Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1914 |
Druk | Jan Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
∗
∗ ∗ |
Wychowany w domu, gdzie tradycje Napoleońskie ze czcią były przechowane, naczytawszy się dzieł Dumasa i wszelkiego rodzaju awantur, z wyobraźnią bardzo bujną, przejęty byłem dla Francji podziwem i głęboką sympatją. To też gdy wybuchła wojna w 1870 roku, marzeniem mojem było służyć w szeregach francuskich i bić się ze znienawidzonym Prusakiem.
Nie łatwe to było przedsięwzięcie dla młodego chłopca, niespełna 18-letniego, tembardziej, że z zamiarami swymi kryć się musiałem — wreszcie wyrwawszy się z pod domowego dozoru, naturalnie bez paszportu, przeszedłem granicę, omijając Prusy, i przez Wiedeń a następnie Szwajcarję dostałem się do Francji w S-t Louis.
W drodze do Wiednia, gdzie zatrzymałem się parę dni dla nabycia najkonieczniejszych Przyborów a przedewszystkiem dobrego rewolweru, nic nie zaszło godniejszego uwagi, oprócz niejednego kłopotu, wywołanego przez nieznajomość zupełną języka niemieckiego
Dojeżdżając do Wiednia, w wagonie zapoznałem się z jakimś sympatycznym Austrjakiem, który nieco mówił po polsku; on to mnie objaśnił, że Francuzi zostali pobici pod Wisemburgiem i Worthem, ale był zdania, że te dwie bitwy nic nie znaczą i że wkrótce Niemcy zostaną sromotnie pobici, a Francuzi oprą się aż o Berlin.
Na granicy francuskiej zaskoczyła mnie niespodzianka: nikogo nie puszczano bez paszportu. Kapitan żandarmerji oświadczył, że zmuszony będzie pierwszym pociągiem odesłać mnie z powrotem do Szwajcarji. Tłómaczyłem mu, że umyślnie przybyłem do Francji, aby wstąpić do armji, że jestem Polakiem, że (dziad mój był kiedyś podpułkownikiem artylerji francuskiej, a brat mój stryjeczny obecnie służy w wojsku francuskiem.
Nakoniec na wielkie moje prośby, poparte przez kilku Francuzów, którzy zajęli się mym losem, pozwolono mi jechać dalej. Z jakąż radością wykupiłem bilet do Belfortu, bo spodziewałem się tam zaciągnąć do wojska, nie przypuszczając ani na chwilę, że znajdę się w rozpaczliwem położeniu, które mogło się skończyć jak najgorzej.
Na stacji ruch ogromny: znać, że to wojna. Do pociągu, którym jadę, wsiada moc rezerwistów Gardę Mobile; wszyscy są nadzwyczaj podnieceni, wielu pijanych; wagonów brak; żołnierze siłą zdobywają miejsca, nie zwracając uwagi na pasażerów, pchają się do wszystkich klas; a uniformy ich pozostawiają wiele do życzenia. Znać, że to żołnierz nieregularny.
Wszystko to robi na mnie niemiłe wrażenie, ale pocieszam się tem, że jeszcze nie widziałem prawdziwego żołnierza dzielnego, rycerskiego, jakiego sobie w mojej wyobraźni przedstawiałem.
Nakoniec pociąg rusza, rozlega się wszędzie Marsyljanka.
W przedziale, który zająłem, siedzi naprzeciw mnie cywil, z którym zaraz się zaznajamiam; miły, towarzyski, jak wogóle wszyscy Francuzi, jest on reprezentantem jakiejś firmy, był nawet kiedyś w Warszawie.
Oprócz nas dwóch cywilnych, reszta wszystko żołnierze, jeden drugiemu siedzi na kolanach, my ledwie ruszyć się możemy, taki ścisk. Mój Francuz jest bardzo rozmowny, wypytuje o różne szczegóły, chwali ciągle Polaków, połowę ledwie rozumiem, bo mówi bardzo szybko z nieznanym mi akcentem południowym. Podtrzymuję konwersację, jak tylko mogę, a coraz to wyglądam oknem, aby przyjrzeć się tej upragnionej Francji.
Z okien, o ile mogę dojrzeć, wsie gęste, ludne bardzo, domki murowane z czerwonymi dachami, otoczone po większej części ogrodami; dużo winnic; wszystko to robi miłe wrażenie, albowiem znać tu dobrobyt.
Od czasu, jak wsiedliśmy do wagonu, zauważyłem, że żołnierze ciągle na mnie zwracają uwagę i szepcą coś między sobą, ale, zajęty rozmową z Francuzem, nie zwracałem na to uwagi, dochodziły mnie tylko wyrazy: „espion prussien“. W wagonie było gorąco; zdjąłem więc z siebie płaszczyk i, odpiąwszy pas z rewolwerem, położyłem na siedzeniu, a sam dalej wyglądałem przez okno. Po chwili, zwróciwszy głowę do wagonu, widzę mój rewolwer w ręku jednego z Gardę Mobile, który manipuluje nim w ten sposób, że lada chwila może wystrzelić. Zwracam się więc do niego, żeby był ostrożny i rewolwer mi oddał.
Naraz powstaje hałas, sprzeczka; rewolweru mi nie oddają i oświadczają, że mnie aresztują, bo jestem szpiegiem pruskim. Proszę sobie wyobrazić moje zdumienie. Na nic nie zdały się moje tłómaczenia. Zresztą wśród Francuzów było takie mniemanie, że kto złym akcentem mówi po francusku, musi być Prusakiem.
Mój towarzysz podróży ujmuje się za mną, lecz to nic nie pomaga, jeszcze więcej ich rozjątrza, a widząc mnie zgryzionego, pociesza, że to się załatwi na pierwszej większej stacji, że wezwie żandarma, to ich do porządku doprowadzi.
Mijamy kilka małych stacji, nakoniec pociąg staje na jakiejś większej. Zdaje mi się, że to była Milhuza. Mój towarzysz wyskakuje z wagonu i przyprowadza żandarma, objaśniwszy go o zajściu; policjant ostro zwraca się do żołnierzy, czyniąc im uwagę, że to do nich nie należy, i każę im oddać rewolwer. Nic to jednak nie pomaga, bo pociąg rusza, a ja zostaję się z moimi prześladowcami. Pytam ich, dokąd jadą. Odpowiadają, że jadą do Belfortu i tam mnie oddadzą w ręce władzy. „No — myślę sobie — to przecież niepodobieństwo, aby mnie tam nie wysłuchano i nie wypuszczono na wolność“. Robię więc dobrą minę, i czekam tego Belfortu.
Nakoniec dojeżdżamy. Żegnam się z moim towarzyszem podróży, bo on jedzie dalej, i chcę wysiadać, ale żołnierze zatrzymują mnie, a jeden z nich zdaje raport jakiemuś oficerowi żandarmerji i wskazuje na mnie. Chcę się tłómaczyć, nie pozwalają. Żołnierze otaczają mnie, kładą na lufy szable-bagnety i prowadzą na miasto. Godzina już dosyć późna, miasto słabo oświetlone, wiodą mnie kilkoma ulicami. Tak jestem przygnębiony, że na nic nie zwracam uwagi. Nakoniec zatrzymują się przed jakimś dużym gmachem. Patrzę, nad drzwiami napisane: „Prison civile“. Serce mi się ścisnęło.
Ciężkie drzwi się otwierają, i jeden z żołnierzy, zdaje się kapral, oddaje mnie jakiemuś żandarmowi więziennemu, a sami się wracają. Żandarm, widząc mnie tak bardzo przygnębionego, pociesza, abym się nie niepokoił, że dzisiaj zrobić nic nie można, bo już późno, ale jutro kapitan na śledztwie, jeżeli się nic nie okaże, z pewnością mnie uwolni.
Kiedy mu powiedziałem, że jestem Polakiem, jeszcze bardziej był uprzejmy; opowiadał mi, że miał dziadka, który zginął pod Smoleńskiem w 1812 roku. Służył razem z Polakami. Pytał mnie, czy jestem głodny. Z początku odmówiłem, chociaż od rana nic w ustach nie miałem, ale tak nalegał, że nakoniec się zgodziłem.
Wkrótce przyniósł chleba, jakieś mięso na zimno i pół butelki wina. Zostawiwszy płaszcz, abym się okrył, bo noc była chłodna i dżdżysta, powiedział mi dobranoc i drzwi zamknął na klucz. Teraz dopiero, zostawszy sam, widząc się bezsilnym wobec nieznanego mi niebezpieczeństwa, oddałem się prawdziwej rozpaczy.
Płakałem, jak małe dziecko. Nakoniec wyczerpany, przytem głodny, posiliłem się nieco, chociaż w gardle to jedzenie mi stawało, wypiłem szklankę wina i, otuliwszy się płaszczem, położyłem się na twardej ławce, a po przejściu tylu wrażeń, zasnąłem snem żelaznym. Dopiero na drugi dzień, kiedy już był ruch na korytarzach więziennych, obudziłem się.
Koło dziesiątej zjawił się mój dozorca żandarm i poprowadził przez długie korytarze do biura, gdzie zastałem dwóch oficerów żandarmerji i cywilnego sekretarza. Wszedłszy i ukłoniwszy się, zauważyłem, jak bacznie przyglądają mi się ci panowie, ujrzałem na stole mój mały kufereczek i rewolwer.
Po chwili zaczęła się indagacja. Zarzucono mnie setkami pytań i oskarżeń. Na jedne odpowiadałem, na niektóre nie odpowiadałem, chociaż rozumiałem, bo brakowało mi słów. Potem nastąpiła ścisła rewizja. Przetrząśnięto wszystko, poodpruwano nawet w niektórych miejscach podszewki od ubrania; oficerowie naradzali się między sobą; naraz kapitan zapytuje mnie, czy umiem po niemiecku. Odpowiadam, że nie; oficerowie półszeptem porozumiewają się z sobą i widzę karteczkę z mego pugilaresu w ich rękach; była tam rozmowa w języku niemieckim, potrzebna mi do porozumienia się i jeszcze w Wiedniu podyktowana.
Kapitan pokazuje mi tę karteczkę i pyta się, czy to ja pisałem. Odpowiadam, że tak, widzę, że na ich twarzach maluje się zdziwienie i zapytują mnie: „Jakto? Przed chwilą zapytywałem pana, czy pan rozumie po niemiecku, pan powiedział, że nie, a z tej kartki okazuje się, że pan zna język niemiecki. Co to ma znaczyć?“
Po chwili zjawia się jakiś cywilny i, zamieniwszy parę słów z kapitanem, odwraca się do mnie i zapytuje po niemiecku. Zrozumiałem, że pyta, z których stron jestem, ale udałem, że nic nie rozumiem, i odpowiedziałem po francusku: „Nie rozumiem“.
Nakoniec zaczyna mi grozić wielką odpowiedzialnością, radzi się przyznać do wszystkiego i nie gmatwać śledztwa. Tłómaczę jak mogę, lecz z trudnością to przychodzi. Wreszcie oświadczam, że wielu wyrażeń prawnych nie rozumiem, i proszę o tłómacza. Odpowiadają mi, że to będzie trudno, bo nie wiedzą, czy w Belforcie znajduje się tłómacz — w każdym razie poszukają.
Pierwiastkowe śledztwo skończone. Kapitan każę mnie odprowadzić do celi, dodając, że jeżeli zażądam czego do polepszenia życia więziennego, to na mój koszt żandarm mi sprowaazi. Poprosiłem o papierosy, które mi razem z rzeczami skonfiskowano. Odpowiedział, że to przechodzi jego możność, bo instrukcje więzienne tego zabraniają, ale dopóki jestem w jego kancelarji, to mogę palić — i poczęstował mnie papierosem ze swego porte-cigare.
Za chwilę zjawia się żandarm; sekretarz więzienny daje mu numer celi, i wyprowadzają mnie. Przechodzimy długim korytarzem, aż na drugie piętro; spotykam dużo żołnierzy spacerujących. Jak się później dowiedziałem, byli to żołnierze karani za rozmaite przewinienia dyscyplinarne ośmio, lub piętnastodniowem więzieniem; zamykani byli na noc, a w dzień chodzili po wszystkich korytarzach, rozmawiając wesoło; przyglądali mi się z zaciekawieniem, i znowu usłyszałem to nieszczęśliwe: „Prussien“.
Nowa moja cela była niewielka, lecz czysta; łóżko, wałek pod głowę, kołdra wełniana, stół, dzbanek z wodą — oto całe umeblowanie. Okno bardzo wysoko i grubo okratowane, drzwi bardzo silne,
Znowu samotność i niepewność, co dalej będzie.
Pocieszałem się, że może, gdy tłómacz się znajdzie, jakoś się wytłómaczę; była to słaba nadzieja, ale sam chciałem się łudzić nadzieją, żeby nie wpaść w ostateczną rozpacz.
