Zwada/Po co
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwada |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX |
Data wyd. | 1981 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Zdrzemnęła się wiosna, wczesnym rankiem skradała się nawrotem śliskim zima, łapami szronu zagarniając las po kolibę, gdy Kuźma Gotycz jednym nocnym chodem z puszczy bystreckiej wrócił nad Riabyniec. Na miejsce Iwanyska przyszedł z nim Dmytrejczuk.
Niebo stalowe, powietrze trzeźwe przybliżało granatowe wierchy. Śrubowane świrem jastrzębi znów zapachło zimnym czyhaniem. Otrzeźwione po godach wiosennych jastrzębie zapragnęły krwi. Czaiły się w siwych smerekach, potem tu i ówdzie jak wyrzucone z procy dopadały zdobyczy, dławiąc samym krzykiem: „Bij, pij, ne śmij!“ Napadnięte ptaki i zające, poddając się groźbie, stygły od razu, jak gdyby ruszyć się było jeszcze gorzej. Jastrzębie zabijały jednym celnym uderzeniem dzioba w głowę. Przed świtem władały lasem niepodzielnie jak sowy w nocy, przeto siedząc na zdobyczy wrzeszczały groźnie na wczesnych-niewczesnych wędrowców, by nie śmieli się zbliżać. Kuźma wybałuszył oczy smętnie, a Dmytrejczuk klnąc ze śmiechem przepędzał drapieżników.
W kolibie witano Kuźmę ciepło, każdy prawie szukał jakoś sposobności by z nim zagadać. Nikt go już odtąd nie nazwał „Niauczukiem“ nawet poza oczy, ani nawet w żarcie. Lecz Kuźma onieśmielił się jeszcze bardziej, chował się po kątach, jak gdyby unikał napadu, jakby każda rozmowa była napadem. Jasnowłosy Dmytrejczuk zabrał się od razu do roboty szczerze i posłusznie, podziwiał wszystkich, słuchał każdego, kto miał ochotę mu rozkazywać. O widmach ani o praktykach puszczowych nie było więcej mowy.
Jeszcze raz ożywił się butyn gośćmi ze wsi i z połonin. Byli tacy, co nawet z daleka przychodzili na godzinkę, na dwie, byleby przebiegnąć butyn, byleby zobaczyć na własne oczy. Sława butynu rozniosła się i ustaliła, przeto już nie dziwiono się temu. Nie uczęszczane dotąd stopą ludzką puszcze ożywiły się okrzykami, graniem pił, grzmotem kłód. Podziwiano co prawda wymyślne ryzy i świecące haci Sawickiego.
Podziw był powszechny lecz milczący, bo widok ryzy, nade wszystko gładka jazda kłód wśród bezdroży, ich niezawodna szybkość rozkładały wyobrażenia o przestrzeni, napełniały lękiem niechętnym. Już same tak dokładne i wyszukane budowle niepokoiły. Niejeden nieruchomiał, zadumał się, sam nie wiedział o czym, niejeden kurczył się przy widoku ryzy, jakby od niego wymagano, by sam tak budował albo aby jakoś się zmienił? Nie znalazł się chyba taki co by rzekł: „Ja zrobię takie same ryzy, jeszcze lepsze.“ Koniec końców, na pożegnanie lasu najbardziej pociągały nie ludzkie dzieła, lecz starożytne pomniki lasu, szczególnie dwie niezapomniane kłody. Jeden pokazywał je drugiemu, każdy opowiadał swoim, dlatego pamięć o nich przetrwała dokładnie do naszych czasów.
Pod samą połoniną u góry pokazywano drzewo rozłupane, w którego rdzeniu odkryto głęboki wrąb siekiery. Obliczono, że przed trzystu laty z górą człowiek przechodzący skrajem połoniny zaciął młode drzewo do rdzenia, a znak ten przetrwał, porastając w ciągu wieków słojami, korą, mchami. Któreż wsie istniały już wtedy, któreż osiedla? Kosów, Kuty, Polana-Żabie, zapewne niektóre osiedla nad Dolną Rzeką, zapewne coś z Jaworowa? Z Jasienowa jeszcze ani śladu, w Krzyworówni chyba komory skalne w Synyciach, a resztę pokrywały niedostępne gęstwiny cisu, których korzenie dotąd kryją się pod ziemią. A pod Czarnohorą i na szczytach lesistych? Tam chyba tylko żertwy się gnieździły, smoki skrzydlate z lotu czyhające na zdobycz. Od tego zarąbanego miąższa smereki, z jej świadectwa zapachło straszną czernią, bezkresem leśnym.
Jeszcze więcej dziwowano się jodle zrębanej nad Popadyńcem, tak ciężkiej, że gdy ją spuszczono bez ryzy na dół, cztery pary wołów i dziesięciu ludzi wiozło ją po równym śniegu na karczuhach. Spóźnili się. Niedaleko ją dowieźli, bo kopny już śnieg rozsunął się pod ciężarem, a karczuhy wryły się w ziemię. Przez jedną noc baszta jodłowa wdarła się ciężarem w lepką flegę i została na miejscu na zawsze. Drzewo olbrzymki było wcale zdrowe, ale do żadnej daraby by nie weszła; zatamowałaby każdą górską rzekę i nie rzeką górską trzeba by ją spławiać, nawet Dunajem nie wszędzie, chyba morzem. Wszelako po rozłupaniu mogło z niej być tyle kłód i desek, co z całej tęgiej mygły. Więcej niż dla korzyści, dla próżności uparli się butynary, że dadzą jej radę jakby okiełzali potwora. Lecz potwór zakpił sobie z nich, szczęściem wcale dobrotliwie. Nikt już nie ruszył z miejsca jodły, a ona zatonęła we fledze, żadnej korzyści z niej nie było. Bo nie na miarę ludzi była, chyba na miarę olbrzymów. Na rozum biorąc i gdyby nie buta butynarów, należało ją zostawić na górze. Może i dzisiaj po latach osiemdziesięciu jej szczątki rozpierają się jako tęgi pagór przesycony gliną, gdzieś u podłoża korzeni nowych gęstwin na Popadyńcu. Pnia baszty nie okorowano na górze, bo przeczuwając co się święci, chciano się jej pozbyć co prędzej na dół, a tam na górze nawet nie było tylu ludzi ilu potrzeba było do okorowania. Gdy śnieg odpadł i stajał, odkryła się powierzchnia pnia. Nie była równomierna, od strony północnej przylegały do niej kożuchy mchów grube, chłonące ostre narzędzia jak gąbka, tak że nie wiadomo jakimi narzędziami należało by je zdzierać. Z całych połaci pokrytych płatami żywicy zaschłej można by zbierać żywicę kotłami. Także wiekowe dzieje piorunów, ich zamachy na drzewo były zakarbowane czarnymi strzałami i smugami zalepionymi smołą. Ale jakoś nie dosięgnął jej taki piorun, który by zadał jej szkodę poważną. Nie wiemy dokładnie, jak gruba była basztowa jodła, lecz opowiadano, że ludzie stojący wokół powalonego już pnia zadzierali głowy, by spoglądnąć ku górnej granicy jej przekroju. A któż zdołał obliczyć jej wiek? Warstwy coraz drobniejsze, coraz bardziej zbite, miejscami zwiotczałe, ku miąższowi ściskały się i gubiły. Dwa razy starsza od rozłupanej smereki na szczycie Riabyńca? Nie! Trzy razy starsza! Blisko dziesięć setek słojów. Ach, jak przeleciała jodła, wciąż stojąc na miejscu, przez dziesięć pokoleń ludzkich? Nie! Poprzez trzy dziesiątki pokoleń! Kiedy po raz pierwszy zasyczał jej zalążek, wypadając z szyszki, gdzież był jaki człowiek naokoło? Chyba bardzo daleko na Węgrzech, nad średnią Cisą, nad Dunajem, chyba nad Dniestrem trzeba by szukać śladów ludzi jej współczesnych. Bo wówczas żertwy skrzydlate, wzlatując z Czarnohory na łup, wypatrywały ślad człowieka z takim samym trudem, jak dzisiaj trudno znaleźć drzewo tak stare.
