<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Złe
Pochodzenie Światła. Nowele
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1929
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZŁE.

Nie było we wsi sławniejszej dziewczyny nad Paraskę.
Matka ją wcześnie odumarła i dziewczynina od dziesięciu lat została panią i gospodynią w chacie. Ojciec zrazu chciał drugą żonę brać, ale za dużo wydał na znachorki, a potem na pogrzeb — rozmyślił się — tylko przygarnął siostrę wdowę — i tak pozostało. Po kilku latach i siostra okazała się zbyteczną. Paraska wystarczała do roboty.
Chłop był bogaty ale sknera, wygnał siostrę, a córkę wyzyskiwał, jak dorosłą.
Ona się tem chlubiła. Zapracowana od świtu do późnej nocy, za honor sobie miała ten trud nad siły; rosła, piękniała i coraz sławniejszą była na całą wieś — ba, na okolicę!...
Najcieńsze było jej płótno, najbielszy chleb, najwcześniejsze żniwo, najsmaczniejsza strawa. A pięknaż była, smagława od słońca, złotowłosa, smukła, wysoka, a wesoła, a pieśniż umiała setkami!... Bóg wie skąd je brała, ale coraz dziewczęta rówieśnice i sąsiadki słyszały nową i uczyły się od niej, z zawiścią pytając, kto ją ich uczył.
Śmiała się odpowiadając:
— Kto? Albo ja wiem! Wiatr niesie, bór gada, ot — i wszystko.
Nikt się nie dziwił, gdy przyszły do niej pierwsze swaty; miała lat piętnaście. Zdziwił się tylko stary, który o niej nigdy nie myślał.
— Czego wy ludzie? — zagadnął na ich widok.
— Po waszą dziewczynę, dla naszego Seweryna!...
Chłop milczał, potem się oburzył.
— Ot, wymyślili! A ja bez niej zostanę?...
— Weźmijcie Seweryna w prystupy.
— Onże za rok idzie do wojska. Smarkacz!
— I ona młodziutka. Jak tych gołębiąt parę, mieć będziesz w chacie, na twoje stare lata. Do wojska może go nie wezmą...
— Cóż to mnie takim starcem czynicie! Mogę ja sam jeszcze żonkę wziąć i własne dzieci hodować, a nie wnuczęta. Zabierajcie wódkę — i idźcie z Bogiem gdzieindziej!
Gdy mu przekładać i namawiać zaczęli, wygnał ich z chaty nieparlamentarnie, i raz pierwszy niewinnie Paraskę zwymyślał.
Potem coś w tydzień na serjo zaczął o ożenku rozmyślać i mówić o tem kumom.
Dziewczyna struchlała. Lęk ją zdjął, żal, oburzenie za krzywdę. Macochy się doczeka!
Upadła mu do nóg, warkoczami zamiatając ziemię.
— Ojczuniu rodzony, sokole, łabędziu! Nie róbże wstydu, nie wydawaj mnie na pośmiewisko i poniewierkę. Czyż ja ci nie służyła, nie robiła? czy ja ci nie dogadzała?... Za to mi macochę dajesz? matczyną mogiłę burzysz! Ulituj się ty!
Zamiast ulitowania, stary raz pierwszy rękę na nią podniósł, zbił, nogami skopał i za drzwi wyrzucił.
I zamiast Seweryna młodego przybyła macocha do chaty, dziewka ze dworu, języczliwa, łakoma i próżniaczka. Z nią przybyły swary i nieporządek. Paraska nie skarżyła się, ani rozpowiadała ludziom, tylko przestała dbać o chatę, gadać z ojcem i zaczęła chodzić do dworu na zarobki, nie z potrzeby pieniędzy, ale żeby nie patrzeć na macoszyne rządy.
Na zarobki chodził też Seweryn, jeden z pięciu braci na dwóch zagonach pola. Poznała go dopiero wtedy Paraska. On zrazu się boczył, urażony odmową, potem zaczął ją wyśmiewać i dogadywać macochą. Ale dziewczyna przetrawiła już żal i zawód — odcięła mu się raz i drugi ostro, więc przestał drwić; zapanowała między nimi cicha nienawiść.
Od roboty ze dworu wracali jedną ścieżką, naprzełaj przez łąki i nie gadali do siebie. Po wieczerzy on na nocleg wyganiał braterską klacz, ona ojcowskie woły, i znowu się spotykali na wygonie, nad strugą, pod lasem — i znowu milczeli. Dziewczyna powoli wróciła do równowagi, zaczęła pieśni śpiewać. Tylko smutniejsze; on słuchał, leżąc w trawie i myśląc o żołnierce w dalekiej stronie.
Głos dziewczyny do boru szedł i odbity o sosny wracał, rozpływał się po wygonie w białe mgły ubranym.