Straciłem zupełnie apetyt. Na obiad dali coś w rodzaju krupniku, kawałek mięsa i makaron. Wszystko to nawet nie tak złe było, ale prawie nic nie jadłem. Widocznie żandarm zaraportował to, bo po południu zjawiła się siostra miłosierdzia, a dowiedziawszy się, że jestem Polakiem, zaczęła mnie pocieszać, żebym się nie oddawał rozpaczy, że ona wie, że Polacy są dobrzy katolicy — trzeba wierzyć w miłosierdzie Boskie, a ona ze swej strony może kogo znajdzie w Belforcie, ktoby się zajął mym losem.
Najciężej dokuczała mi samotność i ta niepewność, co oni chcą ze mną zrobić. Gdybym miał co czytać lub pisać! Obiecano, że gdy śledztwo się skończy i zapadnie decyzja, to dostarczą mi książek i wolno mi będzie przez godzinę codzień spacerować po korytarzu — ale tymczasem nic.
Po trzech dniach zawezwano mnie znowu na śledztwo. Zastałem nakoniec tłómacza, który zrobił na mnie jak najgorsze wrażenie. Był to człowiek lat około 30-tu, bardzo niepozorny, a przytem tak przerażony, że aż się trząsł. Wystąpił do mnie z pretensjami za odrywanie go od pracy, że on się boi żandarmów, ponieważ teraz wojna, mogą go także o co posądzić. Mówił po francusku nieźle.
Wytłómaczywszy się teraz ze wszystkich zarzutów, zapytałem kapitana, co myśli nadal ze mną zrobić. Przecież nie na to porzuciłem kraj, rodzinę i wszystko, co mi drogie, aby we francuskiem więzieniu siedzieć. Odpowiedział mi, że gdyby komunikacja była łatwa, odesłałby mnie do Szwajcarji, ale teraz nieprzyjaciel się zbliża i zrobić tego nie może, trzeba będzie pozostać w więzieniu do końca wojny.
Na to oświadczenie zdawało mi się, że ktoś mnie młotkiem w głowę uderzył, i łzy, jak groch po twarzy mi się polały. Widziałem, że to zrobiło na kapitanie wrażenie, bo był to ludzki człowiek; powiedział, że teraz cała Francja zajęta szpiegami, że na mnie cięży podejrzenie, jednakże może być, że jestem niewinny, ale jego obowiązkiem być ostrożnym. Zresztą może się coś wyświetli, a wtedy będę wolny.
Zrozumiałem odrazu, że te słowa otuchy były podyktowane przez ludzkość, ale postaci rzeczy nie zmieniły i że jakieś nieszczęśliwe fatum cięży nade mną, niemniej przeto byłem mu wdzięczny i za to. Co parę dni dopominałem się, aby mnie prowadzono do kapitana, lecz zawsze jedną odpowiedź słyszałem, że nic stanowczego powiedzieć mi nie może.
Przechodząc przez korytarze na śledztwo, spotykałem żołnierzy spacerujących, między innymi zauważyłem młodego o twarzy inteligentnej kaprala z Gardę Mobile. Ile razy przechodziłem, zawsze mi się kłaniał i mówił: „Bonjour, Monsieur le Polonais!“ Odpowiadałem ukłonem i na tem się kończyło, bo żandarm nie pozwalał rozmawiać, a zresztą czasu nie było w przejściu.
Ciężki mój smutek zaczął przemieniać się w jakąś apatję. Całemi godzinami siedziałem nieruchomy, zdaje mi się, że o niczem nie myślałem.
Kiedy niekiedy zaglądała do mnie siostra miłosierdzia, pocieszała, jak mogła, ale dotąd nic zrobić nie była w możności. Widząc, że jestem mizerny, przysłała mi doktora, który mi oczywiście nic nie pomógł, bo jedynem lekarstwem dla mnie byłaby wolność.
Dzień za dniem tak upływał.
Pewnego dnia dało się słyszeć drapanie do drzwi. Przysunąłem się więc prędko i usłyszałem pytanie, czy chcę papierosa. Naturalnie odpowiedziałem, że tak, i wkrótce przez dziurkę od klucza wsunęła się dutka skręcona, jak gruby ołówek, a w niej troszkę tytoniu na parę papierosów, kilka zapałek i bibułka. Z jakąż radością odebrałem tę pożądaną dla mnie przesyłkę!
Podziękowałem, a po głosie poznałem tego kaprala, który mi zawsze dzień dobry mówił. Na drugi dzień znowu usłyszałem drapanie do drzwi i znowu otrzymałem dutkę z tytoniem, a oprócz tego ćwiartkę papieru i ołówek, oraz następujące słowa:
„Tutaj, w Belforcie, jest porucznik Polak. Nie znam jego nazwiska, ale napiszcie do niego z prośbą o pomoc, a ja się postaram, aby list do niego doszedł. Za godzinę przyjdę i przez dziurkę od klucza mi go podacie“.
W krótkich słowach opisałem moje położenie i błagałem o pomoc rodaka. Upłynęło trzy dni od tego czasu, już zacząłem wątpić, aż tu pewnego dnia wzywają mnie do biura. Schodzę z bijącem sercem; mój kapral uśmiecha się do mnie i powiada, że wszystko będzie dobrze.
W biurze zastaję, oprócz kapitana i porucznika żandarmów, trzech wojskowych wyższych stopni. Jeden szczególniej zwrócił moją uwagę, z szeroko wyszywanymi złotem rękawami, człowiek lat z górą 50, typowy oficer napoleoński.
Wszyscy byli zajęci ożywioną rozmową. Po kilku minutach jeden z oficerów, młody, z małymi galonami, przystępuje do mnie i podaje rękę.
— Jestem porucznik Zieliński — powiada. — Po pan do mnie pisał karteczkę?
Naturalnie, mówi po polsku.
Zawiązuje się krótka serdeczna rozmowa. Zieliński jest oburzony i mówi:
— Powarjowali ci Francuzi, wszędzie tylko szpiegów widzą; jakże jestem szczęśliwy, że mogę przyjść panu z pomocą. Skończy się już pańskie prześladowanie, za chwilę będziesz pan wolny, zabieram pana do mojej kompanji.
Dziękuję w serdecznych słowach porucznikowi, on mnie ściska, jak gdybyśmy oddawna byli przyjaciółmi. Moi Francuzi przypatrują się tej czułej scenie i słuchają z uwagą naszej rozmowy. Porucznik objaśnia ich o całym przebiegu sprawy.
Po chwili przysuwa się do mnie pułkownik Keller, podaje mi rękę, przeprasza za doznaną przykrość; zaczyna rozprawiać o bohaterstwie i poświęceniu Polaków. Następuje nastrój bardzo serdeczny, wszyscy mnie ściskają, a kapitan żandarmerji przeprasza za swoją pomyłkę, usprawiedliwioną okolicznościami.
jestem w siódmem niebie. Odrazu zapominam o wszystkich utrapieniach, jakie przeszedłem. Gdybym mógł, skakałbym z radości i wszystkich całował. Zegnam kapitana żandarmerji i w otoczeniu moich wybawców z głową podniesioną, z uśmiechem na ustach wychodzę.
Żandarm w korytarzu salutuje; przed bramą szyldwach prezentuje broń. Zdaje mi się, że te wszystkie honory są dla mnie.
Porucznik Zieliński zabiera mnie do swej kwatery. Zjadamy wesoło śniadanie. Zapoznałem się z kilkoma młodymi oficerami, a po południu idziemy do kapitana Szustra, komendanta 8-ej kompanji franc-tireur’ów (wolnych strzelców) bataljonu altkirchskiego. Tutaj czytają mi regulamin wojskowy. Podpisawszy się, że wstępuję, jako ochotnik, na kampanję przeciwko Niemcom, zostaję ostatecznie przyjęty.
Idziemy do magazynu, ubieram się po wojskowemu, zachowuję tylko moje wysokie buty, które uważam za lepsze, niż ich kamasze sukienne. Jako uzbrojenie dostaję szaspot i szablę-bagnet; ładownica i 100 naboi kompletuje uzbrojenie. Kompanja moja, w liczbie około 180 ludzi, składa się przeważnie z Alzatczyków — połowa prawie z wysłużonych żołnierzy.
Ja tylko i porucznik jesteśmy cudzoziemcami; zaprzyjaźniam się zaraz z młodym, jak i ja, chłopcem, sierżantem-furjerem, nazwiskiem Adam. Jest synem weterynarza. Bardzo miły i wesoły chłopiec. Rodzice jego mieszkali w Belforcie.
Na drugi dzień zaczyna się służba, dwie godziny rano i dwie po południu mustry, której się uczę z łatwością.
Po dwóch tygodniach znam wszystkie najniezbędniejsze obroty i z bronią umiem się obchodzić. Na długie uczenie nie było czasu, bo Niemcy zbliżają się pod Belfort i komunikacja jest przerwana.
Czas zaprzestać opowiadania o sobie i zapoznać czytelnika choć pobieżnie z Belfortem, jego siłą obronną. Belfort, miasto niewielkie, kilkutysięczne, położone na wschodzie Francji, blizko granicy szwajcarskiej, za całą obronę miał zamek, t. j. rodzaj cytadeli, wykutej w skale i dominującej nad miastem.
Kiedy wojna wybuchła, forty naokoło Belfortu były jeszcze niewykończone, dopiero pułkownik Denfert, komendant inżynierji, do stanu obronnego je doprowadził. On też został w czasie oblężenia głównodowodzącym. Był to człowiek wielkiej energji i waleczności.
Forty Hautes i Basses Perches pod jego kierunkiem były wykończone i uzbrojone, a także reduta Bellevue; wszystko to było robione z największym pośpiechem, bo nieprzyjaciel się zbliżał, a przytem Denfert nie dał się zamknąć w ścisłym pasie fortyfikacyjnym, ale o kilka kilometrów od Belfortu zajmował wzgórza i wioski Danjoutin i Perousse.
Treskoff, zjawiwszy się w listopadzie, musiał wiele czasu stracić, aby pozdobywać wsie okoliczne, ciągle będąc przez załogę Belfortu odpychany, ponosząc wielkie straty w ludziach. Siła zbrojna Belfortu wynosiła 16,000 ludzi, a w tem tylko dwa bataljony regularnego wojska — reszta to Gardę Mobile i Gardę Nationale.
Napróżno Treskoff zdobył z wielkim trudem Monts-Essert, Cravache, Bavillier; napróżno od 3 — go grudnia bombardował, mieszkańcy przenieśli się do piwnic, bo domy wszystkie były w ruinie, ale forty i zamek nie pozwalały się zbliżać. Bellevue odpowiadała ciągle, pomimo że literalnie była zasypywana granatami.
I ten Belrort, z początku tak lekceważony przez Niemców, otrzymał sławne imię „Leichenfabrik“ (fabryka trupów), jak go nazwali Prusacy. Widząc, że od strony Bellevue nic nie zrobią, z całą energją przerzucili się Prusacy na stronę południową, otworzyli nowe baterje ciężkich dział. Dnia 8-go stycznia 1871 r. nakoniec udało im się zdobyć wioskę Danjoutin, a w kilka dni później Perousse, wszystko to jednak nie przyśpieszyło zdobycia Belfortu. Dnia 26 stycznia w nocy uderzyli Prusacy z wielkim impetem do szturmu na forty Hautes i Basses Perches, lecz z ogromnemi stratami zostali odparci.
Trzeba było znowu otworzyć nowe baterje i przez dwa tygodnie zasypywać granatami Nakoniec forty zostały opuszczone, a załogi co fnęły się do zamku, ostatniej pozycji obronnej pułkownika Denferta.
Teraz 97 dział oblężniczych skierowanych było przeciwko zamkowi, jednakże Belfort odpowiadał ciągle na ten piekielny ogień. Dnia 18 lutego 1871 r., wskutek zawieszenia broni i kroków wojennych, słaby garnizon z bronią, z armatami, z rozwiniętymi sztandarami i z muzyką na czele, opuścił Belfort, udając się do Vesoul. Wojska niemieckie, ustawione rzędami, prezentowały broń. Pułkownik Denfert wyszedł ostatni, odtąd sławny za swoją obronę.
Kompanja moja miała bardzo ciężką i niebezpieczną służbę: jak tylko Prusacy zaczęli się posuwać, zostaliśmy wysłani do wsi Danjoutin, aby trzymać tam tak zwaną przednią straż i nie pozwalać sypać za blizko baterji. Razem z moją kompanją był odkomenderowany jeden bataljon linjowy.