Pasterze i doświadczeni gazdowie, nie bez znawstwa, obliczali wiek jodły, lecz gubili się w gęstwinie przeszłości. Stawiając się na miejscu nieznanych przodków błądzili także w odmętach przyszłości, uśmiechając się kłopotliwie, wzdychali bezbronnie. Nie mogli się doliczyć, który to „praprapra“ mógł być rówieśnikiem jodły. Taki co wysypał się w tym samym dniu, co zalążek drzewa z szyszki. Zaniechali obliczeń. I trzeba by raczej cierpliwego dziejopisa, który by nie dzieje rodów, zapędzonych w puszcze odprysków ludzkich urównocześnił z dziejami jodły, lecz dzieje szczepów, narodów, państw. Może początki Halicza? Może jakieś bardziej odległe w czasie wędrówki Słowian, rzymskich szczątków, najazdy Bułgarów, Peczynihów, Połowców? Odwroty Gotów, może początki królestwa węgierskiego? Takiego dziejopisa drzewo z Popadyńca wyprowadziłoby poza zgiełk uliczek i rynków zwanych czy to Średniowieczem czy to Nowowieczem dziejów powszechnych. Przyparłoby go swoim ciężarem i postawiłoby mu pytanie: „Cóż zrobiliście wy, któreż z dzieł waszych ma pień tak tęgi jak mój?“ Przez nieświadomych swych czynów rębaczy z Bystreca ludzkość postarała się, aby już nie miała świadków ni sędziów zbyt starych. Może nawet gorzej: aby usprawiedliwić to co złe i niepoprawne, na to aby mogła twierdzić śmiało: „To tak jest od dawna jak teraz, tego nie można zmienić.“ Od jakżeż dawna? Cóż to za wielka dawność? — zapytałby cierpliwy dziejopis, biorąc na świadka basztę z Popadyńca.
Takie były pomniki strasznych lasów. Niejeden odłupał sobie tęgą szczapę muśniętą piorunem dla sporządzenia trembity, dla pamięci, dla ochrony.
Lecz choćby nie wiem jak dosłuchał się ktoś mowy drzewa powalonego, nie dotrze ani w głąb ani w górę, ani do królestwa jego korzeni, ani do wierzchołków, do starego zgrania się z prądami powietrza, z chmurami. Jakże musiało rozkorzenić się drzewo, aby trzymało swój ogrom swobodnie. Jak ssały wodę korzenie, jak władały ich rozdziałem, jak wdzierając się w skały kruszyły je, zmieniając glebę dla siebie? Jaką basztą strażniczą, basztą ochronną przeciw wichrom była jodła basztowa, zachowawczyni równowagi powietrza, nawet klimatu, podobnie jak w dziejach plemiennych, jedna czasem osobistość lub jeden ród wiążą z sobą trwale siły odległe, tak ona wiązała i trzymała je w dziejach lasu. Powalenie jej nie tylko zamachem na las było, także na równowagę wód i klimatu, na rozdział wód, osłabiło walkę, którą życie leśne toczy z ukrytym podłożem skalnym.
Czy były gdzieś na Riabyńcu drzewa o wieku pośrednim między smereką z połoniny a jodłą znad Popadyńca? Nie wspominano o nich lecz możliwe, że w trzech ościennych krajach wsunięte jako kłody w posady domów, w mosty, w dachy i w porty, wbudowane jako deski w powałach i w podłogach, muskuły, kości i rdzenie dawnych drzew spały, służąc pokoleniu nowemu, które chodziło, jeździło po nich i mieszkało wśród nich, a nie zauważyło ich wcale. Żyjąc całkiem w dzisiaju, nie dbało o przeszłość, a o jutro spokojne, bo siedziby ich podmurowane były tak trwałym budulcem.
Nawet stary Skuluk choć osłabły od zimy przyczłapał nad butyn, a Andrijko Płytka nie spiesząc się już do domu, zastąpił Fokę i na jego prośbę pozostał aż do odjazdu darab. Foka po chramie zasłabł jeszcze bardziej, rozchorował się widocznie, bo leżał długo na posłaniu, zaledwie zdołał zwlec się, by wyjść przed kolibę, a nawet do mygły nie dochodził. Przecież ciekawił się wszystkim, a ludźmi jeszcze żywiej, każdym człowiekiem, bo miał przed oczami ludzi, nie robotę. Zauważono wszakże, że wciąż gniewnie machał ręką i szeptał rozkazy niecierpliwie. Zapewne sierdził się na swoją słabość. Rozszeptano się znów i co kto wrócił do koliby, z wytrwałym pytaniem spoglądał ku gaździe. Pechkało zapraszał go niemym skinieniem do swoich garnuszków. Lecz stary Koczerhan surowo przeciął to wszystko, szeptem nakazując by strzegli się szeptów: „niech gazda sam sobie szepcze, a innym zasię!“ Tęgo nacierał chorego sadłem borsuczym, leczył go wywarem z dzieńdziory. Szepty o nasłaniach na razie skryły się, Foka powracał powoli do sił.
Na życzenie Foki wybierali się butynary do Tanaseńka Urszegi z zaproszeniem na święto odjazdu darab. Uchwalili, że pod przewodnictwem Andrijka i Sawickiego pójdą przeważnie sami żabiowcy, znajomi, sąsiedzi i powinowaci Tanaseńka. A właśnie sprzeciwiali się niektórzy żabiowcy, żywo wytaczając swoje zarzuty. Lecz Witrołom choć sam nie miał czasu pójść, najbardziej gardłował za tym, by zaprosić Tanaseńka.
— Choć stary, choć mruczy, choć ciska się, a przecie taki wiek, siwy włos, sama czcigodność! Nieraz gdy widzę jak śnieg zabieli głowę człowieka, chciałbym pochylić czoła albo żałować. A cóż dopiero Tanaseńka!
Kimejczuk szczerzył zęby.
— Czcigodność? Iluż siwych łajdaków chodzi po świecie? Ilu siwych skąpców? I takich co posiwieli przez swoje łajdactwa!
Witrołom rozłożył ręce, jakby zastygł.
— Tanasij przez łajdactwa? Chyba przez łajdactwa innych! Ukąście się w język.
— Nie — śmiał się Kimejczuk — nie przez łajdactwa, tego nikt nie powie, ale przez nienawistność. Tanasij to stara zgryzota i gryzie innych. Nienawistnik rodu ludzkiego i to mu patrzy z oczu.
Andrijko Płytka orzekł twardo:
— Nie wypuszczajcie takich głupstw z gęby. Każdy szanuje Tanaseńka, zresztą Foka chce, by u nas gościł, to wystarczy. A kto nie chce i nie ma czasu, niech nie idzie.
Ten i ów upomniał się jeszcze, aby zaprosić któregoś z panów na święto odjazdu. Tomaszewski głosował:
— Pana kancelistę z Fundacji.
Giżycki otrzeźwiał:
— Nie przyjdzie, ojciec mówi, że pan z kancelarii brzydzi się chłopskimi przyjęciami.
Wzruszono ramionami, a Witrołom przypomniał:
— Starego dziedzica ze Stanisławowa?
Nikt nie sprzeciwiał się, ale uznano, że już za późno, bo do Stanisławowa za daleko.
