nie ma am kropelki wody. Po dwóch godzinach marszu, Arabowie wskazują nam karawan-seraj, ale jeszcze daleko.
Bogu Najwyższemu dzięki! Arabowie upominają się o swoje konie i chcą odjechać. Nie mogę się na to zgodzić, bo pewno jeszcze będzie z 7 kilometrów, a co zrobię z chorymi?
Radzi, nieradzi idą z nami. Ostatnie parę kilometrów, to już nie marsz, lecz jakieś utykanie, bo nogi zupełnie zdrętwiały.
Była godzina 8-ma wieczorem, to znaczy 20 godzin marszu.
Muły nasze o 10-tej rano już były na miejscu.
Na drugi dzień robimy jednodniowy odpoczynek. Następnego dnia wyruszamy w drogę. Resztę etapów odbywamy, nauczeni doświadczeniem, dosyć pomyślnie. Ludzie z mułami jadą przed nami, bo okazało się, że oni najlepiej umieją się orjentować.
W Géryville nic się nie zmieniło, Zastaję moich dobrych przyjaciół, a teraz kolegów, sierżantów: Augusta Andrego, Józefa Van Vina, Wrzoska i Tadeusza Brynka, z którymi się nie rozstanę aż do końca służby, t. j. 1876 roku.
Z oficerów prawie wszyscy są mi znani.
Służba tu nie tak bardzo ciężka. W okolicy jakoś spokojnie.
Raz na tydzień zjeżdżają się tu Arabowie. Czasami jest ich parę tysięcy. Sprzedają wełnę wielbłądzią, owczą, tytoń, daktyle; dostać także można u nich jaj strusich. W czasie tych jarmarków zawsze stoją pod bronią dwie kompanje.
Pozatem nudy tu okropne, a jedną z najprzykrzejszych rzeczy jest wiatr „siroko“, który często nas nawiedza. Wtedy zamknięci siedzimy w naszych lepiankach i czujemy literalnie brak powietrza. Oddycha się pyłem gorącym. Nos, uszy, jedzenie każde, choćby nie wiem jak starannie było przykryte, pełne jest tego pyłu.
Z nudów niektórzy oficerowie hodują tu rozmaite zwierzęta. Nasz komendant placu urządził sobie wielkim kosztem rodzaj ogrodu; ziemię zwiózł z dalekiej oazy, codziennie beczkami zwożą wodę do polewania, bo ta, co rurami przychodzi, nie wystarcza. Sprowadził sobie dwa strusie, które prędko dały się obłaskawić i chodzą sobie w oparkanionym ogrodzie.
Niektórzy oficerowie mają gazele, które do tego stopnia są oswojone, że chodzą jak psy za nimi.
Mamy także w obozie dwa duże orły uwięzione na łańcuszkach za nogi, ale zbliżać się do nich nie można, nie dają się oswoić.
Na tem pustkowiu, przy tej monotonności, życie koleżeńskie nadzwyczaj silnie się rozwija i zbliża serdecznie, to też codziennie zbieramy się w swojem kółku i na gawędce czas spędzamy. Szczególnie wesołem usposobieniem odznacza się Brynk, zawsze pełen dowcipów i anegdot, syn emigranta z 1830-go roku i matki Francuzki. Kształcił się w szkole Batignolles. Ojciec jego, wielki patrjota, w tym też duchu wychował i syna.
Opowiadał mi nieraz, że w domu ojciec nie pozwalał mówić inaczej, jak po polsku, a matka musiała się uczyć i, choć z trudem, mówiła jednak tym językiem.
My, sierżanci, mamy tu więcej zajęcia. Nasz kapitan nie daje nam spokoju. Codziennie po południu teorje, jeżeli nie pamięciowe, to praktyczne; wymaga od nas znajomości manewrowania całą kompanją, jest bardzo wymagający, pozatem człowiek bardzo miły w obejściu.
Jeszcze kilka miesięcy upływa nam w Géryville i znowu powracamy do Saidy. Tym razem tę kilkodniową drogę odbywam o tyle dobrze, że jestem zdrów — i jadę z tą nadzieją, że to może już raz ostatni. I w Saidzie pobyt nie jest bardzo mity, ale zawsze tu choć trochę stykamy się z cywilizacją. Służba nasza jest tu bardzo lekka, a nadewszystko, że teraz mamy wygodne pomieszczenie, przytem każdy stęskniony za roślinnością, za drzewami, których tyle miesięcy nie widzieliśmy. Ostatnie lata służby przeszły mi głównie między Saidą a Tiaretem. Ostatnie leży w pasie napół żyznym; samo miasto nie wielkie, bo mury fortyfikacji rozszerzyć się nie dadzą, ale poza murami jest dosyć duże przedmieście europejskie. Jest tu także ładny kościółek w stylu romańskim. Bataljon, tutaj stojący, wysyła oddziały dla dozorowania więźniów wojskowych, tak zwanych Travaux publics, to znowu jako eskortę honorową Baszy-Agi w miejscowości Frendha. Po kilkomiesięcznym pobycie w Tiaret, pół kompanji mojej z porucznikiem de Porto-Carerro wyruszyliśmy tam także na trzymiesięczny pobyt.