Przed naszem zjawieniem się już kilka domów było zbombardowanych, zastaliśmy wioskę prawie pustą, mieszkańcy z dobytkiem schronili się do Belfortu. Zaraz po przybyciu zajęliśmy się sypaniem szańców, bo było do przewidzenia, że atak nastąpi wkrótce. W dzień było to za ryzykowne, gdyż fort Hautes Perches z 24 działami nas bronił.
Zima w roku 1870–71 była bardzo ostra w całej Francji, a cóż dopiero nad granicą Szwajcarji; mrozy dochodziły 18 stopni, śniegi ogromne; służba więc w tych warunkach była bardzo ciężka. Każdej prawie nocy po dwa lub trzy alarmy; ja z moją kompanją najczęściej w przedniej straży, to jest o jakie 500 metrów przed wsią, przed samym nieprzyjacielem w szczerem polu, kopaliśmy dołki, paliliśmy w nich małe ogniska, ale ciągle trzeba było je przysypywać śniegiem, aby płomień nie buchnął, bo zaraz mieliśmy gościa w postaci 12-centymetrowego granatu; nieraz po dwa dni nas nie luzowano, albowiem rezerw było mało.
Strasznie byliśmy wyczerpani. Pamiętam, że na posterunku, w śniegu wyżej kolan, ani na chwilę przystanąć nie mogłem, gdyż w tej chwili sen mnie ogarniał. Pomimo pewności, że nieprzyjaciel się skrada, niepodobna było się przezwyciężyć, bo oczy same się zamykały.
Kładłem bryłki lodu i śniegu za kołnierz, aby się otrzeźwić.
Każdej nocy strzelanina. Najczęściej były to ataki, że tak powiem, próbne.
Prusacy posuwali się na jakieś 600 do 800 metrów pod wieś, a straciwszy trochę ludzi, bo, oprócz ognia ręcznego, artylerja z fortów zasypywała ich granatami, wracali do siebie. Na tych ciągłych utarczkach schodziły tygodnie.
Dwa razy w nocy wyparli nas Prusacy z Danjoutin, ale za nadejściem dnia artylerja z fortów ich wyparła i na nowo zajęliśmy wieś.
W początkach stycznia kompanja moja została zluzowana i przeniesiona do wsi Perousse, tworząc tam także przednią straż. Dnia tego porucznik Zieliński, widząc mnie bardzo zziębniętego, zaprosił do prowizorycznej kantyny oficerskiej dla rozgrzania się.
Wszedłszy, zastaliśmy kilku oficerów, grzejących się przy ogromnym piecu żelaznym, na środku izby i popijających poncz na winie. Ogrzawszy się i wypiwszy po szklance, opuściliśmy kantynę. Uszliśmy zaledwie kilkadziesiąt kroków, aż tu przelatuje z szumem nad nami granat. Ledwie mieliśmy czas upaść na ziemię, następuje trzask i wybuch. Oglądamy się, a tu dym wali się z kantyny. W kilkunastu susach jesteśmy na miejscu. Granat przebił ścianę i roztrzaskał piec żelazny. Widok był straszny.
Czterech oficerów, w tem dwóch kapitanów, bez życia, literalnie rozszarpanych, trzech zaś lżej rannych, a dziewczynce 8-letniej, córeczce kantyniarki, która kręciła się po pokoju, urwało obydwie nóżki.
Parę minut opóźnienia z wyjściem, a byłby nas ten sam los spotkał.
W Perousse nie było lepiej, niż w Danjoutin; ten sam rodzaj służby i ciągłe nocne utarczki.
Kompanja moja zmalała ogromne i już co prawda zmęczeni byliśmy tem oblężeniem.
Pewnej nocy wyszliśmy na rekonesans w 100 ludzi; dowodził por. Zieliński; ja szedłem zaraz przy nim. W blizkim lasku z największą ostrożnością posuwaliśmy się gęsiego. Wtem słyszymy jakiś szmer i „Wer da?“ się rozlega. Żołnierze nasi na ślepo, bez komendy odpowiadają ogniem i rzucają się naprzód. Prusacy ledwie po kilku strzałach, zestrachani, zbici w kłąb, rzucają karabiny i poddają się. Było ich 30 i dwóch podoficerów.
Otoczywszy i rozbroiwszy ich, pośpiesznie wracamy, żeby nam czasami jeńców nie odbito.
Pierwszy raz tak zblizka widzę Prusaków.
Porucznik Zieliński dobrze mówi po niemiecku, więc bada ich, jakim sposobem znaleźli się w lesie. Okazuje się, że to był patrol wysłany na zwiady, który zbłądził w lesie, bo noc była ciemna.
Większa część tych więźniów nie mówiła wcale po niemiecku: byli to Poznańczycy świeżo powołam do wojska. Zaraz też gruchnęła wieść, że to są Rosjanie przebrani.
Nasi jeńcy z początku ogromnie byli przestraszeni, bo ich oficerowie opowiadali, że wziętych do niewoli wolni strzelcy rozstrzeliwali, ale gdy się porucznik odezwał po polsku, a ja ich upewniłem, że im włos z głowy nie spadnie i że teraz skończyło się ich utrapienie, nie posiadali się z radości, tylko ich podoficerowie chmurnie na nas spoglądali.
W kompanji mojej był także jeden sierżant Francuz, który mówił parę słów po polsku: był on guwernerem w Polsce; w 63 r. wstąpił do powstania, następnie, wzięty do niewoli, kilka lat przesiedział na Syberji. Okazywał mi wiele sympatji i niejedną grzeczność mu zawdzięczam.
W rzadkich chwilach wolnych od służby porucznik Zieliński zabierał mnie często do swojej kwatery; czasami wychodziliśmy za linję wedet, pokryjomu.
Porucznik brał szaspot i, podszedłszy jak można było najbliżej, spędzaliśmy placówki pruskie; po paru strzałach zregulowawszy wizjery, takeśmy im dokuczali, że musieli ciągle zmieniać miejsce. Widocznie kule nasze zaczynały ich niepokoić. Na ten dystans nie odpowiadali ze swych karabinów, które biły na 600 do 800 metrów, kiedy szaspoty strzelały dobrze na 1 200 metrów.
Czasami wysłali parę granatów do nas, a kiedy za blizko nas padały, wtedy z wesołemi żartami wracaliśmy do siebie, ciesząc się, żeśmy ich kilku wyprawili na tamten świat, a wszystkich wyprowadzili z cierpliwości.
Zima nam srodze dokuczała. Szczęście, że Belfort był dobrze zaprowiantowany. Mięsa solonego, mąki, sucharów, wina i wódki nigdy nie brakło. Administracja wojskowa codziennie rozdawała żywność cywilnym, których los był bardzo smutny, przez ciągłe bombardowanie wielu bardzo zginęło, a przytem głód wśród nich panował.
W połowie stycznia pułkownik Denfert wysłał parlamentarza do głównej kwatery pruskiej, prosząc ze względów ludzkości, aby pozwolono starcom, kobietom i dzieciom opuścić Belfort. Odpowiedzieli odmownie, twierdząc, że im więcej ust do żywienia, tem prędzej Belfort się podda. Jednakże omylili się w swych rachubach.
Już to humanitarnością Prusacy nie odznaczyli się w tej wojnie.
Pewnego dnia, w drugiej połowie stycznia, mróz był piekielny. Kompanję moją zluzowano z placówki i w domach, chociaż zbombardowanych, zajęliśmy kwatery; żołnierze powyrywali drzwi z innych domów i porozpalali ognie, grzejąc się, szczęśliwi, że są jako tako zabezpieczeni od mrozu.
Położywszy się na podłodze, zasypiałem. Naraz wchodzi kapitan z porucznikiem Zielińskim, aby obejrzeć, jak jesteśmy ulokowani.
Dawszy instrukcje sierżantowi Majorowi, wychodzą, porucznik zabiera mnie z sobą, mówiąc: „Chodźcie ze mną. Parę domów dalej znalazłem dobrą kwaterę do przenocowania: jest tam łóżko i kanapa, kazałem też napalić na kominku, będziem pysznie spali“. Z ochotą idę za nim; wchodzimy do domu, którego róg był rozwalony, ale na górze pokój nietknięty.
Pogawędziwszy chwilkę, rzucam się na kanapę. Co za rozkosz! po tylu nocach mogę choć zwierzchnie ubranie zrzucić i w cieple się położyć. W taki mróz chyba nas nie zaatakują i noc będziemy mieli spokojną, przecież i u nich nie ciepło. Z tem mniemaniem zasypiamy żelaznym snem.
Nie wiem, ile godzin spałem. Naraz słyszę jakby przez sen trąbienie i strzały. Chcę się rozbudzić i wstać, ale nie mogę.
Nakoniec wysiłkiem woli zrywam się, biegnę do okna, słyszę alarm i strzały na wszystkie strony. Porucznik śpi, jak zarżnięty. Wołam — nic nie pomaga, trzęsę nim co sił, krzyczę: „Prusacy w mieście!“ Nakoniec oprzytomniał i w mgnieniu oka wciągnął na siebie ubranie.
Z pałaszem i rewolwerem w ręku wybiegł. Ja za nim. Na schodach omarzniętych noga mi się poślizguje i spadam aż na dół. Potłukłem się porządnie, lecz niema czasu o tem myśleć. Cudem szaspot nie wystrzelił, bo był nabity, a tłukł się o schody.
Wypadam na ulicę. Kule już na dobre świszczą.Schylam się i biegnę, co sił starczy, do mojej kompanji. Zastaję ją już na stanowisku w szańcach.
Porucznik Zieliński broni lewego szańca ze swoim plutonem. Kule gęsto idą, ale wysoko. Nieprzyjaciel może o jakie 700 lub 800 metrów oddalony, widać zdala całe czarne masy, posuwające się naprzód po śniegu. Przy świetle księżyca widać ich doskonale, a rotowe ognie rozświetlają jeszcze lepiej.
Granaty zaczynają z szumem przelatywać nad naszemi głowami. To Belfort nas osłania. Artylerja pruska rzuca granaty, ale lecą one przeważnie na prawe skrzydło, bronione przez Gardę Mobile.
Ogień z naszej strony bardzo silny. Strzelamy salwami, raz po raz. Pomimo to Prusacy zbliżają się. Co chwila trzeba zmieniać wizjery, bo dystans się zmniejsza. Lufy szaspotów są okropnie rozgrzane, dotknąć się ich ręką nie można.
Po kilkunastu minutach brak już naboi, roznoszą nowe paczki. Na jakie może 500 metrów widać, jak bataljony pruskie się zatrzymują, widocznie nie mogą ognia naszego wytrzymać, łamią się. Słychać wyraźnie komendę oficerów: „Vorwärts!“ Nowe bataljony przychodzą w pomoc i prą naprzód — straty ich muszą być wielkie.
Nasz komendant, widząc, że atak jest bardzo silny i z wielkiemi siłami, prosi telegraficznie o pomoc, której jednakże dostać nie można, bo również Belfort z drugiej strony jest atakowany. Rozkaz brzmi: „Bronić wsi, dopóki można, w ostateczności cofać się pod forty“.
W mojej kompanji straty mamy niewielkie: jeden zabity i pięciu rannych. Wał szańcowy doskonale nas zabezpiecza.
Prusacy ze szczególną zaciętością atakują prawe skrzydło. Słychać ich ciągłe: hura! hura! Widać z tego, że nas chcą oskrzydlić i odciąć od Belfortu.
Czekamy rozkazu, aby się cofać, lecz nie nadchodzi.
Ogień na prawem skrzydle słabnie.
Prusacy zdobywają pierwsze domy. Bataljon Gardę Mobile cofa się pośpiesznie. Nie dostajemy rozkazu. Widocznie o nas zapomniano, albo adjutant niosący rozkaz zginął.
Kapitan nasz rozkazuje odwrót. Opuszczamy szaniec, chcąc się wydostać ze wsi na pole. Przestrzeń, oddzielająca nas od fortów, ma ze 3 kilometry. Biegniemy kłusem. Naraz spotykamy się z bataljonem pruskim, który na blizki dystans, może na jakie 150 metrów, wita nas piekielnym ogniem.
Od pierwszej salwy coś z piętnastu ludzi nam pada. Cofamy się więc w nieładzie do wsi i tu zajmujemy duży dom piętrowy (zdaje się, że była to szkoła), z nadzieją, że może przyjdzie jaka pomoc.
Za chwilę jesteśmy już ze wszystkich stron otoczeni, strzelamy przez okna. Słychać trąbienie, ukazuje się oficer pruski konno z białą chustką na szpadzie. Parlamentarz daje 10 minut czasu do złożenia broni, w przeciwnym razie dom będzie rozbity i szturmem wzięty.
Widać, jak w galopie nadjeżdża baterja armat i rychtują je na nas. Po krótkiej naradzie, widząc niemożliwość dalszej obrony, składamy broń.