— A może młodego z Krzyworówni? — zapytał Gucyniuk.
Nikt nie sprzeciwił się, ale nikt nie głosował za tym. Nie wiedziano, niemrawy czy dumny.
Cwyłyniuk krzywił się na to wszystko.
— Za nudno z panami, kto jednego widział, zna wszystkich. Po co nam oni?
Matarha prychnął:
— Mówicie tak, jakby nikt oprócz was nie widział panów. Są tacy, są i inni.
Cwyłyniuk piszczał uporczywie:
— Jednakowiusieńcy! Dlatego na nas mówią: „Smaruj chłopa miodem, on wciąż śmierdzi gównem, chłop skała, twardy a dumy jak skała, każdy chłop jednakowy.“ A to oni jednakowi! Z Tanasijem czy klnie czy śpiewa, zawsze jest zabawa.
Andrijko nie miał ochoty wysłuchiwać.
— Dziś nie chram, ani nie targ, aby każdy swoje rozkładał. Zgódźcie się prędko, wybierzcie posłów do Tanasija i koniec.
Zgodzili się w końcu, postanowili wyjść raniutko nazajutrz, by wrócić tego samego dnia razem z Tanasijem.
Późnym popołudniem żółte słońce wychyliło się z potoku chmur. Andrijko chociaż dokładnie już oglądnął sobie haci, altanki i ryzy z odnogami, nie zadowolił się. Zaczynając od potężnej smereki, pozostawionej u dołu na pamiątkę dolnej granicy puszczy, zapuścił się daleko w spustoszony las. Skacząc z odziomka na odziomek, przełażąc z trudem przez kupy potrzaskanej dżegi, tu i ówdzie przez kłody ujawnione dopiero po stajaniu śniegu, ostrożnie lecz zawzięcie to przedzierał się przez małe wysepki gęstwiny czyhrowej, to lapotał przez młaki, wyciągając rękami nogi z maćkolnych dołów, to przeskakiwał w potężnym rozmachu przez ponurzyste mraźnice. Dotarł w końcu do rozczolimy między dwiema obnażonymi ścianami lasu. Do górnej granicy lasu, do połoniny było jeszcze daleko, podwójna chochłata smereka odcinała się w świetle od połoniny, lecz jej towarzysz buk zaledwie był dostrzegalny.
Słońce zachodziło za Riabyńcem. Ponad pobitymi szczątkami sędziwego lasu, ponad nielicznymi biłaniami, co posrebrzone już trupio wynurzyły się niedawno spod śniegu, ponad żałobną zielenią mchów, do rudości porażonych niezwyczajnym nalotem światła, władało ono samo, Światło wiosenne, łagodne, monotonne. Widoczne wszędzie zwycięstwo światła nad mrokiem przejaskrawiło rozgrom lasu. Zamiast kolumnady sklepionych baszt, co odsłaniały tyle tylko, ile mrok dostojny pozwalał, zamiast wiekowych dywanów, wypielęgnowanych rosami i żywicą, chronionych niegdyś przez mrok, wszędzie już nie cmentarz nawet, lecz wertep schnący, zdziczały, podminowany trzęsawiskiem syczącym spod ziemi. Wszędzie kikuty odziomków, siekanina gałęzi i pordzewiałych gałązek, łachmany kory, stosy i wiry powichrzonych drzazg, cała schnąca dżega bez kresu. Czarne jamy od ognisk, głębokie kałabanie, napełnione brudną cieczą, z wyrwanymi tuż obok kupinami żółtej gliny, zeschłej już, zawalonej śmieciem butynowym, zadeptanej.
Dotarłszy do rozczoliny i pełznąc powoli Andrijko rozglądał się za weselszym widokiem. Niezbyt daleko, po prawej ręce niewielka różowa chmurka, wędrując w świetle przesłaniała jakąś jaśniejszą stromiznę odkrytą przez wyrąb. Czepiając się ścian wznosiła się prędko i wesoło za słońcem na drugą stronę góry. Pod nią odsłaniały się stopniowo niedawno odarte z mchów i zniszczone przez wleczone z wierchów kłody, ściany wapienne. Topniejące śniegi i deszcze wiosenne pokryły już rowkami stoki. Strugi wody toczyły się rowkami i dróżkami wyrytymi w skałach. Nagle, wśród ciszy, zasowa błota zasyczała, po czym z głuchym łoskotem stoczyła się ku Andrijkowi, chlapiąc go i obrzucając kamieniami. Z łona góry ukazały się nagle kości i zęby skalne. Poniżej skały, zwolnione z wiekowej leśnej sieci kurbała, takie których przedtem nikt nie widział ani nie dosłyszał, buchały spod ziemi, dławiły się nadmiarem wody. W nielicznych żłobinach gdzie, niegdyś, bardzo dawno, jakiś powalony olbrzym leśny zatarasował potok i odsłonił świetlną dziurę w kopule leśnej, wybujały nagle zatajone do niedawna wysepki młodej zieleni. Doczekały się niepodległości. Tutaj bowiem niegdyś na brzegach moczaru powstałego przez zatamowanie strugi zasiały się buki i jawory, paprocie i młodziutkie smereczki, wtłoczone trwożliwie w dżemorę, jak dziatwa leśna, co boi się przebrnąć przez potok. Teraz podrosły, rozprężyły się i spiętrzyły się jedne nad drugie. Radowały się na chwilę, że ogrom puszczy potrzaskany już nie grozi ich odrębności. Wszystkim tym niepozornym młodziaczkom albo przybłędom niszczyciele lasu podarowali życie, usamowolnili je. Ale za to ocalone kępy drzewek i zieleni od razu musiały stawić zielone czoła wichrom i mrozom nocnym. Ongiś kryły się na dnie puszczy, żaden powiew ich nie dosięgnął. Pierwsza swobodna wiosna porozdzierała ich młode liście i zardzewiła szpilki.
Otoczony z jednej strony zarębinami, a z drugiej zarwanicami skał, zagrożony wciąż jeszcze lejącymi się zasowami błota, nie znając krętych przesieczek, które rębacze niegdyś utorowali sobie dla prześlizgnięcia się, Andrijko zmiarkował, że zabrnął za daleko. Świat mu się zakręcił, nie wiedział nawet gdzie jest. Oczyma szukał choćby jednego chochła, jednej czubatej kiczery, jednego zalesionego garbu. Wszędzie obłazy i nagie kływy. Osaczony wertepem, zaledwie mógł się ruszyć. Lecz naokoło było jeszcze wcale jasno. Schodził jak najspieszniej, ale obmyślał każdy krok z zastanowieniem.
Powoli zmierzch wyciągał z rozgromu lasu wojska cieni. Rozwarły się skaleczone pyski drzew z przyziemnych miejsc kaźni, by krzyczeć: „Gdzie mój tułów, gdzie ramiona, gdzie kędziory, gdzie korona?“ Lecz najstarsze pomniki lasu, zamszone odziomki pradziadów, brodaci sądkowie lasu drzemali spokojnie: „Sprawiedliwie, dostało się wszystkim.“ Z sęków wypulały się ciekawe gały czortów leśnych. Niegdyś straszyły przybłędów, dla harców, dla marnej psoty, teraz zdradziły swój las. Wyszczerzały się: „A co? Kto ostał się?“ — Spiętrzone wiechy i gałęzie potwornymi skrzydłami podrywały się by dogonić, ugodzić, przekląć. Były niemocne. Wężowe kłęby kory czaiły się z kupin. Takie potworne wężowisko! Jak mogło dopuścić? W gliniastych dołach kowbury coraz głośniejsze, w nich zachłystywały się utopione usta. Z brudnej wody świdrowały oczy umarłe, wszystkie jakie kiedy tylko widział Andrijko i jakie mu się wyśniły. Wyrzeczone oczy młodej topielicy Jewdochy wylazły na wierzch krzycząc: „Teraz! teraz — żyć!“ Ciche oczy Żydówki Elki zarąbanej przez kochanka. I z wyrzutem dla wszystkich oczy napadniętej przez zbójów, przypiekanej smołą a potem zastrzelonej, starej wdowy Kateryny. Z wodnego dna pobitego lasu jęczały wszystkie klęski świata, dreptały tańce i kółka, chichotały, wyzywały wszystkie łatwe zwycięstwa wszystkich głupich śmierci i ich pomocników.