Czyż ja w ługu nie kalina była?
Czyż ja w ługu nie czerwona była?...
Wzięli-że mnie, połamali,
W pęczki drobne powiązali,
Gorzka dola moja, czarna dola moja!...

— Czego wy biadacie dziewczęta? — odezwał się raz parobczak. — Z ojcowskiej chaty przejdzie do mężowskiej, o dwa kroki — i tyle. Ot, jak ja pójdę, to nie na drugie podwórze.

— Pójdziesz to i wrócisz.
— Do czego? Przez ten czas braty moją część stracą, albo sprzedadzą. Do niczego wrócę!
— I to prawda! — potwierdziła Paraska.
Zaczęli tedy rozmawiać. Czasami inni pastusi zbierali się do nich — cały tabun młodzieży swawolnej i brutalnej. Nie wiedzieć, jak do tego przyszło, ale zaczęli towarzysze tych dwoje prześladować kochaniem. Stali się celem żartów i dogadywań, i tak bezwiednie i oni wreszcie w to lubienie uwierzyli.
Pierwszy Seweryn, pewnego wieczoru, podchmielony na chrzcinach u brata, przyjechał cwałem do kompanji i wesoło spytał:
— Niema jeszcze mojej kaliny-dziewczyny?...
A znowu raz w noc księżycową Paraska wyrwała się z chaty i, choć ojciec sam woły wygnał ukradkiem w pańskie łąki, przybiegła do pastuchów na wygon, i śmiejąc się wołała:
— Hej, chłopcy, a gdzie mój gwardzista?
I tak się pokochali.
Stare baby kumoszki z wielką uciechą zaczęły Paraskę sądzić i krytykować, ale krzywda, doznana od ojca, zepsuła już duszę dziewczyny.
— To jemu wolno mnie krzywdzić i poniewierać, na drwiny wsi wystawić? Prystupy nie chciał, wolał żonkę próżniaczkę! Jaki on mi ojciec, taka ja mu będę córka! — mówiła zuchwale.
A Seweryn w karczmie ze starego się naśmiewał.
— O twoją zgodę i pozwolenie tyle dbam, co o stare postoły.
Stary znosił już apatycznie wszystko. Od sianokosu zaczął cherlać i schnąć: musiał się zbytnio przemęczyć, czuł że go ziemia woła i zobojętniał na ludzkie mowy i czyny.
W chacie przybyło dziecko, żona go poniewierała, czując się silniejszą i w synu mając pewność panowania w chacie po jego śmierci. Wyglądała nawet tego końca, by się pozbyć sknery dziada i pohulać.
Przybycie nowego dziedzica odbiło się też gorzko na Parasce. Nie była już bogatą jedynaczką, pożądaną na całą okolicę. Stała się jedną z tysiąca dziewcząt, które wyjdą zamąż z wianem w odzieży i kilku sztukach dobytku.
Poczęto o niej mówić, trochę lekceważyć — tylko Seweryn się nie zmienił, i ona przez wdzięczność za to lubienie, była jeszcze bardziej czuła i oddana. Znosiła mu przysmaki, oddawała często zarobione pieniądze, nie umiała mu odmówić.
Lato miało się ku schyłkowi, bywały deszcze i chłodne rosy. Do schadzek swych upatrzyli sobie miejsce w olszynach, które osłaniały ich od wichru i deszczu. Noce stawały się dłuższe, więc poczęli sobie na wygonie ognisko kłaść.
Seweryn troskał się o swój pobór i ekwipowanie żołnierskie. Brakło mu pieniędzy.
Zdaleka, nieśmiało, zagabywał o nie Paraskę.
— Nie mam! — odpowiadała smutnie.
— Ty nie masz, ale u starego są! — odpowiadał.
— To co? Albo on da!...
— Sama weź, głupia! Oneż twoje z prawa, a potem macocha zagarnie i przepadną!
— To grzech! — bąknęła — i ja nie wiem, gdzie on je chowa!
— Można dopilnować! Gdyby ty mnie naprawdę lubiła, toby ty mnie poratowała. Ja tobie za to zginąć nie dam. Jak wrócę, to się pobierzemy i odprocesujemy od macochy połowę gruntu, i budynków, i dobytku.
Paraska umilkła.
On ją tak codzień namawiał i tłumaczył, czasem groził, czasem zapowiadał, że śmierć sobie uczyni. Aż pewnej nocy dziewczyna przybiegła późno czerwona i zdyszana.
— Dopilnowałam, gdzie chowa! — szepnęła.
— Gdzież? — spytał parobczak żywo.
— W komorze pod lewym węgłem.
— Dużo jest?
— Nie wiem. Garnuszek!