Jesteśmy wszyscy tak wyczerpani tą nocą, a przytem zmarznięci, że z obojętnością patrzymy na to wszystko. Byle tylko choć na chwilę ogrzać się i spocząć.
Ja jednakże z żalem składam mój szaspot, tembardziej, że na kolbie był głęboki znak od kuli pruskiej.
Za chwilę nadjeżdża sztab pruski, generał Treskoff w otoczeniu, salutuje, podaje rękę oficerom. Zapisują każdego z nas. Sformowawszy się czwórkami, otoczeni pruską piechotą, idziemy do kościoła, bo to jedyny budynek, który nie był bardzo uszkodzony.
Godzina 4-ta nad ranem. Zimno nam bar dzo dokucza. Jest nas wszystkich razem z oficerami 114 ludzi.
Czekamy z niecierpliwością ranka, bo w kościele na kamiennej posadzce zimno nie do wytrzymania.
Nakoniec doczekaliśmy się dnia. Rozdają nam po miarce wódki, bułeczce chleba i po pół funta wędzonej słoniny. Wódka choć chwilowo nas rozgrzała. Naprzeciw nas stoi pluton ułanów, który ma nas eskortować do granicy niemieckiej.
Rozlega się komenda: „Vorwarts! marsch!“ Na razie nie możemy się dowiedzieć, do której stacji nas prowadzą. Linje kolejowe w blizkości Belfortu są wszystkie zepsute, idziemy bardzo pośpiesznie. Ułani nas ciągle popędzają.
Oglądamy się co chwila, żegnając Belfort. Droga, którą podążamy, oddalona jest o jakie 5 kilometrów od fortu Hautes Perches.
Dzień już jasny. Naraz słyszymy huk wystrzałów, a w parę sekund potem padają granaty o jakie kilkadziesiąt kroków od nas. Rozlega się komenda: „Kłusem, marsz 1“ i tak z wiorstę pędzimy co tchu. Jeszcze parę granatów padło, jednakże szczęśliwie nas ominęły, jeden tylko, pęknąwszy i wyrwawszy dół w polu, obsypał nas gradem zmarzniętej ziemi i bryłami śniegu.
Takim pośpiesznym marszem zrobiliśmy z 15 kilometrów. Niektórzy żołnierze nie mogą wytrzymać tak forsownego marszu, ale ułani popędzają ich lancami. Ja, dzięki Bogu, chociaż zmęczony, idę dobrze. Rozgrzałem się w marszu.
Przechodzimy przez jakąś dużą wieś. Masa ludzi wylęga na nasze spotkanie. Kobiety niosą, co mogą, aby nas posilić, jest wino, mięso i chleb, ale Prusacy brutalnie odpędzają poczciwych Alzatczyków, nie pozwalając do nas się zbliżyć.
Pomimo to, kilku kobietom udało się coś nam podać, jedna biedaczka nawet lancą dostała. Porucznik Zieliński zwrócił się ze skargą do wachmistrza, lecz to niewiele pomogło.
Przechodziliśmy wiele wsi, ale już w żadnej nie pozwolono nam spocząć. Widocznie obawiali się jakiegoś buntu, bo i nam w drodze nie pozwolono między sobą mówić. Odpoczynki, zresztą bardzo krótkie, zawsze za wsiami, musieliśmy robić w szczerem polu.
Im dalej byliśmy od Belfortu, tem więcej widać było na twarzach naszej eskorty spokój. Już nas tak szybko nie pędzili, nawet wachmistrz odpowiadał na pytania naszych oficerów. Dowiedzieliśmy się nakoniec, że nas prowadzą do Altkirch, to znaczy od Belfortu około 70 kilometrów
Po odbyciu może z połowę drogi dali nam wytchnąć z godzinę, bo i kawalerja musiała popaść konie. Po tym krótkim wypoczynku marsz stał się jeszcze uciążliwszy. Kilkunastu żołnierzy pokładło się na ziemi, oświadczając, że dalej nie pójdą, wielu z nich miało nogi pokaleczone i odmrożone. Nie pomogły groźby, że ich rozstrzelają. Koniec końców ułani sprowadzili dwie furmanki z sąsiedniej wsi.
Ostatnie kilka kilometrów ledwie już się wlekliśmy. Nogi drętwiały i stawały się jakby drewniane; wielu kulało. My z porucznikiem jednakże na czele maszerowaliśmy i ani razu na podwodę nie wsiadłem.
Była godzina 9 wieczorem, kiedy dotarliśmy do stacji, to znaczy po 14-u godzinach marszu. Wprowadzono nas do dużej sali stacyjnej. Wszyscy rzucili się na podłogę i leżeli, jak zabici.
Wkrótce zjawił się Czerwony Krzyż z pań alzackich złożony; wniesiono masę najróżnorodniejszego jedzenia i picia. Damy na klęczkach rozbierały, myły tych leżących biedaków; rozdano ubrania, bieliznę; każdy żołnierz dostał oprócz tego 10 franków.
Na mnie szczególnie zwracano uwagę, aż mnie to żenowało, a powodem tego było, że byłem najmłodszy ze wszystkich i, chociaż także strasznie zmęczony, trzymałem się jednak na nogach, przytem porucznik Zieliński widocznie tym paniom coś naopowiadał o mnie.
Słowem, całą noc przy nas były, wszystkich opatrzyły, nakarmiły, a mnie wszystkie kieszenie wypchały czekoladą i cukierkami i gwałtem wcisnęły dwie butelki wina reńskiego na drogę. Ze łzami w oczach pożegnaliśmy te zacne damy, które tyle delikatności i serca nam okazały.
Żegnamy ziemię francuską, nie wiedząc, dokąd nas zawiozą. O 5-ej rano pociąg podchodzi: wsiadamy po 40-tu do wagonu i kilku żołnierzy pruskich. Na wszystkich stacjach publiczność Ciśnie się do wagonów, podając nam różne rzeczy, ale Prusacy odpędzają bagnetami.
Po kilkunastu godzinach jazdy stajemy na jakiejś większej stacji, zmienia się eskorta i Prusaków zastępują Bawarzy. Co za różnica! Zupełnie inni ludzie. Na stacjach pozwalają nam spacerować, rozmawiają z nami, nie wzbraniają komunikować się z publicznością, która także życzliwie nas wita; znać, że nie jesteśmy w Prusach. Dojeżdżamy do Ulmu — tam dowiemy się, dokąd nas ostatecznie zawiozą.
Miasto Ulm, mające kilkadziesiąt tysięcy ludności, silna forteca i jest tu już internowanych 40,000 Francuzów. Na stacji oczekuje nas kilku starszych oficerów bawarskich i pełno pań i panów z Czerwonego Krzyża.
Prowadzą nas do wielkiej sali. Stoły nakryte, wszystko już gotowe. Każdy żołnierz dostaje talerz buljonu, kawał pieczonego mięsa z jarzyną, oprócz tego, przed każdym stoi ogromny kufel piwa i bułka chleba białego. Panie z Czerwonego Krzyża prześcigają się w usłudze. Wszystkie mówią po francusku.
Nie potrzebuję mówić, z jakim apetytem zjadamy obiad, bo od 30 godzin nic ciepłego w ustach nie mieliśmy. Spacerujemy po całej stacji, tylko naokoło stoi kilku wartowników.
Naraz wpada porucznik Zieliński i powiada, że żołnierze pozostaną w Ulmie, oficerowie zaś jadą do Monachjum, a więc będziemy musieli się rozstać. Zrobiłem smutną minę, żal ścisnął mi serce na myśl, że muszę się rozstać może na zawsze z tym, który był dla mnie najserdeczniejszym opiekunem; porucznik Zieliński pociesza mnie, że może się da jeszcze coś zrobić, pomówi z kapitanem, aby mnie przedstawiono jako porte-épée, a w takim razie pojechałbym razem z oficerami.
Wkrótce wywołują nas na peron... Kapitan żandarmerji bawarskiej, wymieniając moje nazwisko, dodaje: „Aspirant-oficer“. Jestem uszczęśliwiony. Oficerowie ściskają mi rękę, a nasz kapitan dodaje: „Jedziesz z nami, młody Polaku!“ Zegnam się z moimi kolegami. Zabierają ich do fortecy, my zaś siadamy do pociągu i już bez żadnej eskorty, bo jedzie z nami tylko młody oficer żandarmerji, zajmujemy przedział w 2-ej klasie.
Późno w nocy przyjeżdżamy do Monachjum. Na stacji nikt nas nie oczekuje. Żandarm wiezie nas do jakiegoś pierwszorzędnego hotelu i zostawia samych. Wyspawszy się doskonale i zjadłszy dobre śniadanie, idziemy z porucznikiem na miasto, bo nam brak wszystkiego: ma my to tylko, co na sobie, i to w opłakanym stanie. Wszystkie nasze bagaże przepadły.
Wieczorem kapitan z porucznikiem idą do teatru, ja zostaję w hotelu. Korzystam z tego, aby napisać list do rodziców, bo od kilku miesięcy nie mieli żadnej wiadomości ode mnie; nie wiem, kiedy dostanę odpowiedź, nie posyłam adresu, nie wiedząc, gdzie nas ostatecznie umieszczą.
Na drugi dzień wieczorem zjawia się żandarm, płaci rachunek w hotelu i oświadcza, że za dwie godziny przyjdzie po nas. Dostał rozkaz zawiezienia nas do Neuburga, gdzie ostatecznie będziemy internowani.
Po kilku godzinach jazdy koleją, przybywamy do miasta fortecznego Ingolstadt. Tutaj także kilkanaście tysięcy Francuzów jest internowanych. Stąd statkiem parowym po Dunaju w kilka godzin stajemy w Neuburgu.
Po zaprezentowaniu się komendantowi miasta i daniu słowa, że nie będziemy usiłowali uciec z niewoli, pozwolono mieszkać, gdzie się nam podoba.
W Neuburgu zastajemy przeszło 500 oficerów różnych stopni i broni, najwięcej z Gardę Mobile. Wzięto ich pod Orleanem i pod Reichhofen. Żołnierzy niema wcale. Obawiając się buntów, nigdzie żołnierzy razem z oficerami nie pozostawiają. Wielu oficerów ubiera się po cywilnemu.
Są tu, jako załoga, dwie kompanję Bawarczyków. Do klubu oficerskiego nasi oficerowie uczęszczają razem z Bawarczykami. Nigdy żadnych sprzeczek. Miejscowi oficerowie są dla nas uprzejmi. Komendant placu, stary pułkownik, do którego co sobota idziemy się prezentować, zawsze nas wypytuje, czy nie mamy jakich reklamacji i czy położenie nasze jest znośne.
Miasteczko Neuburg jest bardzo spokojne, a cały ruch nadaje mu tych 500 oficerów, to też z miasta mało ożywionego w krótkim czasie zrobił się jakiś chaos; pełno nieznanych tu natworzyło się kawiarni, rodzaj dzisiejszych kabaretów. Znalazła się wkrótce i operetka, gdzie ruszyć, wszędzie muzyka. Mieszkańcy byli dla nas gościnni, a wszędzie przeklinali Bismarcka, że im tylu ludzi zmarnował w tej wojnie, bo Prusacy nie oszczędzali wojsk bawarskich, ale przeciwnie, na pierwszy ogień je wysyłali.
Słowem, gdyby nie niewola, byłoby nam tu bardzo dobrze, powiem nawet za doorze, bo zanadto było tej bezczynności, a za wiele ładnych dziewcząt, zabaw i hulanek.
Rząd bawarski płacił nam żołd, jak w swoich wojskach, przytem odbieraliśmy zapomogę z prywatnej szkatuły królowej angielskiej. Czerwony zaś Krzyż szwajcarski zaopatrywał nas w bieliznę, ubranie, a nawet znalazły się i futra, bo zima i tutaj była bardzo ostra.
Mieliśmy tu dwóch kapitanów artylerji, zamkniętych, gdyż nie chcieli dać słowa. Przed drzwiami mieli wartownika, kolegom jednakże wolno było ich odwiedzać; codziennie parę godzin spacerowali po mieście, tylko że żołnierz z karabinem nabitym za nimi chodził.
Dwa miesiące przeszło już tu jesteśmy. Paryż kapitulował, wiedzieliśmy o komunie, oczekiwaliśmy powrotu do Francji. Pokój już zawarty. Nareszcie nadchodzi rozkaz z Berlina: ci oficerowie, którzy swym kosztem chcą wrócić do Francji, mogą wyjechać natychmiast; ci zaś, co na koszt państwa, muszą czekać nowego rozkazu.
Przykre to było rozporządzenie, bo nas rozdzielili.