Nie zląkł się Andrijko Płytka, powtarzał śmiało przemówki:
— Czyś z krwawych oczu, stań przed okiem słonkowym! Czyś z kaprawych — stań przed źródlanym! Czyś z kłujących-piekących — stań przed łaskawym. Czyś z szarpiących — Ja cię wyzywam, ja cię wyklinam! Nie zostawiam cię ani na włos, ani na makowe ziarno!
Oczy gasły, syki cichły. Przedzierając się wciąż z trudem Andrijko rozglądał się naokoło bez lęku lecz z żalem:
„I teraz i wszędzie taka to ona, śmierć, nas wszystkich poganiaczka, a my jej sługi, jej posiepaki.“
Nie! pod zwaliskami dżegi, głęboko w puszczy mchów, gdzie tylko stąpić, wszędzie trzepotały skrzydlate szyszki. Słuchaj: jest szelest, jest szept, jest szum! Szeptały, ćwierkały, szumiały. Wszystkie szpary, schowki, skrytki zasypane tysiącami szyszek i nasion. Siew! Naprzód maliniaki, krew i soki, potem ożyny, ostra zastawa, potem mchy, karzełki rude, ich kołyski, w nich wykołysane nasiona, dziatwa smerekowa. Las obroni się, puszcza rozpręży się.
Ciemność gęstniała, szyszki coraz gęściej szumiały pod stopami, tocząc się po stromiznach doganiały. Z szumu ich wstaną lasy grające, zawodzące, grożące, zwycięskie. Z każdą wiosną siew, jeden las, dziesiąty las, setny las. Dogoni nas za pięćdziesiąt lat, przegoni za sto, zakryje całkiem za półtora setki, zwali się na naszych prawnuków za dwie setki, zmiażdży ich prawnuków za trzy setki, las, las, las! Gdy starczy miejsca dla wszystkich szyszek, przejdzie do nalotu, zakryje wierchowinę, zagasi chłopski byt i dobytek, wchłonie i połknie osiedla, wypędzi człowieczeństwo, nie oprze się nad Dniestrem. Wszystkie siekiery utoną w leśnych dnach, wszystkie przemówki razem nie zatrzymają. Las, las, las!
Uciekając, skacząc, potykając się, ślizgając się na głazach odartych z mchu, padając, nawet szarpiąc ubranie, Andrijko zmęczony, obdrapany i wysmarowany błotem, wrócił przed nocą do koliby. Foka oglądał go uważnie:
— I po cóż w takie kujawy pchać się pod noc, Andrijku?
Andrijko szeptał dobitnie:
— Tyś weselny drużba, bądź i nużdzie drużba. I trumnie też. Zacząłem — to kończę.
— Szkoda się męczyć bez potrzeby — tłumaczył Foka.
Andrijko nie odpowiadał. Położyli się spać wcześnie.
Wysłani do Tanasija posłowie wstali wcześniej niż zwykle, by mieć dużo czasu przed sobą. Jeszcze nie świtało, gdy wyszli z Riabyńca. Las był surowy, powietrze przejrzyste, nazbyt ciche, przyczajone. Cieplało gwałtownie. Andrijko przyglądał się wciąż chmurom, kiwał głową smętnie.
Zaledwie doszli do Ilci, dopędziły ich czarne chmury od Czarnohory. Nie było jeszcze południa, a pociemniało jak pod wieczór. Było duszno. Już z góry widoczna zagroda Tanasijowa owinęła się dymami jak pogorzelisko. Także Czeremosz czarnobury i zły, grał głucho, wieszczył ulewę. Weszli w dym grażdy, przechodzili z podwórza na podwórze, zanurzając się w coraz gęstsze zawoje dymu. Zastali Tanasija w towarzystwie cygańskiego grajka Gawecia. Tanasij był mroczny, im więcej butynarów wtłaczało się do izby, tym bardziej się chmurzył. Nie krzątał się, nie ugaszczał, mruczał coś na przywitanie i czekał.
Tomaszewski wysunął się na czoło. Chłodno nadęty i z godnością pokazywał wymowność żabiowską, mówił spokojnie i gładko:
— Batku nasz, Tanaseńku, sławny i luby: Foka Szumejowy, nasz zawidca i my wszyscy, cały butyn z Riabyńca, zapraszamy was na święto odjazdu. Ruszamy z darabami na Juria. I jeszcze raz prosi Foka i my wszyscy, abyście razem z księdzem Buraczyńskim nadzorowali nasze rewasze. Zróbcie nam cześć wielką, nie odmówcie.
Tomaszewski spoglądał zwycięsko na towarzyszy, a oni dorzucali po słowie, potem wołali razem: „Prosimy, zapraszamy.“
Sawicki witał się z siedzącym w kącie Cyganem, lecz ten miarkując coś, znikł, jakby nie słyszał i przepadł w zakamarkach grażdy. Tanasij podszedł do drzwi, wołał za nim głośno:
— Ołekso, gdzieś ty? Chodź tu, synku!
Gawecio nie odzywał się, a Tanasij zwrócił się w kierunku komory. Rozmyślił się, zaraz wrócił, chodził wielkim krokiem w milczeniu, po izbie, wachlując się czerwoną chustką. Nagle poczerwieniał, mówił chrapliwie, powoli.
— Wiem wszystko, tysiące kłód, dwie hacie, daraby i będzie jeszcze „füres“. I po cóż to? Mnie nikt nie zdurzy! Potop świata był przez zniszczenie lasów. I znów będzie. Dziś-jutro hacie kamieniami zasypią całą wierchowinę, daraby rozbiją brzegi, jednego pastwiska dolinami nie będzie. Z głodu krowy uganiać będą od krzaczka do krzaczka, od kępki do kępki, od trawki do trawki, która prędzej co uchwyci. Jak kawaleria na manewrach cesarskich! Wywalą języki, popękają jedna za drugą.
Nieporuszony Tomaszewski tłumaczył cierpliwie według pouczeń Foki.
— Panowie kupcy z Czerniowiec i z Gałacu zapłacą za wszystkie szkody, czy to brzegi, czy trawy czy łąki. Urzędowo otaksują i zapłacą. Także gdyby ktoś z nas nogę złamał lub uszkodził się — zapłacą. Jest w kontrakcie.
Tanasij zarechotał szczególnie głośno, potem ciągnął powoli.
— Panowie zapłacą? Oj, nie tak jeszcze zapłacą! Sobie samym na głowy i miastom powodzie ściągną. Słyszysz jakie gniewne wody podziemne, jakie wściekłe? Podmyją miasta, wywrócą, kamieniskiem zasypią podola urodzajne. Za potrzaskany las — taka zapłata! I słuszna!
Sawicki usiłując łagodzić, wysunął się naprzód.
— Gazdo godny, kłopotów góra, robota niespamiętana, wszystko na naszych karkach, krzywdy nie będzie nikomu.
Tanasij odpowiedział wyjącym śmiechem.