— W komorze! Toć tobie tylko sięgnąć. Nie wiesz? Żółte czy białe?
— Białe, takie duże!
— Mniebyś tylko garść dobrą przyniosła, to wystarczy, a stary nawet się nie obejrzy!
— Straszno! — szepnęła dziewczyna.
Zaczął ją tedy całować i pieścić, nazywać jagodą i kwiatem, i ptaszkiem, i złotem.
Dziewczynie dusza topniała — topniały skrupuły. Sobą zajęci, otuleni mgłą, nie usłyszeli kroków bosych, nie ujrzeli widma, które zwabione blaskiem ognia, szło ku nim od lasu.
Nareszcie stanęło tuż i spłoszyło westchnieniem i stęknięciem.
Była to stara żebraczka, napół obłąkana, snująca się oddawna po okolicy. Wszyscy ją znali, i każdy się bał „złego“, które w niej mieszkało. Niechętnie przyjmowana na nocleg, żyła po drogach, zbożach, lasach — nieczuła na skwar, mróz, głód — rzadko kiedy przytomna. Przyszła do ognia, rozgrzała swe chude ręce, pokaleczone nogi i przykucnęła na ziemi naprzeciw nich, zapatrzona w czerwone głownie, poruszając bezdźwięcznie ustami.
Oni, mimowoli przelękli jej obecnością, odsunęli się od siebie, umilkli, z pod czoła rzucając jej niechętne spojrzenia.
Nareszcie parobczak śmielszy zawołał:
— A czego ty, babo, przyszła do mojego ognia...?
Stara drgnęła, rzuciła się wstecz, jakby uciekać chciała.
— Czy to ty znowu? — zajęczała. — Trzeba mi zawsze ciebie spotykać! Moja dola! Nie karz — pójdę sobie stąd!
Wlepiła weń oczy obłąkane, przerażone.
Parobczak się żachnął.
— Tfu, przepadnij! A jaż pierwszy raz do ciebie się odzywam!
— Jakto pierwszy? A wtedy na wiosnę, kiedym pod lasem zasnęła na miedzy, a tyś mnie zbudził, nogą kopiąc: „Ty, czegoś mi miejsce zabrała?“ — krzyczałeś i począłeś bić, a ja uciekłam, a tyś mnie gonił. I tak dotychczas gonisz po świecie! O przeklęty, przeklęty!
Zakryła oczy i tarzała się po ziemi wyjąc.
Młodzi chcieli odejść, ale jakaś groza i ciekawość zarazem trzymała ich na miejscu.
— Cyt! — szepnął Seweryn — ona widzi złe, poczekaj, niech gada! Zapytaj ty, co jej jest!
— Babo — zawołała Paraska. — Co ci się roi? Toć tu nas dwoje żywych ludzi tylko. Nikogo więcej. Co ciebie męczy...?
Kobieta spojrzała na nią, powoli wracała jej chwilowa przytomność. Głosem przeciągłym i żałosnym poczęła mówić:
— Oj dziewczyno, dziewczyno! Męczy mnie, męczy już piętnaście lat. Byłaż ja niegdyś, jak i wszystkie! To przyszło wtedy, jak mi jednej zimy w szystko troje dzieci pomarło. Chodziłam jak błędna, Boga klęłam, sobie śmierć chciałam zrobić. I wtedy on mnie na swoje miejsce przyprowadził! Wiesz ty — on takie miejsce ma! Widziała ty na łąkach takie szmatki trawy, co jej nijakie bydlę nie zaczepi? widziała ty takie znaczone drogi, na których się piasek kręci? takie drzewa, co z nich nigdy liść suchy nie opadnie? To jego znaki, tamtędy on chadza, tam się kładzie, tam nocuje... Jaż w ową noc na takie miejsce trafiła. Doloż moja, dolo!
Potoczyła się u ognia i poczęła bić głową o ziemię, ryć ją palcami. Potem nagle zerwała się, spojrzała na Seweryna, wrzasnęła: „To on!“ i uciekła, bez drogi, bez celu, przed siebie ku lasom.
Paraska patrzała za nią, bez tchu, oniemiała zgrozą.
— Chodźmy stąd, chodźmy! — szepnęła po chwili — może on naprawdę gdzie się wałęsa!
Drwiąc z niej, parobczak usłuchał. Poszli ku wsi, i po drodze on ją znowu o te białe pieniądze starego prosił, kusił wszelkiemi sposobami.
— Zobaczę! — odpowiedziała mu na rozstaniu.
Przez kilka dni pasowała się z sobą. Nie chodziła w olszyny, siadywała bezczynnie w domu w milczeniu, tocząc bój z sobą.
Nareszcie Seweryn niecierpliwy, wywabił ją któregoś wieczoru za stodołę, w kąt i przypuścił ostatni szturm.