Na drugi dzień przeszło 200 oficerów wyjechało, a w tej liczbie i porucznik Zieliński. Ja pozostałem z resztą. Mieliśmy się spotkać w Wersalu, ale już nigdy do tego nie przyszło. Straciłem na zawsze mego zacnego i ukochanego porucznika i nigdy go już nie odnalazłem.
Jeszcze z tydzień czekaliśmy, aż nakoniec przyszła kolej i na nas. Pomimo że tu nam bardzo dobrze było, jednakże wszyscy ucieszyli się z powrotu. Om wracali do ojczyzny swojej, do rodzin. Ja nie miałem powodów do radości, pomimo to dzieliłem ją z nimi. Jechałem do pięknej Francji, której nie znałem, bo dotąd, oprócz ruin Belfortu i kilku wiosek okolicznych, nic nie widziałem.
Cały dzień zeszedł na pożegnaniach, porobiliśmy tu bowiem wiele znajomości. Wszyscy życzliwie nas żegnali. Niektórzy poważniejsi obywatele czasami na nas krzywo patrzyli, gdyż wnieśliśmy do ich domów trochę za wiele wesołości francuskiej, ale za to u pań mieliśmy łaski.
Drogę odbyliśmy pośpiesznie. Pociągi już prawidłowo chodziły. Kresem naszej podróży jest Luneville; tu władze niemieckie oddają nas Francuzom.
Po spełnieniu formalności wojskowych, otrzymuję paszport do Belfortu. W drodze zatrzymuję się dzień w Nancy. Śliczne, niewielkie miasto. Nie ucierpiało od bombardowania. Tyle tu pamiątek polskich, tu bowiem rezydował i umarł Stanisław Leszczyński. Główny plac nosi jego imię, najpiękniejszy kościół jest jego fundacji.
Z Nancy do Belfortu odbywam podróż wesoło, w drodze spotykam dużo jeńców wracających. Wszyscy się skarżą na Prusaków, na ich brutalność i złe obchodzenie się z więźniami, przytem byli jak najgorzej żywieni. Jeden z Francuzów pokazał mi kawałek czarnego chleba, wiezie go z sobą na pamiątkę. Ohydny. Widać w nim plewy i kawałki słomy. Takim to chlebem karmili Prusacy swoich jeńców. To też śmiertelność między Francuzami była ogromna, bo i wielkie mrozy do tego się przyczyniły.
W Belforcie zabawiłem kilka dni. Odwiedziłem mego dobrego przyjaciela, sierżanta furjera, Adama, który, gdyśmy zostali wzięci do niewoli w Perousse, zdołał zbiec i, pomimo kilkudziesięciu kul wysłanych za nim, szczęśliwie dostał się do fortów.
Belfort już nie jest taki smutny, jak wówczas, gdym go opuścił. Chociaż wszędzie widać jeszcze ruinę, ale życie wre w całej pełni. Reperują, odbudowywują domy, ludzie nie kryją się już po piwnicach. Wprawdzie są jeszcze Prusacy, ale jakoś spokojnie się zachowują.
Żal im zapewne, że wkrótce będą musieli opuścić to miasto, bo Belfort, pomimo że leży w Alzacji, pozostał przy Francji, dzięki swej walecznej obronie.
W Belforcie otrzymałem żołd za cały czas bytności w niewoli i wstąpiłem do nowo formowanej dywizji generała hr. de Catilinau, wnuka owego, który tak dzielnie walczył w Wandei, w czasie wielkiej rewolucji.
Otrzymałem rozkaz stawienia się w Wersalu. Przed samym wyjazdem spotkała mnie duża strata: ukradziono mi walizkę z całym bagażem. Zostałem — jak stoję. Nie miałem czasu zająć się poszukiwaniem.
Drogę koleją odbyłem przyjemnie. W wagonach we Francji robi się prędko znajomości. Zresztą zwracałem na siebie uwagę młodością i zgrabnem umundurowaniem.
Pociągi dochodziły tylko do Saint-Denis. Do Wersalu trzeba było okrążać Paryż drogą kołową.
Zmęczony podróżą, zatrzymałem się w Saint-Denis, aby trochę odpocząć, coś przekąsić i poinformować się o drogę. Do Paryża, ani z Paryża Prusacy nikogo nie puszczali. Kilka razy byłem zatrzymywany; musiałem się wylegitymować, że należę do armji wersalskiej, dopiero mnie puszczono.
Nie mogłem znaleźć żadnej okazji, aby się z kim zabrać, a za konie drogo żądano. Chcąc nie chcąc, puściłem się w drogę piechotą.
Z Saint-Denis do Wersalu jest duży szmat drogi. Gdym okrążał Paryż, ciągle słychać było huk armat: to fort Mont-Valerien słał granaty Wersalczykom.
W drodze — a była to już późna noc — nie bardzo mi było wesoło. Ruch na szosie prawie żaden, przytem czułem się jakoś zmęczony. Usiadłem na przydrożnym kamieniu. Słyszę nagle turkot. Wkrótce nadjeżdża kabrjolet w dobrego konia zaprzężony. Siedzi w nim dwóch mężczyzn, a widząc mnie w mundurze samego, zatrzymują się i wypytują, dokąd dążę. Kiedy im powiedziałem, że wracam z niewoli, proponują, abym siadł z nimi, to mnie podwiozą pod sam Wersal, bo tam mieszkają.
Podziękowawszy, siadam z nimi. W drodze częstują mię koniakiem i czekoladą; gawędka się ożywia, mówimy o komunie; są oburzeni: Prusacy u wrót Paryża, a tu bratobójcza walka. Wiedzą, że Polak Dąbrowski jest naczelnym wodzem komuny, jednakże dla mnie są uprzedzająco grzeczni. Dojeżdżamy do wioski, gdzie mieszkają. Chcę wysiadać i iść dalej, ale nie chcą o tem słyszeć i zabierają mnie do siebie na noc, a jutro odwiozą do Wersalu.
Gdym się przespał, po smacznem śniadaniu gościnny gospodarz sam odwozi mnie do Wersalu. Tu dowiaduję się, że oddział mój znajduje się w Rambouillet, tam więc koleją podążam.
Dywizja składa się się z trzech bataljonów piechoty i baterji artylerji. Pierwszy bataljon Wandejczyków, drugi Bretonów, a trzeci Paryżan. Komenderuje generał dywizji, hrabia de Catilinau. Ja zostałem umieszczony w pierwszej kompanji bataljonu Wandejczyków.
Zona generała jest przełożoną naszego ambulansu. Każdemu nowowstępującemu do bataljonu Wandejczyków własną ręką przyszywa do munduru na lewym boku kwadracik sukienny, na którym jest wyhaftowane gorejące serce i drobnemi literkami napis: „Arrêtez, le coeur de Jésus est la“ — „Zatrzymaj się, serce Jezusa jest tutaj“.
Wskutek tej oznaki były często kłótnie i awantury z innymi bataljonami.
Umundurowani byliśmy ciemno, z jasnoniebieskiemi wypustkami; kepi z takimże lampasem. Za uzbrojenie mieliśmy karabiny Remingtona, z szablą-bagnetem, zgrabne, dosyć lekkie. Biły, jak szaspoty, na 1200 metrów. Przy nabijaniu jeden ruch mniej, niż w szaspocie.
Leżeliśmy w namiotach, w samym zwierzyńcu, w blizkości pałacu. Miejscowość prześliczna. Czas tu nam schodził bardzo wesoło. W rannych godzinach mustry i strzelanie do celu, od 2-ej do 4-ej — teorja, a potem już wolni byliśmy. Spacery po parku, rozmaite zabawy urozmaicały oczekiwanie rozkazu wymarszu pod Paryż, bo dotąd był jeszcze nie zdobyty.
Żywieni byliśmy znakomicie. Generał często bywał w naszych kuchniach. Żołnierz dostawał codziennie podwójną porcję wina, a co 5 dni 5 franków żołdu.
W bataljonie moim zastałem jednego Polaka, niejakiego Piotrowskiego. Zaraz się z nim zapoznałem. Był starszy o kilka lat ode mnie, syn emigranta, nie mówił prawie po polsku. Bardzo mnie polubił. W jego towarzystwie najwięcej czasu przepędzałem.
Dzień tak za dniem schodził w oczekiwaniu wymarszu, a tam pod Paryżem na dobre się bili, komuniści nawet odnieśli parę zwycięstw, a o wzięciu Paryża nie było jeszcze mowy. Nie zanosi się widocznie, aby nas wysłano.
Nadchodzą biuletyny, że komuna słabnie. Armja wersalska już jest dosyć silna. Mac-Mahon objął naczelne dowództwo. Jeszcze kilka dni upływa w niepewności, czy nas wyślą, czy nie, aż tu nadchodzi depesza, że wojska wersalskie wtargnęły do Paryża, a więc obeszło się bez nas.
Dywizja nasza jest faktycznie zbyteczna, więc rozpuszczają nas do domu.
Ja i kilku innych bierzemy paszporty do Marsylji. Po drodze trzy dni zatrzymujemy się w Paryżu. Straszne rzeczy, jak miasto obecnie wygląda. Wojska biwakują na ulicach i placach, domy porujnowane, najpiękniejsze gmachy spalone, bruki powyrywane, gdzieniegdzie sterczą szczątki barykad porozrywanych granatami. Bardzo mało osób spotyka się na ulicach. Wszyscy wystraszeni. Ciągłe aresztowania, a od czasu do czasu odzywają się strzały.
W czasie oblężenia Paryż niewiele ucierpiał od granatów pruskich, ale za to po wtargnięciu Wersalczyków wrzała szalona walka na ulicach, setki ulic trzeba było zdobywać bagnetami, ogień był piekielny, bo ani armat ani karabinów komunardom nie brakowało. Strzelano ze wszystkich okien, niektóre barykady i mosty były silnie bronione. Straty obustronne były wielkie, ale bez porównania większe po stronie komunardów. Sądy doraźne funkcjonowały bez ustanku, rozstrzeliwano masami, a ze 20,000 wziętych do niewoli wysłano do Wersalu, a potem do Nowej Kaledonji.
Z Paryża przez Lyon jedziemy do Marsylji. Zaczyna się południowa Francja, cudny kraj. Pora najprzyjemniejsza, bo to koniec maja.
Po 30-godzinnej podroży stajemy na miejscu. Miasto wielkie handlowe, ogromny port z setkami okrętów. W przystani spotyka się różne narodowości.
Kilka dni spędziliśmy na zwiedzaniu miasta. Pierwszy raz widzę morze.
Ale czas pomyśleć o jutrze. Malutkie zasoby pieniężne wyczerpują się, tembardziej, że stoimy w hotelu.
Ja i trzech Francuzów udajemy się do biura rekruckiego. Tu nas objaśniają, że ochotników Francuzów wcale nie przyjmują, co zaś do mnie, jako cudzoziemca, to pomimo że obecnie przyjmowanie do legjonu jest wstrzymane, mogę jednak spróbować i podać prośbę do generała dywizji, może zrobi wyjątek.
Piszę więc prośbę, załączając dowody z odbytej kampanji i idę eto dywizji. Oficer służbowy odbiera mą prośbę i każę czekać. Po kwadransie prosi mię do generała. Wchodzę, salutuję i widzę, że generał życzliwie na mnie spogląda. Trzyma moją prośbę w ręku i rozmawia z dwoma wyższymi oficerami.
Po chwili zwraca się do mnie i zapytuje, czy ja wiem, co to jest legjon i służba w Algerji, bo chociaż wie, że Polacy są dzielni żołnierze, jednakże mnie szkoda, bo taki młody jestem. Słowem, daje mi rady ojcowskie, abym się cofnął. Na to wszystko odpowiedziałem generałowi, że odbyłem tak ciężką kampanję, to i legjonu się nie ulęknę i proszę o przychylenie się do mej prośby.
Mam nakoniec papier z „akceptacją“. Biegnę do biura, składam ją kapitanowi, który mi oświadcza, że będę przyjęty, o ile doktorzy zatwierdzą.
Na drugi dzień wizyta doktorska. Po krótkiem badaniu, na blankiecie doktór pisze: „bon pour service“. Następnie czytają mi ustawy wojskowe, w których za rozmaite wykroczenia słyszę ciągle: śmierć, albo degradacja wojskowa. Wreszcie podpisuję deklarację, że jako ochotnik dobrowolnie wstępuję do Legjonu na lat pięć.
Na tymczasową kwaterę odsyłają mnie do fortu Ś-go Jana. Po trzydniowym pobycie wsiadam na okręt, który zawiezie mnie do Oranu w Algerji.
Podróż trzydniową odbyłem pomyślnie. Morze dosyć spokojne. W drodze zatrzymujemy się kilka godzin na brzegu Hiszpanji, w Kartaginie. Zdala widzieliśmy wyspy Balearskie.