— Ha-ha-ha, panicz Sawicki, pana kowala synek także do rabunku przystał? Oj, co by na to pan Kowal powiedział. „Sumienie i ręka, idź ręko za sumieniem“, tak nas pouczał nieboszczyk. To był człowiek!
Uśmiechał się smętnie, rozbroił się przy wspomnieniu kowala.
Sawicki, wykorzystując sprzyjającą chwilę żartował:
— Popatrzcie jaki to rabunek. Ja watażko od wody, a Jasio od haci. Czy to naprawdę źle? Spytajcie Joseńka, waszego sąsiada.
Tanasij znów się rozdrażnił.
— Joseńka? Będzie i on miał za swoje, za to, że faktorował i judził was do grzechu. Co Żyd ma się mieszać do lasu? Może się kiedy z niedźwiedziem borykał? Niech pilnuje szabasu, Pisma świętego i sklepu. Nie życzę ja źle nikomu, szczerze ich żałuję, ale za te pokusy i oni oberwą swoje.
Tomaszewski wyrwał się:
— To jakiż pożytek z lasu?
Tanasij żachnął się, ręka podskoczyła mu jakby chciał uderzyć. Opanował się, skrzywił się z politowaniem.
— Oj dziecino nierozumna. A jakiż pożytek z dziadów twoich, z pradziadów? I co? Sprzedasz ich kości na targu w Kosowie? —
Wzniósł nagle w porywie obie ręce do góry i, kończąc przedtem zaczęty wątek, prorokował:
— Wszyscy dostaną za swoje! Całą Kołomyję wybrzuszą wody na gruz, na mierzwę, na śmiecie. A także —
Sawicki prostował rezolutnie.
— O Kołomyję nawet nie zawadzimy, nie Prutem stąd ruszamy do Gałacu, Czeremoszem.
Tanasij rozjątrzył się.
— Taki z ciebie panicz? Rogi mu wylazły i już staremu nie daje przyjść do słowa. Patrzcie go, do Gałacu! Czeremosz także nie od macochy, jeszcze udatniej wywróci wszystko! Całą Bukowinę, całą wołoską ziemię zasypie rumowiskiem. I te domy, co z naszego drzewa, powywraca i ulice też. Tysiącami będą uciekać ludziska, ratować się od powodzi, od śmierci.
Sawicki przysunął się bliżej, uśmiechając się przyjaźnie do Tanasija, ale Tanasij obrócił się nagle, aby się nie dać rozbroić Sawickiemu, który rozbrajał każdego. Rozkrzyczał się niepohamowanie.
— Ale darmo! Nie uciekną. To nocą przyjdzie, winien czy nie winien, dziecko czy nie dziecko, zapłacą wszyscy. Naprzód strach, potem topiel, dla reszty głód. —
— Tanasiju — zaszeptał dobitnie Andrijko Płytka — ja w tym butynie nie rąbię, ale to w porządku, posłuchajcie —
Tanasij nie słuchał, zachłysnął się i wrzeszczał dalej:
— A kto temu winien? Kto marnuje i morduje świat? Taki co narusza, wywraca — rabusie!
Miarkowali, że wszystko na nic, zamilkli. Przecież jeszcze Hryć Giżycki z dolnej parafii przekonywał cicho a ciepło.
— Gazdo, nawet ksiądz na nas nie krzyczał. Powiada ksiądz: „dobrze, zarobek uczciwy, z tego dobrobyt i więcej ludzi w górach“. A tam na dołach —
Tanasij przerwał mu gwałtownie:
— Wasz ksiądz taki sam, przynajmniej on mógłby się Boga bać!
— A tam na dołach — kończył spokojnie Giżycki — powodzi się nie lękają, tam tamy, zapory.
— Niech dalej się nie lękają, niech do spółki z waszym księdzem wyzywają Boga i wody — ryczał Tanasij — więcej ludzi, to większy głód. Oj, pokosztują jeszcze, jak smakuje pieczeń z własnych dzieci. A wszystko za świętą ziemię.
Nadaremnie Petrycio Siopeniuk błaznował, chcąc rozweselić Tanasija stroił miny to przerażone, to głupkowate. Tanasij go nie zauważył, przeto Petrycio powetował sobie i stanąwszy za Tanasijem naśladował jego ruchy, wypulał oczy, podnosił ręce. Podpatrywał go uważnie, powtarzał kilkakrotnie, cierpliwie ćwiczył się w tej komedii. Młodzi posłowie ściskali zębami usta, kaszlali, dusili się, aby nie parsknąć śmiechem.
Zniemożony już Tanasij skarżył się płaczącym głosem.
— Ja i tak już stary, cóż mi tam, a żal mi tylko ziemi obłupionej ze skóry, podeptanej. Posłuchajcie jak stęka po nocach, jak banuje. Taki las... bez lasu nie ma świata. Tych dziatek także mi żal, co będą się topić, głodować, zdychać. I chudoby także.
Tanasij wycierał oczy czerwoną chustką. Goście spoglądali jeden na drugiego, chrząkali. W nagrzanej i natłoczonej izbie zrobiło się duszno. Odechciało się im wszystkiego. Zegnali się w milczeniu a ceremonialnie.
— Cóż mamy powiedzieć Foce? — zapytał sucho Tomaszewski.
Tanasij spiorunował go wzrokiem, lecz opanował się.
— Wyszczerbiam pysk cały czas, a ten pyta co powiedzieć. Powiedz coś słyszał.
Nie ugościł ich wcale, nie zatrzymywał, odprowadził powoli do bramy grażdy. Wychodzili jeden po drugim, inni czekali jeszcze na Tomaszewskiego, który nie chciał odejść bez pokazania rogów. By nie dopuścić do poniżenia go i to tu, na Żabiem, na swoich śmieciach, w obecności swych kumpanów, powiedział Tanasijowi.
— Nie sztuka być duką hardym takiemu, co odziedziczył. My biedni musimy spróbować własnymi rękami na cudzym, w butynie.
Tanasij zakłopotał się, lecz zaraz rozładował się obficie.
— Własnymi rękami? A kto karczował berda? Kto kamienie wybierał z carynek, gdzie teraz trawa po pas? Kto wyrwał kartofliska z legowisk niedźwiedzich, a z moczarów pole jęczmienne? Te ręce!
— Mieliście na czym, wy syty już, my jeszcze głodni. Za to nas wyklinacie.
— Broń mnie Boże od tego! — przeraził się Tanasij i rozeźlił. — Woda was klnie i przeklnie. I potrzaskany las. Taki las....
Tomaszewski przemógł się, próbował jeszcze po dobremu przynajmniej mieć ostatnie słowo.
— Tanaseńku, jeszcze jaki las! Zalesi się rychło, sami wiecie. A tam na skale panowie obiecali zalesić — potrafią —
— Panowie potrafią? Zniszczyć wszystko! Siać lasy na gołej skale? Wiesz, co się zasieje?
— Cóż takiego?
— Śmiech się zasieje. Czorty śmiać się będą na gołych płytach. Haukać będą na was.
Tomaszewski zniecierpliwił się.
— Koniec końców nie mój las ani wasz. Co nam obum do cudzego lasu.
Towarzysze Tomaszewskiego wymykali się po cichu i rozważnie jeden za drugim: na podwórzu został z Tanasijem tylko sam Tomaszewski. Lecz Tanasij nie źlił się, zakłopotał się, patrzył z wyrzutem, cedził powoli przez zęby.
— Łyskaj na mnie, łyskaj. Raz lewym półzadkiem, raz prawym. A mnie to ani grzeje ani ziębi. Boć nie o drobnicę durną chodzi, nie o papiery gruntowe, nie o to, co jedna siekiera sobie nadłubie czy w cudzym lesie ukradnie. Chodzi o świat, las nas trzyma —
Krew przypłynęła mu do głowy, podniósł głos, mówił coraz głośniej, coraz gniewniej.