— No, co będzie z nami? Jeśli mnie poratowania nie dasz, poślę swaty do Hanny starosty. Bez pieniędzy niema mi drogi, ni obrotu!...
Nic nie odrzekła, przerażona, tylko jej się łzy puściły z oczu, i wtedy ostatni skrupuł upadł.
Tejże nocy, poomacku wpełzła do komory. Pamiętała dobrze miejsce, nawet już ją lęk odstąpił — przykucnęła w wiadomym kącie. Garnek wkopany był głęboko, przyłożony kamieniem i beczką ze zbożem. Usunęła te ciężary nad jej siły, dobrała się do kryjówki.
Zanurzyła rękę. Chłód ją ogarnął, mrowie przebiegło po ramieniu. W tejże chwili drzwi od chaty skrzypnęły, w sieni rozległ się kaszel i stękanie starego.
Dziewczyna zmartwiała. Dokąd on pójdzie? — do komory zapewne, duszno mu w izbie... Pomimo ciemności zdało się Parasce, że go już widzi we drzwiach, z klątwą na ustach i siekierą w garści.
Potem zdało się jej, że to nie on, ale tamten, o którym mówiła żebraczka... Kiwał do niej z za węgła. Chciała się przeżegnać, ale nie miała siły wydostać ręki ze srebra, upływały minuty długie, jak lata. Stary poomacku odnalazł drzwi na podwórze i wyszedł. Parasce wówczas wróciła przytomność.
Wzięła garść pieniędzy, zakryła napowrót garnek szmatą, potem denkiem — zasypała ziemią, postawiła na miejscu beczkę.
Pot zimny okrywał jej czoło, serce biło silnie, do rana nie mogła zasnąć.
Przy śniadaniu stary rzekł do żony:
— Coś dzisiejszej nocy stukało w komorze. Słyszałaś...?
— A cóż! Może gdzie tam masz zakopane grosze, to się do nich zły dobierał. Wiadomo komu z takich sknernych pieniędzy pożytek.
— Grosze! skąd? — oburzył się. — Albom gdzie kradł, czy rozbijał!
Paraskę znowu mrowie objęło. Złe... ciągle, że o niem słyszeć będzie?
Seweryn odebrał srebrne ruble. Dziękował, całował, pieścił, obiecywał cuda. Powoli okropne wrażenie zatarło się w pamięci dziewczyny; myślała wciąż o coraz bliższem rozstaniu z ukochanym.
Dni leciały, jak ptaki, i przyszedł ten ostatni, gdy rekruci poszli ze wsi w daleki świat. Wtedy zrobiła się Parasce zima i śmierć, i nuda niczem nieogarniona.
Przestała śpiewać i śmiać się — milcząca i ponura przędła po całych dniach.
Przyszły swaty jednej jesieni, przyszły drugiej i trzeciej. Nareszcie i przychodzić przestały.
Stary i mały drwił ze stałości dziewczyny, ona się zasklepiła sama ze swym uporem i milczeniem, wierzyła fanatycznie w swego chłopaka. Nareszcie trzeciej jesieni, niespodziewanie zjawił się, uwolniony przed czasem, z powodu wypadku z nabojem który mu urwał dwa palce u prawej ręki. Wprost ze szpitala szedł, wymizerowany, ale rad, że do wsi wraca.
Jak przewidział odchodząc, bracia podzielili się, rozdarli ojcowiznę, poniszczyli dobytek i budynki.
Już na drugi dzień zaczęły się swary, na trzeci doszło do bitwy. We czterech łatwo pokonali Seweryna i wyrzucili na ulicę.
Wtedy dopiero przypomniał sobie Paraskę i wstąpił do ich chaty.
Stary był już tak słaby, że prawie ciągle leżał, macocha rządziła wszystkiem, dobierając sobie coraz to nowych parobków.
Seweryn wywołał Paraskę do płotu, rozpowiedział swą biedę.
— Chciał ja ciebie zaraz brać — ale ot dola!... Trzeba z bratami sąd uczynić.
Przyznała mu słuszność. Czekała tyle, przeczeka i to jeszcze. Dusza jej odżyła na jego widok, teraz wszystko jej się wróci!
Ale na sądy pieniędzy trzeba; im więcej, tem prędzej koniec.
Oddała mu nieboga wszystkie swe oszczędności, wszystko, co ukryć mogła przed chatą z zarobionych przez te lata pieniędzy.
Chłopak przyjął spokojnie, jako słuszną należność, parę tygodni włóczył się po miasteczkach, naradzał się z pokątnymi doradcami, wrócił z dobrą myślą, ale bez grosza.