Odległość z Tiaretu wynosi 30 kilometrów szosą; na jakie kilka kilometrów przed Frendhą zaczynają się lasy dębowe przeważnie, ciągnące się na ogromnej przestrzeni. Od czasu jak jestem w Algerji, pierwszy raz widzę lesistą okolicę.
Sama Frendha jest zbiorem lepianek arabskich z niby-pałacem Baszy-Agi, przed którym nasi żołnierze zaciągają wartę honorową. Sam Basza-Aga jest to staruszek, wywierający duży wpływ na Arabów; jest on komandorem Krzyża Legji honorowej; Francuzi otaczają go wielkimi względami.
Oprócz dwóch posterunków przed pałacem, nic nie mamy do roboty.
Z kolegów moich jest tu Van-Vin. Ciągle się włóczymy po lasach; zwierzyny nie brak, — kuropatw czerwonych całe stada; z grubszej zwierzyny dziki, które ogromne szkody wyrządzają, a i szakale i hijeny włóczą się nocami.
Kuropatwy tutejsze podobne są do naszych, tylko w skrzydełkach mają czerwone piórka; mięso ich bardzo smaczne. Nieraz po kilkanaście sztuk przynosiłem do domu. Po strzale na kilkadziesiąt kroków padają dalej i z łatwością dają się podchodzić.
Z królikami, pomimo że ich jest bardzo dużo, sprawa trudniejsza; nadzwyczajnie są czujne, w blizkości mają swoje nory, do których błyskawicznie się chowają.
Arabowie przynoszą czasem dziki. Raz kupiłem za dwa franki ogromną sztukę. Mięso, przyrządzone stosownie, byłoby zapewne dobre, ale gotowane zwyczajnie lub pieczone, twarde było i niesmaczne. Z początku żołnierze jedli ]e ze smakiem, ale potem im obrzydło i psom je oddawali.
Zapoznałem się tu z kilku Arabami. Za parę naboi są gotowi do wszelkich usług, bo u Arabów proch idzie na wagę złota, gdyż rząd francuski utrudnia im nabywanie. Tylko prawomyślni mają prawo kupować i to w bardzo małych ilościach.
Pewnego dnia przyszedł Arab z sąsiedniego duaru i opowiadał, że hijena już kilka psów im zabrała i że każdej prawie nocy podkradają się pod namioty, trzeba więc na nią urządzić zasadzkę.
Dałem Arabowi kilka naboi, aby mi zastrzelił i dostawił dużego psa; takich psów zgłodniałych, napół dzikich, pełno się kręci. Zaraz za naszym barakiem na wzgórzu urządzona, est kuchnia, skąd wyrzuca się na dół kości i rozmaite odpadki. Tam to umieściliśmy psa, skrępowawszy go silnie sznurami i przybiwszy kilkoma kołkami, a na wzgórku wykopaliśmy jamę, aby w niej można było się położyć. Przed północą wybrałem się z Van-Vinem. Noc była księżycowa. Doskonale widać było naszą przynętę. Leżeliśmy w jamie już dobrą godzinę. Chłód, pomimo płaszczów, zaczął dokuczać. Słychać było skomlenie szakali, ale blizko nie podchodziły. Postanowiliśmy do szakali nie strzelać. Koledze znudziło się czekać.
— Co będę — mówi — tu marznąć; nic z tego dzisiaj nie będzie.
I poszedł do domu. Ja jednak się uwziąłem i pozostałem. Po jakiej jeszcze pół godzinie i mnie się sprzykrzyło. Chciałem wstać, aż tu słyszę mocne skowyczenie. Kilka szakali nadbiega, węsząc na wszystkie strony. Nie mogły mnie jednakże zwietrzyć, bo wiatr był przeciwny. Jeden śmielszy, już skubnął psa, ale zaraz odskoczył i skrył się w krzaki. Ten manewr powtórzył się kilka razy.
Już byłem w obawie, że psa rozerwą, a hijena nie przyjdzie, aż tu słyszę silne, przeciągłe, niemiłe dla ucha wycie hijeny.
Szakale odskakują, nadsłuchują i wkrótce wszystkie znikają.
Słyszę trzask suchych gałązek: wytężywszy wzrok, widzę, jak z za krzaka zbliża się duża hijena. Jednym susem jest przy psie. Chce go unieść, ale sznury dobrze trzymają. Z palcem na cynglu, czekam, aby się do mnie bokiem wykręciła. Szarpie psem tak silnie, że tylne kołki wyrwała przy tej robocie i wykręciła się bokiem. Dałem strzał: zawyła tylko przeraźliwie i poszła. Niepodobieństwo, żebym chybił z tak blizka; miałem ją doskonale na celu, a nie dalej było, jak ze 20 metrów.
Dziwiło mnie, że nie padła na miejscu.
Kilku żołnierzy na strzał wypadło z baraku: jeden przyniósł latarnię i zeszli na dół. Zaraz kilka kroków dalej znać było krew. Żołnierze pogonili za nią; za jakie pół godziny powrócili, wlokąc na sznurze hijenę. Miała bok na wylot przestrzelony, a jednakże poszła jeszcze z kilometr, żołnierze ją dopadli i szablami dobili.
Była to duża sztuka. Musiała być stara, bo przednie zęby były starte, pozostały tylko silne kły. Skóra była brzydka, w niektórych miejscach sierść wytarta, tak, że nie warto było wyprawić.