— A gdzież do sumienia stukać takim, co zaprzedani?! Wszyscyście jednakowi durnie i zbóje jednakowi. Za tę nieprawdę spadnie na was przekleństwo, na wasze dzieci niewola. Za parę groszy lizać będziecie buty podpankom. Tego się uczcie. Liżcie!
Tomaszewski postawił się.
— Tak się nie godzi, Tanasiju, tego za dużo, nie chcę słuchać — Obrócił się bez pożegnania, wyszedł za bramę. Tanasij w ślad za nim rozwrzeszczał się obelgami jak opętany.
Zanim wyszli na Krasny Łuh rozpadała się ulewa, potęgowała się nieustannie. Zmokli od razu do nitki. Pociemniało gwałtownie. Im dalej zanurzali się w mrok, z tym większym trudem przeprawiali się przez wezbrane potoki i strugi. Im wyżej, tym trudniej. Z jaru, z nieprzebitej ciemności wezbrany lawinami Czeremosz ryczał wściekle. Szli w milczeniu, klnąc bezradnie. Wrócili do koliby późną nocą znużeni i głodni. Wyszli wiosną, a zastali na Riabyńcu zimę.
— A gdzież Tanasij? — pytał Foka.
Sawicki machnął ręką, krzywił się jak dziecko. Nikt nie miał ochoty do sprawozdania, położyli się wokół watry, pili chciwie huślankę. Petrycio bardziej zmęczony od innych nawet jeść nie chciał. Zwalił się na posłanie. W jego zastępstwie Birysz i Pańcio gotowali mamałygę, podawali jedzenie, a Andrijko Płytka pokrótce i oględnie opowiadał o poselstwie do Tanasija. Tomaszewski dopiero po wieczerzy ożywił się. Obrażony i nawet poniżony rozładował swe oburzenie jak nigdy dotąd.
— Co tu politykować — mówił — napracowaliśmy się i choć zmęczeni, pobiegliśmy prosić dziada jak swego rodzonego. Zrobiliśmy to dla Foki, a za to tamten dziadyga nikczemny co? Sama siarka! To wasz pobratym, Foko, nie nasz i nie mój. On was obraził, nie nas. Wysypcie mu za to.
Foka opuścił głowę.
— Bóg z nim, damy sobie radę, po co się wadzić.
— Nie ma o co się wadzić? — rozjątrzył się Tomaszewski. — Gdybyście wiedzieli, jak nas pożegnał. Drugi by rąbnął podły pysk. Ja nie taki, ale nas do gnoju — wara! — Na wszystkie klątwy odpaliłem mu: „Nie godzi się, nie chcę słuchać.“ Zabrałem się. A on za mną zza płotu ujadał jak pies z łańcucha: „Ty smarku dopiero co wysmarkany! Ty gołopizdnyku śmierdzący! Ty mnie starego kosmatego ch — mnie Urszegę uczysz? Świat chcecie przetrwać? Świat wywracać? Czym? Pućkami nieowłosionymi!“ I tak dalej, gorzej niż pijany furman z Zabłotowa. Zatkałem uszy i uciekłem. A teraz ja wam powiem — Tomaszewski podniósł głos z wyzwaniem — I przetrwamy świat ten i wywrócimy stary durny świat spod krowiego ogona, razem z Tanasijami, z ich uwiędłymi pućkami.
— Daj ci Boże, Jasiu — krzyczeli głośno młodzi kumpani — przetrwamy.
— I wywrócimy! — dokrzykiwali inni.
Tomaszewski, upewniony co do uznania swoich towarzyszy, odzyskiwał spokój. Usiadł po lewej stronie koliby tuż obok watry, a wokół niego w kącie skupiali się coraz gęściej jego kumpani żabiowscy. Bystreczanie siedzieli w prawym kącie, a Foka w środku, inni wokół niego, inni znów na posłaniach.
Skupieni w lewym kącie sąsiedzi, znajomi a nawet dalecy krewni Tanasija, skupili swe urazy, a rozruszali się jak naruszone mrowisko. Przypomnieli sobie i wałkowali wszystkie plotki, a zagrzebali wszystko co dobre. Prali Tanasija tak zawzięcie jak szmatę pralnikiem.
— U nas w górach zanadto szanują starych i z tego myśmy najgłupsi — wymądrzał się trzydziestoletni Kimejczuk.
— No, no, u nas na Żabiem przecież coś rozumieją — uspokajał rówieśnik jego Gąsiecki.
— Oj to prawda, że rozumieją, nie bardzo szanują u was na Żabiem starszych — zgodził się gorzko Kuzimbir z prawego kąta.
Żabiowcy gorączkowali się jeden przez drugiego.
— Stary to jedno potrafi: zawadzać.
— Prawda starowieku — szydził ktoś inny.
— Prawda starowieku całkiem dobra była — mówił trzeci — zabijali zawczasu staruchów, aby nie karmić.
— To brechnia — oparł się Kuzimbir z prawego kąta — bajka jakaś, tego nikt nie pamięta.
— Po cóż od razu zabijać? — nadymał się już spokojniej Tomaszewski — prawo ustanowić: po sześćdziesiątce odebrać majątek, niech idzie łatać garnki.
— A przecież szkoda, że nie można od razu zrąbać takie próchno — orzekł Kimejczuk.
I znów wymyślali, klęli, paskudzili gęby.
Foka zatykał uszy z kwaśnym uśmiechem, wreszcie zniecierpliwił się.
— Ulżyliście sobie i dość! To nie butynowa praktyka paskudzić gębą, fe!
— A takiemu grzybowi, co mad grobem się trzęsie, godzi się taka praktyka? — znów tracąc spokój opryskliwie odparł Tomaszewski.
— Tanasij co innego — odpowiedział Foka.
— Jemu pozwalacie — burknął Tomaszewski.
Pańcio zajęty przygotowaniem wieczerzy dotąd wcale nie troszczył się o rozmowę. Nagle jak oparzony ukropem rozjąkał się gwałtownie, nie do rzeczy i nieoczekiwanie napadł Fokę.
— Pa-paskudzić gębą? A którędyż wypuścić z serca gnój? Paździokacie pouczenia jak pop, co się dobrze nażarł.
Oniemieli wszyscy na chwilę. Sam Foka zdziwił się nie tyle słowom co napastliwości Pańcia. Zbudzony buntowniczy chichot przeleciał po kątach, zgęszczał się coraz głośniej w lewym kącie. Z prawego kąta Kuzimbir mruknął ostrzegawczo.
— Tak się mówi do gazdy butynu?
Giełeta warknął.
— Macie Foko! przytuliliście gada za pazuchą.
Foka zapytał spokojnie Pańcia.
— Jakiż gnój? Cóż to znaczy?
— Niedolę — dziaukał Pańcio szczekliwie — dobrze wam tutaj za pazuchą lasu. A niechbyście doli pokosztowali?! Bo gdyby w biedzie człek nie ry-rypnął sobie „na-naseru-matery!“ se-serce by mu pękło.
Z lewego kąta ośmieliły się i padały jak echo grubiańskie okrzyki: „Naseru matery Tanasijowi!“ „Naseru matery!“ — łoskotały przekleństwa jedno za drugim, jak strzały nagonki na osaczonego zwierza.
Przerazili się sami. Zamilkli nagle jak las przed burzą. Wichrynka-Niauczuk ciskał się w zabawnych drgawkach. Łesio Karawańczuk drżąc wyszeptał, jak jedyny liść spadający w głuszy leśnej.