Sprawa się rozpoczęła. Pierwszy wyrok zapadł pomyślny. Musieli Seweryna przyjąć bracia. Przyjęli, ale zaczęli codzienną wojnę i prześladowania tak dokuczliwe, że trzeba było znowu do sądów się zabrać, znowu kołatać do Paraski o ratunek.
Seweryn odwykł od pracy, zasmakował w wałęsaniu się, poczęstunkach i gawędach z adwokatami, kierował się na urwisa, ale dziewczyna tego nie widziała w swem zaślepieniu.
Wszystkie swe marzenia i honor założyła w tem małżeństwie, coraz bliższem i pewniejszem. Będzie ono jej triumfem i rehabilitacją, i dolą, tak drogo okupioną. Przestanie wieś wydziwiać i szydzić, a potem te same adwokaty, których poznał Seweryn — odbiorą od macochy jej część!
Dużo goryczy i złego osiadło jej duszę przez te lata oczekiwania, dużo zawziętości i chęci odwetu. Więc, gdy Seweryn znowu zaczął błagać o pieniądze, bez wahania postanowiła wziąć znowu srebra z ojcowskiego skarbu.
Była to zimowa noc. Na dworze szalała śnieżyca, wył wicher po nieopalanej komorze, po wsi psy poszczekiwały żałośnie na wałęsające się głodne wilki.
Paraska leżała w chacie na ławie u drzwi, oczekując aż mocny sen wszystkich ogarnie.
Czekała długo, aż się ojciec uspokoił. Tamtych była pewna. Stary stękał, jęczał, przewracał się ciężko z boku na bok — wreszcie się uciszył.
— Może umarł! — pomyślała dziewczyna, raczej z zadowoleniem, niż ze strachem.
Pocichu się podniosła, bez szelestu otworzyła drzwi i wysunęła się do sieni.
Drzwi od komory skrzypnęły trochę, ale wicher wszystko głuszył.
Zabrała się do dzieła.
Jak niegdyś, odsunęła beczkę, odrzuciła kamień, zanurzyła rękę do kryjówki. Ogarnęła ją zgroza. W garnku nie było już ani jednej sztuki srebra. Dziewczyna zdrewniała. Co teraz będzie? Co da Sewerynowi? Wtem, gdy tak klęczała w kącie, komora rozjaśniła się czerwonym blaskiem smolnej drzazgi.
W progu stał stary i patrzał na nią strasznemi oczyma. Nie zmora tym razem, ale on sam, w bieliźnie, bosy, z rozczochraną siwą głową i brodą, jak się zwlókł z pościeli, usłyszawszy skrzyp drzwi. Jedną ręką za uszak się trzymał, drugą świecił drzazgą. W oczach mu rósł obłęd, usta się otwierały do krzyku.
I nagle rzucił drzazgę, poskoczył ku dziewczynie. Światło upadło na ziemię, powlekło się dymem, gasło. Jeszcze ostatnim błyskiem oświetliło dwoje ludzi, pasujących się z sobą, potem zgasło... W ciemności rozległ się upadek ciała, jęk, potem szybkie kroki, i znowu tylko wicher wył, szalała śnieżyca, poszczekiwały psy głucho...
Nazajutrz pochowano starego, a zaraz potem Paraska się położyła na ciężką gorączkę. Chorowała, jak zwykle chłopi. Bez porady lekarskiej, bez opieki i dozoru. Nie prosiła jeść ni pić, więc zapomniano o niej. Zostawiono ją na łaskę i niełaskę choroby. Ona nawet nie wiedziała, co się z nią dzieje, miewała maligny i halucynacje, wyschła na drzazgę, osłabła tak, że wreszcie i oczu nie otwierała, nie wydawała głosu.
Natura zdrowa i silna sama bojowała ze śmiercią.
Gdy pewnego dnia bój ten zakończył się zwycięstwem życia i dziewczyna otworzyła oczy, zdziwienie w nich było, że widzi znowu czarne ściany chaty, małe okienko, a za nim płot i ulicę.
Tyle czasu bliżej była nieznanego, dalekiego, niż tej ziemi — wracała od progu śmierci!
Spojrzała, zbyt słaba, by przemówić, wodziła tylko oczyma, łowiąc porwane wspomnienia. Gdzie była?... W ojcowskiej chacie, czy gdzieś w cudzej? Ojca nigdzie nie było, a naprzeciw posłania na ławie za stołem, siedział Seweryn.
On sam, ze swą czarną czupryną i zuchwałemi, drwiącemi oczyma.
Jasność przemknęła po żółtej twarzy chorej; jak w obraz, patrzała w niego.
A on się odezwał, i na ten głos zabiło serce Paraski.
— Gnił ten grzyb tyle lat i ciebie marnował. Jeszcze to szczęście, że pieniądze nie przepadły.