Na okręcie znajduje się paręset żołnierzy z rozmaitych pułków afrykańskich, wracających z Francji. Są tu żuawi, strzelcy konni afrykańscy i kilkunastu turkosów; wszyscy ze szpitali po odbytej kampanji.
Zbliżamy się do brzegów Algerji, spostrzegamy Oran z dwoma fortami S-go Grzegorza i Ś-go Krzyża na dużej wyniosłości nad miastem.
Na przystani zastaję sierżanta z legjonu, który mnie prowadzi do fortu Ś-go Grzegorza, bo tam się mieści „petit-depôt“ legjonu.
Przechodząc przez miasto, rozglądam się z ciekawością. Na razie nie zdaje mi się, że to Afryka. Miasto europejskie, na ulicach słyszy się najwięcej języki francuski i hiszpański. Spotyka się, co prawda, Arabów, ale nie wyglądają, jak sobie ich wyobrażałem: brudni, obdarci, wielu jedzie na małych osiołkach.
Oran ma około 100, 000 mieszkańców. Droga do fortu Ś-go Grzegorza jest bardzo stroma. Słońce pali nieznośnie.
Po półgodzinnem wspinaniu się, zziajani, spoceni, stajemy w forcie. Tu, po zameldowaniu się oficerowi komenderującemu, prowadzi mnie sierżant do wygodnego lokalu, gdzie zastaję kilkunastu młodych ludzi, oczekujących wymarszu do głównego centrum, to jest do Maskary, bo tam stoi sztab legjonu. Za parę dni z nim; wyruszę w drogę.
Współtowarzysze moi są wszyscy Alzatczycy, po cywilnemu jeszcze ubrani, bo umunduwanie i uzbrojenie otrzymamy w Maskarze.
Po trzydniowym wypoczynku, wyspawszy się na wygodnych łóżkach, ruszamy w drogę.
Przy sposobności muszę zaznaczyć, że żadna armja w Europie nie posiada podobnych łóżek, naturalnie tam, gdzie są koszary. Co prawda, legjon połowę czasu spędza na biwakach i wtedy najczęściej sypia na gołej ziemi, pokrytej tylko kołdrą wełnianą, albowiem słomy, lub siana nie zawsze można dostać. Ale niech nikt nie sądzi, że to tylko legjon narażony jest na podobne niewygody. To samo dzieje się z innymi pułkami.
Droga z Oranu do Maskary trwa cztery dni. Robi się dziennie po dwadzieścia kilka kilometrów. Etapy nie bardzo uciążliwe, ciągle dobrą szosą.
Sierżant, Francuz, nasz komendant, od lat 10-ciu w legjonie, miły i wesoły człowiek. Jakoś mu się odrazu podobałem, traktuje mnie też już jako wyrobionego żołnierza, tembardziej, że starannie noszę mój uniform. Ale za to burczy często na moich Alzatczyków, nazywa ich z przekąsem „Pekins“, za to, że się ciągle skarżą na upał i proszą o częste wypoczynki.
Na jednym z etapów zdarzył mi się wypadek, który w dalszej drodze pociągnął za sobą przykre skutki. Drugiego dnia przyszliśmy do wioski St. Denis, zamieszkanej przez europejczyków. W blizkości przepływa mała rzeka. Korzystając z tej rzadkiej sposobności w Algerji, poszliśmy się kąpać. Po półgodzinnem rozkoszowaniu się w wodzie, bo upał był ze 40 stopni, uczułem silne pieczenie szyi i ramion. Był to udar słoneczny. Szczęście, że miałem kepi na głowie, więc się skończyło na szyi i ramionach. Dokuczało mi to jednak bardzo. Ale daleko gorzej było z jednym Alzatczykiem: ten całą szyję i plecy miał spalone literalnie. Pasmami skóra mu schodziła. Cierpiał tak bardzo, że musieliśmy go zostawić w wiejskim szpitalu.
Dochodzimy do Maskary. Okolice ładnie się przedstawiają, małe fermy porozrzucane, dużo winnic, fermerzy przeważnie Hiszpanie.
Sama Maskara, jak wszystkie miasta w Algerji, obwiedziona jest silnym murem z bastjonami i otoczona głębokim rowem. Nieco dalej, za murami, z lepianek złożone brudne miasto arabskie.
Na drugi dzień po przybyciu, zostałem uzbrojony, umundurowany i wcielony do I-go bataljonu 8-ej kompanji.
Zanim zacznę opowiadać o służbie mojej, muszę zapoznać czytelnika z formacją legjonu, a przedewszystkiem rozproszyć błędne mniemanie, najczęściej czerpane z gazet niemieckich, dla których legjon jest kością w gardle. Od czasu do czasu i w naszych gazetach czytałem artykuły, opowiadające o jakichś okropnościach, o nieludzkiem obchodzeniu się z legjonistami. Wszystko to wierutne kłamstwa. Każdy, kto choć troszkę zna armję francuską, wie, że to jest absolutnie niemożebne. Zresztą regulaminy wojskowe są jednakie dla wszystkich pułków i nie może być wyjątków dla legjonu.
Służba jest ciężka — to nie ulega kwestji, ale przyczyną tego są przedewszystkiem warunki klimatyczne i wielkie przestrzenie, brak w głębi jakichkolwiek dróg, pustynie piaszczyste, częste a forsowne marsze, brak wody. Mówię, jak było przed 40 laty; dziś pod wieloma względami jest lepiej, nie zaś gorzej.
Czytam niejednokrotnie w gazetach o miejscowościach, położonych w Algerji, dokąd legjon setki kilometrów przebywać musiał dawniej piechotą, gdzie ani dróg, ani wody nie było. Dziś tamtędy przebiegają pociągi.
Dyscyplina wojskowa jest surowa, jak w całej armji, ale nie brutalna, a uciążliwa tylko dla tych, którzy są krnąbrni i niepoprawni. W każdym pułku tacy się znajdują; nie brak ich także w legjonie. Po roku 1870 dołączono także do kodeksu karnego artykuł, który opiewa: „pijaństwo nie może być uważane przy wszystkich wykroczeniach za czynnik łagodzący, lecz przeciwnie“.
Pułk legji składał się z 4-ch bataljonów. W chwili, kiedy wstąpiłem, było dużo Francuzów, bo legjon, jak wszędzie, bił się walecznie iw 1870 poniósł ogromne straty, szczególnie pod Orleanem. Tam to padł śmiercią walecznych brat mój stryjeczny, Kazimierz, a pozostawił między kolegami wspomnienie dzielnego żołnierza.
Po wojnie legjon, jak i inne pułki, przechodził rozmaite losy. Duże zmiany zaszły w regulaminie, a szczególnie w służbie polowej. Pozaprowadzano także różne oszczędności, na które żołnierz szemrał niekiedy, ale które były nieodzowne po takiej dezorganizacji armji, jaka się wkradła po r. 1870.
Legjon jest umundurowany tak samo, jak cała piechota, a więc: mundur ciemno-granatowy, guziki błyszczące we dwa rzędy, wypustki i kołnierz czerwone, pantalony czerwone, szynel niebieski, kepi czerwone z niebieskim lampasem. Szlify: wierzchy zielone, a frendzle czerwone; trzewiki płytkie, na wierzch kamasze białe na lato, w zimie skórzane. Piechota francuska ma na kepi i guzikach numer właściwego pułku, legjon zaś — gwiazdkę.
Pożywienie żołnierza dobre i dostateczne: rano kawa czarna, o godz. IO-tej zupa, mięso i jarzyna, o 4-tej po południu toż samo. W garnizonach, gdzie służba jest cięższa, lub w marszach dostaje każdy także ¼ litra dobrego wina, a niekiedy i koniak. Chleb dają doskonały, tylko dla tych, co mają dobry apetyt, nieco za mało, bo tylko I V3 funta naszej wagi dziennie.
Żołd jest bajecznie mały, bo zaledwie 7 centymów dziennie. Utarł się ten zwyczaj we Francji, że żołnierzowi nawet najbiedniejsza rodzina kilka franków miesięcznie przysyła.
Służba moja w legjonie z początku była przykra. Nie miałem tutaj żadnej protekcji, ani przyjaciół. Brak mi było zacnego porucznika Zielińskiego. Musiałem, jako prosty żołnierz, wypełniać rozmaite usługi, niezbędne w życiu żołnierskiem, prać sobie samemu bieliznę i t. p., a ciężko mi to wszystko przychodziło.
ocieszałem się tylko nadzieją, że to prędko skończyć się musi, że długo prostym żołnierzem
nie zostanę.
Mustry, wszelkie obroty z bronią przychodziły mi z wielką łatwością. Robiłem to z prawdziwem zamiłowaniem. Zwracałem także wielką uwagę na noszenie munduru, bo czystość tu jest posunięta aż do drobiazgowości; żołnierzy abnegatów nie lubią w wojsku i źle ich traktują.
W dużych garnizonach, jak Maskara, Sidi-Bell-Abbes, Oran i wielu innych, służba jest cięższa, a to z powodu wart, zaciąganych przy więzieniach, odwachach, rozmaitych składach wojskowych, prochowniach i t. p., tak, że żołnierze najczęściej dwa dni spędzają w koszarach, a trzeci na warcie.
Po sześciu miesiącach służby już trochę odetchnąłem, bo zostałem wice-kapralem. Przedewszystkiem jestem już wolny od wszelkich posług żołnierskich i żołd biorę podwójny.
Zanim wyruszę z Maskary, zaznajomię czytelnika z mymi oficerami. Pułkownik hr. de Malarette, człowiek jako administrator bardzo zdolny, ale surowy, niesympatyczny, nie lubiony ani przez oficerów, ani też przez żołnierzy.
Dodać należy, że pułkownik uchodził za złego żołnierza. W czasie wojny 1870 — 71 r. dowodził ciągle pułkiem podpułkownik de Gant, a pułkownik gdzieś tam chorował, a potem szukał swego pułku, nie mogąc go znaleźć.
O ile nie lubiliśmy pułkownika, o tyle podpułkownik był uwielbiany przez wszystkich.
Majorem mego bataljonu był de Rouille, dzielny żołnierz, typ oficera napoleońskiego. Z kapitanów Bochat, przezwany przez żołnierży: „Ojciec Bochat“, poczciwości i zacności człowiek, Szwajcar rodem; żołnierz poszedłby za nim w ogień.
Porucznikiem moim był Hiszpan, książę de Porto-Carerro, który po upadku karlistów wstąpił do legjonu. Kuzyn Don Karlosa, grzeczny, uprzejmy, szczególną otaczał mnie życzliwością. Znał historję Polski doskonale.
W innych bataljonach i kompanjach, o ile dziś pamiętam, był kapitan Stolański, Poznańczyk; wysłużył całą emeryturę, odbył kampanję krymską, włoską, meksykańską i nie wiem ile ekspedycji w Algerji, był kawalerem Krzyża legji honorowej i wielu dekoracji. Nie chciał się naturalizować i dlatego nie mógł być wyższym oficerem. Był także kapitan Różycki, ale krótko. Z poruczników przedewszystkiem wymienię Bolesława Świętorzeckiego, którego nazwisko znane jest na ziemiach polskich. Dowódca w r. 63-im na Litwie. W legji stał się legendowym, jako obrońca wszystkich, którzy czuli się nieszczęśliwymi. Niejeden żołnierz zawdzięcza mu, że nie poszedł pod sąd wojenny. Oficer nadzwyczaj światły, dystyngowany, znał służbę tak, że nawet pułkownik nigdy żadnej uwagi nie mógł mu zrobić, pomimo że go nie lubił za jego popularność. To też ciągle usuwany daleko był od sztabu. Jakiś rok był w Oranie komendantem petit-depôt. Nie przeszkodziło to jednak, że generał dywizji, Osmont, powołał go do swego boku jako adjutanta sztabowego. Było to ogromne wyróżnienie. Naszemu pułkownikowi nos się wydłużył. W całej dywizji nie brak było oficerów Francuzów z wyższem wykształceniem wojskowem, a jednak generał wyróżnił porucznika Swiętorzeckiego..
Nie znałem go osobiście, ale doznałem także jego dobroci, bo on wszystkimi Polakami się opiekował.
Będąc ciężko chory, leżałem w szpitalu w Saidzie. Porucznik Świętorzecki, dowiedziawszy się o tem, napisał list do mnie, zapytując, czy czego nie potrzebuję i czy nie życzyłbym sobie dla ratowania zdrowia wyjechać do Francji.
W parę lat później zrobiłem mu niespodziankę. Kolega mój i przyjaciel Van Vin dostał rozkaz udania się do Oranu w jakimś interesie wojskowym. Było to jakoś koło Bożego Narodzenia. Otóż ja nauczyłem Van Vina po polsku, aby mu powinszował. Wiedziałem, że mu to wielką przyjemność sprawi. Opowiadał mi potem Van Vin, powróciwszy, że kiedy mu powinszował w tych słowach: „Winszuję porucznikowi świąt Bożego Narodzenia“ (naturalnie z akcentem francuskim), to Świętorzecki zdumiał się na razie, a następnie, porwawszy go w ramiona, serdecznie uściskał, aż łzy radości miał w oczach.