— Pokajanie, tak butyn naruszać —
Andrijko szepnął wyraźnie.
— Swoboda! A w pańskim butynie nikt tak nie naruszał.
Matarha zamruczał głucho.
— Nie było żabiowców.
Sawicki w lot pojął, pospieszył się.
— Pańcio nie tak źle mówi. Mój ojciec, świeć mu Panie, tłumaczył, że nieraz człowiek trzasnąłby, gdyby nie sklął.
Foka roześmiał się.
— Co? pan kowal przeklinał? Ależ tego nikt nie słyszał. Żartujesz.
— A tak — mówił Sawicki spiesząc się wesoło — kiedy mu było bardzo ciężko, klął tak: „jasny gwint!“
Ten i ów zaśmiał się, promień wesołości przeleciał kolibę, a Sawicki kończył.
— A ja mały pędrak naśladowałem. Spodobało mi się: „jasny gwint!“ A ojciec karcił: „niech cię Bóg broni, syneczku! Kiedy z tobą to samo się przydarzy co ze mną, możesz kląć — »jasny gwint«, nie inaczej, a teraz wara!“
— A kto to był wasz ojciec? — pytał Gąsiecki.
— Nie wiesz? Główny kowal z Jasienowa. Sławny człek — uświadamiał z wyrzutem pospiesznie któryś z żabiowców.
— Co mi tam jakiś kowal.
Matarha z prawego kąta gromił.
— Całe góry, starzy i młodzi pamiętają i poważają pana kowala. Tylko żabiowskie kumpany kichają.
— Skądże im to wiedzieć, oni tylko o wódce, o mołodyciach, o cyckach — mówił Mandat.
— Ależ Tanasij nie takimi gwintami nas śrubował — powracał do swego Tomaszewski. — Foka nas posyła, a jego broni.
Sawicki łagodził.
— Toż i Tanasij z serca żal wysypał, niedolę, jak mówi Pańcio.
Andrijko usprawiedliwiał mrukliwie.
— Staremu więdnie świat, toż z gorączki ratuje co może. Starość —
— Tak, tak, to widać — zgodził się Kuzimbir — bidak stary od zapachu butynu dęba staje, jak koń od cuchu skóry niedźwiedziej.
Tłumaczenia wyzywały zamiast uciszyć.
— Koń nie dziwota. A temu co butyny szkodzą? — narzekał oględnie Gucyniuk.
— Może już zaszkodziły? — szepnął Sawicki.
— Sierota nieszczęsny po wnuczku italiańskim — warknął Tomaszewski.
Chichot rozsypał się, z kąta buchnął niesforny, grubiański ryk śmiechu.
Foka podniósł głowę. Śmiech zamilkł nagle. Z prawego kąta Bomba próbował wybełkotać coś w obronie Tanasija.
— Nie trzeba tak, to gazda, gazda chudobiany.
— Oj, chudobiany i wy też, wy po wolemu, a on buhaj — obraźliwie zgasił Gąsiecki.
— Co tu mówić, kawałek niedźwiedzia ten stary, ale stary — poddał się Gucyniuk.
— Cały niedźwiedź, cały buhaj, cały czort — krzyczał Kimejczuk.
— Baszta spróchniała dusi młody las — mówił inny — zrębać, wykarczować.
— Pracowitych ludzi wyklina, a Cygana parszywego z ulicy usynowił.
— Jakiegoż Cygana? — przerwał Foka.
— Tego muzykanta z garbem, ciaćka się z nim: „synku, synku.“
Sawicki tłumaczył w porywie.
— Pomyślcie ludzie! sam jak palec, potrzebny mu taki do litowania jak dziecko od piersi.
— Żywych ukropem parzy, a zdechlaka pustego do cycki — mówił Gąsiecki.
— A po świętach rozgłaszaliście, że Tanasij najmądrzejszy na całe Żabie — przypomniał Giełeta.
— Jakiż on żabiowiec?! — pogardliwie mówił Tomaszewski — to nie nasz, to z popów, z Mazurów, to znaczy Polak. I takiego Foka broni. — W rozpędzie Tomaszewski nachylił głowę ku Foce jak cap, odważył się.
— Foko, politykujecie zanadto, na pana się kierujecie, a to darmo, z chłopa pana nie będzie.
— Znalazł się zawołoka — panicz żabiowski — chrypiał oburzony Matarha.
— To ten pierwszy na całe Żabie, bo taki gad — pokazywał Giełeta palcem na Tomaszewskiego. Miażdżąc go wzrokiem, wzniósł kułak.
— Do chrzanu nam i Foce potrzebne twoje państwo podpankowskie — krzyczał Mandat.
Tomaszewski także do niego przechylił głowę zuchwale po capiemu, a Mandat jednym susem skoczył mu do gardła, Giełeta tuż za nim. Rębacze wstawali. Tomaszewski zląkł się, skoczył w kąt, jego kumpany pośpiesznie chwytali siekiery. Foka z całej siły odtrącił Mandata, a Andrijko Płytka, Sawicki i stary Skuluk stanęli przegrodą pośrodku koliby by nie dopuścić zwaśnionych jednych do drugich. Stary Koczerhan wstawał powoli, obok niego obaj bracia a także Fyrkaluk i Cwyłyniuk. Foka krzyczał:
— Ciskajcie topory w tej chwili, bo przepędzę was do wszystkich czortów.
Tomaszewski ochłonął.
— Teraz, gdy robota już zrobiona...
— Jest rewasz! Nie śmiejcie tak mówić! Nigdy wam słowa złego nie rzekłem — krzyczał Foka.
— Ależ Jasiu, Jasiu — wołał Sawicki z łagodnym wyrzutem — nie poznaję was. A jeśli wyście Polak —
— Jeszcze mnie poznacie! — przerwał twardo Tomaszewski — któż mówi, że ja Polak? To wyście sami Polak i panicz —
Bomba wybełkotał z rozpaczy.
— Hospody, Hospody! Butyn się rozłamuje.
Zwada ciężyła nad kolibą, jak nad więźniami w ciasnej celi, kiedy pobiją się, a poza ścianami i poza zwadą świata nie widać.
Pańcio zmartwił się, opuścił wargę żałośnie, stężał, przyglądał się Foce, potem przystąpił doń, dziaukał żałośnie.
— Nie gniewajcie się, gazdo, ja jestem jedna rana, rana durna a ślepa, gdzie dotknąć boli i zaraz skowyczę. A wy ludzie — donośnie skrzeczał Pańcio — nie wściekajcie się! Widzicie teraz co to bogactwo, co butyn? Ledwie zapachniały grosze, od razu wojna.
Pańcio pozostał zwycięzcą na placu, umilkli i siadali powoli, lecz powoli zgłaszały się zbudzone wątpliwości.
— A wiecie — odezwał się Kuzimbir — Maksym spod Jaworza już dawno mówił, że z butynu mogą przyjść swarki, a potem niewola.
— Oj, mówił — potwierdził Bomba.
— Toż i Tanasij dawno to krzyczy — mówił Gucyniuk.
— Wolicie weksle gruntowe? — zgrzytnął Foka.
— Niewola nie niewola — myślał na głos Giełeta, wywikłując z głowy jakąś starą osnowę — a dawniej był las i koń, las chronił, koń wiódł, a nasz watażko Dobosz pilnował. Całe leśne królestwo...
— Po co nam watażkowie? — bełkotał Bomba.
Andrijko Płytka szeptał nader dobitnie, jakby przemawiał każdemu do sumienia.
— I po co wszystko to?
Pańcio zadumał się, zakaszlał i w jego stronę zwróciły się wszystkie spojrzenia.