— Oho, albo to ja głupia! Dopilnowałam! Ty za dziewczyną chodził, a trzeba było za mną! — odparł wesoły głos macochy.
Wysunęła się z za pieca z misą strawy w ręku. Postawiła ją na stole, poczęli we dwoje pożywać.
Seweryn się roześmiał brutalnie.
— A mnie co za strata?... Chodził za dziewczyną niedarmo i do ciebie przystał w porę.
Kobieta uderzyła go łyżką po ręku, a on ją wpół objął i pocałował.
Oczy Paraski zamknęły się znowu, i skurczyła się, jak w wielkim bólu. Ale nie jęknęła nawet, nie dała poznać, że żyje, i nie spojrzała więcej na chatę.
Nazajutrz i dni następnych czatowała, gdy izba była pusta; zwlekała się wtedy, pokryjomu jadła chleb i piła wodę. Gdy tamci wracali, leżała nieruchoma. Tak trwało tydzień, siły jej wracały, i nareszcie pewnego dnia zastała ją macocha, siedzącą na ławie.
Zdziwiła się, zagadała jakby nic. Paraska nie odpowiedziała słowa. Wrócił Seweryn — przestraszył się — był pewien, że umrze.
Nie spojrzała na niego, ani się odezwała, nie rzekła nic sąsiadkom i kumom, co się zbiegły przez ciekawość ją oglądać.
Była niema i obojętna jak kamień.
Jakiś czas macocha i Seweryn krępowali się jej obecnością, potem, wobec jej niemoty i obojętności, odzyskali swobodę. W jej oczach pieścili się, mówili o swej przyszłości. Mieli się już pobrać po Wielkiejnocy. Pół postu już upłynęło, rachowali niedziele do Przewodów.
Po całej wsi gruchnęła wieść, że Paraskę zły opętał, mowę jej odjął. Mówiono jej to nawet z pierwotną chłopską otwartością, a ona słuchała jak i reszty, nie zdradzając niczem, że ją to boli, straszy lub oburza.
Tygodnie mijały, a ona nie rzekła słowa.
Z jakąś dziką łapczywością pożerała strawę i nie zajmowała się niczem w chacie; siedziała bezczynnie, wpatrzona w okienko, a czasem wychodziła na podwórze, rozglądała się po niebie, ziemi, wciągała w nozdrza powietrze, patrzała po nagich drzewach.
Oczekiwała widocznie wiosny.
Gdy przyleciały kawki i skowronki, stała się niespokojniejszą — częściej wychodziła i dalej. Spotykali ją pierwsi oracze na polu błądzącą bez celu, zapatrzoną pod stopy i zawsze milczącą. Nie odpowiadała na pozdrowienia, wracała do chaty tylko z nocą, i często we śnie słyszał Seweryn, że zamiast się położyć, chodziła po izbie, trapiona jakimś niepokojem.
Już dawno wygnanoby ją z chaty, ale się jej lękali zabobonnie. Była w ich pojęciu niebezpieczną i silną przez złą moc.
Więc jej nikt nie rzekł złego słowa, nie bronił jeść, nie napędzał do roboty.
Nareszcie przyleciały bociany i Paraska przez trzy noce i dni nie wróciła do chaty.
— Może sobie nareszcie śmierć uczyniła! — rzekła z ulgą macocha.
Ale czwartego dnia przyszła. Obłocona, odarta, zmokła, z pokrwawionemi stopami.
Spojrzała po chacie zpodełba, czy niema jakich przygotowań świątecznych, i legła spać.
Gdzie była, ile drogi zrobiła, poco?... nikt jej już nawet nie pytał. Przestano do niej mówić... „Złe ją wodzi — i koniec!“...
Odtąd odwiedziny jej w chacie była coraz rzadsze i krótsze. Czasami wieczerzających o zmroku przerażała jej twarz tragiczna, blada, zaglądająca przez okienko. Pilnowała ich, — była to straszna opieka.
Nadeszła Wielkanoc. Szykowano się w chacie do wesela. Cały ten czas Paraska przesiedziała w domu. Ze swą niezbadaną, martwą twarzą śledziła ruch, przygotowania, bicie wieprza, pieczenie ciasta, uprzątanie komory.
Oczy jej, dzikie, powiększone wychudzeniem twarzy, szły jak szpiegi za każdym krokiem macochy i Seweryna.
Stara, mądra baba, krewna, która im pomagała w robocie, patrząc na nią, to się żegnała, to spluwała naprzemian.
— Żeby za mną kto tak oczyma wodził — rzekła — tobym ze strachu umarła!...
— Ot, przywykliśmy! — odparła obojętnie macocha. — Złego ona nic nie czyni.
— Niechnoby spróbowała! — burknął Seweryn, który był jednakże rozdrażniony tem cichem prześladowaniem. — Zabiłbym, jak wściekłego psa!...