W tym czasie byłem już sierżantem.
Z innych oficerów wymienię także hr. Walewskiego. Syn b. ministra spraw zagranicznych, wnuk sławnej Walewskiej, bardzo ładny chłopiec, chociaż tak młody, nosił już Krzyż legji honorowej. Krótko był w legjonie.
Był także podporucznik Kazimierz Białobłocki, oficer, który zadawał ogromnego szyku i uchodził za człowieka bogatego. Pułkownik go także nie lubił, a to dlatego, że gdy był sierżantem, rozkazem telegraficznym przez ministra wojny mianowany został porucznikiem, pomimo że pułkownik na listę awansu go nie podał Widocznie Białobłocki miał tam kogoś w Paryżu u steru rządu. Ta nominacja wielkie wrażenie zrobiła w pułku, bo to rzecz niezwyczajna.
Po powrocie do Warszawy, widywaliśmy się często i niejedną chwilę wesołą przepędziliśmy, wspominając legjon.
Był także adjutant bataljonowy Dąbrowski. Sierżantów w moim bataljonie było kilku Polaków, a mianowicie: Wrzosek, de Biller, Sokołowski, hr. Branicki, Tadeusz Brynk, Bardecki, z kaprali: Alfred Pilars, wice-kapralowie: Glinkowski, Brzycki i Recław. Trzej ostatni to byli dragoni pruscy. W r. 1870-ym przeszli do Francuzów nietylko sami, ale przyprowadzili przemocą podoficera Prusaka. Podobno w wojsku pruskiem strasznie im dokuczał i prześladował. Gdy raz byli wysłani na patrol, skorzystali z tego i tak się zemścili na swoim prześladowcy. Naturalnie, że już nigdy nie będą mogli wrócić do swej ojczyzny, bo ich tam czeka śmierć niechybna.
Po sześciomiesięcznym pobycie w Maskarze bataljon mój wyruszył do Sidi-Bell-Abbes. jest to kilka dni marszu. Pierwszy to raz ruszamy w pełnym rynsztunku bojowym.
Marsze odbywają się w dobrych warunkach. Idziemy okolicami dosyć żyznemi, szosami. Etapy niewielkie, wody poddostatkiem, tylko tornister okropnie dokucza.
Żołnierz wszystko, co posiada, mieści w tornistrze, albo na tornistrze, oprócz tego kawał płótna żaglowego na namiot, dwa kije składane okute, kołdrę wełnianą, prócz tego: 10 paczek naboi, z których 6 w tornistrze, często także na trzy dni żywności zapasowej, oprócz tego manierka z 2-ma litrami wody. Wszystko to razem tworzy ciężar nielada. Dodać do tego należy szaspot i szablę-bagnet, co przy gorącu nieraz 45 stopni jest zabójcze.
Trzeba być zdrowym i silnym, a przedewszystkiem mieć silną wolę, aby nie upaść pod tym ciężarem.
W marszach często zdarzają się samobójstwa. Są wprawdzie ambulanse i tak zwane „kakole“: awa krzesełka, uczepione z każdej strony muła, — dla chorych, lecz to dla bardzo chorych, nie zaś dla tych, którzy są zmęczeni, bo tu wszyscy cierpią, a iść jednakże trzeba.
Jeżeli etapy nie są większe, jak 30 kilometrów, niema dłuższego odpoczynku, dopiero co 5 kilometrów jest 10 minut wytchnienia. Z jakąż to wówczas ulgą zrzuca się ten nieznośny tornister! Jeżeli etapy większe, to na pół drogi robi się odpoczynek dwugodzinny. Wtedy to gotują i rozdają kawę lub wino.
Z etapu wychodzi się o godz. 2-iej nad ranem, aby jak najmniej maszerować w sam upał. Pomimo zmęczenia żołnierze w drodze ciągle prawie śpiewają, a co raz muzyka gra wesołe melodje i marsze.
W Algerji zawsze jest stan nawpół wojenny. W wielu miejscowościach komendanci wojskowi są zarazem sędziami pokoju i dla ludności miejscowej są także tak zwane „Biura arabskie“, komenderowane przez oficerów Francuzów; pod ich rozkazami są wszyscy „kajdzi“ i naczelnicy arabscy.
Wojsko żadnej prawie styczności nie ma z krajowcami. Patrzymy na siebie wrogo i niedowierzająco. Do bardzo rzadkich wyjątków należy żołnierz, który zna choć trochę arabski język, z wyjątkiem urzędowych tłómaczy. Ale za to każdy żołnierz umie doskonale wymyślać po arabsku.
Faworyzowani są przez rząd wielcy dygnitarze arabscy, jak naprzykład basza-aga z Frendy. Jest wśród nich wielu kawalerów i oficerów legji honorowej.
Sidi-Bell-Abbes, do któregośmy przybyli, jest miastem z kilku tysiącami europejczyków. Jak wszystkie inne, obronne; garnizon składa się, oprócz naszego bataljonu, z bataljonu żuawów, 2-ch szwadronów strzelców konnych afrykańskich i 2-ch baterji górskich.
Okolice i przedmieścia są prześliczne. Pełno domków, otoczonych pięknymi ogrodami. Dzielniee arabskie poza miastem brudne, uliczki wąziutkie, domy wyglądają, jak lepianki. Pełno w nich jakichś korytarzy, korytarzyków, zaułków, tak, że wszedłszy, trudno się zorjentować.
Po paru miesiącach pobytu i względnego pokoju, bo się nie zanosiło na żadną ruchawkę — naraz nadchodzi wieść, że o 40 kilometrów od Sidi-Bell-Abbes pokazała się banda rabusiów, która niszczy i morduje kolonistów.
Wyrusza natychmiast szwadron strzelców i moja kompanja za nim. Rozkaz jest gwałtowny, maszerujemy więc forsownie. Przechodzimy przez kilka wiosek europejskich. Koloniści są przeważnie rodem z Alzacji. Witają nas z radością, bo już drżą przed Arabami.
Marsz był ciężki, ale dosyć wesoło go przebyliśmy. We wsiach wszędzie nas częstowano dobrem winem.
Stanąwszy na miejscu, zastaliśmy już konnych strzelców w biwaku i wysłane patrole w okolice.
Rozłożywszy się obozem w naszych małych namiotach, oczekujemy dalszych rozkazów.
Nigdy w życiu nie widziałem w jednem miejscu takich mas drzew brzoskwiniowych.
Cała plantacja kilkomorgowa. Drzewa aż się łamały pod ciężarem owoców. Właściciel, stary Hiszpan, zachęcał nas do zrywania, prosił tylko, aby szanować drzewa.
Cały miesiąc spędziliśmy wesoło. Służby prawie żadnej, oprócz straży biwakowej. Wyczekiwaliśmy Arabów, ale nie mieli widocznie chęci spotkać się z nami. Spalili tylko przed naszem przybyciem kilka ferm i znikli; nawet kawalerja nie mogła ich doścignąć.
Takie napady bandyckie często się zdarzają, dlatego też trzeba mieć w pogotowiu tak zwane „kolumny ruchome“. Bywają one nieraz po parę miesięcy w drodze i zmęczone okropnie, z dużą liczbą chorych, bez dania jednego wystrzału wracają do garnizonu, aby po jakimś czasie znowu wyruszyć.
Kilka miesięcy przepędziliśmy spokojnie w Sidi-Bell-Abbes. Wracamy znowu do Maskary z niewielką wprawdzie ochotą, bo tam pułkownik rezyduje i niema końca z rewjami i inspekcjami, któremi nam porządnie dokucza.
Z czterech bataljonów zawsze jeden pozostaje z pułkownikiem w Maskarze. Zdarza się często, że niektóre bataljony i po trzy lata się nie spotykają, bo są rozrzucone na ogromnych przestrzeniach. W tych razach majorowie komenderują samodzielnie bataljonami, zdają tylko raporty tygodniowe pułkownikowi i odbierają rozkazy.
Służba w Maskarze jest cięższa, niż w innych mniejszych garnizonach, z powodu zaciągania wielu wart, a także więcej skomplikowanych pułkowych manewrów. Rezyduje tu również stale generał brygady. Oprócz bataljonu legji, stoi tu także bataljon turkosów, dwa szwadrony spahisów i artylerja.
W Maskarze mój kapitan podał mnie do awansu na kaprala. Z obawą oczekuję dnia, kiedy mnie powołają do pułkownika, bo, jakem już wspomniał, boimy się go jak ognia. Chociaż kandydaci, podani przez swego majora i kapitana, zazwyczaj bywają zatwierdzani, zdarzało się jednak, że pułkownik odrzucił kandydata, gdyż taka była jego fantazja.
W dniu naznaczonym jestem przedstawiony. Przedtem kapitan mój obejrzał mnie od stóp do głowy, czy wszystko jest po formie.
Pułkownik tego dnia był wyjątkowo w dobrym humorze. Zapytał, czy jestem Polakiem, z której części Polski, czy odbyłem kampanję i gdzie mianowicie, a kiedy mu odpowiedziałem, że w Belforcie, odpowiedział: „Tak dobrzeście się tam bronili“, popatrzył jeszcze chwilkę i dodał: „Dziękuję!“.
Wracam pośpiesznie do koszar, bo tam dopiero dowiem się, czy jestem nominowany. W drodze podoficer służbowy dogonił mnie: niesie rozkaz, że zostałem zatwierdzony.
Niezmiernie jestem uradowany. Nowi koledzy prowadzą mię zaraz do kantyny, ugaszczają winem i piją moje zdrowie. Przyszywszy galony na rękawy, przedstawiam się memu nowemu kapitanowi i jestem zaproszony przez niego na obiad w klubie oficerskim, bo taki tu zwyczaj panuje.
W nowej kompanji zastaję kaprala-furjera Branicki ego. Dziwny to typ żołnierza: Polak tylko z nazwiska. Ojciec jego osobiście go tu przywiózł z wielkiemi protekcjami. Z początku pułkownik go faworyzował, nawet mu pozwolił stać w hotelu, ale Branicki tak się zachowywał, że wszystkie te przywileje utracił. Służbę lekceważył, pozwalał sobie na rozmaite wybryki; mając dużo pieniędzy do wyrzucenia, demoralizował innych podoficerów, wyciągając ich na rozmaite birbantki, to też wkrótce częściej był w areszcie, niż na wolności, a wogóle niedługo bawił w legji. Przeniesiono go do jakiegoś pułku dragonów we Francji.
W Maskarze pułkownik nie da się nam nudzić. Cały dzień zajęty, od 6-tej rano z małymi przestankami do 6-ej wieczór: manewry, strzelanie do celu, gimnastyka, szkoła, fechtunek, tańce, bo i to obowiązkowe. Po 6-ej dopiero żołnierz może wyjść na spacer.
Wychodząc z koszar, każdy musi się prezentować podoficerowi służbowemu, który go na wszystkie strony ogląda, czy uniform jest czysty, szabla świecąca, guziki czy błyszczą.
Wieczorem o godzinie 8-ej każdy musi być w koszarach.
Jeden jeszcze wybryk, na który pozwalał sobie nasz pułkownik: oto najczęściej w niedzielę lub święto urządzał uciążliwe przeglądy na placu broni i trzymał nas po 3 lub 4 godziny. Szemrali na to żołnierze i oficerowie, aż nakoniec arcybiskup Algieru wdał się w tę sprawę i w święta przeglądy zostały skasowane.
Wieczorami po służbie prawie codziennie zbieraliśmy się Polacy razem i na gawędce o kraju i o wszystkiem, co nam było drogie, czas prędko schodził.
W legji najliczniej byli reprezentowani: Francuzi, Belgijczycy, Niemcy i Polacy, mniej Włosi i Hiszpanie, a po 71-ym roku Alzatczycy.
Rosjanina ani jednego nie było.
Z Maskary mój bataljon wyruszył do Saidy, aby zluzować tamtejszy garnizon. Trzy dni marszu. Tu jeszcze są dobre szosy. Mija się parę ładnych wiosek, spotyka się gdzieniegdzie pola urodzajne, ale to już koniec tak zwanego Telu, to jest pasa ziemi urodzajnej. Za Saidą zaczyna się step i brak wody.
Saida — małe miasteczko, ufortyfikowane. Mój bataljon stoi za miastem, bo wewnątrz za ciasno. Mieszkamy w małych piwniczkach z dachami z liści oleandrowych. Do środka wchodzi się po kilku stopniach, wykutych w ziemi.