— Leśne królestwo — zachciewa się. Kiedyś było może, a może i nie, ale nie teraz. Opowiadał mi dezerter-Moskal, był bardzo z daleka. Z takiego miasta, z takiej gubernii co ślicznie się nazywa: Archanhełsk. A tam lasy bez końca, butynów nie ma, nie śniło się, a takie archanheły i takie królestwa, że handlują ludźmi jak baranami, co mówię, jak skórkami zajęczymi. I ten bidak — z tego archanhełstwa — do lasów uciekł. I cóż? Głód go wypędził z powrotem, i zima też, a na plecach mu wykarbowali laskami całe leśne królestwo. Tak samo bez butynu jak z butynem.
Sawicki obruszył się.
— Pańciu, wyście rzetelny, ale u was wciąż pogrzeb i jakieś czarne przedstawienie.
— I bez butynu i z butynem — upierał się Pańcio — a przedstawienie takie jak jest! Od dołu do góry! chłop rąbie las, a jego za to zacinają i rąbią. Tak ma być!
— A któż ochroni? — wybełkotał Bomba.
— Grób! A księża pocieszają, że nawet grób nie chroni — odparł Pańcio bez zająknienia.
Kiermanycz Gucyniuk z Żabiego słuchał uważnie, pytał ponuro.
— To po waszemu Tanasij słusznie wyklina butyn? Jakżeż to?
— Tanasij mądry, nie mówię, ale jednego nie wie, ani mu się nawet nie przyśniło —
— Tanasij czegoś nie wie? — zdziwił się Gucyniuk.
— Po-powiadam, mądry, najmądrzejszy, ale nie wie co będzie z waszego drzewa.
— Cóż może być? — wtrącił Sawicki — domy, mosty.
— Pa-papier! Bo-bogacze zadki wszystkie będą wycierać waszym drzewem.
Mimo woli, wbrew woli, dziki śmiech zerwał się jak rżenie i odrębał się nagle ponuro.
— Ale skądże tyle zadków? — pytał nieco uspokojony Mandat.
— Bogacze potrafią, potrafią... — smęcił się z przekonaniem Pańcio.
Tomaszewski wciąż chmurny mierzył go oczyma.
— Akuratnie dla Tanasija kumpan. Stara rdza!
— A przecie, uważajcie ludzie — upominał stary Koczerhan — z przekleństw takich może być wielkie nieszczęście. Bywa taka godzina. I już jest. Jeszcze jedna zwada a butyn się rozleci.
Foka milczał. Andrijko powtórzył wyraźnym szeptem.
— A po cóż to?
Foka poderwał się.
— Wszystko puste gadanie! Na Juria ruszamy. To będzie nasza zwada. Idźcie spać!
Na dworze było mokro i ciemno. Robotnicy wstawali niechętnie, wychodzili po jednym, wracali z powrotem do koliby po łuczywa. Bez tego nikt nie mógł przejść do żabiowskiej koliby. Z mokrego śniegu wciskała się wilgoć do koliby, powoli rozklejał się każdy, niechęć wstawała z każdego kąta, z całego butynu zniechęcenie: po co?
Petrycio zbudził się nareszcie. Nie zbudziły go hałasy i kłótnie, dopiero cisza. Wstał w jednej chwili i w jednej chwili ożywił się. Może coś słyszał przez sen, czy też ogarnął w lot, co się działo w kolibie? Wśród ponurego milczenia wyskoczył na środek koliby pod szczyt dachu, gdzie najwięcej miejsca i nieoczekiwanie zagrał — Tanasija. W szybkiej kolejności, bez słów, bez okrzyków, ruchami tylko. Chmurzył się, patrzył spode łba, wznosił ręce proroczo, ściskał dłonie w groźbie. I suche ręce Petrycia dzięki ruchom i błyskom watry rozrosły się w sękate dłonie Tanasija. Rozbijał kułakiem powietrze, jakby Tanasijowymi przekleństwami, mrużył oczy, ciskał zadzierzyste rohatyny spojrzeń, dzikie, nieuchronne, to znów pułapki czortowskie, złośliwe, mordercze. Lecz potem otwierał ręce szeroko, jak Tanasij nieraz otwierał do gości, jak gdyby świat chciał przygarnąć do swych dymów. I chwytał jakieś ręce, przyciskał do serca, garnął je do samotności starczej jak sam Tanasij. Chwytał szklankę wódki, łykał głęboko, bardzo głęboko, a potem zapraszał szerokim ruchem rąk, ugaszczał. Wyciągał z torby pieniądze — widzieli to — i darował gościom, rozrzucał. Potem Petrycio wyjął czerwoną chustkę z torby, ocierał oczy. Potem walił się kułakiem po łbie, opętany starczą, Tanasijową żurbą. Otwierał usta wściekle jak orlica, gdy napada wroga, co zbliżył się do gniazda. Jakby słychać było jakiś krzyk rozjuszony — Tanasija czy dzikiego ptaka? I wyniszczony tym wszystkim, wyczerpany chwiał się, słaniał się, padał. Petrycio naśladował i przypominał widzom każdy ruch Tanasija, który kiedy kto zapamiętał, czy śmiał się z niego, czy lubił go, czy podziwiał, czy przeklinał. Grał wciąż inaczej, trzymając wszystkich w napięciu, zmienił się w Tanasija. Świeżo podsycona watra grała wraz z Petryciem, dawała mu nuty i rytmy, jaskrawiła, to powiększała, to gasiła, to znów odsłaniała. To wyrywały się, to znikały, to znów nalatywały jak upiory ognisto-dymne, zjawy Tanasija.
Naprzód wyzwalający śmiech w kolibie rósł i wybuchał jak watra. Butynary kładli się na ziemię od śmiechu. Potem żabiowcy i bystreczanie zbliżali się ramię do ramienia, porozumiewali się spojrzeniami, jak gdyby się jednali przy wódce. Każdy ruch Tanasija to nowy kieliszek.
Starzy chwalili pierwsi.
— Taki ma być spuzar! — wygłosił Skuluk.
— Sam Tanasij tak nie potrafi — uznawał najstarszy z braci Koczerhanów.
I młodsi rozmarzali coraz bardziej.
— Przed śmiercią byś rozweselił — wydobył Kuzimbir z głębi piersi.
— Widać z kim warto zaczynać butyn — radował się Mandat.
— I kończyć — cicho potakiwał Birysz.
Także Foka otrząsnął się.
— Daj ci Boże, Petryciu, i dziękujemy. I któż by się gniewał.
— Od gniewu broń Boże w butynie, przy siekierach — ogłaszał Skuluk.
— Broń Boże! — uroczyście powtarzał stary Koczerhan.
Bo nie tylko śmiali się, gdy błaznował Petrycio. Petrycio zawabił, zaciągnął, zapakował, sami nie wiedzieli dokąd. Wypogadzali się, gdy wspominali gościnność Tanasija. Zamyślali się, gdy wspominali szczodrość. Tanasij jeszcze żył, a już tak go wyniósł Petrycio swoją komedią, jakby go wspominali i chwalili po jego śmierci, na obchodzie pogrzebowym. Toteż gdy Petrycio-Tanasij niby to zniemożony padał, ledwie rękami zatrzymując się i ratując, podrywali się mimo woli, aby go zatrzymać przed upadkiem, aby go ratować.
Kogóż to ratowali? A gdy Petrycio wstawał i szalał w porywie wciąż nowych błazeństw, wyciągali doń ramiona, w porywie ściskali Petrycia-Tanasija.
Petrycio zwyciężył i butyn też. Czyż nie dobrze mawiali starzy ludzie? „Zacny błazen w kolibie nad watrą i z chochlą, to ojciec prawdziwy i ojciec duchowny także.“