— Ho, ho! — pokiwała głową baba. — Żeby to można było „jego“ zabić! O ho, ho!
Paraska słuchała bez znaku, że słyszy.
Gdy wyjechali do ślubu, stała we wrotach i przeprowadziła oczyma, potem gdzieś przepadła. Gdy wyjeżdżali po ślubie i mijali wiatrak na górze piaszczystej, drużba rzekł do nowożeńca:
— Widzisz, Seweryn, twoją Paraskę, jak ciebie wygląda!...
I potem wskazał ganek młyna, gdzie biała i smukła, jak widmo, dziewczyna stała, i od blasku zachodu zakrywając oczy, patrzała ku nim.
Gdy minęli młyn, skoczyła z tej wysokości na ziemię.
— Zabije się! — krzyknął drużba.
Ale szalona podniosła się i poszła prędko, ku łąkom, jakby ją jakiś wicher gnał.
Była uciecha w chacie, skrzypki i wódka. Paraska się nie zjawiła. Były śpiewy i tańce — nie przyszła na nie. Nikt jej nigdzie nie widział.
W olszynach, kędy niegdyś pieścił ją Seweryn, leżała piersią do ziemi, bez ruchu...
Nagle zdało się jej, że szmer słyszy i ciche kroki, i szelest rozchylanych krzaków.
Podniosła głowę. „On“ stał nad nią! Czarny, straszny, z ogniem w oczach.
— Ty nie wiesz, że to moje miejsce! — zawył, aż ją mróz przeszedł po kościach. — Naznaczę cię sobie! — dodał wyciągając po nią garść obrosłą, zakrzywioną, jak szpon.
Za włosy ją uchwycił — uczuła na czole jakby ranę, jakby ogień. Zerwała się i jak zwierz, poczęła pędzić przed siebie.
— Gore!... Gore!... Gore!... — wołało coś w niej.
Wybiegła na drogę. Noc była cudna, jasna, miesięczna, pełna woni i ciepła. Wieś stała przed nią, jak srebrna, w lekkiej mgle wiosennej — cicho było — jeszcze kury nie piały.
Dziewczyna poszła bez drogi, poza gumnami, aż do płotu, gdzie się niegdyś spotykała z Sewerynem. Wsunęła się do chałupy.
Nowożeńcy spali w komorze. Posłuchała ich oddechu, weszła do izby... Znalazła na ścianie swój sierp, stanęła u okna, obcięła nim swój warkocz, cisnęła w piec.
Potem namacała zapałki, siekierę, zasunęła w sieni skobel komory, potem podparła drągiem drzwi od podwórza, wspięła się aż pod strzechę słomianą, rozgrzebała ją starannie, włożyła w środek garść lnu, zatliła zapałką.
Ani się zawahała, ani nawet się kryła.
Księżyc ją w pełni oświecał, i, gdyby kto z sąsiadów wyjrzał, uratowałby wieś.
Ale sen pierwszy po ciężkiej pracy bywa ciężki, a jeszcze kury nie piały.
Błysnęło czerwono na strzesze, zatrzeszczała sucha słoma, przebiegły po niej iskry, jak mrowie, i zaraz potem zahuczał płomień.
Paraska osunęła się na ziemię, zachichotała zcicha, uskoczyła na gumno i stanęła na polu, założywszy ręce. Patrzała dziko na swe dzieło — czekała jeszcze czegoś.
Strzecha cała stanęła w ogniu. Wewnątrz rozległ się krzyk grozy, potem ryk nieludzki. Komora nie miała pułapu, ogień zalewał ją, jak morze — dziewczyna wiedziała o tem. Już zgiełk ogarnął całą wieś, rzucali się ludzie do własnego ratunku, o płonącej chacie nikt nie pomyślał, ani o tem, że tam ludzie giną.
Cicho było niezwykle. Płomień nie rzucał się dalej, tylko szedł, jak pochodnia, w górę. Jęk ucichł w komorze, waliły się już słupy i belki.
Ludzie powoli odzyskiwali przytomność, dalsi przybiegli z hakami, z wiadrami, poczęto w żar ten wlewać wodę.
Zewsząd też rozlegały się pytania:
— Seweryn gdzie?... Kobiety nie widać?... A chłopak?... Co im?... Pouciekali ze strachu?...
Dopiero, gdy już ściany się zapadły, i lęk o wieś zupełnie ustał, znaleziono w rowie na gumnie dziecko. Snać okienkiem się wydostało, dopełznęło aż tam i omdlało.
Było poparzone, przyduszone dymem, zupełnie nagie. Tamtych nie było.
Wtedy ludzie zaczęli ich wołać, szukać, wnioskować o przyczynie pożaru.