Nie paradne to pomieszczenie, ale lepsze, niż w małych namiotach, w których stać nie można, lecz tylko siedzieć, lub leżeć, a przytem w dzień nie tak gorąco.
Żołnierze z płótna namiotowego porobili sobie rodzaj materaców, wypełnionych alfą. Nie bardzo to wygodne, ale gdy się ma 20 lat, to śpi się doskonale.
Często w tych naszych lokalach mamy odwiedziny skorpjonów, to też budząc się, oglądamy, czy który pod kołdrę się nie wsunął, bo one lubią ciepło. Chodzi o to, ażeby go czasami nie nacisnąć, bo wtedy kłuje, a ukłucie to jest bardzo niebezpieczne. Jednemu z Polaków, sierżantowi Cieszkowskiemu, musiano odjąć palec wskazujący.
Służba w tutejszej załodze lżejsza, niż w Maskarze, ale pomimo to bardzo dużo jest chorych. Przyczyną tego jest sypianie w wilgoci; woda także do picia szkodliwa. Dla polepszenia zdrowia dostaje tu żołnierz dodatkową porcję wina.
Z początku mieliśmy kilka nocnych alarmów; posterunki strzelają do podkradających się hyjen i szakali, ale potem zabroniono strzelać. Zresztą przyzwyczailiśmy się do tego skomlenia i wycia. Nikt sobie z tego nic nie robi. Są to zwierzęta tchórzliwe, a w dzień prawie nigdy ich zobaczyć nie można.
Przez trzy miesiące miałem tu bardzo dobrą służbę; zostałem odkomenderowany z 20 ludźmi do wsi Nazaret, pięć kilometrów od Saidy. Wieś ta budowała się dla Alzatczyków. Ludzie moi byli do rozporządzenia inżynierji.
Śliczna to wioseczka, budowana po wojskowemu. Domki murowane, dachówką czerwoną kryte, otoczone ogródkami, w środku wsi na placu kościół w stylu gotyckim. Miłe bardzo robiło to wrażenie. Zdawało mi się, że jestem w Alzacji, a przytem wszyscy ci ludzie byli dla nas bardzo uprzejmi, gościnni; starzy Alzatczycy, choć źle mówili po francusku, ale wszyscy wielcy patrjoci, nie chcieli nawet słyszeć o Prusakach.
W kilka lat później, będąc już w służbie holenderskiej, dowiedziałem się, że ta piękna wioska została zrabowana, spalona, część ludności wyrżnięta przez bandy Arabów, a nasz osławiony pułkownik za spóźnienie się z pomocą poszedł pod sąd i dostał dymisję.
Jeszcze kilka miesięcy spędziłem w Saidzie. Zdrowie mi dotąd dopisywało ostatecznie; źle nam tu nie było, ale zaczęliśmy się nudzić. Żołnierz ma tę naturę, że ciągle dąży do czegoś nowego, choćby gorzej, to nic, aby przyszło coś, czego się jeszcze nie doświadczyło.
Nakoniec dostajemy rozkaz wymarszu do Géryville. Jest to najobrzydliwszy garnizon z całej prowincji Oran, ostatni posterunek francuski już na brzegu Sahary. Dziewięć dni marszu etapem, bez wody i drzewa. Niektóre etapy liczą więcej, niż 40 kilometrów; nawet duarów arabskich już się tu nie spotyka.
Na etapach stoją tak zwane karawan seraj. Jest to budynek, obwiedziony wysokim murem, ze strzelnicami; w środku studnia, zazwyczaj tylko kilku Hiszpanów w mm mieszka; pilnują wody.
Idziemy bez drogi, bo choćby i była, to ją siroko zasypie doszczętnie; marsze strasznie męczące, gdy noga w piasku więźnie po kostki; upały zabijające, a ten nieszczęśliwy tornister dobija ostatecznie. Żadna armja europejska takich ciężarów nie nosi.
Droga idzie stopniowo pod górę, bo to płaskowzgórze Atlasu. W dzień upały do 45 stopni, a w nocy termometr spada na zero. Nieraz rano wstajemy o 2-ej po północy, grzejemy ręce przy małych ogniskach, bo nie można nawet zwinąć tornistra. Dodać należy, że sypiamy w malutkich namiotach na gołej ziemi, okrytej tylko kołdrą wełnianą. Zasypia się w potach, a budzi się, dzwoniąc zębami
Żywność, jaką otrzymuje żołnierz w marszu, jest dostateczna. Mięsa dają dużo, ale cóż, kiedy go jeść nie można. Woły, które pędzimy z sobą i które codziennie się zabija, są wyczerpane gorącem i brakiem wody, wskutek czego mięso ich jest niesmaczne. Żyjemy przeważnie czarną kawą, która zawsze jest dobra, dodaje sił i podnieca na razie.
Po kilkodniowym marszu, stajemy w Sisifie. Jest to rodzaj reduty z załogą pół kompanji piechoty, sekcją artylerji i oddziałem intendentury. Załogę tę luzują co trzy miesiące. Mamy tutaj dzień odpoczynku.
Jak okiem sięgnąć, a widz; się na ogromny dystans, step piaszczysty, gdzieniegdzie małe wyniosłości z piasku, naniesione wiatrami; ani jednego drzewka, ani trawki. Czasami przelatują stadka gazeli, cztery lub pięć sztuk, ale nie bliżej jak na 500 lub 600 metrów, lub dalej, tak, że niepodobna do nich strzelać. Śliczne to stworzonka, wielkości naszej sarny, lecz jeszcze zgrabniejsze; mięso ich jest doskonałe. W Géryville kilka razy do nich strzelałem, lecz lecz nigdy nie udało mi się żadnej zabić. Raz tylko byłem świadkiem, jak sierżant Bardecki zabił jedną, podnosząc klapkę wizjerową na 800 metrów. Naturalnie był to strzał przypadkowy. Arabowie polują na gazele z zasadzki, gdy zwierzęta w rzadkich oazach przychodzą pić wodę.
Po wypoczynku w Sisifie, ruszamy w dalszą drogę, jeszcze coś z pięć etapów. Marsze ciągle uciążliwe, zdala widać łańcuch Atlasu. Brak wody dokucza niemiłosiernie.
Wychodząc z etapu, żołnierz bierze w manierkę (tak zwany bidon) dwa litry wody, ale kiedy słońce zacznie przypiekać, to za parę godzin wypije, a całą drogę idzie spragniony. Szczególnie robią tak młodzi żołnierze. Starsi biorą do ust kamyki, bo tym sposobem wytwarza się obfitsza ślina, usta nie pękają i mniej się czuje pragnienia.
Mimo tych uciążliwych marszów, wesołość panuje w szeregach. Śpiewy, żarciki ciągłe. Oficerowie ten ton podtrzymują, aby żołnierz nie upadał na duchu. Zbliżenie oficerów do żołnierzy i ich zachowanie więcej poufałe wzmaga się tem więcej, im żołnierz bardziej strudzony.
Przedostatni etap Kenikazir. Tu jest także karawan-seraj ze studnią historyczną, do której wrzuconych zostało, jeżeli się nie mylę, 1862 r. kilkudziesięciu żołnierzy francuskich. Na pamiątkę wmurowano tablicę, a wojska przechodzące zawsze prezentują broń.
W drodze przechodzimy także przez jeziora słone. Są one wyschnięte, a pokryte jakby cienkim lodem. Niektóre z nich kilkanaście kilometrów długie. Przy przechodzeniu noga się zapada. Tutaj często obserwuje się te sławne miraże. Widać czasami w oddali jakby jakieś miasta, okręty, wodę. Niestety, zbliżyć się do nich nie można, bo to ciągle ucieka.
Z Kenikazir jeszcze 38 kilometrów. Nakoniec Géryville. Idziemy raźno, bo z nadzieją wypoczynku. Przed samem Gérywillem przechodzimy wąwozy między górami. Jest to zachodnia część Atlasu algierskiego.
Na parę kilometrów przed przybyciem spotykamy oficerów i żołnierzy, którzy przyszli na nasze spotkanie. Serdeczne powitania; wielu się nie widziało po parę lat, setki pytań się krzyżują. Zastaję tu kilkunastu Polaków.
Géryville jest silną redutą, w środku szpital, rozmaite magazyny, mieszkania wyższych oficerów. Poza murami kilkadziesiąt lepianek arabskich. Nigdzie żadnej roślinności, choćby na lekarstwo, tylko pustynia bez końca.
Garnizon składa się z jednego bataljonu legji, jednego żuawów, dwóch szwadronów spahisów i artylerji. W środku reduty stoi tylko jedna kompanja, a reszta wojska poza murami, w barakach, a raczej w lepiankach, tylko że nie w ziemi, jak w Saidzie, ale ponad ziemią.
Rok tu trzeba przesiedzieć, że tak powiem, w odosobnieniu od świata. Poczta jest tylko wojskowa, dwa razy tygodniowo.
Kupić nic nie można, a co jest, to bajecznie drogie. Wino, które w Maskarze płacimy 40 centymów litr, bardzo dobre, tu płacimy franka za butelkę. W tym stosunku wszystko. Legumin i jarzyn żadnych; wszystko tylko suszone; z owoców tylko jedne daktyle i czasami można dostać fig suszonych. Ale choć jedną rzecz ma dobrą Géryville: znakomitą wodę ze źródła, wytryskującego u podnóża gór. Woda jak kryształ i zawsze zimna. Rurami sprowadza się ją o 5 kilometrów; ale chcąc się nią uraczyć, chodzimy często do źródła, bo ta, co rurami przychodzi, jest już ciepła.
Wojsko tu większej swobody używa. Poza niezbędnemi ćwiczeniami i wartami, nie męczą nas tu przeglądami i tą aż do przesady czystością. Trzeba się liczyć z tem, że jesteśmy wystawieni na pierwsze uderzenie, jeżeli jaki bunt się podniesie. Dziś jest spokojnie, ale nikt nie zaręczy, co będzie za tydzień.
Życie tu pędzimy monotonne; z Arabami żadnych nie utrzymujemy stosunków. Kobiet arabskich prawie nigdy nie widać, a te, co się spotyka czasami, są obrzydliwie brudne. Od czasu do czasu zjeżdżają się tu do biura arabskiego kaidzi i szeicy. Wtedy można się napatrzyć na piękne konie, bo te, co się widuje codziennie, to marne szkapy, chociaż przyznają im wielkie zalety wytrzymałości w biegu.
Czasami wymykamy się w góry, chociaż nie bardzo to wolno i nie nader bezpiecznie. Pewnego dnia zapędziłem się za dwoma dużymi orłami. Chciałem je podejść choćby na sto metrów, ale ciągle się zrywały i opadały w blizkości, a ja znowu za nimi czołgałem się po stromych skałach, co chwila narażając się na skręcenie karku. Nakoniec zmęczony, bo to trwało parę godzin, strzeliłem do nich, może na jakie 250 metrów. Naturalnie po strzale z takiej odległości poleciały daleko, a ja z niczem powróciłem do domu.
Po drodze zwróciło moją uwagę coś błyszczącego, koloru złoto-zielonego. Przybliżywszy się nieco, ujrzałem wielką jaszczurkę, wygrzewającą się na słońcu; miała z ogonem metr długości. Gad ten jest zupełnie nieszkodliwy, to też, napatrzywszy się, zostawiłem ją w spokoju.
Mieliśmy tu sensację, a mianowicie pojedynek między dwoma oficerami. Rzecz się tak miała. Co drugi dzień żołnierze idą kompanjami po odbiór chleba z administracji. Przy każdym oddziale jest oficer, dla sprawdzenia, czy chleb jest dobry i czy ma wagę. Wydanie paru tysięcy chlebów wymaga pewnego czasu, tak, że jednego dnia pierwszy jest legjon, a drugiego żuawi, i tak na zmiany.
Otóż dnia tego legjon miał pierwszy odbierać, a żuawi czekać. Legjoniści się podsuwają, oficer żuawów protestuje, że to żuawi mają być pierwsi. Nasz oficer zwraca uwagę, że kolej na legjon. Na to brzmi odpowiedź:
— Legjon może poczekać.
Następuje sprzeczka, która kończy się wyzwaniem.
Na drugi dzień odbył się pojedynek na szpady, który skończył się fatalnie. Przy trzeciem złożeniu oficer żuawów został przeszyty na wylot i po kilkunastu minutach ducha wyzionął.
Pojedynki w armji są częste i tolerowane, tak, że odbywają się nawet między prostymi żołnierzami, ale zwykle kończą się lekkiemi ranami, bo pojedynek musi się odbywać przy zachowywaniu prawideł szermierstwa i w obecności „metra broni“, który nieprawidłowe pchnięcia odbija, a przytem i sekundanci starają się o wynik jak najlżejszy.