Płomienie opadły, chata była rumowiskiem dymiących resztek, kupą głowni jeszcze czerwonych, wśród których, jak nagrobek, sterczał biały komin. Mrowie ludzkie otaczało pogorzel; srebrny, zimny księżyc przyglądał się z nieba.
Wtem ludzie się rozstąpili, ucichli nagle. Paraska przeszła wśród nich milcząca, jak widmo. Przyszła do zgliszcz i weszła do środka, stąpając obojętnie po żagwiach.
Schyliła się, trąciła coś czarnego nogą, postała tak chwilę, potem się wyprostowała, zachichotała, pędem strzały przebiegła wśród tłumu i pognała w pola, a za nią szedł śmiech i skomlenie dzikie.
Tedy ludzie rzucili się też do zgliszcz: tam, gdzie ona się schyliła, u drzwi komory leżały dwa czarne, okropne trupy.
— Seweryn z żonką! — wyszeptano ze zgrozą.
I zrozumieli wszyscy pożar...
Za szaloną nikt nie gonił. Ci ludzie pierwotni pokiwali tylko głowami, splunęli, poszeptali zcicha i poczęli się rozchodzić. Zgliszcza popielejące i te dwa trupy — to było wszystko, co zostało z ojcowizny Paraski i z białych „groszy“ starego.
Dziecko sierotę przyjęli sąsiedzi, zagarnęli też pole i dobytek; nazajutrz uprzątnięto gruzy, pochowano zwęglone ciała, i wszystko we wsi poszło swym trybem. Na śledztwie nic nie wykryto, nikt nie wydał Paraski. Była dla tych ludzi pod obroną „złego“, nikt jej nie śmiał zaczepić i w gruncie duszy przyznawali jej słuszność.
Ona długie czasy nie pokazywała się we wsi. Widywali ją tylko pastusi na mogiłach. Chodziła wśród krzyżów, zdejmowała z nich fartuchy ofiarne i ubierała się w nie.
Bywała też nocami na wygonie, kędy olchy czerniały nad strugą, i siadywała u ognisk. Odzyskała mowę, ale tylko śpiewała. Śpiewała wszystkie swe dawne pieśni, tylko je mieszała jedną z drugą i kończyła dzikim chichotem.
Zresztą nie czyniła nic złego, zaczęła też potem do wsi zachodzić, na dawne swe gumno, na miejsce chaty, gdzie sąsiad ogródek założył. Rwała stamtąd maki i chwasty, plotła wianki, stroiła się w nie.
Zwykle tak chodziła, w szm tach białych, odartych z krzyżów, i w tych wiankach na głowie obnażonej, na uciętych włosach złotych. Zimą zachodziła do chat, i nikt jej nie wypędzał. Jadła bardzo mało, nie miała nigdy obuwia, nie żebrała nigdy, ani prosiła o cokolwiek.
Dla tych wianków i śpiewów przezwano ją „Mołoduchą“ (panną młodą). Gdy na nią kto tak zawołał, obzierała się na niego oczyma, które gorzały dziwnie, a miały taką straszną moc w sobie, że powstrzymywały drwiny u najzuchwalszych. Lękano się jej ogólnie.
Przetrwała tak długie lata, zimna i głody, niedostatek wszelaki, poniewierkę gorszą od zwierzęcia, żadna choroba jej się nie imała nawet. Coraz stawała się bielszą i chudszą i zda się wyższą, coraz bardziej do widma podobną, wreszcie tylko oczy jej pałały wśród kości policzków.
Śpiewała zawsze. Wśród wygonów, pustek, grzęzawisk, gdzie ją wiodła moc straszna, słychać było często — w burze, deszcze, zawieruchy jej głos przeciągły i pieśni weselne, które na tych ustach i w tem otoczeniu miały tragiczny majestat niedoli.
Raz ostatni późną jesienią słyszeli ją ludzie, wracający z jarmarku, pod cmentarzem. Chodziła między krzyżami, wkoło, jakby w jakimś powolnym tańcu.
Głos jej się tłuki w ciężkiej mgle.

Czyż ja w stepie nie trawa była?
Czyż ja w stepie nie zielona była?
Wzięli-że mnie, pokosili,
Moją krasę wysuszyli!...
Taka dola moja... czarna dola moja!...

Odtąd nikt jej więcej ani słyszał, ani widział. Zginęła, jak liść, co opada, jak jęk, co cichnie, jak krzywda, co się zaciera w pamięci, jak kamień, co w wodę padnie.
Mówiono, że ją to „złe“ całkiem do siebie porwało, bo ni kości jej nie znaleziono, ni śladu. Wspominano ją długo po wieczornicach prządek: była zrazu strachem żywym, potem bajką, wreszcie legendą — i tem została...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.